Recenzje Lalki/Aleksander Głowacki (Bolesław Prus)
[...] Prawodawcą estetycznym jest sam twórczy geniusz, a nie tylko ten, który objawia się w najwyższej potędze i okazałości, ale także ten, który występuje pod skromniejszą formą tzw. talentu lub szczególnego uzdolnienia. Bo chociaż wtedy zdradza on swe pokrewieństwo z jakimś duchowym przodkiem, którego charakterystyczne rysy odziedziczył, dopełnia je często i zmienia tylu własnymi, że może rościć słuszną pretensję do pewnej samodzielności i stanowienia dla siebie w jej zakresie swojego odrębnego kodeksu. Jeżeli zaś w życiu nie zmuszamy syna, ażeby wiernie naśladował ojca, to czyż możemy wymagać w sztuce, ażeby jakiś twórca był kopią swego pierwowzoru? Przeciwnie, najbardziej winniśmy cenić to, co jest w nim najlepszym — oryginalność. Takim oryginalnym w dość znacznej mierze, a przeto dla literatury bardzo wartościowym umysłem, kryształem nie nadzwyczajnej wielkości, ale szczególnego i pięknego kształtu, jest Bolesław Prus. [...]
Pierwsze lata ósmej dziesiątki obecnego wieku były w naszym życiu umysłowym porą pewnego przełomu, epoką namiętnej walki o zasady i przekonania naukowe i społeczne. Prasa, przedstawiająca dotąd ciało proste, spokojne, leniwe lub zestarzałe, doznała wstrząśnie-nia, zaczęła się gwałtownie rozwijać, różniczkować i burzyć. Potworzyły się w niej obozy nieprzyjacielskie, których wartownicy od każdego niemal przechodnia wymagali bardzo ścisłych legitymacji. Kto występował publicznie, musiał należeć do jakiejś chorągwi, nosić znaki jakiegoś pułku, czcić swoje, a poniewierać cudze godła. Dziennikarze kłuli się boleśnie stalówkami lub obrzucali błotem, poza dziedziną starć publicznych nienawidzili się zawzięcie w stosunkach prywatnych, unikali nawet towarzyskich zetknięć z przeciwnikami, uważali za zarażoną owczarnię, do której bodaj na chwilę wpadła owca z wrogiego im stada. W takich chwilach i w takim rozgorączkowaniu wszelki głos umiarkowany nie ma posłuchu, wszelka barwa nie-jaskrawa budzi odrazę, wszelki kierunek pośredni między krańcami nie znajduje zwolenników. Toteż "Opiekun Domowy" i "Niwa", chociaż redagowane starannie, a zwłaszcza ostatnia z nastrojem poważno-naukowym, nie zyskały sobie szerokiego koła czytelników i po kilku latach daremnego szamotania się z burzą, zatonęły.
