Rada sprawiedliwych/Rozdział IV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Edgar Wallace
Tytuł Rada sprawiedliwych
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze „Rój”
Data wyd. 1930
Druk Drukarnia „Stołeczna” G. Kryzel
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Janina Zawisza-Krasucka
Tytuł orygin. The Council of Justice
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

ROZDZIAŁ IV.
JESSEN-LONG, CZŁOWIEK O PODWÓJNEM NAZWISKU.

Prasa Wielkiej Brytanji coraz bardziej interesowała się tajemniczą historją Czterech Sprawiedliwych. Redakcja Megaphonu codzień prawie starała się o nowe rewelacyjne wiadomości w tej kwestji, aby zadziwić niemi masy żądnych sensacji czytelników.
„Dużobym dał za to, aby móc zetknąć się bezpośrednio z tymi ludźmi,“ mówił naczelny redaktor Megaphonu, zacierając dłonie z radością na samą myśl o możliwem zwycięstwie swego dziennika.
Charles Garrett zsunął kapelusz z czoła i patrzał bezmyślnie w twarz swego zwierzchnika.
Redaktor utkwił w nim magnetyczne spojrzenie.
„Gdyby tak któryś z naszych pracowników mógł...
Charles nie dał odpowiedzi.
„Prawda, że dałoby się to przeprowadzić? Pamięta pan, jak się cudownie złożyło z owym wywiadem u Jego Wysokości?“
„Tak,“ odparł Garret, jak zwykle, bez cienia entuzjazmu.
„Wówczas, gdy prawie połowa detektywów paryskich i londyńskich czyniła poszukiwania, pan wykopał tego człowieka w Ealing.“
„W Balham,“ sprostował Charles.
„Tak, słusznie, w Balham,“ zgodził się redaktor. „A teraz mamy...“
Charles wzniósł poważny wzrok ku sufitowi.
„To jest całkiem coś innego,“ rzekł krótko. „Poszukiwanie niemieckiego księcia, który ożenił się z chórzystką, nie może się równać poszukiwaniu ludzi, którzy umieją zabijać bez żadnych skrupułów.“
„Gdybym pana nie znał,“ mruknął porozumiewawczo redaktor, „posądziłbym pana o lęk“.
„Lękam się,“ odparł Charles bez zawstydzenia. „Nie chciałbym powierzyć tej pracy któremuś z młodszych reporterów,“ rzekł ze smutkiem redaktor, „zresztą, jak pan wyglądałby w takim wypadku; obawiam się jednak, że będę musiał to uczynić.“
„Proszę nie mieć żadnych skrupułów,“ odezwał się Chales obojętnie. „Chętnie dopłacę do tego interesu.
Reporter opuszczał bióro redakcji z cynicznym półuśmiechem i z dziwną jakąś tajemnicą na twarzy. Postanowił, wbrew przewidywaniom swego szefa, wyśledzić wszystko na swoją rękę, aby tem samem udaremnić pracę młodszego reportera, któremu sprawa ta miała być powierzona. Czyżby redaktor znał lepiej Garretta, niż on sam przypuszczał?
Bowiem, po wyjściu reportera z gabinetu, na ustach szefa zaigrał ten sam półuśmiech, który można było zauważyć na twarzy Charlesa.
Po kilku minutach znalazł się Charles na. Fleet-street, gdzie zatrzymał się przez chwilę, poczem skinął na przejeżdżającego szofera.
„Dokąd mam jechać, si.r?“
„Stanmarino,“ odparł, lecz zanim jeszcze samochód zatrzymał się przed elegancką, restauracją. Garret zmienił swój plan i rzucił szoferowi głośny rozkaz przez okno:
„Presleystreet!“
Gdy mijali most Waterloo, przyszło Garrettowi na myśl, że samochód mógł zwrócić w tej dzielnicy czyjąś uwagę, to też zatrzymał automobil na rogu pierwszej przecznicy i pieszo już udał się w dalszą drogę.
