Resztki życia/całość
<<< Dane tekstu | ||
Autor | ||
Tytuł | Resztki życia | |
Wydawca | Księgarnia Michała Glücksberga | |
Data wyd. | 1860 | |
Druk | Józef Unger | |
Miejsce wyd. | Warszawa | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI | |
| ||
Indeks stron |
RESZTKI ŻYCIA.
POWIEŚĆ
przez
J. I. KRASZEWSKIEGO.
De que la vida servia?
WARSZAWA.
NAKŁADEM KSIĘGARNI MICHAŁA GLÜCKSBERGA,
przy ulicy Krakowskie-Przedm. Nr. 9 (411)
w domu Wgo Grodzickiego. 1860.
|
Prawie na samym wyjeździe z miasteczka Kaniowiec (którego próżnoby na karcie szukać), nad pocztowym gościńcem mało uczęszczanym i do pół zieloną trawą porosłym, stoi podobno dotąd na pagórku wesoły dworek, porządny, schludny, nie wykwintny i choć ze smakiem i staraniem zbudowany, przypominający postacią dawne dworki szlacheckie po miasteczkach, w których, to palestra, to starzy osiadający przy kościołach na dewocji, to kapitaliści potrzebujący spoczynku, zamieszkiwali. Dosyć wysoki dach gontowy złamany wpośrodku, pokrywał tę budowę, któréj cztery okna od ulicy i drzwi na ganek o czterech słupach wychodzące, całą zajmowały facjatę. W ganku po staroświecku były ławy dokoła na których szlachcic siadał wieczorem odprawiać officium i koronkę.
Od drogi odgradzał nieco budowę mały kwiatowy ogródek przezroczystemi sztachetami okolony, a z tyłu widać było sad pełen drzew zielonych, gęsty, bujny i cienisty. Cztery grube topole wysoko wzrosłe ocieniały bramę i sztachety; pod jedną z nich była czysta i schludna ławeczka, prosty kawał tarcicy na dwóch grubych położony pniakach.
Słońce zachodziło pogodnie i cisza wieczorna ogarniała świat gotujący się do spoczynku, na jéj tle rozróżnić było można nieśmiało i zcicha odzywające się głosy ludzi, ryk bydląt, turkot wozów próżnych kłusem powracających z pola do domu. Ciepły wiaterek niekiedy zawiewał z południa i poruszywszy liście drzew, po chwili jakby zawstydzony niewczesnem swojem trzpiotowstwem, uciekał kryć się w gęstwinę.
Wszystko zdawało się modlić wśród téj ciszy błogiéj i świętéj na chwilę użyczonéj światu, by nowych sił nabrał do cierpienia i boju: dzwonek kościelny, śpiéw daleki ptaszków i szum nawet drzew nieśmiały. Tak często modli się natura przed burzą, w uspokojeniu wieczornem, wśród uroczystości poranka.
Z pagórka na którym stał ów dworek, z ławki pod topolą widać było oświecone prześlicznie zachodzącem słońcem miasteczko nad szerokim rozłożone stawem, jego drewniane i czarne domostwa poprzedzielane kilku porządniejszemi murowanemi domami, kościół po-pijarski parafjalny z dwiema wieżyczkami wyskakującemi wysoko, zielone kopuły cerkwi, a opodal na wzgórku wspaniałe ruiny po-jezuickiego niegdyś Kollegjum, dziś leżące w smutnem gruzowisku. Miasteczko przeplecione sadami i drzewy, oblane wodą, rozrzucone fantazyjnie, bardzo się ztąd pięknie przedstawiało oku.
Ulica która dworek nasz z niem łączyła, po większéj części zabudowana była podobnemi dworkami mniejszemi i większemi, których dachy z za drzew wyglądały.
W chwili gdy się ten obraz oczom naszym przedstawia, na ławce pod topolą przed dworkiem, ze wzrokiem tęsknie na miasteczko zwróconym, siedział mężczyzna lat średnich, miłéj i łagodnego wyrazu twarzy, znać powracający z przechadzki, bo kij leżał przy nim a ogromną wiązkę leśnych kwiatów trzymał w ręku.
Wiek jego trudno było oznaczyć, — twarz miał młodą jeszcze, świeżą w téj chwili bo ją zmęczenie okryło rumieńcem żywym, oko ogniem błyskało, na czole zmarszczki ledwie się zarysowywać zaczęły; — ale wpatrzywszy się dostrzedz łatwo, że ten człowiek przebył już wiele, przeszedł przez złudzenia i nowym się bronił, że napróżno do piersi jego kołatały nadzieje i życie uśmiechać mu się chciało obietnicami. Zdjęty z głowy kapelusz słomiany ukazywał włosy ciemne nie posrebrzone jeszcze ale już przerzedzone nieco, czoło wyniosłe i jasne — całe to oblicze miało coś w sobie dziwnie smętnego i poetycznego.
Były w niem siły do życia, ale już woli i ochoty doń brakło..... czułeś że z losu czy zobojętnienia człowiek ten dojada resztek swoich o smak ich się nie troszcząc..... Było w nim dużo smutku i żalu, ani kropelki nadziei.
U nóg siedział z otwartym pyskiem i językiem wywieszonym, dyszący jeszcze świeżem zmęczeniem, wielki centkowany wyżeł, który chwilami panu swojemu w oczy spoglądał i jakby mu się przypominając poszczekiwał wesoło.
Mężczyzna ocierał czoło strudzone machinalnie, a wzrok jego nieruchomie był wlepiony w obraz który miał przed sobą; zdawał się zamyślony głęboko jakby pytał świata i wieczora o zagadkę życia i jutra? Ucho jego nurzało się w ciszy szukając w niéj wieszczego głosu zrozumiałego dla duszy.
Długo tak siedział i dumał, a szczekanie psa nie przerwało mu marzenia — nareszcie westchnął głęboko i zabierał się wstać ująwszy kij i kwiaty, gdy z sąsiedniego dworku oddzielonego tylko parkanem przegradzającym dwa ogródki, dał się słyszeć głos wesoły:
— Dobry wieczór asińdziejowi! dobry wieczór!
Jegomość który się tak niespodziewanie odezwał, że powołany aż drgnął zrazu na głos jego odwracając się szybko — cały się krył za parkanem i głową tylko po nad nim się wznosił, ale sztachety przerzedłe dozwalały się domyślać kształtu reszty postaci. Głowa pokryta czapeczką dosyć nieświeżą i spłowiałą niebieskiego koloru, uśmiechnięta i wykrzywiona, przypominała nieco fantastyczne maskarony które architekci przylepiają czasem dla ozdoby miejsc próżnych z któremi niewiedzą co zrobić.
Okrągła twarz z szerokiemi usty, siwe oczki przymrużone, nie wielki nosek w pośrodku, białe bakembardy pół-xiężycowe otaczające policzki żółte i pomarszczone, zdawały się jakby gdzieś odlepione; — uśmiech dziwaczny i przekrzywienie towarzyszące mu jeszcze, to podobieństwo do maski komicznéj zwiększały. Pomiędzy sztachetami widać było białe letnie ubranie niewielkiego człowieczka, coś nakształt kaftanika zawiązanego na tasiemki, i buty juchtowe sięgające do kolan. W jednym ręku trzymał długi cybuch z fajką, w drugim zdjęte z nosa okulary w mosiądz oprawne.
