Rada sprawiedliwych/Rozdział XIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Rada sprawiedliwych |
Wydawca | Towarzystwo Wydawnicze „Rój” |
Data wyd. | 1930 |
Druk | Drukarnia „Stołeczna” G. Kryzel |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Janina Zawisza-Krasucka |
Tytuł orygin. | The Council of Justice |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
Gdy wieczór już zapadał, pięciu mężczyzn przybyło do domku między górami. Wysiedli z powozu w małym lasku, leżącym tuż kolo Kastylskiej drogi. Dwie jakieś przygody zatrzymały ich przy drodze, dlatego też do celu podróży przybyli później, niż się spodziewali. Z trudnością odnaleźli obite żelazem drzwi, bowiem don Emanuel starał się ukryć je jak najsprytniej. Leon oglądał budynek z zainteresowaniem, aż wreszcie znalazł to, czego szukał.
„Tutaj“, rzekł i otworzył ciężkie podwoje.
Więźniów wpuszczono do ciemnego wnętrza i drzwi żelazne za nimi zatrzaśnięto.
Najbardziej denerwował się Zaragoza, który instynktem iście zwierzęcym wyczuwał, że z więzienia tego nie wydostanie się już nigdy.
Tymczasem w lasku trzej mężczyźni rozpalili ogień, a Manfred, siedząc tuż przy ogniu nalewał z termosu gorącą kawę. W pewnej chwili spojrzał na zegarek. Była punktualnie siódma.
„Możemy ich oczekiwać za dwie godziny“. — rzekł: „w międzyczasie przygotujmy się do przyjęcia naszych gości“.
Leon wstał z miejsca i zeszedł po niewielkiej pochyłości do małego zagajnika. Wrócił po chwili, trzymając pod pachą coś w rodzaju wiązki małych drewien. Umieścił ją opodal ogniska.
Gawędzili swobodnie przyciszonemi głosami do ósmej, poczem Poiccart wykopał w ziemi stalowym szpadlem, dół, głębokości dwóch stóp. Umieścił w nim jedno z drewien. Wszyscy czekali, a Manfred trzymał wciąż zegarek w ręce, wreszcie dal znak towarzyszom lekkiem skinieniem głowy i Poiccart zapalił sterczące w ziemi drewienko.
Rozległ się suchy trzask i jasna rakieta iskier wzbiła się ku niebu, poczem w miljonie gwiazd opadła na ziemię. Cała przestrzeń w odległości kilkuset metrów oświetlona była przez chwilę, niby srebrzystemi promieniami księżyca. Łunę tę zauważyli nawet mieszkańcy małej wioski Annicio, położonej w odległości siedmiu mil i dziwili się, co to za wielka kometa spaść mogła na ziemię. Inni również widzieli tajemniczą łunę; widział ją von Dunop, jadący na tłustym mule wśród nocnych ciemności; widział ją Elbrecht, niemiecki anarchista. jadący małym, jednokonnym wózkiem poprzez piaszczystą drogę górską, widział ją Saronides Grek, posuwający się od strony północnej i Menszikof, śpieszący w towarzystwie sędziego najwyższego sądu w Madrycie. Dama z Gratzu widziała również łunę, bowiem była ona już najbliżej od miejsca, w którem łuna powstała.
Usłyszawszy tętent kopyt końskich. Manfred uśmiechnął się z zadowoleniem. Dama z Gratzu. stanęła na zalanej blaskiem ogniska polance, a Gonsalez wyszedł na jej spotkanie.
„Czy zsiądzie pani z konia?“ — zapytał, a jej się zdawało, że przybycie jej było tu przez kogoś oczekiwane. Odmówiła pomocy i sama zeskoczyła lekko z siodła. W dłoni jej, obciągniętej w skórzaną cienką rękawiczkę, widniał rewolwer, którego użyła już w celu samoobrony w małej wiosce Grania de la Flores: żaden z mężczyzn nie dał poznać po sobie, że broń w jej ręku zauważył.
„Może pani spocznie?“ — zapraszał grzecznie Gonsalez.
„Wolę stać“, rzekła. Zdawało im się dziwnem, że na twarzy jej nie znać było zmieszania. Jeden tylko Manfred czytał dokładnie myśli tej kobiety.
„Spodziewaliśmy się przybycia pani“, rzekł. nie ruszając się od ogniska...Nie przypuszczaliśmy jednak, że nastąpi to tak prędko“.
„Myślałam raczej, że nie przewidywaliście panowie tego, a poprostu zobaczyliście mnie dopiero w chwili, gdy przybyłam“, odparła, kładąc nieznacznie palec na cynglu rewolweru.
„Przybywają również i inni“, odezwał się Manfred chłodno, „dlatego też zapaliliśmy rakietę, któraby była przewodnikiem naszych gości“.
Niedbałym ruchem poprawił głownie na ognisku, udając “dalej, że nie widzi rewolweru w jej dłoni.