Zapadał wraz z tymi statkami pod wodę i Głowacki, a wynurzywszy się popłynął do portu, który zajmował stanowisko przeciwległe względem przystani postępowej i najenergiczniej ją ostrzeliwał -do "Kuriera Warszawskiego". Tu radykał z lat młodzieńczych, późniejszy liberał umiarkowany, nie tylko został zdecydowanym konserwatystą, ale nawet przypasał miecz krzyżowca i stanął w szeregach wyprawy przeciw "niewiernym". Odciągając się całą mocą w pewnym kierunku, skoro opora rąk naszych pęknie, odlatujemy i padamy dalej, niż staliśmy. Prus odchylał się ciągle w "Opiekunie" i "Niwie" od "Przeglądu Tygodn[iowego]", gdy więc stracił w nich oparcie, odpadł aż do "Kuriera Warszawskiego", gdzie zaczął pisywać swoje słynne i szeroko czytane Kroniki tygodniowe. Być może, iż widziałby on wówczas większe zadowolenie w "postępie umiarkowanym", ale raz znalazłszy się w prądzie konserwatywnym, został przez jego fale uniesiony. Wielki talent, który nie poprzestaje na roli biernego świadka, kiedy inni walczą, wielka pobudliwość, która łatwo ulega wrażeniom chwili, ostrzący się w utarczkach dowcip, który pragnie okazać swą ciętość, świerzbiączka pióra, która chce okazać swą siłę, wreszcie brak idei, do których nie można sięgnąć "zdrowym rozsądkiem" - wszystko to pasowało Prusa na jednego z najczynniejszych rębaczów oddziału robiącego podjazdy przeciw "młodej prasie". [...] Dopiero kiedy wojna skończyła się, a przynajmniej utraciła poprzednią zajadłość i przeszła w utarczki łagodniejsze, zaczęły Prusa coraz częściej nawiedzać mary młodości, a nawet jedna z nich oczarowana tak dalece, że do swej nielicznej biblioteki ksiąg świętych wstawił Spencera. Ale też i "Kurier" nie potrzebował już w czasach dziennikarskiego pokoju przestrzegać tak surowo zasad konserwatywnych, jak w okresie wojny. Z tych różnorodnych zabarwień wytworzyła się w umyśle Prusa i trwa dotąd pewna pstrokacizna, pewien eklektyzm, pewna mieszanina znamion sprzecznych, którą on sam czasem dostrzega, a raz wybornie określił.
"— Proszę pana — zapytała go znajoma — do jakiej pan należy partii?
— Jako człowiek do żadnej, a jako dziennikarz do...
— Do postępowej?
— To jest... niezupełnie.
— Więc do konserwatywnej?
— Właściwie... cokolwiek.
— Może do klerykalnej?
— O, to bardzo mało, prawie nie.
— Więc do wolnomyślnej ?
— Tak... troszeczkę... odrobinę...
— Ależ ostatecznie do jakiej?! — wykrzyknęła moja towarzyszka, szeroko otwierając oczy piękne jak dwa jeziora Czterech Kantonów.
— Widzi pani, my, dziennikarze, należymy właściwie do partii konserwatywno-postępowo-klerykalno-wolnomyślno-arystokratyczno--demokratycznej."
Śród tych "my" stoi na pierwszym planie Prus. [...] Skoro felietonista „Kuriera" przestał uważać prasę postępową za dom, około którego ustawicznie przejeżdżał, ażeby w nim wybić kamykiem szybę i zaczepić osią wozu o węgieł dla odłamania kawałka muru, kiedy życie zaczęło coraz skąpiej sączyć swe krople, o czym bawiciel miał opowiadać rzeszy śmiechu łaknącej? O kobietach i o tym, o czym one lubią ze spuszczonymi oczami słuchać, a mężczyźni z podniesionymi mówić. Więc chociaż gniewano się nieraz, czytano go zawsze i tak chętnie, jak żadnego z dziennikarzów warszawskich. A on nie tylko sypał szczodrze te koncepty, pod które najskwapliwiej podstawiano uszy, ale coraz bardziej wykształcał swój dowcip w kierunku owych zręcznych łechtań i zyskiwał przywileje, które w całej prasie polskiej on sam jeden posiada. Gdyby jakikolwiek inny felietonista pozwolił sobie tej swobody pióra, której Prus używa, czytelnicy natychmiast zaprotestowaliby przeciw wykroczeniu poza granice, obyczajem publicznemu słowu zakreślone. Tymczasem nawet ci, co przywołują znakomitego humorystę do porządku, czynią to z widoczną dla niego pobłażliwością. Bo co wolno... Prusowi, tego nie wolno... wszystkim. Nie jest zaś to uprzywilejowanie objawem jakiejś wyjątkowej czci dla utalentowanego pisarza, ale raczej skutkiem