<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Ramułtowie
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1881
Druk Drukarnia S. Orgelbranda Synów
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XVII.

Nawykły do znoszenia ciężkich losu niespodzianek, Sylwan przetrwał ostatnią burzę z pozornym spokojem i rezygnacyą; daleko boleśniejsza była ona dla Lelii, która jako kobieta żywiéj ją uczuła. Nazajutrz po zerwaniu Hanny z jéj bratem, po zwróceniu pierścionków Olesia, chociaż starała się udawać swobodną i obojętną, pod wieczór upadła chora na łóżko, płacząc potém wszystkiém co straciła. Na szerokim świecie nie miała już nikogo prócz brata, którego przyszłość tak jasna i piękna, dziwném losu zrządzeniem w proch się rozsypała... Stosunki z jedyną rodziną przyjazną im od dzieciństwa pękły na zawsze... Ofiara jaką Lelia chciała dla ich utrzymania uczynić... stała się nieużyteczną, może nawet, rozgłoszona teraz, cień jakiś na nią rzucić mogła... Ona i Sylwan znajdowali się przez tę niezrozumiałą zdradę Hanny (tak ją Lelia nazywała) odepchnięci... skazani... potępieni. Nieprzyjaciołom Sylwana przybywał oręż naprzeciwko niemu, bo nie ma w świecie zaciętszych wrogów nad tych, którzy potrzebują uniewinnić się ze zmiany uczuć dla dawnych przyjaciół.
Herman jeden pozostawał jeszcze z nimi — chociaż rola jego, Lelii wydawała się więcéj niż podejrzaną, ona upatrywała w nim nawet niesłusznie sprawcę wszystkich nieszczęść.
Hanny swéj poznać nie mogła i zrozumieć... Głęboki smutek opanował zwykle wesołą, gadatliwą i trzpiotowatą kobietę, która łatwo i zbytnim dawała się unosić nadziejom lub w rozpacz ostateczną wpadała... Sylwan przychodzący zastał ją z gorączką, dreszczem, spłakaną, zmienioną nagle... zbolałą. Szedł do niéj po radę, a musiał zamilczeć, widząc, że do tego znękania kroplę nawet żółci dodawać było niebezpiecznie... Tę kroplę zachował on w duszy. Właśnie w tym dniu jeden z tych cichych przyjaciół i współwyznawców, których Sylwan miał między ludźmi na pozór małego znaczenia — doniósł mu pod sekretem, że musiało coś spowodować zwrot szczególnéj uwagi na niego.
Sylwan wyrobił był tu sobie już pewne koło, stosunki, środki pracy — nawykł do kąta, w którym słyszał mowę rodzinną; groźba była dlań ciosem... Cios taki, jest zwykle gdy go dłoń miłościwéj braci zgotuje, nieuniknionym; żadne wpływy i prośby usunąć go niepotrafią. Przestroga wczesna dawała mu czas do namysłu — i to jeszcze było dobrodziejstwem... Chciał się z razu zwierzyć siostrze, aby z nią obmyślić środki jakieś na przyszłość. Zobaczywszy ją chorą, zamknął ból w sobie.
— Ja cię nie pojmuję, Sylwanie, płacząc mówiła Lelia — tyś jéj chyba nie kochał? tyś spokojny...
Sylwan się gorzko uśmiechnął tylko.
— Kochałem ją, alem kochał tę inną Hannę, która tu ze wsi przybyła, tę jeszcze dawną moją idealną — a która słabiuchna w przeciągu krótkiego czasu uległa wpływowi powietrza, co ją otoczyło nie czując nawet, że je w piersi wciąga. Mamże ją obwiniać? mojego bólu wysłowić nie potrafię. Ta metamorfoza najpiękniejszéj istoty w pospolitą — biedną, słabą i ułomną — to może więcéj niż utrata serca, bo strata wiary w miłość samą. Wieczną żałobę nosić po niéj będę — lecz Lelio moja, jeśli się Hanna zmienić raz miała, wolę ją zmienioną dzisiaj, niż — późniéj.
Myślę — dodał Sylwan — że mnie i tobie tutejsze powietrze służyć nie będzie. Jesteśmy o tyle od drugich szczęśliwsi, że o chleb powszedni zbyt się troszczyć nie potrzebujemy — mniéj jednym ciężarem... zwiniemy podróżne tłomoki i powędrujemy gdzie daléj...