„Należy wyjaśnić pani“, ciągnął dalej, „że don Emanuel zjawił się u niej z polecenia przyjaciela mego, Leona. Historja, którą pani opowiedział, była przez nas uprzednio przygotowana. Najlepszym dowodem pomyślnego wyniku jest to. że pani do nas przybyła“.
„Cóż dalej“? — zapytała niecierpliwie.
„Dalej... przybędą również przyjaciele pani, których znamy oddawna. Zastaną tutaj pewnego rodzaju przeszkody“.
„Więc to była zasadzka?“ — odetchnęła głęboko.
„Zupełne otwarta zasadzka“, sprostował. „Nie chciałem sprowadzać tu pani, dopókiśmy nie załatwili się z jej najemnikami“.
„Musicie zwolnić ich również“, rzekła stanowczo, ściskając rewolwer w dłoni.
Manfred nie poruszył się.
„Proszę zaczekać chwilę“, rzekł po chwili ze spojrzeniem, utkwionem w ognisku, jakgdyby widział w niem coś bardzo dla siebie ciekawego. „Za kilka minut będą tutaj von Dunop i Elbrecht, których sprowadziliśmy aż z Hamburga; przybędzie równeż grek Saronides. Jest on reprezentantem partji Stu Czerwonych w stolicy górskiej, nieprawdaż?“
Od podnóża góry doszło ich uszu głośne chrząkanie, co wywołało na twarzy Manfreda niezwykłe zadowolenie. Po chwili von Dunop podjechał do ogniska na zmęczonym wierzchowcu.
Ujrzawszy Damę z Gratzu, stojącą w niedbałej pozie, von Dunop wydał okrzyk radości.
„Ach, zatem, wszystko w porządku“, rzekł chrapliwym swym głosem. „Obawiałem się, że to jakaś zasadzka, lecz depesza była tak nalegająca, że nie mogłem być jej nieposłuszny.
Ujrzawszy Manfreda, von Dunop skłonił mu się grzecznie.
„Nie znałem dotychczas tych towarzyszy“ — rzekł, spoglądając pytająco na Damę z Gratzu.
„Są oni tymi, których nazywają organizacją Czterech Sprawiedliwych“, rzekła, a von Dunop zachwiał się na nogach.
„Więc to zasadzka“ — zawołał von Dunop z rozpaczą.
„Tak“, odparł Manfred z sarkazmem, „i to wspaniała zasadzka“; spoglądał znacząco na rewolwery Damy z Gratzu i von Dunopa.
Jeden po drugim poczęli przybywać tamci. Zjawił się Grek i Niemiec z bronią w ręku i przekleństwem na ustach, aczkolwiek wszyscy mieli jeszcze nadzieję, że życie trzech sprawiedliwych spoczywa w ich rękach. Poczęli się naradzać między sobą, a w naradzie tej Dama z Gratzu nie przyjmowała udziału. Rozległ się znowu tętent kopyt końskich i Dama z Gratzu zauważyła, że trzej jej wrogowie, stojący u ogniska dotknęli, jakby na komendę, rękami twarzy i dostrzegła po chwili, że wszyscy trzej byli zamaskowani. Podeszła ku nim o krok bliżej.
„Komedja się kończy“, rzekła z powagą. „Czy sprowadziliście tutaj moich przyjaciół z odległych dzielnic Europy, aby przyjrzeć się tej całej sztuce? Czy jesteście tak naiwni, że przypuszczacie, iż słowa na nas podziałają?“ Wzrok jej zawisł na zamaskowanej twarzy Manfreda, ręka silniej zacisnęła rękojeść, a palec zadrżał na cynglu.
„Panie! Pan stara! się już nieraz mnie napastować“, rzekła, a głos jej zadrżał w tej chwili, „czy przypuszcza pan, że partja Stu Czerwonych jest tak bezsilna, że wolno się naigrywać z jej słabości?“
W tej samej chwili na oświetlonej polance zjawili się nowi przybysze. Jeden z nich był również zamaskowany, a z ramion jego zwisał długi, szeroki płaszcz. Drugi był to człowiek już starszy, w eleganckim stroju podróżnym, na twarzy jego malowała się niezwykła energja i pewność siebie. Podszedł wolnym krokiem do kobiety i zamaskowanych mężczyzn, stojących przy ognisku.
W tejże samej chwili coś niezwykłego zajęło uwagę Damy z Gratzu; kurczowo schwyciła ramię von Dunopa, bo oto na wszystkich zboczach pagórka zapalać się poczęły w niewielkich odległościach małe światełka, a między drzewami połyskiwały słabe jakieś blaski. Manfred zauważył ten jej niepokój.
Do uszu zebranych dobiegł brzęk stali i odgłos grającej wśród gór trąbki.