rozbrajającego działania jego humoru. Prus umie być i bywa bardzo złośliwym i zjadliwym, ale zwykle jest dobrodusznym. Śmieje on się nie wątrobą, ale sercem; nie kąsa, nie szarpie, nie zagryza, nie napuszcza zadanych ran żółcią, nie wypuszcza strzał zatrutych, lecz sadza swą ofiarę na krześle połączonym z baterią elektryczną i przepuszcza zręcznie prąd, wykrzywia nim mięśnie twarzy i członki w sposób zabawny. On nie umie nad nikim się pastwić, ale umie znakomicie urządzać komiczne oświetlenia, którym nie oparłaby się powaga Arystotelesa lub Kopernika. Nie ma w jego piórze ani kropli jadu Voltaire'a, natomiast jest wiele śmiechu Rabelais'go. Kobiety traktuje jak Falstaff. Jeżeli np. postawi sobie pytanie, dlaczego one nie idą do zaciągu wojskowego, odpowiada: dlatego, że wszystkie pragnęłyby być... podoficerami. Jeżeli zacznie mówić o ich emancypacji, to pochwaliwszy ładne oczy i usta, opuszcza szybko w badaniu ich uzdolnień głowę. Wszedłszy do przypuszczalnego uniwersytetu kobiecego, napłata tyle figlów, że wkrótce z ławek audytorium zrobi łóżka, a z katedry — toaletę. Gdy zaś uczuje potrzebę poważnego usprawiedliwienia się z tej psoty, bierze swą czytelniczkę za rękę i częstując ją po drodze cukierkami, prowadzi przed sąd swego Salomona — zdrowego rozsądku, przed którym naturalnie sprawę wygrywa. Wszystko to jednak czyni z dobrodusznością i wylewem serdecznego humoru, zdolnym rozweselić rozpacz. Dodać przy tym trzeba, że jest on nie tylko opowiadaczem zabawnym, roztapiającym humor w przedstawieniu rzeczy i szczególnym układzie stosunków lub obrazów, ale także pisarzem niezmiernie dowcipnym, może najdowcipniejszym we współczesnej literaturze naszej. [...]
Prus ma o ludziach, o ile ich czyni bohaterami, przekonanie czysto ewangeliczne.
Co jest w życiu poniżonym, to w jego powieściach wywyższonym — i na odwrót.
Człowiek ukształcony z jego analizy wychodzi głupcem, dobroczyńca — obłudnikiem, prostak — mędrcem, dziecko — filozofem, gbur - czułym poetą. Zdaje się, jak gdyby on mówił nam: świat jest czymś zupełnie innym, niż się przedstawia; ulegamy łudzącym jego pozorom, a powinniśmy przy pomocy zdrowego rozsądku pojąć, że A jest nie-A, a nie-A, jest A. Ta odwrotność poglądu objawia się u niego szczególnie w umiłowaniu maluczkich. Jak w swych Kronikach unika lotu po szczytach i chętnie zagląda do każdego załamka nizin, nie unosi się nad żadną wielkością, a skwapliwie broni małość, którą nieraz nawet sofistyką rozdyma, ociera z kurzu i brudu, myje i stroi, podobnie w swych utworach zjednywa serca czytelników przede wszystkim dla istot maluczkich, ciemnych, upośledzonych i sponiewieranych. [...]
Te pierwsze utwory Prusa, o których mówiliśmy, miały znaczenie rozstrzygające dla jego sławy i rodzaju jego twórczości. Zarysował on się w nich jako znakomity nowelista, to jest twórca krótkich powiastek, zawierających myśl głębszą, oprawioną w ramy kunsztownego i szczerego humoru, a niezmiernie pożądanych dla każdego pisma periodycznego. Bo jakkolwiek prasa drukuje powieści obszerne, a nieraz nawet, kiedy one snują swój wątek w sposób zaciekawiający, posiada w nich długotrwałą przynętę dla czytelników, najchętniej wszakże pomieszcza krótkie, jedno- lub kilkociągowe, które nie nużą uwagi i olśniewają błyskawicami talentu. Prus tedy, prawdziwy Meissonier nowelistyki naszej, stał się dla dziennikarstwa siłą pierwszorzędną, nieoszacowaną, a zarazem zaczął uprawiać z zamiłowaniem tę niwę, na której wyrastały bujne wawrzyny. O szerokie malowidła się nie kusił i poprzestawał na małych, w których rzeczywiście doszedł do wysokiego mistrzostwa. Niektóre z tych pięknych klejnotów przeszły do literatur zagranicznych, a jeżeli tam nie oceniono ich należycie, to tylko dlatego, że wystąpiły one nielicznie i że w przekładach zatarły się przepyszne, dla cudzoziemców często niezrozumiałe barwy miejscowe. Bo czyż Niemiec np. może odczuć i pojąć szkołę z "rozgrzewką"? [...]