Przywitali się sąsiedzi dość uprzejmie.
— A cóż? jakże się udała przechadzka! — zapytał staruszek.
— Wybornie, nazbierałem kwiatków któremi sobie moje izdebki zapachnię i ozdobię, odparł pierwszy; — Parol się doskonale wybiegał, ja rozruszałem, las mi wyszumiał wszystkie swoje tajemnice, napiłem się zieloności i woni drzew — czegóż chcecie więcéj?
— I jabym był z asindziejem poszedł, gdyby nie te balaski przeklęte, — rzekł staruszek — zachciało mi się koniecznie choć jeden wedle rysunku wytoczyć, i nie porzuciłem ażem na swojem postawił!
— Udały się chwała Bogu, panie Szambelanie — rzekł pierwszy.
— No, a jakże, musiały! zepsułem dwa kawałki drzewa z prędkości, (bo jéj się widzę do końca życia nie pozbędę, kiedy w siedmdz.... chcę mówić w sześćdziesiątym i coś roku jeszcze mi z niecierpliwości ręce drgają), no!!... ale zobaczycie jaką mieć będę balustradę!
Staruszek się uśmiechnął, poprawiając czapeczkę, a sąsiad spojrzał nań także z rozweseloną nieco twarzą:
— Cóż ty teraz będziesz robił Joasiu kochanie moje? — spytał szambelan po chwili.
— A cóż? spocznę po przechadzce. Parola nakarmię i napoję, pacierz zmówię i spać się położę.
— Ale gdzież jeszcze do snu! zlituj się! — przerwał stary, — a toć najmilsza chwila, wieczór! Ja dopiero wychodzę na wędrówkę ku miasteczku, trzebaż żyć! Ty bo tak ulubiłeś tę swoję samotność, że w niéj zardzewiejesz do ostatka. Ludzie potrzebują ludzi... ot, poszedłbyś ze mną tobyś się rozruszał.
— Zgoda i na to, tylko kwiatkom dam pić, a Parolowi jeść, — rzekł pierwszy którego nazwano Joasiem.
— Idź, idź, — dorzucił staruszek, — ja surdut wdzieję, laskę wezmę i natychmiast ci służę.
Za chwilę potem oba sąsiedzi spotkali się w ulicy i milcząc skierowali powolnym krokiem do miasteczka...
My tymczasem zapoznajmy bliżéj czytelników naszych z mieszkańcami tych dworków i miasteczka w którem powieść się nasza zaczyna.
Właścicielem pierwszego z brzegu domku z topolami któryśmy naprzód ukazali, był ów mężczyzna nazwany przez Szambelana Joasiem, inaczéj pan Joachim Wielica niegdy marszałek powiatowy, dziś osiadły na ustroniu i wypoczywający przed czasem po życiu. Człowiek ten w całéj okolicy jednozgodnie był uważany za najzacniejszego urzędnika i obywatela.
Dziwne okoliczności przywiodły go w tę ustroń i niejako przymusiły do wypoczynku wyrzeczenia się czynniejszego życia. Rodzice jego byli ludzie bardzo majętni, ale ojciec cały swój wiek spędził na obywatelskich posługach, urzędował i po dawnemu nietylko czas i pracę poświęcał, ale majątek stracić musiał, nie pojmując by inaczéj jak otwartym domem i stołem sprawiać było można urząd wyborowy. Dom jego na daleko większą stopę utrzymywany niżeli stawało, pełen zawsze gości, oderwanie się od gospodarstwa i interesów, ciągły wir w którym stary Wielica żyć musiał, przyprawiły go w końcu o zupełną ruinę.
Gdy po ośmnastoletniem sęstwie i marszałkowstwie przebudził się poczciwy szlachcic oblężony przez wierzycieli, naciskany od żydów, zduszony długami krzyczącemi — rozpacz go porwała, zachorzał i nie doczekawszy się upadku swojego ale go przewidując, umarł na rękach żony która dla siebie i syna przyjęła bez szemrania dziedzictwo nieopatrzności i ubóstwa, ale zarazem poczciwego imienia.
Został po nim syn tylko jedynak i wdowa kobieta wielkiego męztwa, która nie narzekając na losy, zgodziła się ze swem położeniem, łzy nad sobą nie uroniwszy. Pogrzeb starego Wielicy i stypa były ostatnim wysiłkiem poczciwéj wdowy, która sprzedała swoje kosztowności i sreberka aby jak najwystawniéj pochować tego, który żył zawsze wystawnie. Jéj się to jeszcze zdawało obowiązkiem, aby ubóstwo trumny nie urągało życiu.
Szlachta którą marszałek karmił i poił, tłumnie się zebrała na ten obrzęd do miasteczka, na ramionach poniosła swego ukochanego urzędnika i przyjaciela, następnie opłakiwała stratę nieporównanego obywatela, krzyczała i ściskała się wylewając obficie wino i łzy razem — ale gdy potem przyszło wdowie pomódz i sierocie, pochowała się w mysze dziury. Jeden czy dwóch jeździli po sąsiedztwie wnosząc że potrzebaby cóś zrobić, ale tam gdzie pobudkę ich przybycia zwietrzono, znajdowali drzwi zamknięte, a inni naparci odpowiadali:
— Tak! niezawodnie! trzeba cóś zrobić!
Lub:
— Któż mu kazał tracić? Na co było tak honeste przyjmować....
Inni wreszcie:
— Taka ofiara z naszéj strony byłaby upokorzeniem dla familji, nie przyjętoby jéj...
Byli wreszcie i tacy, co niedopłaconych kilku groszy surowo się u wdowy upominali, wykrzykując już przeciwko temu którego niedawno nosili na rękach.
Ona to zniosła pobożnie, mężnie i cicho, nie zadziwiła ją niewdzięczność, nie rozgniewała niesprawiedliwość, nie zniecierpliwiło zobojętnienie przyjaciół; — sprzedała majętność, pospłacała długi, uiściła się co do grosza, a zostawszy przy kilkunastu chłopkach, zajęła się wychowaniem syna. Ojciec go małym odumarł, wszystko więc winien był matce która go do walk życia usposobiła zawcześnie, łagodnie prowadząc miłością, ale zarazem nie tając przed nim ile się po świecie i ludziach można spodziewać, jak mało na nich rachować należy. Nie narzekała ani czerniła, ale ostrzegła że w życiu i w świecie na sobie samym opierać się potrzeba, nie na otaczających; — kochać ich, litować się nad niemi, poświęcać się dla nich, ale na nich nie rachować i sobie samemu nie wierzyć.
Ostudziła go tem? — nie, ale uzbroiła zawcześnie, bo mówiła bez żółci i gniewu, smutną, bolesną, ale doświadczoną prawdę. Syn wyrósł na człowieka którym się każda matka pochlubić mogła, na jednego z tych ludzi silnych co się burzy nie obawiają i z krzyżem na piersiach idą spokojnie wyżéj poglądając niż ziemia.