Cała Presleystreet sprawiała wrażenie jednego wielkiego ogrodu, bowiem wszystkie jej domy udekorowane były kwitnącemi kwiatami, które w słońcu południowem tchnęły duszącą wonią. Charles zapukał do bramy, opatrzonej numerem 37. Po krótkiej chwili oczekiwania, usłyszał za bramą zbliżające się kroki i furtka uchyliła się nieco. W bramie panował mrok i Charles zaledwie mógł dostrzec otyłą postać mężczyzny, który w uchylonych drzwiach czekał na jakieśkolwiek pytanie.
„Czy to Mr. Long?“ zapytał Charles.
„Tak,“ odparł mężczyzna.
Charles zaśmiał się głośno i widocznie po tym śmiechu poznał go otyły gospodarz, bowiem otworzył szerzej drzwi.
„Czyżby to był Mr. Garrett?“ zawołał ze zdziwieniem.
„We własnej osobie“, rzekł Charles, wchodząc do wnętrza.
Gospodarz zajął się zamykaniem bramy na cały szereg zamków i łańcuchów. Potem przez długi korytarz wprowadził gościa do rzęsiście oświetlonego pokoju. Pokój ten był zupełnie inny, niż wszystkie w mieszkaniach, położonych na Presleystreet: ściany obite jasnosrebrną tapetą i przystrojone malowidłami; na pięknym, marmurowym kominku było zupełnie pusto, tak samo i na małych stolikach, stojących w czterech rogach pokoju. Jedyną ozdobą był wielki zegar, bardzo zresztą nieforemny, ustawiony na wysokiej konsoli. Miękkie futro niedźwiedzie służyło za dywan i przykrywało całą niemal podłogę. Gospodarz usadowił Charlesa w jednym z głębokich foteli, pokrytych ordynarną skórą, pamiętających prawdopodobnie bardzo zamierzchłe czasy, sam zaś usiadł przy stole, na którym leżała rozłożona jakaś książka, czytana pewnie w chwili, gdy gość zapukał do bramy.
Obojętnym ruchem głowy wskazał Garrett ową książkę.
„Strawa duchowa?“ zapytał.
„Zwykła rozrywka,“ odparł gospodarz i odwrócił książkę tytułową kartą ku gościowi.
„Haji Baba, Huma,“ przeczytał Charles.
„Tak, Haji Baba,“ powtórzył tamten.
Gospodarz był bez marynarki, a strój przypominał ubranie zwykłego robotnika; kołnierzyka nie nosił zupełnie, był zato ogolony i uczesany starannie. Twarz jego sprawiała wrażenie twarzy cudzoziemca, a w uśmiechu było coś niezwykle miłego i pociągającego.
„Przyszedłem do pana po radę,“ rzekł Charles.
Ktoś inny byłby prawdopodobnie dumny z tego, że tak znakomity dziennikarz, jak Garrett, przyszedł doń po radę, lecz Mr. Long, który miał dopiero lat trzydzieści pięć, aczkolwiek wyglądał o wiele poważniej, nie wyraził w tej chwili ani cienia zachwytu.
„Potrzebna mi pańska rada również,“ rzekł gospodarz w odpowiedzi.
Mówił głosem monotonnym, jakgdyby cały ten temat był mu zasadniczo: zupełnie obojętny.
„Mówił mi pan kiedyś o Miltonie,“ ciągnął dalej, „lecz doszedłem do wniosku, że nie mogę go czytać. Jedyną poezją, jaka mi odpowiada, jest biblja, a prawdopodobnie dlatego, że materjalizm i mistycyzm są w niej połączone idealnie“.
Zauważył widocznie cień niezadowolenia na twarzy dziennikarza, bowiem umilkł natychmiast.
„Zresztą, o książkach możemy pomówić innym razem,“ dodał po chwili.
Charles skorzystał z chwilowej przerwy.
„Pan zna wszystkich,“ rzekł, „wszystkie największe ryby obecnej doby i wszystkie ryby znają doskonale pana.“
Gospodarz skinął głową potakująco.
„Gdy potrzeba mi bliższych jakichś informacyj“, mówił dalej dziennikarz, „przychodzę zawsze do pana, Jessen“.