Wciskanie się Niemców do naszego kraju przez bramy dworskie, a nie przez szpary wieśniacze, często zajmowało myśl i wyobraźnię Prusa. Na fakcie tym wszakże oparł on głównie swoją słynną Placówkę. Mówimy: słynną, żadna bowiem z jego powieści nie doczekała się tylu (czterech) wydań i tak szerokiej popularności.
Zna ją cały ukształcony ogół, zna już po części i lud (w przeróbce O ojcowiznę). Zola w La terre przedstawił szerzej i wierniej właściwe chłopom wszystkich krajów europejskich namiętne przywiązanie do ziemi i łakomą żądzę posiadania jej, ale ponieważ on tylko widzi i umie malować la bête humaine, przeto ukazawszy gdzie indziej, jak "zwierzę ludzkie" kocha, rozpustuje, zabija, zrywa łańcuchy, a przede wszystkim wiąże się w trwałe lub zmienne pary, opowiedział tu, jak ono łaknie ziemi. Prus nie jest naturalistą, a natomiast jest nieco socjologiem i z konieczności politykiem, więc i sama kwestia musiała w jego umyśle zabarwić się tymi pierwiastkami i przybrać postać mniej psychologiczną, a bardziej społeczną. Pan, znudzony gospodarstwem wraz z żoną, podczas krakowskiego wesela odwołany na chwilę od tańców, sprzedaje folwark kolonistom niemieckim. Ale potrzebują oni, a zwłaszcza jeden z nich, nabyć piaszczystą górę dla wybudowania na niej wiatraka. Góra ta należy do chłopa, Ślimaka, który odtrąca najkorzystniejsze z ich strony propozycje i ani kawałka ziemi ustąpić nie chce. Mają oni nadzieję nakłonić go, później zaś złamać prześladowaniami. Chłop jednak, mimo że mu odebrali łąkę, a z nią możność wyżywienia bydła, mimo że mu wsadzili syna do więzienia, mimo że w tej walce zubożał, stracił żonę i dziecko, a nawet chatę, którą mu spalono, nie tylko wytrwał w uporze, ale zmusił Niemców do odprzedania ziemi włościanom i przesiedlenia się gdzie indziej. Jak łatwo dostrzec, ekonomiczna i życiowa podstawa powieści nie wytrzymuje krytyki. Owa bowiem piaskowa górka, jako cel zabiegów ze strony kolonistów, jako powód opuszczenia zagospodarowanych siedzib, jest motywem błahym i sztucznym, pomijając już ten wzgląd, że prawdopodobnie żaden chłop nie broniłby jej z takim bohaterstwem i chętnie zamieniłby ją na lepszy kawałek pola lub łąki. Ale przy sądzeniu Placówki nie waży nam tyle wybrana przez autora realna forma gruntu bojowego, ile tocząca się na tym gruncie walka. W tym fantastycznym pomyśle wystarczy dla zadowolenia prawdy jego rdzeń wydobyty z życia, które rzeczywiście przedstawia nam w rozmaitych odmianach pochopność panów do sprzedawania i wynarodowiania ziemi, a dziwną siłę chłopów w zachowywaniu jej. Jeżeli więc tylko zgodzimy się na taką postać tego przeciwieństwa, jaką nam daje Placówka, ujrzymy je zarysowane i oświetlone wspaniale. Dwór przedstawiony w niej nieco karykaturalnie (zwłaszcza sprzedaż folwarku podczas tańców), ale za to, oprócz Sienkiewicza w Szkicach węglem, nikt nie zajrzał w duszę polskiego chłopa tak głęboko, nikt z niej nie wydobył takiego zdroju brutalstwem pomąconych, ale zdrowych uczuć, nikt tak nie wypatrzył krętych dróg jego myśli, nikt tak nie poznał dziwnego biegu jego logiki, źródła upodobań i wstrętów, jak Prus. Tego nie osiągnęłoby najdłuższe i najskrupulatniejsze badanie, taką wiedzę posiadać może tylko intuicja wielkiego talentu. [...]