— Aby na takich samych trafić ludzi... dodała Lelia.
Tego wieczoru Sylwan nie powiedział nic więcéj, uspokoił o ile mógł siostrę i powlókł się późno do domu...
Noc była księżycowa, jasna, spokojna... godzina w któréj się kończą przedstawienia w teatrze, droga wiodła po pod bramy jego... a z bocznéj furtki wychodziła właśnie zmęczona Viola z Pawłową i Szerszeń szedł za niemi z papierami pod pachą... Przeczuła go raczéj niż poznała biedna dziewczyna, która tego dnia po raz pierwszy wstawszy musiała odegrać jakąś rolę komiczną, i powitana została bukietami i oklaskami przez entuzyazmu pełną publiczność. Wracała mimo to znękana a smutna jak w przeddzień zgonu. Teatr miał wywędrować wkrótce na prowincyę... Zobaczywszy Sylwana, dziewczę nie zastanawiając się nad tém, że w ulicy pełno jeszcze było osób wracających z przedstawienia, pochwyciło go za rękę...
— A! to pan! to pan! nie widziałam was w krzesłach... co się z panem stało?
— Miałem do czynienia wiele — rzekł Sylwan.
Cicho szepnęła mu w ucho.
— Chodź pan do mnie... proszę pana na minutkę... chodź pan do mnie...
W téj saméj chwili z drugiéj strony zjawił się Herman... Viola spojrzała nań, puściła rękę Sylwana i zamilkła... Słyszał przecię zaproszenie hrabia i witając razem brata i Violę — odezwał się:
— Niech nas pani zaprosi obu...
— Nie mam przyjemności znać pana bliżéj...
— Niech mi pani wierzy, że jam temu niewinien, rzekł Herman; dopraszałem się tego szczęścia nadaremnie... Mam widać czy tak nieobiecującą fizyonomię, czy tak złą reputacyę, że drzwi pani stały dla mnie nielitościwie zamknięte... Bratby powinien zaświadczyć, że zemnie — mimo wszystkie plotki — nie tak bardzo zły człowiek...
— Ja nowych znajomości nie — lubię, odpowiedziała Viola.
— Ja bo jestem z widzenia stara znajomość: nigdy, oprócz dzisiaj, nie opuściłem żadnego pani występu... a admiruję ją zawsze.
— Nie wartam — odezwała się Viola.
— Tak panią szacuję, że jéj nie powiem komplementu — odezwał się Herman — ale zaproś nas pani wyjątkowo obu na... kwadrans — będę się znajdował tak grzecznie... że się pani zdumieje.
Viola milczała...
— Jeśli mnie pani nie zaprosi, to i Sylwana mieć nie będzie...
— Więc proszę panów obu! rozśmiała się Viola...
Sylwan słuchał z dziwném uczuciem jakiémś... jakby ta rozmowa przegrywką być miała do nowéj jakiéj niespodzianki. Za nimi idący Szerszeń mruczał, Pawłowa milczała gniewna. Zbliżyli się do domu... Herman kilka kroków cofnął się ku Szerszeniowi.
— Artysto! łaskawco! ty co grałeś monarchów na warszawskiéj scenie — szepnął mu — uczyń mi łaskę — a klęknę przed tobą. Widzisz, że Viola nas obu prosiła... oto masz pieniądze... Za wszystkie kup owoców, cukrów... co chcesz i przynieś je od siebie... Zaklinam cię.
— Ale panie!
— Nie ma ale! odskakując zawołał Herman, i pośpieszając na wschody za Violą... Sylwan szedł ironicznie się uśmiechając.
— Czy i tu ja ciebie mam wprowadzić, abyś ty mnie potém wypędził? zapytał na ucho.
Herman zapłonął, spojrzał mu w oczy...
— Ty sam się zewsząd czynisz wygnańcem, rzekł... jesteś z tego rodzaju ludzi, po których plecach wszyscy się wspinają i którzy stworzeni są — na drabiny...