Piękny to był charakter, pogodne czoło, serce czyste, męztwo wielkie, gotowość do poświęcenia, w głębi wielka miłość ludzi przy rozczarowaniu — jak to pojąć?? Nie wiem! rozum wskazywał prawdę, serce upominało się złudzeń młodzieńczych.
Ubóstwo Joachima Wielicy zrazu go odosobiało od społeczeństwa które nawykło mierzyć człowieka majątkiem — ale powoli przymioty jego wywalczyły mu przyjęcie, choć się go ani napierał, ani wciskał nieproszony. — Lubił owszem samotność, naukę, xiążki, kwiaty i byłby się z matką chętnie zakopał w małéj wiosczynie, ale przypomniano sobie ojca, imie poczciwe, stosunki dawne, a może poznano się na człowieku, i Joaś wciągnięty został w kółko od którego przez dumę uciekał. Któż wytłumaczy dlaczego się ucieszyła matka? może dlatego że to uważała za hołd oddany pamięci mężowskiéj, przymiotom dziecięcia?
Właśnie gdy Joaś skończywszy nauki w uniwersytecie, począł się w świecie ukazywać, w sąsiedztwie zjawili się bliscy krewni marszałkowéj, którzy tu dawniéj nie mieszkali, choć znaczny posiadali majątek, od lat kilkunastu bawiąc dla wychowania córki jedynaczki za granicą. Obawa o to dziecię wątłe i delikatne które cieplejszem, by żyć, oddychać musiało powietrzem; wstrzymywała ich w Nicei i Neapolu. Córka dzięki poświęceniu się rodzicielskiemu, wyrosła ślicznie na powietrzną i idealną istotę, wypieszczoną, fantastyczną, miluchną ale samowolną i zepsutą bałwochwalstwem rodziców. Matka Emmy była cioteczną siostrą marszałkowéj, a gdy po latach długich dwie przyjaciółki co się dziewczętami rozstały, spotkały matkami i z dwóch sióstr serdecznych ujrzały się niemal obcemi sobie, jedna zcudzoziemczała, druga zubożała i zgnieciona — rzuciły się sobie na szyję we łzach milczących. Obu siostrom przypomniała się młodość, nadzieje, wesele, stare piosenki dziecinne, i dzieci swawolne pokochały się na nowo siłą wspomnień.
Potem naturalnie Joaś podobał się Emmie, Emma rozmarzyła, oszaliła na chwilę młodego chłopca, dał się upoić nadziejom szczęścia którego niema na ziemi. Ale jakże było pomyśléć nawet o połączeniu miljonowéj dziedziczki z ubogim chłopakiem, który nic nie miał prócz poczciwego imienia i pracy? Matki były siostrami, przyjaciółkami, dzieci rozdzielało ich położenie, a duma Wieliców ani dozwalała pomyśléć o związku któryby ich upokarzał.
Szczęściem czy nieszczęściem Emma rozkochała się w kuzynku, matka dostrzegła uczucia, ulubione jéj dziecię pobladło i posmutniało, strach o życie jego powrócił, lekarz w najlepszych chęciach silnie doradzał małżeństwo, i tak matka Emmy sama, prawie z prośbą, oświadczyła się Joachimowi.
Z jego strony po pierwszéj chwili odurzenia i szału, po lepszem Emmy poznaniu, ożenienie to było poświęceniem, — wiedział że ono nie da mu szczęścia, czuł że go upokorzy; kapryśne dziecię przestało dlań być ideałem — ale chodziło o ocalenie mu życia.....
Emma go kochała, a im się więcéj jéj sprzeciwiano, tem silniéj obstawała przy swojem. Zmuszony udawać szczęśliwego, wdzięcznego, Joachim stanął u ołtarza z prześlicznem dziewczęciem którego mu wszyscy zazdrościli, przynoszącem mu bogactwo, imie, młodość i serce — ale wiedział zawczasu że chwila złudzenia nie potrwa długo, że okupić będzie musiał drogo ten pozór ubłogosławienia, jaki mu los narzucał.
Dla wszystkich zdala nań patrzących, był to związek tak szczęśliwy, tak świetny, że nieprzyjaciół i zazdrosnych narobił Joachimowi, bo każdy usiłował w nim coś znaleźć czyniącego niegodnym téj wielkiéj łaski losu. Tymczasem w pierwszym pocałunku Emmy skończyło się marzenie, poczęła rzeczywistość; dziewczę dziwiło się samo sobie, że pragnąć mogło tak gorąco małżeństwa, którego osiągnienie tak mało je uszczęśliwiło. Joachim uczuł się ofiarą i poświęcił cicho i posłusznie, ale łagodność jego nic nie pomogła, kapryśne dziecię gniewało się na nią, jątrzyło powolnością męża, samo nie wiedziało czego pragnęło, chcąc czegoś co życie dać nie może.
Znudzona wprędce Emma samotnością wioski i krajem do którego nie była przywykła, zapragnęła innego nieba, podróży, rozrywek świata. — Matka i mąż nie umieli się jéj oprzéć, wyjechali z nią razem, podróżowali, ale pieszczoszka chciała dnia o północy, we Włoszech śniegów i zimy, wśród spokoju wrzawy, wśród zabaw i stolicy ciszy. Joachim pocieszał, radził, tulił biedną istotę, ale miłość jego i poświęcenie na nic się przydać nie mogły. Tak przeżyli z sobą w pielgrzymkach najdziwniejszych, co chwila miejsce pobytu zmieniając kilka lat męczeńskich, w ciągu których on stał się sługą, niewolnikiem żony i odpowiedzialny za wszystko co cierpiała, choć nie miał woli ani głosu. Nagle wśród nieustannego tego miotania się i szukania jakiegoś nieokreślonego szczęścia, Emma zmieniła się, uspokoiła, ostygła, — zdrowie jéj się zachwiało, opanował smutek i bezsilność — lekarze wezwani zapowiedzieli jéj że ma być matką. Otoczono ją większem jeszcze niż kiedy staraniem, gdyż delikatna i wątła potrzebowała czuwania; — cierpienia zwiększyły się zrazu, ustały potem, rumieńce i świeżość powróciły, a gdy stanowcza chwila nadeszła, nic nie przepowiadało nieszczęścia, które spadło jak piorun nagle i niespodzianie. Emma dając życie córce, umarła, a w chwili zgonu jakby jaśniéj ujrzała wszystko, chwyciła rękę męża prosząc go o przebaczenie ze łzami.
Joachim został sam na świecie z sierotką; matkę swoję stracił był przed dwoma laty, matka żony była oddalona; pierwszy rok przeszedł mu u kolebki téj do któréj przywiązał się ostatkiem nadziei.
Marzył dla dziecka swojego wychowanie wedle serca, myślał tylko o jego przyszłości, ale nie obrachował przybycia babki i zmian jakie ono za sobą niechybnie pociągnąć miało. Nadjechała wreszcie matka Emmy i od grobu córki przyleciała do kołyski wnuczątka, chwytając je jak własność swoją, jak jedyny spadek po dziecięciu, jedyną w życiu pociechę. Nie można było praw jéj zaprzeczyć i odepchnąć nieszczęśliwą, choć Joachim drżał by Ewelinka jego nie odziedziczyła po matce wątłéj natury i nieszczęśliwego jéj rozdrażnienia.