Z Anielką, a głównie z Placówką, opuścił Prus niwę noweli, a wszedł na pole powieści, gdzie zamierzył spróbować swych sił w ramach dzieła obszerniejszego i napisał trzytomową Lalkę. Tworzył on ją i jednocześnie drukował (w "Kurierze Codziennym") lat parę, a chociaż w wydaniu książkowym (1890) zatarł wiele śladów tej kawałkowej pracy, niektóre ze szkodą dla całości pozostały. Przeciwko takiemu sposobowi pisania, wywołanemu u nas rozrastaniem się dziennikarstwa, a praktykowanemu niemal powszechnie, występowano już nieraz z naganą lub żalem, a zawsze z dobrą racją. Każdy autor tworzy częściami, ale nie utrwalając ich natychmiast drukiem, może później usuwać sprzeczności, poprawiać błędy, słowem dostrajać całość do jednego tonu i siły. Nadto nie skrępowany koniecznością dostarczenia rękopisu z dnia na dzień, może wybierać sobie do pracy dnie stosowne, a omijać nieprzyjazne, wyzyskiwać chwile ochoty, zapału i zdrowia, a przepuszczać chwile przygnębienia, niechęci i choroby. Wprawdzie Prus nie dotrzymywał ściśle terminów, robił w drukowaniu Lalki przerwy kilkudniowe, a nawet kilko-miesięczne, tak że zrozpaczona redakcja musiała jego i siebie bronić od szturmu czytelników, ale nie zdołał zapobiec ujemnym skutkom tworzenia ułamkowego. Sprowadzała je zaś nie tylko owa metoda, ale także natura jego talentu. Może najsłabszą jego stroną jest plan, układ, kompozycja, zwłaszcza o skali większej. Jest to widocznym, że Prus, rozpoczynając swą powieść, nie znał sam ani jej rozmiarów, ani całego wątku, ani wszystkich postaci i dopiero podczas pisania wysnuwał pomysły i wprowadzał figury. Czasem zdaje się, że w zakłopotaniu o dalszy ciąg chwyta z bieżącego potoku jakąś kwestię i wplata ją w treść opowiadania, tak że w niej odnaleźć można wszystkie ważniejsze przedmioty myśli, które przesunęły się przez pracę podczas paroletniego druku Lalki. Te domieszki stanowią w niej żywioł społeczny i jak gdyby tendencyjny, natomiast nić główna zwija się z analiz psychologicznych.