W téj chwili wchodzili na trzecie piętro, a Pawłowa ciemne pokoiki usiłowała co rychléj oświecić... Tymczasem księżyc wpadający przez okna... słabo, fantastycznie rozjaśnił salonik ubogi... Viola milcząca, pomieszana stała wśród pokoju czekając na świecę... rozmowa była przerywana... słychać tylko było ciężki jéj oddech... i prawie serca bicia...
Szerszeniowa pozbawiona pomocy męża, który dawszy się skompromitować poleciał po ów podwieczorek, mruczała biegając po świece i lichtarze... i nierychło oświecić potrafiła poddasze.
— Siadajcie panowie proszę, odezwała się artystka — lecz darujcie mi, że gości nie mam czém przyjmować...
— Wejrzeniem i uśmiechem niech nas pani nakarmi, a nie będziemy głodni!
Viola popatrzała na młodego chłopaka poważnie.
— Wyglądasz pan zupełnie podobnie do tego drugiego listu, który panu dziś oddać muszę, rzekła...
— Obu nas pani znajdujesz niedorzecznemi? nie prawdaż?
— O! nie — ale jakżeście młodzi i jak bogaci, by się tak śmiać nawet z tego co drugich boli!
— Mnie się zdaje, wtrącił Sylwan, że Herman inaczéjby płakać nie potrafił niż ze śmiechem.
— I śmiać się inaczéj niż ze łzami, dokończył hrabia...
Viola siadła... Herman stał przed nią i patrzał... Szerszeń wszedł niosąc z pomocą chłopaka z cukierni zakupione słodycze. Aktorka porwała się cała zarumieniona.
— Co to jest? zapytała.
— To Sylwan tak się rozporządził — rzekł Herman, i bardzo dobrze zrobił...
Aktorka spojrzała na obwinionego, który nie mówił nic... ale też poczciwy Szerszeń niecierpliwemi migami Hermana wywoływać począł na stronę...
— Panie grafie, mości dobrodzieju, rzekł niby cicho — już i tak tego śmiecia dosyć się naniosło... a pół pieniędzy zostało...
— Ja o niczem wiedziéć nie chcę! odparł Herman... nie znam cię! I odszedł.
Stół okryty owocami, ciastkami i kilka butelek wina, które Szerszeń przyniósł może raczéj dla siebie i dla żony niż dla gości — wabił... głodnych... ale Viola tknąć nie chciała. Przykrem jéj było to przyjęcie cudze w ubogim domu, ten popis z niedostatkiem wśród jéj biedy...
Nie wiedziała komu to przypisać... ale była smutna...
— Zrobiłeś mi pan przykrość, panie Sylwanie, odezwała się — ja zwykle wieczerzam kawałkiem chleba i séra... to nie dla mnie... jedzcie panowie, mnie zawstydza ten zbytek...
— Przykrość pani robi, spytał Herman... seryo?
— Bardzo wielką — odezwała się Viola.
— Sylwan więc zgrzeszył, ale trzeba złe naprawić...
To mówiąc zgarnął ze stołu wszystko razem w serwetę, otworzył okno, wyrzucił precz, zamknął znowu i usiadł spokojny na krzesełku...
— Pani w domu jesteś jeszcze bardziéj uroczą, zachwycającą niż na scenie, począł żywo... aby go kto ze słowem nie uprzedził... Bałem się, by w pani nie znaleźć tu nawet artystki...
— Tu jest sierota uboga... która od szóstego roku życia występuje na scenie... odpowiedziała Viola — a ma już życia i sceny za wiele!
— To coś tragedyą czuć — rozśmiał się Herman... ja komedyę wolę... bardziéj ludzką jest rzeczą.
— A komu los tragedyę narzuci? wtrącił Sylwan.
— Los daje materyał — mówił Herman — nam go zawsze wolno sobie nawet na farsę przerobić.
Viola rozśmiała się — Herman był uszczęśliwiony tym tryumfem i puścił się w paplaninę swą zwykłą, w któréj odbrzmiewał ulubiony mu Heine i dzwoniły po trosze błazeńskie młodości dzwonki jak u czapki trefnisia... Sylwan obok tego fajerwerku słów, ledwie mogący wtrącić wyraz, jakiś wydawał się dziwnie zimnym... Herman chciał go do siebie nastroić — próżno...
