Recenzje Lalki/Świat marionetek


Świat marionetek • Recenzja Lalki • Jan Ludwik Popławski
Świat marionetek
Recenzja Lalki
Jan Ludwik Popławski
"Głos" 1890, nr 21-23

[...] Nie znając wcale Prusa, z dzieł jego można odgadnąć, że kiedyś w młodości żywić musiał nadzieję zostania znakomitym uczonym, matematykiem czy przyrodnikiem. Przyszły biograf jego wytłumaczy zapewne, dlaczego zawrócił lub co go zawróciło z tej drogi, współczesny krytyk zaznaczyć tylko może, że po kilku próbach popularyzowania rzeczy naukowych, Prus występuje i zyskuje rozgłos, jako brukowy humorysta, bodaj czy nie jako redaktor "Muchy", potem czy przedtem nawet, jako felietonista "Kolców", wreszcie jako kronikarz "Kuriera Warszawskiego". Tu zdobywa sławę, marną, warszawską sławę — w porównaniu z jego geniuszem — tu nabywa rutyny, która jeżeli z niej w pewnych razach otrząść się nie może, hamuje tylko polot jego twórczości, tu zrasta się z tym otoczeniem filistersko-literackim, z tą sferą kurierkową, z której drwi, kiedy jest w dobrym humorze, którą musi pogardzać, ilekroć nastrojony bywa pesymistycznie. Nie chodzi tu o ludzi, wśród których przebywa, a raczej nie tylko o nich, ale, i to przeważnie, o tę atmosferę, której cuchnące wyziewy w siebie wchłania. To nie atmosfera trupiego rozkładu, którą oddychają poeci o znieprawionych gustach, poeci gnijącego mieszczaństwa Europy, ale raczej atmosfera zwyczajna filisterskiego warszawskiego mieszkania, pełna zapachów przydymionej pieczeni, brudnej bielizny, nie wyrzuconych śmieci, stęchłej woni nie trzepanych mebli i nie mytych sprzętów, wyziewów, jakie przez drzwi idą z kuchni, przez okno z rynsztoka. W tym zaduchu ciasnego świata mieszczańskiego i literacko-kurierkowego, wśród ciągłego rozgardiaszu spraw i interesów poziomych, drobnych, w otoczeniu ludzi moralnie lichych, umysłowo marnych, upływa życie Prusa od lat kilkunastu. Nie oceniany należycie z początku i dotychczas niedoceniany, dla swego literackiego otoczenia, jak i dla większości zapewne czytelników, jest tylko wesołym, popularnym kronikarzem, zdolnym, ale nieco dziwacznym autorem, którego można i należy lekko traktować. Sam niedawno słyszałem w towarzystwie, jak pewien bardzo poważny jegomość, zajmujący bardzo poważne stanowisk., mówił: "ale ten Prus to wesoły kpiarz, wcale, panie tego, wcale trafnie pisze". Kurierkowe powagi, wyżej ceniąc talent Prusa, zwłaszcza ze względu na jego popularność, kto wie, czy nie są nieraz w głębi duszy tego samego zdania, w każdym zaś razie zbyt są mali i z tej małości zadowoleni, żeby pojąć mogli jego wielkość. Toć przecie z górnych łamów tych samych pism, których Prus jest chlubą i ozdobą, szamerowali go z lekceważeniem Sabowscy, Olendzcy, Wścieklice i inni tego samego gatunku "straszęwicze" (biorę to nazwisko w znaczeniu imienia pospolitego). Czyż może być los tragiczniejszy, jak tego czarodzieja, który umie na nerwach ludzkich wygrywać całą skalę wrażeń, jednym słowem śmiech lub płacz wywoływać, jednym słowem zapalać i gasić płomienie — w otoczeniu tych ospałych eunuchów, strzegących każdej śmielszej myśli, marnych filistrów, cynicznych fabrykantów frazesów, łgarzów-polityków i łgarzów-reporterów, lękliwych, ograniczonych, płaskich — w otoczeniu równie marnych czytelników, przedstawiających nasze inteligentne towarzystwo, zdrobniałe, spodlone! Do takich warunków życia, do takiego otoczenia można przywyknąć, bo człowiek ze wszystkich zwierząt, z wyjątkiem chyba szczura, najłatwiej się przystosowuje. Ale niepodobieństwem jest, żeby takiemu Prusowi nie wracało do głowy, jak Wokulskiemu, zapytanie: "Co ja tu robię, skąd ja modlę się do jednego z nimi ołtarza?"

On, jeden z tych, co to "jak żelazo bez namysłu rusza się za magnesem albo pszczoła lepi swoje komórki, tak ten gatunek ludzi rzuca się do wielkich idei i niezwykłych prac", on musiał dusić się ciągle, od młodości, bo "miał aspiracje naukowe, ale nie było ich czym zaspokoić, miał szerokie instynkty społeczne, ale, czego dotknął się w tym kierunku — wszystko przepadło". To o Wokulskim mowa — nie tylko, bo i o Prusie. Człowiek, który sam nie przechodził takiego stanu duszy, który nie szamotał się w daremnych usiłowaniach, nie rwał się ku górze, kiedy nogi jego grzęzły w trzęsawicy, nie może mówić tych rzeczy z takim bolesnym uczuciem, nie może tak szarpać i gryźć słowem. Zresztą wszyscy lepsi, wszyscy szerszego umysłu ludzie w powieści mówią to samo: i Wokulski, i młody uczony zapaleniec Ochocki, i sceptyk doktor Szuman, a nawet cichy, skromny Klejn. Tylko ten ostatni ma wiarę w swoje broszurki i zawarte w nich teorie, a Szuman ma wiarę w swoją rasę, do której miłość budzi się w nim po dwudziestu latach rozłączenia. Wie on, że są to "parchy i szubrawcy", ale obok tego wierzy szczerze w ich genialność i przyszłe triumfy, zdobyte "nawet nie rozumem, tylko szachrajstwem i bezczelnością"...