[...] wygląda on [Wokulski] czasem jak rozpruty worek pieniędzy, z którego one wylatują na bruk, a biegnąca za wozem gawiedź zbiera je skwapliwie. Wszystkie jednak garście złota, którymi obsypuje drogę spaceru przez życie panny Izabeli, nie otwierają mu jej serca. Wychowana w atmosferze zbytku i elegancji, czuje odrazę do kupca; po stratach majątkowych ojca przyjemności bogactwa i pewne zrozumiałe dla niej zalety, jakie jej ofiaruje czuły natręt, przyciągają ją ku niemu na chwilę, ale szybko odchyla się ona w stronę innych wielbicieli, często zwykle bezwartościowych moralnie i umysłowo, ale jednogatunkowych. Głos wewnętrzny tłomaczy to Wokulskiemu dosadnie: „Najpiękniejszy lew jest wstrętnym dla krowy albo orzeł dla gęsi [...] Unikaj zatem samic innego gatunku." On wszakże z uroku tej "samicy" wyzwolić się nie może. Niezliczoną ilość razy uświadamia sobie swoją naiwność, jej niechęć, a nawet przewrotność, ale po każdym zawodzie i rozczarowaniu otacza się mgłą nowej iluzji. Ten ruch wahadłowy jego serca w stronę niewiary lub nadziei, to ustawiczne przekonywanie się o obojętności lub obłudzie fanatycznie kochanej kobiety wraz z natychmiastową obroną jej postępowania stanowią główną osnowę Lalki, której akcja skutkiem tego kręci się jak fryga na jednym miejscu i nuży swą jednostajnością. Zmęczony taką kołowacizną miłosną czytelnik obrzydza sobie wreszcie nieuleczalnego maniaka, który okazując, a nawet popisując się hartem i energią w życiu, wobec kobiety próżnej, która go lekceważy i zaledwie pajęczą nicią zalotności trzyma, jest chorobliwie niedołężnym i niepoprawnym mazgajem. Gdy po długim szeregu zawodów, upokorzeń i jęków nareszcie odbiera sobie życie w ruinach zamku, uznajemy, że na śmierć i odpoczynek zasłużył, ale nie na żal, a tym mniej na cześć. Budzi on bowiem więcej współczucia niż podziwu, którego doznajemy tylko wobec jego sztuki szybkiego mnożenia pieniędzy. Czy możliwym jest logicznie i życiowo taki człowiek z dwu różnorodnych połów sklejony? Wątpimy, chociaż on sam o sobie powiada: "We mnie jest dwu ludzi, jeden zupełnie rozsądny, drugi wariat". Rozsądek z wariactwem nieraz łączy się, ale chyba nigdy praktyczność z idealizmem, energia ze słabością, twardość z miękkością, rozum z głupotą. Ten człowiek, który zaglądającą mu w oczy biedę odpędza ożenkiem z bogatą wdową, który jest wybornym kupcem, spekulantem, przedsiębiorcą, który w ciągu kilku lat z 30 000 rs. robi 600 000, krąży koło panny jak gimnazista, nie może się zdobyć na żadną stanowczość, rozgrzebuje ciągle myślą swoje miłosne żużle, zatapiają w majaczeniach alchemika, a przy tym ulega halucynacjom i napadom nerwowym. Wystawcie sobie tego dostawcę z wojny bułgarskiej, który na widok swej postaci, odbitej w lustrze... „zerwał się z łóżka, jego sobowtór zerwał się również szybko. Pobiegł do okna - tamten także. Otworzył gorączkowo walizkę, ażeby się przebrać — i tamten również zaczął przebierać się, widocznie z zamiarem wyjścia na miasto. Wokulski czuł, że musi uciec z tego pokoju". Tacy ludzie nie trudnią się dostawami wojskowymi, a w każdym razie nie zarabiają na nich.
Kreśląc pierwsze rysy charakteru Izabeli, Prus był pod natchnieniem szczęśliwego pomysłu, jeśli chciał przedstawić istotę delikatną, przesłoniętą od świata obłokami swojej sfery, zapatrzoną w blaski wywyższenia towarzyskiego, nie znającą padołu, nie pojmującą życia, z natury dobrą i czułą, ale niezdolną ocenić Wokulskiego, pokochać mężczyznę innego „gatunku". Później wszakże zamienił ją na bezduszną "lalkę", która szuleruje oczami i ustami, prowadzi grę na obłudne słowa i pozory, podstępną i niesumienną. Od tej chwili bohaterka przestaje być interesującą i nową, a skutkiem tego nie usprawiedliwia już chronicznej choroby serca w swym dziwnie wytrwałym i zaślepionym wielbicielu.