Obawy ojca, ziścić się miały, niestety — wychowanie zostało mu odjętem, wpływ jego usunięty, on sam stał się prawie nienawistnym przybyłéj matce swéj żony. Potrzeba było anielskiéj cierpliwości tego człowieka aby wytrwać w tem położeniu, nie opuścić sieroty i starać się nieustannym wpływem naprawić co nierozważne psuło rozpieszczenie.
Joachim chciał mieć w córce niewiastę silną i godną wysokiego powołania kobiety, babka kształciła ją na lalkę kapryśną; a że ojciec wymagał pracy i zastanowienia, biedna zaś staruszka dawała swobodę i zachęcała do zabawy, łatwo obrachować ku komu zwróciło się serce dziecka i drobne jego rączki. Codzień prawie stawał do walki biedny ojciec, a co ucierpiał to mu Bóg jeden policzył, codzień tracił nadzieję zrobienia czegoś, opadały mu ręce, — przecież dotrwał i nie ustąpił kroku.
Już widne były w Ewelince skutki wychowania, ale myślał, że choć trochę osłabi je nieustannem czuwaniem. Zresztą rola jego w tym domu, który on nazywał jego domem, była zaprawdę dziwna i upokarzająca; majętności należały do babki, ona w nich panowała, on jak obcy i na łaskawym chlebie, stał u progu przy własnem dziecięciu. Trzeba było znieść wszelkiego rodzaju ucisk, wytrwać nie zmrużając oka i cichą swą boleść poświęcić dla córki.
Dziecię wyrosło śliczne, wesołe, zdrowe, rumiane, ale tak samowolne i rozbujałe jak matka, — nie pojmowało świata, a słowa ojca przywykło uważać za marzenia dziwaka, bo tak pocichu nazywała go babka.
Przyszła nareszcie chwila wydania za mąż Ewelinki. Wielica zadrżał i do nowéj walki zbroić się musiał, tym razem cięższéj jeszcze, bo własne dziecię przeciwko niemu stanąć mogło. Kilku młodzieży pośpieszyli w szeregi pretendentów, między nimi jeden którego jak syna ukochał Joachim, pracowity chłopak, dość majętny, wykształcony, ale nie umiejący ani kłamać, ani pochlebiać; obok niego zjawił się wielki pan zrujnowany z dalekich stron przybyły, postać nic nieznacząca, umysł dziecinnie głupawy, ale imie wielkie, twarz ładna, niezmiernie powabna powierzchowność.
Nie byłby to wcale zły człowiek gdyby go człowiekiem nazwać można; rozumiał że został stworzony z kaolinu nie z pospolitéj gliny jak inni, że na to przyszedł na świat by używać, że potrzebował bawić się wesoło, a reszta ludzi służyć mu była powinna. Obowiązków nie pojmował, prawa swe aż nadto wynosił — zresztą zadaniem życia dlań było, jak najmniéj się troszczyć, jak najwięcéj używać.
Pomimo najusilniejszych ze strony Wielicy starań, oporu, wybuchu nawet w obec córki i babki, hrabia Tylman ożenił się z Eweliną. Ojciec nie mógł odmówić błogosławieństwa, ale wprost z kościoła pojechał do swojéj wioseczki i opuścił dom córki, a nieco późniéj rzuciwszy wieś pełną przykrych wspomnień, wyniósł się do miasteczka. Córka i zięć radzi zapewne że go z ciągłym morałem na ustach mieć nie będą przy sobie, zaledwie dla ceremonji krok zrobili ażeby go zawrócić, a gdy się oparł, nie nastawali więcéj żeby żył z niemi. Ewelina chciała mu z majątku wyznaczyć pewien dochód, ale oburzony Joachim tą jałmużną dziecięcia, tak groźno ją powstrzymał w chwili gdy mu to dobrodziejstwo ofiarować miała, że zamilkła przestraszona.
Taką była przeszłość tego człowieka, któréj tu skreśliliśmy tylko główne rysy, aleśmy nie mogli odmalować ją takiemi barwami jakiemi rzeczywistość na sercu jego wypiętnowała. Życie p. Joachima oprócz pierwszych lat młodości upłynęło w ofiarach i męczeństwach; prócz serca matki nie miał nic coby mu je słodziło; po rozłączeniu z córką został na świecie tak samotny, osierocony, tak pozbawiony wszelkiego węzła coby go łączył ze światem, że z temi resztkami życia nieużytecznego nie wiedział już co począć. — Była dlań chwila niemal rozpaczy i obrzydzenia życia, w któréj chciał się go pozbyć i zrzucić z bark ciężar bolesny, ale religja przyszła mu w pomoc i zburzone ukołysała serce.
Z dzieckiem jedynem rozstał się, nie mogąc go kochać nawet zdaleka, bo Ewelina nie zasługiwała na to; — litował się i bolał tylko. Pozostawało mu dożyć do kresu, ot tak jakoś, uczciwie i cicho, tając boleść serdeczną, — byle dzień do wieczora. Wieś wspomnieniem poczciwéj a ukochanéj matki, lat młodszych i dla wielu innych przyczyn, stała mu się nieznośną, budziła w nim co chwilę boleści i drażniła rany które przygoić było potrzeba, — kupił więc ów dworek w miasteczku i tu się z kilką ludźmi osiedlił.
Zrazu nie wiedział istotnie co począć z życiem i jak nieskończone dnie zabić, odwykł od pracy wszelkiéj, cierpiał jeszcze gwałtowniéj, modlił się, ale modlitwą samą nie namaszczony wyżyć nie umiał. Począł więc szukać rozrywek, rzucił się ku xiążkom, wrócił do dawnego lubownictwa kwiatów, do myśliwstwa, i życie znośniejszem się stało.
Wreszcie los go dosyć szczęśliwie skierował do miasteczka, które od lat kilkudziesięciu było niejako lazaretem podobnych jemu nieuleczonych inwalidów. Bardzo wiele osób z sąsiedztwa, z różnych powodów, z resztkami życia przywlokły się do téj tebaidy na wielkim gościńcu. A że to byli prawie sami starzy i niedołęgi, kalecy i dożywający dni swych ludzie, spokój w istocie panował tu większy może niż na wsi. Żaden żywioł obcy nie mieszał się do cichego ich życia które upływało powoli, nudno trochę może ale znośnie. Każdy w swem gniazdku usłał sobie to z czem mu było najwygodniéj, każdy czemś się zajmował, durzył, bawił, a starał zapomnieć dawnych boleści i pogubionych po drodze skarbów.
Jest chwila w życiu ludzkiem smutna a ciężka, bo zbliżenie się starości i ostatki lat nieużyteczne; pomyślawszy o nich nie dziwimy się że niektóre ludy dzikie przez litość niezdolnych już na nic ojców i zestarzałe matki zabijały i zjadały pobożnie. — Wieku tego schyłku nie oznaczają lata, dla jednych przychodzi on wcześniéj, dla drugich późniéj, często w pełni sił i zdrowia. — Jest to chwila w któréj człowiek uczuje że już nic nie ma przed sobą do zdobycia, do pozyskania, do zrobienia; w któréj się widzi zbytnim, nieużytecznym, przeżytym. Nikt ku niemu nie wyciąga ręki ni serca, litość dają mu lepsi, inni uśmiech obojętny, — nie liczy się już do żyjących, umarł i czeka tylko pogrzebu.