Czytelnik prawdopodobnie zauważy, że urzędowe nazwisko Long, wypowiedziane u bramy domu, zmieniło się teraz na bardziej intymne Jessen.
„Więcej winien jestem panu, niż pan mnie,“ rzekł gospodarz poważnie. „Naprowadził mnie pan na ślad. Przypomina pan sobie ów ranek? Jeżeli pan zapomniał, to ja pamiętam doskonale“.
„I ja pamiętam, Jessen,“ rzekł reporter spokojnie, „i właśnie ten fakt utwierdza mnie w mniemaniu, że jest pan niezwykle porządnym człowiekiem.“
Tamten zbył komplement milczeniem.
„A teraz,“ zaczął znowu Charles „pragnę panu powiedzieć, poco tu przyszedłem. Otóż, mam zamiar wyśledzić tajemnicę Czterech Sprawiedliwych, o których, zdaje się, wie pan wszystko. Za wszelką cenę chciałbym się z nimi zetknąć bezpośrednio. Proszę nie myśleć, że posądzam pana, abyś miał z nimi coś wspólnego, albo też, aby mieli z nimi coś wspólnego ludzie, których pan zna.“
„Istotnie, nic nie mają,“ rzekł Jessen. „Czy chciałby pan jednak pójść do Bractwa?“
Charles zamyślił się przez chwilę.
„Tak“, odparł wolno, „to jest niezła myśl; a kiedy możnaby?“
„Nawet i dzisiaj wieczorem, jeżeli pan sobie życzy.“
„Niechaj będzie dzisiaj wieczorem,“ rzekł Charles.
Gospodarz wstał z miejsca i wyszedł z pokoju. Po chwili wrócił zupełnie już ubrany; nosił na sobie ciemny płaszcz, a szyję owinął czarnym szalem, co uwydatniało jeszcze bardziej ostre jego rysy.
„Zaczekaj pan chwilę,“ rzekł. otwierając stojącą w kącie szafę i wyciągając z niej rewolwer.
Opatrywał przez chwilę troskliwie magazyn, co wywołało uśmiech na ustach Charlesa.
„Czy to będzie potrzebne?“ zapytał.
Jessen potrząsnął przecząco głową.
„Nie“, odparł w mimowolnem zmieszaniu, lecz zawsze wolę być zabezpieczony“.
„Obawa jakiegoś nowego odkrycia?“
Jessen skinął głową potakująco.
„Możliwe. Należy być zawsze w pełnym rynsztunku.“
Przeprowadził gościa zpowrotem przez wąski korytarz, w którym uprzednio zapalono lampę.
Garrett musiał dość długo czekać na mrocznej ulicy, zanim Jessen zaryglował bramę na wszystkie zamki. Wreszcie znaleźli się na Wolworth Road. Szli w milczeniu, kierując się w stronę ulicy Wschodniej. Obydwaj zdawali się znać dokładnie kierunek, bogiem szli dość prędko i pewnie, aż wreszcie zatrzymali się u bramy budynku jakiejś opuszczonej fabryki. Szczupły chłopak, pełniący funkcję odźwiernego, poznał ich widocznie od razu, gdyż wpuścił ich do wnętrza bez słowa. Po krętych schodach dostali się na górę, do jakichś wielkich drzwi, które Jessen pchnął silną dłonią i wprowadził przyjaciela do obszernego hallu. Tutaj dziennikarz ujrzał dziwną scenę. Znając doskonale ze słyszenia owe Bractwo, nigdy nie był wewnątrz lokalu, w którym się członkowie jego zbierali. W jednym kącie hallu stał wielki stół bilardowy, naprzeciw drugi stół, na którym leżały rozrzucone jakieś książki i pisma, a w całym hallu unosiła się woń palonej kawy. Wszystkie sprzęty pokryte były grubą warstwą kurzu, a tuż przy kominku na którym, płonął ogień, ustawione były półkolem krzesła, zajęte przez mężczyzn różnego wieku. Wszyscy oni pili. Wysoki jegomość o nabrzmiałej twarzy, którego, głos rozbrzmiewał donośnie aż na schodach, trzymał w podniesionej dłoni szklankę whisky i dowodził czegoś z zapałem. Tuż przy nim, sąsiad jego siwowłosy, wsłuchiwał się w słowa mówcy z pochyloną na piersi głową, wpatrzony w szklankę napełnioną do połowy jakimś bezbarwnym płynem.