Prus nie jest powieściopisarzem bohaterów wielkich, lecz małych, cichych i ukrytych. Toteż o ile chybia we wszystkich wysiłkach wypromowania Wokulskiego na charakter niezwykłej miary, pomimo że oblewa go ciągle deszczem złotym, każe mu ciągle „robić wrażenie", zginać najsztywniejsze karki arystokratów, zdobywać serca kobiet samym swoim widokiem i nawet „na ulicy być przedmiotem ogólnego zainteresowania", o tyle bez nadzwyczajnych środków, barwami zwykłej dobroduszności tworzy daleko prawdziwszą i sympatyczniejszą postać jego subiekta, Rzeckiego. Musiałby w tym starcu tkwić talent Prusa, ażeby on mógł tak pisać swój pamiętnik, przeplatający powieść, jak go z humorem napisał. Ale poza tym nadmiernym uposażeniem znajdujemy w nim dużo prawdy realnej, a nade wszystko zgodności cech. Dawny romantyk, marzyciel poddaje się niewolniczo urokowi swego przyjaciela i pryncypała, w którym domyśla się męża stanu. Kilkadziesiąt lat przepracował w jednym sklepie, zrósł się i zżył z nim, długie nawyknienia owinęły go płatami jak mumię, w skromności pragnień powiędły mu wszystkie uczucia osobiste, w słuchaniu cudzej woli stracił władzę rozumu, a gdy w Wokulskim zgasła pochodnia jego myśli, gdy nowonabywcy wyważyli go ze stanowiska w sklepie, umarł. Na zamykające się jego oczy nie padł ani jeden promień, tylko same mroki. Postać ta wystrzyżona z fantazji, ale tętnami swego serca przypomina ziemię.
Za tą trójcą pierwszego planu Lalki stoi liczna grupa figur podrzędnych, nieraz mistrzowsko naszkicowanych: pani Stawska, młoda wdowa zakochana w Wokulskim; Szlangbaum, szaradzista; doktor Szuman, przepyszny okaz swojej (żydowskiej) rasy; arystokraci najrozmaitszych odmian; studenci, subiekci itd. Każda z tych figur rzucona jest na tło życiowe, znakomicie odtworzone. Pomysłowość fantazji współzawodniczy z wiernością fotografii, a ponieważ Prus jest mistrzem szczegółów, więc w tych drobiazgach sypią mu się spod pióra perły artyzmu, zwłaszcza gdy je nasączy humorem. [...]
Prus ma bardzo krótki wzrok i podobno doznaje zawrotu głowy na wyżynach. Ta właściwość fizyczna odbija się zadziwiająco w jego umyśle. Wszelkie wzniesienie się ponad zwykły poziom życia zamracza mu myśl ciemną mistyką, na żadnym szczycie nie może on długo wytrzymać i szybko zbiega na nizinę, gdzie już nie dusi się rozrzedzonym powietrzem abstrakcji, lecz oddycha atmosferą zdrowego rozsądku. Jak wszyscy krótkowidzowie posiada wzrok wyborny i chwytający najdrobniejsze odcienie z bliska, ale rozległych widnokręgów i znacznych wyniosłości objąć nie może. Toteż wobec wielkich charakterów podobnym on jest do malarza, który by dla odtworzenia skały nakreślił ją w obrazach częściowych tak, jak ją oglądał kawałkami pod mikroskopem. Przy najmocniejszym wytężeniu swych zdolności nie zdołałby on prawdopodobnie nigdy przedstawić potężnego człowieka, jakiegoś Aleksandra Wielkiego, Cezara, Napoleona lub Kolumba, jakiegoś tytana czynu, myśli, energii. Wtedy geniusz opuszcza go zawsze i zjawia się dopiero ze swym natchnieniem i siłą przy malowaniu tych istot małych, o których wie tylko statystyka i powieść. Gdy Prus postanowi stworzyć człowieka dzielnego, z szerokim umysłem i gorącym sercem, to wprowadzi na scenę Wokulskiego, który zarabia setki tysięcy rubli w nieczystej spekulacji