Może zbyt jednostronnie, a raczej zbyt ogólnikowo zaznaczyłem to otoczenie społeczne, w którym upływa życie autora, na tle którego roztacza opowieść. Nie jest to bowiem "triumfujące świństwo", przeciw któremu z taką szorstką ironią, z takim gwałtownym, nie dobierającym wyrażeń oburzeniem powstawał Szczedrin. Świństwo ma przynajmniej swoją indywidualność — indywidualność chlewu i koryta — ma konkretne kształty, w które godzić mogą pociski. Ale tutaj mamy do czynienia tylko z poziomą powszedniością, zdrobniałą, aż do utraty indywidualności, zrutynizowaną zbiorowo, bezkrwistą, marną, niezdolną nawet do wielkich nikczemności. To cały świat maleńkich marionetek, grających odpowiednie role, skaczących tak, jak je poruszają ukryte w głębi mechanizmu społecznego sprężyny — formułki tradycyjne lub wyrozumowane. Człowiek silny może drobiazg ten kopnąć nogą, odrzucić, ale sprężyna nie przestaje działać; marionetki wracają na poprzednie miejsce i skaczą jak poprzednio. Walka z tym marnym maleństwem musi wreszcie człowieka zniżyć, wyczerpać, doprowadzić do rozpaczy, do szału. I dopiero po bolesnych doświadczeniach dochodzi, jak Wokulski, do przekonania, że walczyć z tymi lalkami nie warto, że "lepiej zastanawiać się nad tępieniem myszy polnych albo karaluchów". Bo przecież ludzie ci "nie spadli z księżyca, tylko wyhodowali się w pewnej sferze, epoce i wśród pewnych pojęć. Oni są, jak wysypka, która sama przez się nie stanowi choroby, ale jest objawem zakażenia soków społecznych. Co się tu mieści nad nimi, po co ich tępić". Dodałbym tylko, że mamy tu raczej nie zakażenie, ale wyjałowienie i wyczerpanie tych soków. [...] W tym otoczeniu społecznym kołaczą się jeszcze niedobitki starych czasów, luźne marudery, którzy w największej nawet liczbie nie mogą stanowić żadnej siły zbiorowej: stary subiekt Rzecki, żołnierz węgierski, wierzący święcie w posłannictwo napoleonidów, stary szlachcic Wirski, mający, pomimo pięćdziesiątki, słabość do kobiet, i kilka innych postaci śmiesznych lub poważnych, wykolejonych z nowych torów, pracujących, aby żyć, mrówek drobnych, małych...

A tuż obok nich Wysoccy, furman i dróżnik, szarak Węgielek, snycerz, ślusarz, koszykarz i, Bóg wie co jeszcze w jednej osobie, żona jego, nawrócona prostytutka — ludzie prości, szczerzy, ale ciemni, znieprawieni już nieco dotknięciem mieszczańskiej kultury, zachowujący jednak w głębi duszy swoją chłopską, pierwotną moralność, przede wszystkim zaś ludzie żywi, nie marionetki chodzące.

I kiedy w chwili strasznego zwątpienia, beznadziejnej rozpaczy, trafem ocalony od śmierci Wokulski, wijąc się konwulsyjnie i zanosząc od płaczu, przytulił twarz do ziemi: "Zdawało mu się, że z każdą łzą spada mu z serca jakiś ból, jakiś zawód i rozpacz. Wykolejona myśl poczęła się układać do równowagi. Już zdawał sobie sprawę z tego, co zrobił, i już rozumiał, że w chwili nieszczęścia, kiedy go wszystko zdradziło, jeszcze pozostała mu wierną - ziemia, prosty człowiek i Bóg".

Ziemia, prosty człowiek i Bóg — oto te trzy światełka, które zaczynają błyszczeć w mrocznej otchłani pesymizmu, rosną, jaśnieją, sypią promienie i ożywiają twórczość ducha. Beznadziejny pesymizm twórczym być nie może, satyra musi mieć jakiś ideał, inaczej będzie tylko cyniczną drwiną ze wszystkiego dla własnej przyjemności. Te trzy wyrazy, tak zwyczajne a tak wielkie, bo oznaczają ukochanie przyrody, ukochanie ludzkości i ukochanie idei, mówią nam, że wszystko może minąć, może zawieść, może zdradzić, ale zawsze zostanie:

Ziemia, prosty człowiek i Bóg. [...]



PD-old
Tekst lub tłumaczenie polskie tego autora (tłumacza) jest własnością publiczną (public domain),
ponieważ prawa autorskie do tekstów wygasły (expired copyright).