Nikt nie powstał na powitanie przybyłych.
Otyły jegomość skinął Jessenowi dobrotliwie głową, a ktoś inny podsunął mu wolne krzesło.
„Mówiłem właśnie przed chwilą...“ odezwał się otyły mówca i spojrzał pytająco na Charlesa.
„Wszystko w porządku,“ rzekł, porozumiewawczo Jessen.
„Mówiłem właśnie przed chwilą tym chłopcom,“ ciągnął dalej otyły, „że mieszanie rozmaitych pojęć jest rzeczą niedozwoloną.“
Jessen nie odpowiedział ani słowa. Zkolei zabrał głos inny członek Bractwa, na którego palcach połyskiwały piękne pierścienie.
„Każdy człowiek powinien iść prostą drogą, nic zważając na żadne przeszkody.“
Szmer przeszedł po audytojum.
„Spójrzcie na mnie“! zawołał ktoś z obecnych“ „nigdy nie usiłowałem iść prosto i nawet niedawni znalazłem się w takiej opresji, że okrążyło mnie sześciu policjantów, z przemocy których jakoś się wydostałem.“
Jessen spoglądał na mówiącego z pogardliwem zaciekawieniem.
„Jest to najlepszym dowodem, że owi policjanci byli strasznymi niedołęgami“.
„Absolutnie“! Oburzony mówca podniósł się z miejsca.
Z całej rozmowy Charles wywnioskował, że miał do czynienia z najgorszemi mętami społeczeństwa. „Wątpię, czy pokona mnie nawet dziesięciu policjantów,“ wtrącił znów, dumny ze swej siły, członek Bractwa.
Jessen zręcznym ruchem ujął dłoń tamtego.
„No, spróbujmy,“ zawołał.
Członek Bractwa, po kilku zręcznych chwytach, uwolnił się z kleszczowego uścisku Jessena, lecz ten uwięził już drugą jego rękę.
„No, spróbujmy,“ powtórzył, lecz przeciwnik był bezsilny i wreszcie po chwili Jessen wypuścił go ze swoich objęć.
„No, i jakże było?“ zapytał drwiąco.
Wesoły śmiech zebranych nie zmieszał absolutnie śmiałka.
„To zupełnie coś innego,“ zaczął objaśniać bez rumieńca na twarzy; „takich zręcznych chwytów He zna nasza policja.“
Jessen przysunął swe krzesło bliżej komina. Zapadła chwilowa cisza, w ciągu której wszystkie oczy skierowały się w stronę Jessena, co, oczywiście, nie uszło uwagi Charlesa. Jessen począł mówić wolno i zdawało się, że słowa, wychodzące z ust jego, sączyły się kropla po kropli w dusze słuchających.
„To wszystko, co Falk wam przed chwilą powiedział,“ rzekł Jessen, wskazując jegomościa w pierścieniach, „jest prawdą w całej rozciągłości. Policja dlatego poprostu prześladuje złoczyńców, że są oni przeważnie ludźmi upartymi i niepoprawnymi. Zazwyczaj wracają oni do tego samego trybu życia, jaki pędzili przed zamknięciem ich w więzieniu. Czynią oni to dlatego, że nie znają źródła, z któregoby można było czerpać pieniądze z równą łatwością. Naprzykład Wally“, zwrócił się do młodzieńca, siedzącego opodal, „doświadczył, zdaje się, tego wszystkiego na sobie. Materjały, które dostały się do jego rąk, posiadały wartość zaledwie trzydziestu funtów i za trzydzieści funtów dostał dwanaście miesięcy ciężkich robót! Czyli mniejwięcej wypada dziesięć szylingów i sześć pensów za jeden taki tydzień, nie licząc już tego, co musiał zapłacić adwokatowi. Mniej więcej tę samą historję miał Garth, tu wskazał siwowłosego mężczyznę z wystającą szczęką, „ten gorzej jeszcze wyszedł na tym interesie, wypadło mu bowiem około szylinga za tydzień ciężkich robót.“
W tej chwili Jessen uchwycił niecierpliwy gest Falka.