dostaw wojskowych, który uszczęśliwia społeczeństwo spółką handlową, odrzucającą procenty jak młynek gospodarski plewy od zboża, który oblega i ostrzeliwa pannę według taktyki naiwnego i natrętnego młokosa. Ale gdy przeprowadzi kilkunastoletnią dziewczynkę przez dramat rodzinny, czyni z niej postać tak przedziwnie piękną, że gotowi jesteśmy narzucić ją życiu, gdyby w nim nie istniała. Balzac uprawdopodobniłby Wokulskiego całą masą wiedzy kupieckiej, wtajemniczyłby nas w jego księgi, obroty handlowe, nadałby jego przedsięwzięciom doniosłe znaczenie ekonomiczne; Prus manipuluje tylko wyrazem: „spółka dla handlu z cesarstwem" i wystawia jej niecierpliwym uczestnikom świadectwa głupoty, a czytelnikowi każe wierzyć, że jej twórca przelał w nią olbrzymi rozum. Energiczny na słowo autora, podobny do dekoracyj teatrów chińskich, w których obrazy zastępuje tabliczka z napisem, Wokulski jest niedołęgą w działaniu. Mistrzostwo Prusa objawia się nie wobec natur energicznych i czynnych, które są sprawcami wypadków, ale słabych i biednych, które są ich ofiarami. Michałko, Antoś, Anielka, Ślimak, Rzecki, w ogóle te liście z pnia ludzkiego, które wiatr otrąca i po świecie roznosi, te istoty, które nie działają, lecz cierpią, po których burza życia przelatuje ze swym niszczącym okrucieństwem — to są jego bohaterowie. [...]
Jak rzekliśmy wyżej, Prus nie był nigdy wyznawcą żadnego systemu, apostołem żadnej teorii, szermierzem żadnego stronnictwa, lecz upstrzył swą szatę wszystkimi barwami. Objąwszy przed dziesięciu laty redakcję „Nowin", zamierzył z nich uczynić „obserwatorium", które wkrótce runęło, bo czytelnicy chętniej zgodzą się na to, ażeby gazeta była wyrocznią niż nieustającym protokołem i biurem meldunkowym faktów. Ale to „obserwatorium" odpowiadało naturze umysłu Prusa, pozbawionego stałej busoli, a przez to nie mogącego wskazywać kierunku pytającym o drogę. Społeczeństwo można prowadzić lub reformować tylko jakąś wielką ideą, jakimś konsekwetnie z niej rozwiniętym systemem; bez takiej gwiazdy i wyznaczonego przez nią szlaku można zaledwie wybierać lepsze ścieżki od gorszych, pokrzepiać zmęczonych, ratować od śmierci pragnących i głodnych, łatać dziury i podpierać walące się schroniska pielgrzymów — zdrowym rozsądkiem. To robił Głowacki, bo pisarz, jak on sam się nazwał, "konserwatywno-postępowo-klerykalno-wolnomyślno-ary-stokratyczno-demokratyczny" to tylko robić zdolny, chociażby w tej długiej gamie najsilniej wybijał tony konserwatywne i demokratyczne. Będzie on zawsze społeczeństwu rozświecał ciemności latarką, ale nigdy pochodnią. [...]
Kończymy. Staraliśmy się, o ile ramy dopuszczały, uwydatnić wszystkie zasadnicze cechy jego uzdolnień i wymierzyć ich siłę. Nie jest to filozof, uczony, głęboki myśliciel, oryginalny reformator, ale jest to świetny humorysta z częstymi przebłyskami geniuszu, poeta nizin życia i drobnych żyjątek, zatopionych w morzu społecznym, mistrz obrazków drobnych i postaci maluczkich, dostojnik literatury, a nie protegowany faworyt jakiegoś pisma, nie bohater chwili, znikający i zapomniany po ostatnim oklasku przyjaciół. On w piśmiennictwie zostanie i na długo zostanie z wielkim swoim talentem i z czułym swoim sercem.
ponieważ prawa autorskie do tekstów wygasły (expired copyright).