Scena ta improwizowana, która nie bardzo zabawiła Sylwana, ale dosyć potrafiła rozerwać Violę... trwałaby była może za długo, gdyby troskliwy Szerszeń nie przyszedł do ucha Sylwanowi powiedziéć tak, że na cały pokój słychać było:
— Szlibyście, mości dobrodzieju, grafy i nie grafy, spać — toć to noc, panienka zmęczona, a co o nas ludzie w domu pomyślą, słysząc do późna śmiechy... nie licząc tego co przez okno poleciało... Idźcie bo spać!
Sylwan wziął za rękę brata: — Chodźmy! — ale Herman podstąpił ku weselszéj nieco gospodyni.
— Nie mogę ztąd odejść, nie wynurzywszy pani mojéj wdzięczności naprzód — a potém... nie zaniosłszy prośby do niéj abyś mi dozwoliła czasem złożyć jéj tu...
— O! nigdy! nigdy! przepraszam, ja nikogo nie przyjmuję, żywo oparła się Viola.
— Panienka nigdy nie przyjmuje... potwierdził Szerszeń...
— A mego brata? proszę więc tylko o to, bym z bratem mógł czasem służyć pani, i trochę ją pośmieszyć. Grając ciągle tragedye, nie zawadzi takiego jak ja komika mieć pod ręką dla wypoczynku.
Viola skłoniła się nic nie mówiąc...
Wychodzili — Szerszeń zgarbiony idąc za nimi zupełnie przypominał podwórzowego stróża, który szczekaniem odprowadza za dziedziniec obcych ludzi.
Gdy się znaleźli w ulicy, Herman począł ściskać Sylwana.
— Czego ty jesteś tak piekielnie, nieuleczenie, zabijająco smutny? zawołał.
— Gdybyś ty mi powiedział, dlaczegoś tak wesół?...
— Zagadnąłeś mnie fatalnie — rzekł Herman; zdaje się, że twój smutek a moja wesołość z jednego pochodzą źródła... ja żartuję ze świata, a ty nad nim płaczesz... cela revient au même, świat głupi...
— Gdyby nie był złym! dodał Sylwan...
— To na jedno wychodzi? rzekł Herman. Zdaje mi się wszakże, iż ja lżéj niosę „brzemię“ życia niż ty...
— Boś zaprzężony w złotym chomoncie — dodał brat...
— Zdaje mi się jednak, poważniejąc rzekł Herman, iż ja od ciebie bliższy jestem prawdy. Świata zbyt tragicznie brać nie można... Farsą jest! Gdybyś posłuchał był rozmowy mojéj z Lubiczem, który mi czyni ten zaszczyt, że ma zostać moim ojczymem! Gdybyś codziennie posłuchał poważnych bardzo rozpraw o moralności ludzi, których ja znam życie pokątne... gdybyś — gdybyś... tobyś się za boki musiał brać z téj farsy... Ja tego na seryo wziąć nie umiem... Słabości serca, słabości głowy... słabości ducha... słabości charakteru... słabości bez końca... a siły? nigdzie. Przepraszam cię Sylwanie, dodał — nie ma jéj nawet w tobie co masz olbrzyma postawę i fizys, a od ukłócia szpilką cierpisz jak mucha na wskróś przebita.
— Ja? przerwał Sylwan...
— A ty — mówił Herman — ty! ja wiem wszyściuteńko co w tobie siedzi...
— Nie wszystko!
— Przepraszam cię, nawet to, co w tobie siedzieć może... lada dzień...
— Jakto? podchwycił zdziwiony Sylwan... to co mi grozi? ty o tém wiesz? — jest to więc tak powszechnie już znane?
— A ty! wiesz także co ci grozi? równie zdziwiony zawołał Herman — jakże to może być? zrozumiejmy się. Szedłem do ciebie, aby przestrzedz właśnie o smutnym planie przez pewną kongregacyę, aby cię ztąd jako bezbożnika niebezpiecznego usunięto... O tém niewiesz?
— Owszem, wiem o planie, a nawet — dorzucił Sylwan, zdaje się, że musiał on już dojrzéć do wykonania, bo... pewne wstępne kroki są poczynione.
— Cóż ty myślisz? spytał Herman...