Ludzie także zdają się wyglądać żeby zastygł zupełnie, i dotykają go jakby probowali rychło li to nastąpi, prędko się go pozbyć będą mogli. Miejsce jego zajmują inni, i to maluczkie które on jeszcze przywłaszcza do czasu, już niespokojnie oglądają, pragnąc dla siebie zagarnąć. Zdrów, silny, w pełni władz jeszcze, z wejrzeniem czystszem może niż kiedy, biedny starzec patrzy na tę swą śmierć przedwczesną i nic na nią poradzić nie może. Miłość jego nudzi, nauka śmieszy, przestroga obudza ziewanie, przywiązanie cięży, cierpią go ale nie żądają. Najlepsi nawet zowią poświęceniem, chwilę którą mu dają jak jałmużnę.
Tę epokę która poczyna się od wystąpienia człowieka ze szranków czynnego żywota, a kończy zgonem, zowiemy resztkami życia. Wielu, najwięcéj, nie wie co zniemi zrobić, nie chcąc być natrętni nikomu, usuwają się, znikają i nikt o nich już nie wie aż dzwon na pogrzeb zadzwoni. Przypomną sobie wówczas bliżsi, westchną, pogrzebią na wieki, i w tydzień ani śladu człowieka.
Ludzie pospolicie od tych istot wyżytych uciekają, lękają się ich rozczarowania, doświadczenia, chłodu, — w istocie w resztkach życia już złudzeń nie ma, a ci co się jeszcze mamią, nie ustępują na stronę. Są młodzi do lat osiemdziesięciu co nie opuszczają świata, — ci co się go wyrzekli już weń nie wierzą. Mało téż kto ma odwagę do rozczarowanych się zbliżyć, każdy się lęka ich ostygnienia, téj władzy odrętwiającéj, tego chłodu który od nich wieje. Często z miłością w sercu, z litością dla świata, ci pustelnicy kochając go jeszcze, już weń wiarę stracili. Są to chłodni widzowie co w cyrku walczyli, wyszli ranni i powracać doń nie mają ochoty.
Widzieliśmy jakiemi okolicznościami Joachim Wielica zawcześnie, w saméj sile życia zepchnięty został w te zimne otchłanie, w których biedne dusze uwięzione wyzwolenia czekają. Serce jego nie kochało nigdy po młodemu, nie ważył się jak drudzy, nie szalał — cały ogień lat młodych pozostał w nim popiołem tylko przysuty; — życie dopominało się u niego części którą zeń wziąć było powinno, — ale on stracił chęć brania w niem udziału.
Tuż obok dworku pana Wielicy, stał mniejszy i trochę opuszczony Szambelana, któregośmy z nim przez płot rozmawiającego widzieli, niejakiego Mamerta Alexego Wędżygolskiego, niegdy ulubieńca podobno króla Stanisława za którego czasów począł zawód swój od korpusu kadetów, potem pazia, nareszcie szambelana. Ten w porę przybył do miasteczka z resztkami życia w torebce, bo nie sześćdziesiąt jak utrzymywał, ani siedmdziesiąt kilka do których przy ściślejszem obliczeniu czasem się przyznawał, ale ośmdziesiąt lat liczył wedle nieubłaganéj metryki.
Pan Wędżygolski życie spędził dosyć wesoło i nieopatrznie, ale ani go żałował, ani po niem płakał, ani się skarżył; — lubił je wspominać i pozostał w ośmdziesięciu leciech takim jakim go uczyniła młodość. Jeszcze teraz choć pomarszczony jak pieczone jabłko, przysiadał się do dam, prawił im wyuczone w ostatkach XVIII-go wieku komplimenta, zakochiwał się najpocieszniéj i resztek życia dogryzał smakując. Dlatego żeby być zupełnie swobodnym i nie krępować się niczyją fantazją, oddał majątek synom, sobie wymawiając tylko pensyjkę i oddalił się do miasteczka aby żyć po myśli, jak mu się chciało. Przesiadywała przy nim pani Farfurska którą czasem nazywał kuzyną, czasem ochmistrzynią, a pomimo jéj lat czterdziestu i jego ośmdziesięciu posądzano ich o czułe jakieś i blizkie stosunki. Nic jednak tych potwarzy nie usprawiedliwiało, Szambelan kochał się za domem, a do wszystkich dziewcząt służących słodkie robił oczki i na podarunki płci pięknéj ostatek grosza oddawał.
Synów pożeniwszy, życie sobie na ustroniu urządził bardzo niezależne i swobodne, gości przyjmował bez występu, salonu nie miał, na łóżku sadzał, obiady przyjmując chętnie, sam ich nigdy nie dawał, a że dnie nie zajęte długiemi mu były często do zbytku, wziął się do tokarni i od rana do wieczora toczył. Miał przytem maleńki staroświecki klawicymbalik, na którym czasem grywał stare menuety, szkotki i polonezy Stanisławowskiéj epoki sięgające. Pokoik w którym mieszkał, wcale nie wyglądał wykwintnie, ale był ciepły i czysty, stało w nim łóżko z pawilonem i makatą, wisiało ze sześć portretów i pastelów kobiet nieznajomych z bukietami u gorsu, do których się stary uśmiechał; były sylwetki synów, trochę mebli dawnéj formy i niewiele xiążek przypylonych na pułce. Pani Farfurska zajmowała drugą stronę domu w któréj doniczki na oknie i firanki karmazynem obszyte widać było. Tokarnia zabierała pokoik osobny.
Niekiedy przed ten dworek stary i nieco wziemię zapadły zajeżdżały powozy wytworne, odwiedzali go ludzie z dawnego świata, ale on przed niemi ani się powstydził ubóstwa swojego, ani dla nich życie na włos odmieniał. Przyjmował uprzejmie, sadzał na nieposłanem często łożu, poił i karmił w otłukanych talerzach tem co sam jadał, zapoznawał ich z panią Farfurską naówczas zowiącą się kuzynką, która miała wiele pretensji do dobrego tonu, ale podobną była do podszarzanéj aktorki małego miasteczka, — a gdy odjechali powracał z zapałem do swéj tokarni i klawicymbału.
Życie jego całe w tych upływało zajęciach, a że był przywykł do towarzystwa i ludzi, gdy go praca zmęczyła i nieustanne żale pani Farfurskiéj wygnały z domu, szukał sąsiadów i chętnie się im udzielał.
Humor jego zawsze wesoły, twarz choć brzydka, ale uśmiechniona, anegdotki które opowiadać lubił i choć trochę długo ale żywo i malowniczo opowiadał, dobre serce i poczciwy charakter przy niewiele wartéj głowie, czyniły go dosyć pożądanym towarzyszem prawie dla wszystkich. Użyty w małéj dozie rozrywał, na długo stawał się nudny, ale nie zwykł był się narzucać.