„Wiem co Falk odpowie mi na to,“ ciągnął dalej spokojnie, „że wszystko, co mówię, zupełnie inaczej wygląda nazewnątrz i, że wówczas, gdy organizowałem Bractwo, zaznaczyłem we wstępnem przemówieniu, że musimy się zgóry wyrzec wszelkich filozoficznych rozpatrywać. Każdy z nas bowiem rozumie, że nie należy analizować tego, co się robi z przyzwyczajenia. Tamte twierdzenia moje zmierzały w takim kierunku, abyście, bracia, mogli czerpać największe zyski ze swej profesji. Istnieje podobno człowiek, literat, który pisze wyłącznie o żołnierzach i dla żołnierzy. Celem tego człowieka jest, aby czytając jego nowele, żołnierze znienawidzili swój zawód; to samo jest moim celem. Naprzykład Ike był znany w Londynie, jako jeden z najbogatszych kupców; potem stracił majątek i za jakieś głupie przewinienie dostał trzy lata więzienia. Gdy wyszedł stamtąd, postanowiłem dać mu uczciwe zajęcie w pracowni orderów i, rzeczywiście, Ike przyzwyczaił się do nowego zawodu i jest mi teraz ogromnie, wdzięczny.“
„Nie wszyscy jednak jesteśmy bogatymi kupcami“, wycharkotał Falk z niezadowoleniem.
„Nie ma to nic do rzeczy.“ zauważył Jessen, „tylko wy, chłopcy, nie zdajecie sobie z tego sprawy.“
Nie będziemy tu powtarzali całej przemowy Jessena, który starał się dogmatami swemi przekonać zebranych.
Przemowa jego uczyniła największe wrażenie na Garrettcie, który wpatrywał się w Jessena, pragnąc pojąć, jaką rolę odgrywa w Bractwie ten człowiek. Audytorjum zwiększało się z każdą chwilą; do pokoju wchodzili mężczyźni po dwóch i trzech i w milczeniu zajmowali miejsca przy płonącym kominku. Wszyscy przybysze żywili widocznie specjalny szacunek dla Mr. Louga, bowiem wpatrywali się weń z dziwnem uwielbieniem. Aczkolwiek Garreta najbardziej interesowała kwestja Czterech Sprawiedliwych, to jednak zdawał sobie doskonale sprawę, że Jessen nie mógł tematu tego poruszyć wśród członków Bractwa bez uprzednich przygotowań. Dopiero teraz, gdy skończył mówić, ze wszystkich stron posypały się pytania, na które zmuszony był odpowiadać, bowiem słuchacze łaknęli widocznie jego zdania.
„Jaką profesję przypisuje pan Czterem Sprawiedliwym?“ zapytał w pewnej chwili Falk, a pytanie jego spotkało się z ogólnym wybuchem śmiechu.
Wzrok dziennikarza porozumiewał się przez chwilę z spojrzeniem Jessena. W zmysłach obydwóch ludzi powstała podświadomie jedna i ta sama odpowiedź. Wargi Jessena wydęły się nieco, a ruchliwe jego palce stały się bardziej jeszcze ruchliwemi w tej chwili.
„Gdyby ktośkolwiek umiał mi określić, wytyczną linję postępowania Czterech Sprawiedliwych“, wycedził wolno, „wówczas mógłbym na pytanie to odpowiedzieć.“
Siwowłosy jegomość, popijający dotychczas w milczeniu swój giń, po raz pierwszy zabrał głos w tej chwili.
„Czy przypominacie sobie panowie Billy‘ego Marksa“ zapytał.
Głos jego był dziwnie ostry, jak głos człowieka, który rzadko zwykł wypowiadać swe zdanie.
„Billy Marks nie żyje.“ ciągnął dalej. „On jeden znał Czterech Sprawiedliwych, a nawet raz jednemu z nich ściągnął zegarek, a drugiemu notes.“
Wypowiedziawszy tych kilka słów, siwowłosy począł spoglądać w ogień w zamyśleniu.