„Chciałbym widzieć więźniów“, rzekł starszy jegomość spokojnie, a Leon poprowadził wszystkich w stronę małego domku. Gdy starszy mężczyzna wymówił nazwisko swe, towarzysze Damy z Gratzu zadrżeli. Jegomość odebrał z ręki zamaskowanego swego towarzysza zwój papieru i począł wolno odczytywać straszny wyrok. Mocą wyroku, zarówno więźniowie, zamknięci w małym domku, jak i członkowie partji Stu Czerwonych, zebrani przy ognisku, skazani byli na śmierć. Gdy sędzia ukończył czytanie, podszedł bliżej do więźniów, aby ukazać im prawomocną pieczątkę księcia, poczem cofnął się parę kroków poza ognisko, gdzie czekał już nań tłum przybocznych strażników cywilnych w długich, hiszpańskich płaszczach.
Dama z Gratzu nie mogła zebrać sił; trudno jej było zorjentować się w sytuacji, w której tajna organizacja Czterech Sprawiedliwych postępowała ręka w rękę z prawem hiszpańskiem.
Stała bez ruchu, gdy tymczasem Gonsalez i Poiccart wprowadzali więźniów zpowrotem do celi. Po chwili Manfred zwrócił się do niej, podnosząc się z miejsca.
„A teraz my pójdziemy“, — rzekł.
Nie oponowała, bowiem czuła się dziwnie bezsilną w obecności tego człowieka. Przeszli obok szeregu strażników, trzymających w rękach zapalone pochodnie. Manfred zwrócił teraz specjalną uwagę na bron w ręku Damy z Gratzu. Orjentował się doskonale, że w tej właśnie chwili należało jej rewolwer odebrać, rzucił więc znaczące“ spojrzenie Leonowi, który bez chwili wahania wytrącił pistolet z palców kobiety.
„Później dostanie go pani znowu“, rzekł chłodno.
Omal, że nie krzyknęła z bezsilnej pasji.
„Kiedyś może“... wymamrotała złamanym głosem.
„Milczeć“, zakomenderował jakiś głos, poczem Manfred zaczął mówić.
Mówił przeważnie do niej i do ludzi, których interesowała wspólna sprawa partji Stu Czerwonych.
„Dawno już powiedziałem wam, że znajdziecie śmierć i przypuszczam, że słowa moje jeszcze dzisiaj pamiętacie. Zadaniem naszem od lat kilku było rozbicie partji anarchistycznej i jestem pewien, że rozbita ona zostanie na zawsze“.
„Partja Stu Czerwonych żyje“, przerwała Dama z Gratzu, dobywając głos ostatkiem sił, „aczkolwiek ja mam umrzeć i ci ludzie umierają ze mną. Partja Stu Czerwonych będzie żyć i działać“.
„Nie wezwałem tu pani dlatego, abym wierzył, że organizacja wasza już teraz jest bezsilna, lecz dlatego, że znalem plany pani i wiem, że z planami temi liczą się wszyscy anarchiści. Zależało mi wyłącznie na pani, jako na leaderze partji. Doszedłem do wniosku, że na wszelkie wpływy jest pani nieczuła, że jedyną namiętnością jej jest praca partyjna, że ręka pani zawsze się wzniesie przeciwko niewinnym i, że cierpienie pani jest już stanowczo nieuleczalne. Tu, wśród tych ciemności znajdują się dwaj ludzie, z których uczyniłaś sobie posłuszne narzędzia, — są to wynajęci mordercy, którym płaciłaś złotem za popełnienie zbrodni. Podobne pomysły powstać mogą tylko w głowie niezrównoważonej kobiety“.
„Pieniądze, które mi pani dałaś“, ciągnął Manfred po chwili, zwracając się wyłącznie do Damy z Gratzu, „są przy nich, aczkolwiek przyjaciel mój, dzięki swym doświadczeniom chemicznym, uczynił z nich tylko bezwartościowy proszek. Za pieniądze te poniosą teraz zasłużoną karę: nie oszczędzę im ani chwili cierpień; bomba, którą przygotowali dla innych, zawisła w tej chwili nad ich własnemi głowami“.
Podniósł z ziemi kawałek mosiężnego drutu, którego drugi koniec tkwił w ścianie tajemniczego domku.
„Proszę mi zagwarantować zawieszenie broni, proszę odwołać swych ludzi“, rzekł znowu z powagą, „daj mi pani w imię Boże słowo, że krwawa kampanja Stu Czerwonych skończy się wreszcie, a ja wzamian daruję jej towarzyszom“.
Podeszła ku niemu bliżej i ujęła w palce koniec miedzianego drutu. Widział, jak twarz jej mieniła się tajoną złością.
„Odpowiedzią mą“, szepnęła po chwili, „jest to“ i energicznym ruchem cisnęła mu drut pod nogi.
W tej samej chwili, od strony pagórków, w odległości stu metrów wzniósł się jasny płomień ku górze, poczem miejsce, na którem stała Dama z Gratzu i jej towarzysze, zakołysało się pod ich stopami.
„Oto jest moja odpowiedź“, zawołała Dama z Gratzu. „Niech żyje anarchizm“!