W téj nieskończonéj rozmaitości typów któremi Pan Bóg ziemię ukwiecił, był to jeśli nie jeden z bardziéj uderzających, to przynajmniéj dość oryginalny. Z jednéj strony uważany nie odznaczał się intelligencją a pomimo to miał czasem drobinkę dowcipu i nie zbywało mu na przebiegłości; całe życie i wpływy jakim ulegał, uczyniły go sceptykiem, a w duszy miał jakieś religijne uczucie które mu za daleko sceptycyzmu posuwać nie dawało. Jako dziecię swego czasu wierne jego charakterowi, sądził się obowiązanym być wolterzystą i człowiekiem wolnym od przesądów; jako obywatel pobożnego katolickiego kraju, szanował zwyczaj i choć bez głębokiego przekonania chodził do kościoła, modlił się i spełniał obowiązki religijne. — Ale ilekroć one wymagały jakiéj ofiary a chciało się od nich wykręcić, Szambelan wówczas dobywał z kieszeni rozumu i posługiwał się nim do zamierzonego celu. Jeśli nie szedł do kościoła dla chłodu lub słoty, mówił że Pan Bóg jest wszędzie; jeśli nie pościł, podpierał się cytatą z pisma świętego że nie to jest grzechem co do ust wchodzi, ale to co z ust wychodzi; jeśli wreszcie nacisnął kto silniéj a argumentów brakowało, dosypywał żarcikami.
Prawdę powiedziawszy, był to jeden z tych ludzi co w materji wiary i życia nie mają głębokich przekonań, ani się chcą zaciekać dla dobadania prawdy; — unikał myślenia o tem, jak ten któremu się na wyżynie w głowie kręci, unika spojrzenia na dół; — szedł za większością i chyba w ostatnim razie gdy mu z tem bardzo było niewygodnie, wyrozumowywał sobie jakiś powód do odosobnienia. Serce dobre, głowa słaba, namiętności rozigrane, wszystkiego u niego były sprężynami. Życie stary prowadził po młodemu bez powagi ale swobodnie; zresztą był tylko siwem dzieckiem, co mu często powtarzano; i niebardzo się za to gniewał.
Prawie naprzeciw domku Szambelana, stał maleńki i dosyć lichy dworek, o dwóch oknach od frontu, opuszczony, ze sztachetami, w których dawno niedostające laski, zastępowały kije powtykane i posplatane aby tam nic nie wlazło. Furtka doń wiodąca była połamana, przy niéj stała jedynaczka topola wpół zeschła od północy i ogromny krzak wirginji, na któréj w czasie kwitnienia chmury os biorących chciwie pożywienie, niebezpiecznem czyniły przejście po mostku do drzwi domu. Cały ten kawałek ziemi z ogródkiem zaniedbanym z tyłu, i warzywnym sadem z boku, połamane ogrodzenia, nadgniły dach, nastrzępione zeschłemi gałęziami drzewa, okazywały brak starania i kazały się domyślać, że ten co zajmował mieszkanie, albo nie dbał o nie, lub nie był w stanie ratować je od ruiny.
Gdy w milczeniu zbliżyli się do wirginji, co sama jedna tu bujała, Szambelan który na przechadzkę ubrał się starannie i oprócz białego kapelusza, miał z pewną kokieterją skrojoną kurtkę, z któréj bocznéj kieszeni jaskrawy fular wybuchał, — wskazał na zamknięte drzwi opuszczonéj siedziby panu Joachimowi.
— Co to jest? Asindziéj nic nie wiesz?
Pan Joachim ruszył ramionami.
— Drogi mój sąsiedzie — rzekł — cóż i zkąd chcesz żebym ja mógł wiedzieć? Najprzód nic a nic nie jestem ciekawy, bo mi się zdaje, że tajemnice ludzkie dochodzenia nie są warte — zawsze pod niemi ten sam słaby i biedny człowiek — powtóre, nie mam z nim stosunków i nie staram się o nie. Chwała Bogu, ulica nas rozdziela, ale pan, co patrzysz mu oko w oko i możesz ciekawe czynić postrzeżenia, musisz już coś od nas wszystkich wiedziéć więcéj.
— Powiem asindziejowi — rzekł Szambelan, — że choć jestem ciekawy i przyznaję się do tego dobrodusznie, choć bardzo jestem ciekawy i mam tu różne stosunki, — chociaż go śledzę i radbym dostać języka, — otóż nic nie wiem, a ten człowiek jest dla mnie taką tajemnicą, jaką był kiedy się tu raz pierwszy zjawił..... ale to nic a nic nie wiem.
— Mnie się zdaje — odparł pan Joachim, że tu żadnéj zresztą tajemnicy nie ma; wszyscyśmy mniéj więcéj ranni na placu boju i kalecy odpoczywamy w tym lazarecie, czekając rychło li nas powołają na spoczynek gdzieindziéj. I to także być musi jak my biedny człowiek, osamotniony, który nie wie co z życiem począć.
— No, ale dlaczegóż my, proszę asindzieja — zawołał Szambelan — nie ukrywamy się z tem czem jesteśmy, żyjemy z sobą, nie mamy żadnych tajemnic..... a on?
— Ciężéj ranny od nas — rzekł Joachim, tuli swą boleść — co dziwnego? żałujmy go.
— Ja go z serca żałuję — odparł staruszek, — tem bardziéj że mógłby życie wcale znośne prowadzić, a dobrowolnie dusi się zamknięty! Mnie to, przyznam się, drażni, kaduk go wie co za jeden? obawiam się, a któż domyśli się co za jeden kawaler, mina jakaś straszna, może jaki Rinaldini?.....
Mówiąc to Szambelan, łokciem trącił towarzysza, umilkł i począł nosa ucierać; na przeciw nich ukazała się postać szybko idąca, która odwracając twarz minęła ich żywo, dopadła furtki w krzaku wirginji i znikła.
Był to mężczyzna mogący mieć lat około pięćdziesięciu kilku, wysokiego wzrostu, bladéj twarzy, rysów znaczących, włosa posiwiałego, ruchów żywych i gwałtownych, w ubraniu dziwnie zszarganem a niepospolitem, którego krój więcéj fantazyjny niż modny, uderzał w oczy. W ręku niósł laskę zakrzywioną, którą machał żywo. Spotkawszy się z przechodzącymi, odwrócił głowę aby udać że ich nie widzi, przyspieszył kroku i znikł, ale pan Joachim zauważył, że twarz jego blada okryła się żywym rumieńcem.
— No i cóż asindziéj powiesz na to? — zapytał szambelan, — figura jak z romansu, wielki nieznajomy..... ani dociec zkąd? co? po co? dlaczego?... nikt go nie zna. Robiłem, przyznaję się, formalne badanie — ale cóż się pokazało? Przyjechał tu z małym tłomoczkiem żydowską budą, stanął u Jukiela w karczmie, nazajutrz chodził, słyszę, cały dzień po miasteczku jak oszalały..... widziano go w kościele, widziano na cmentarzu, na polach nawet..... nic nie jadł nawet do późna, powrócił czerwony i padł na łóżko. Jukiel powiada że się zląkł, żeby co nie było podejrzanego i podesłał mu xiążkę aby się wylegitymował w niéj..... Poniesiono pasport do stanowego, Bóg tam wie jaki, ale formalny, wizowany, ani słowa. Szlachcic Adolf Poroniecki, z tutejszéj prowincji rodem, a nikt tego nazwiska nie zna..... Siedział trzy dni u Jukiela, rozpytywał czyby gdzie nie można mieszkania wynająć rocznie, nastręczali mu różne, nareszcie gdzieś żydzi wypytali ten dworek z ogrodem, na sprzedaż za parę tysięcy, zgodził się, zapłacił zaraz gotówką, i otóż go masz. Więcéj ani sposobu dojść.