— Nie wiem nic jeszcze — ściskając brata, rzekł Sylwan; to wiem, że w téj chwili ciebie kocham, nie jako brata ze krwi ale jako brata z ducha... bo się oburzasz na złe, boś szlachetny... Hermanie mój... żartuj, szydź... ale nie daj się popsuć...
— Wiesz... trudno mi zaręczyć za siebie — począł Herman smutnie — są chwile we mnie szatańskie, są porywy bohaterskie... Koniec końców, albo ja wiem czém jestem? Upaja mnie wino, wzrok kobiety, zbytek, silna fantazya... rzadkom trzeźwy! a po trzeźwemu nudny jestem taki, że sam sobą się brzydzę...
— Dziecko! rozśmiał się Sylwan.
— Mówmy o tobie — kończył hrabia — co ty myślisz?
— Mnie tu już nic, niestety! nie trzyma — odezwał się brat — jeśli wiadomości o wygnaniu się potwierdzą, a spodziewam się mieć je zawczasu, czekać nie będę przymusu, wyjadę sam... gdziekolwiek bądź... wszystko mi jedno...
— Więc twoje nadzieje?...
— Niewielem ich miał, a te jakie miałem... stracone...
Mówiąc tak, doszli do furtki mieszkania i bracia pożegnali się z sobą. Herman ręce włożywszy w kieszenie powlókł się ziewając do domu. Po drodze... rozmyślającemu o marnościach świata tego, nastręczyły się okna restauracyi, w któréj tak wspaniałą wydał był ucztę przyjaciołom znanym i nieznanym. Świeciło się w nich rzęsisto. Herman wspiął się, wlazł na okno, tak aby nizko rozpiętą firankę wyminąć, stanął na niém i począł się wnętrzu przypatrywać...
Był to bankiet ortodoksów... a u stołu tyle znajomych twarzy rozpromienionych winem i jadłem... Właśnie Dołęga podnosił kielich w górę.
— Panowie, mówił — jeszcze jedno zdrowie: Kochajmy się...
Okrzyk powitał toast... wzniesiony właśnie przez tego, który niedawno jak Judasz sprzedał brata za trzydzieści uśmiechów i trzydzieści obietnic łaski...
Hermanowi gorzko się zrobiło i ironiczny uśmiech przebiegł mu po ustach... Założywszy ręce, stał na oknie i patrzał...
Ktoś z biesiadników podniosłszy oczy przez szyby zobaczył tego upiora, i krzyknął... Dołęga rzucił się do okna szybko... Herman nie ustąpił kroku... czekał...
Gdy impetycznie otwarto je — zdjął kapelusz i z najzimniejszą krwią odezwał się:
— Przepraszam — chciałem życzyć dobréj nocy!
Niezmiernie się to podochoconym podobało... bo Hermana posyłano prosić na ten szmaus, ale zaproszenie się z nim rozminęło, był więc pożądany wielce... Lubicz go szczególniéj ciągnął... Herman nigdy w takich wypadkach nie odmawiał... wskoczył do sali i zajął miejsce przy stole obok Olesia, którego twarz świeciła transpiracyą i szczęściem... kroplisty pot okrywał miłe jego oblicze... Począł ściskać ręce hrabiego z uczuciem, w którego gorącości poznał Herman starego burgunda...
— Zkądżeś ty się tu wziął? zapytał śmiejący się Dołęga... jak?
— Szedłem ulicą! prawdziwy instynkt serca mnie tu przyprowadził...
— O polska poczciwa naturo! zawołał Dołęga... gdzie brzęczą kielichy... bo w nich wesele, miłość i wszystkie szlachetne popędy...
— Masz pan zupełną słuszność, panie Maryanie, rzekł Herman: nadewszystko w kielichu jest Leta zapomnienia... wszystkich policzków, które nam dają codziennie, wszystkich głupstw, które popełniamy sami, wszystkich podłości, któremi się posługujemy dla wzniosłych celów...
Ale hałas okrutny przerwał panu Hermanowi... który już dokończyć nie mógł.
— Co mu się to stało! zawołał Paprzyca zgorszony... toast jego pachnie rewolucyą... to chłopiec..
— Fantastyk nic więcéj, szepnął Lubicz... lubi paradoksa... ale wszystka u niego siła w języku... nie ma niebezpieczeństwa!







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.