„Billy był moim uczniem i często pomagał mi w najrozmaitszych sytuacjach. Pewnego ranka zjawił się u mnie niezwykle podniecony. Opowiedział mi zaraz na wstępie, że jest na tropie Czterech Sprawiedliwych i będzie otrzymywał suwerena dziennie od Scotland Yardu za śledzenie ich. „Gotów jestem dać ci parę groszy, Billy,“ rzekłem uroczyście, „abyś tyk ko pozostawił ich w spokoju.“ „Co takiego!“ zawołał Billy, „chcecie, abym zrezygnował z tysiąca funtów nagrody!“ „Jak sam chcesz,“ rzekłem, „pozostawiam to własnemu twemu zdaniu; wołałbym raczej podjąć się zamachu na Bank Angielski, aniżeli zdecydować się na taką robotę“. Billy zaśmiał się głośno: „Gdy się zobaczymy znowu,“ powiedział, „przekonacie się, że nie jestem takim niedołęgą“! Niestety już go więcej nie widziałem, a dopiero po kilku tygodniach doszła mnie pogłoska, że ciało Billy‘ego leży w kostnicy Pimlico“.
Jeden z nowoprzybyłych mężczyzn, siedzący obok Falka, przyglądał się Garrettowi z niezwykłem zaciekawieniem. Gdy siwowłosy członek Bractwa skończył swe opowiadanie, przybysz podsunął się do Jessena, mówiąc półgłosem:
„Ktoś obcy mógłby pomyśleć, że mamy coś wspólnego z Czterema Sprawiedliwymi.“
Mówiący był to wysokim, przeraźliwie chudym mężczyzną, a ubranie wisiało na nim, jak na kołku.
„Czterej Sprawiedliwi na pewno nie chcieliby współpracować z nami,“ dodał kierując wzrok w stronę nieznanego mu dziennikarza. „A właściwie, Mr. Lang, mogliby oni prędzej zwrócić się o pomoc do pana, niż do nas. Czyż to niemożliwe?“
I znowu Jessen i Charles zamienili z sobą porozumiewawcze spojrzenia; w oczach dzienikarza zabłysły tajemnicze światełka.
Może istotnie zwrócą się oni do Jessena! jakżeby to było cudownie! Przecież wiadomo wszystkim, że przed jakimś wielkim zamachem w Południowej Ameryce, przyszli oni do człowieka takiego, jak Jessen. Zagłębiony w swych myślach, Charles nie zwracał uwagi na mówiącego jeszcze Jessena, który, stojąc już u drzwi, naciągał na siebie płaszcz. W czynności tej pomagało mu kilku członków Bractwa.
Gdy obadwaj z Garrettem opuścili salę i znaleźli się już na dole, dziennikarz zwrócił się do swego towarzysza:
„Czy to możliwe, żeby oni przyszli do pana?...“ Jessen potrząsnął przecząco głową.
„Prawie, że niemożliwe“, odparł; „rzadko kiedy korzystają z jakiejśkolwiek zewnętrznej pomocy“.
Resztę drogi przebyli w milczeniu. U drzwi domu Jessena, Charles wyciągnął dłoń, na pożegnanie.
„Jeżeli jednak się zjawią...“ rzekł.
Jessen zaśmiał się głośno.
„Wówczas dam panu znać“, szepnął ironicznie. Wszedł do wnętrza domu i Charles przez chwilę jeszcze słyszał zgrzyt zamykanych zamków i łańcuchów.

W dwadzieścia cztery godziny potem, we wszystkich dziennikach londyńskich, pojawiła się rewelacyjna wiadomość o tajemniczem zniknięciu Mr. J. Longa z Presleystreet. Zniknięcie to wzbudziło tem większe zainteresowanie, że na stole, w pokoju Mr. Longa, znaleziono kartkę z następującym napisem:
„Mr. Long potrzebny nam jest do przeprowadzenia pewnych przedsięwzięć naszych i dlatego zabieramy go z sobą.

Czterej Sprawiedliwi“.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Edgar Wallace i tłumacza: Janina Zawisza-Krasucka.