— No i wiemy — dodał Joachim, — że biedny, że sam jeden, że lubi samotność.
— Z mojego okna — ciągnął daléj nieubłagany Szambelan, — często go z mojego okna obserwuję...... wstaje czasem do dnia, czasami o dziesiątéj, w życiu żadnéj regularności, wychodzi, przychodzi, ukazuje się, znika, kat wie jak. Czasem go widzę z xiążką, to znowu latającego po pokoju z rękami w kieszeni, a z włosem potarganym jak łeb Meduzi. Przyjął gospodynię starą i ta mu jeść warzy, prawie do niéj nie gada. Brała ją już na spytki moja Farfurska, ale ta powiada, że jeszcze tak dziwnego człowieka w życiu nie widziała. Śpiewa, płacze, stęka, gada sam do siebie, pół warjata...
— Jakieś nieszczęście na dnie tego dziwactwa — dodał Joachim — ale co nam do tego panie Szambelanie.
— A nuż zbrodnia jaka!— bojaźliwie szepnął stary — któż go wie, nieszczęście szuka ludzi, zbrodnia ich tylko unika.
— Stary to axjomat — rzekł towarzysz — a jak wiele innych fałszywy; nieszczęście jest jak rana, boi się by nieostrożne dotknięcie nie powiększyło bólu; zbrodnia narzuca się ludziom ze strachu, aby ich oszukać fałszywym pozorem spokoju.
Szambelan zamilkł na chwilę, ale głową potrząsał i szli daléj powoli ku miasteczku ulicą, którą z obu stron otaczały dworki i domy poprzegradzane tylko zielonemi ogródkami.
Cały ten mały światek miasteczka, którego częścią byli pan Joachim i Szambelan, w téj jednéj mieścił się uliczce, odosobniając od żydów, którzy jak u nas wszędzie, zalewali rynek i inne części Kaniowiec. Zaledwie uszli kilka kroków daléj, gdy z ganku nieco obszerniejszego domostwa, odznaczającego się tem, że stało wśród ogrodu na pagórku, a od zajazdu miało pół-okrągłą drewnianą kolumnadę — odezwał się ku nim głos kobiecy.
— Hola! mości panowie! a dokądże to? dokąd tak szparko?
Ta śmiała odezwa do przechodzących, pochodziła od stojącéj w ganku jejmości słusznego wzrostu, dosyć otyłéj, która wziąwszy się w boki, zdawała czatować na przechodniów.
Była to poważna matrona, mająca już lat górą pięćdziesiąt, ale widać silna jeszcze i zdrowa, gdyż na pierwsze wejrzenie pospolita jéj twarz, kwitła rumieńcem, a czarne oczy biegały żywo pod pomarszczoną powieką. Nie musiała to być nigdy piękność, ale domyślić się było łatwo, że w młodości przy świeżości i krasie lat ośmnastu, mogła się bardzo podobać. Dziś okrągła już i do zbytku wypełniona twarz, nie miała wdzięku, wyraz jéj uderzał czemś męzkiem i do zbytku śmiałem, czoło fałdowało się groźno prawie, brwi gęste i wielkie ściągały fantastycznie, warga dolna odwrócona, dawała fizjonomji wyraz dumny. Ubranie jéj było bardzo skromne, ale czyste i staranne, a głowa siwa nie pokryta czepkiem, gładko przyczesana, okazywała brak wszelkiéj pretensji i chęci podobania się.
— Idziecie — rzekła — idziecie, a do mnie żaden ani wstąpi, — Szambelanie, ty co jesteś taki galant, tobie to wcale nie uchodzi, panu Joachimowi przebaczam bo dziki, ale waści!! no, no! mamy z sobą na pieńku..... trzy razy mię minąłeś.
Szambelan wykrzywił się z intencją uśmiechnienia, zdjął kapelusz, zgiął we dwoje i rękę kładnąc na piersiach, rzekł wymownie:
— Panno Podkomorzanko dobrodziejko! nigdy w życiu nie uchybiłem kobiecie.
— A mnie to chybiasz zapewne dlatego, że już dla siwych moich włosów i za kobietę nie masz.
— Pani, spójrz w serce moje, a ujrzysz że jestem niewinny.
— O! do serca nie zapraszaj, bo pięknychbym się tam rzeczy napatrzyła! — rozśmiała się panna podkomorzanka, — ale mów czemu nie wstępujesz gdy mimo przechodzisz.
— Czemu? bo się zawsze obawiam przerwać pani jéj zajęcia tak ważne dla dobra ludzkości cierpiącéj — jéj modlitwy lub spoczynek.
— Oto filut! gdybym była młodsza... — i pogroziła mu na nosie. — Panu Joachimowi przebaczam — dodała — ale godziłoby się i jemu zrobić wymówkę — no! ale zgoda! — I zbliżywszy się do furtki poważnym krokiem, zapytała Podkomorzanka stojących u niéj sąsiadów: — Dokąd idziecie? z celem czy bez celu?
— Podróż nasza jak życie, — rzekł żartobliwie pan Joachim, — już bez celu.
— Puszczacie się widzę w podróż odkryć ku miasteczku — odpowiedziała Podkomorzanka usiłując ich zatrzymać — ale któżby u nas co nowego odkryć potrafił? — kto z nas nie zna Kaniowiec na wylot? większaby to była sztuka niż Amerykę odkryć!
— Przecież i my mamy tajemnicze lądy i kraje nieznane, — przerwał Szambelan wskazując ręką ku dworkowi człowieka który tak żywo tylko co ich był pominął. — A nasz intrygujący nieznajomy?
— Nasz wielki nieznajomy, — uśmiechnęła się Podkomorzanka — biedak jak my tu wszyscy... Waćpan panie Szambelanie wdowiec i sierota, bo o tobie coś dzieci zapominają, pan Joachim także wdowiec i także sierota, bo córka go nie odwiedza, ja wdowa po nadziejach młodości, i ten nasz nieznany bohater musi jak my, być skaleczoną ptaszyną.
— Albo przebranym królewiczem!— rzekł śmiejąc się pan Joachim.
— Albo jakim złoczyńcą, — szepnął Szambelan, co się tu schronił przed mściwą prawicą sprawiedliwości.
Choć niby żartował Szambelan, widocznie opanowany był tą myślą i widział w nieznajomym uparcie jakiegoś Rinaldiniego.
Ukłonili się i już mieli odchodzić, gdy Podkomorzanka westchnęła.
— Już wam pilno, — rzekła — no, no, ruszajcie, Szambelan potrzebuje ruchu, do zobaczenia.
Byli zaledwie o trzy kroki od ganku, gdy stary ruszył ramionami.
— A to baba oryginał! — rzekł śmiejąc się.
— Nam tu na nich nie zbywa, — odpowiedział Joachim, wszyscyśmy tacy po trosze.
— No, ale tak jak ona, to znowu nikt. — Wpan chyba nie znasz całego jéj życia. Trzeba ci wiedziéć że ma do dziś dnia ztąd o mil kilka taką wioskę jakiéj w powiecie drugiéj darmoby szukał: łąka, mąka, ryby, grzyby, pałacyk, ogród, czego dusza zapragnie. Gdyby dziś jeszcze chciała wyjść za mnie, tobym się z nią gotów ożenić, ale nie pójdzie... choć stara i herod-baba. Starali się o nią ze dwudziestu, wszystkich poodprawiała ot z takiemi nosami, że jeszcze dziś pospuszczane noszą... coś to tam jest, albo było w serduszku téj Judythy..... Starsi pamiętają, że mając lat piętnaście zakochała się w kimś tak śmiertelnie, iż jéj to do dziś dnia jeszcze nie odeszło; a że kochanek wyszedł na wojaczkę i gdzieś pono w Brazylji się tuła, czeka na niego wiernie, osiwiawszy w miłości, stałości i niezmiennym affekcie...
— Jeśli to prawda, — rzekł pan Joachim, to mi ją uzacnia i podnosi; i przy jéj zawadjactwie i siwiznie czyni poetyczną istotą. Nic pospolitszego na świecie nad miłostki dwugodzinne, ale miłości stałéj, cichéj, wytrwałéj, jeszczem w życiu nie spotkał. Zawsze z jednéj strony oszukaństwo, a z obu stron lekkość. Radbym choć raz w życiu stałego zobaczyć kochanka, bom przestał wierzyć żeby go można było znaleźć — należy on dziś do istot bajecznych.
— Otóż przypatrz się asindziéj Podkomorzance, — rzekł ze śmieszkiem Szambelan — bo ci powiadam że ona jest tym pożądanym dla asindzieja fenomenem. Nie chciałem cię nudzić, ale jeśli nic nie wiesz, to zaprawdę ciekawa historja, bo rzeczywiście — dodał Szambelan, — choć ją tak widzisz rezolutną, śmiałą, zamaszystą, wesołą prawie, miłość ją doprowadziła do staropanieństwa. Trudno przypuścić żeby w naszym kraju gdzie na każde dwadzieścia tysiączków jest dwudziestu amatorów, na te pięćkroć nie znalazło się z pięciuset.....
Dodaj asindziéj że panna Podkomorzanka była wcale niczego, nie głupia i stosunki miała piękne, a ludzie się o nią starali zrazu odpowiedni jéj sytuacji, potem coraz młodsi a golsi, miała w czem wybierać; cóż powiesz, że lat temu dwadzieścia kilka poprzysiągłszy wierność wybranemu towarzyszowi młodości, doczekała się siwych włosów?
— Fenomenalna wierność! — rzekł pan Joachim niedowierzająco.
— Już to we wszystkiem oryginał baba — dodał Szambelan, — mnie ona nudzi nawet, wesołość jéj ziewaniem nabawia, sztywna, cnotliwa, dobroczynna, a tak ludzi pędza i reformuje, jakby habit nie spódnicę nosiła. Mnie te jéj deklamacje kością w gardle stoją. Ubodzy, sieroty, składki, nieustannie jakieś loterje, usmażona w filantropji aż kapie..... niech ją tam!
— A toż najpiękniejszą jéj malujesz stronę, — rzekł Joachim, — w miasteczku ona jest w istocie ręką opatrzności dla biednych.
— Uwielbiam! uwielbiam! — zawołał stary — daję co każe, ale nosa tam nie wtykam, bo strasznie nudna. Naprzód panna i stara, niewiedziéć jak z nią gadać; wyrwie się słowo tłuściejsze, nosem pokręca, potem u drzwi zawsze u niéj odartusów co niemiara, pełno jakichś projektów, ciągła robota..... Ostatnią razą szarpie mi drzeć kazała, szczęściem że nie pierze.
Joachim się roześmiał.
— A to wszystko za to że jéj kochanek nie wraca, — dodał Szambelan — cóż ja temu winienem? Do kościoła każe chodzić, i wie i liczy ile razy mnie tam niema, a takie admonicje daje jakby to do niéj należało, kiedy ja i w domu tak samo pomodlić się mogę... Ot, nudna baba i powszystkiemu! skonkludował.
Kto taki? kto taki? — przerwał nagle naprzeciw idący którego nie postrzegli aż się zbliżył i stanął przed nimi z laską na ramieniu.
Szambelan wielce zafrasowany śmiejąc się poprawił kapelusza i chciał zagadać.
— No, ale któż taki ta nudna baba? — nalegał nowo przybyły. — A! domyślam się, — rzekł po pauzie, — mijacie wrota Podkomorzanki, Szambelan niechybnie ją tak zdeterminował. — Ślicznie, bardzo ślicznie...
— Jako żywo! mylisz się asindziéj, — krzyknął odgadniony, — mówiliśmy o kim innym.
Nadchodzący, jak się z ubioru pokazywało, był duchownym, a na teraz zastępował proboszcza przy kościele który dawniéj do xięży Pijarów należał. On sam był niegdy członkiem tego zgromadzenia i po rozwiązaniu go za szczęście miał sobie że go ostatniego zostawiono przy tych murach i kościele do których przywykł od lat młodych. X. Kalasanty Herderski chociaż już sam jeden tu pozostał, sercem zawsze należał do zakonu którego suknię nosił jeszcze.
Był to mężczyzna pięknéj twarzy choć nie pierwszéj już młodości, szlachetnych i wypogodzonych rysów, jasnego czoła, trochę może jak na xiędza za strojny i zbyt po świecku wyświeżony, ale z wyrazu jego oblicza znać było, że mu nic nie ciężyło na sumieniu, że w zgodzie żył z sobą.
W miasteczku wszyscy kochali xiędza Herderskiego który żył cały miłością przeszłości, wspomnieniami zakonu i czuł się dumnym że był następcą Konarskiego.
To co się dawniéj dawało postrzegać w klasztorach pijarów, cechowało xiędza Herderskiego; był to nie ów dawny xiądz, pokorny cenobita, cichy, skromny, potulny, ubogi i umyślnie opuszczony, ale duchowny światowy, jeśli się tak nazwać godzi, strojny, wyperfumowany, umiejący doskonale znaleźć się w salonie, dbający o to jak się pokaże. Obcowanie z klassą wyższą nadało mu śmiałość, sposób obejścia się swobodny, język który go do niéj zbliżał.
Pomimo téj cechy oryginalnéj, xiądz Herderski ściśle spełniał obowiązki swoje, nie uwalniał się od najprzykrzejszych i nie stękał na ofiary. Ale w dzisiejszem położeniu już nie professor ani kaznodzieja, ale kapłan wiejski i proboszcz, obcując z ludem najwięcéj, doznawał sam przykrości w niezwykłą wpadając sferę i zrażał pańskością swą ubogich, którzy się doń poufale zbliżyć nie śmieli. Obowiązki proboszcza spełniał cierpliwie, kościół podniósł, cmentarz ogrodził, organy wyrestaurował, zakrystję zbogacił, kazania jego zdaleka zwabiały słuchaczów, — ale to nie był ideał proboszcza wioski do którego lud zbliża się z zaufaniem i kocha poufale a sérdecznie. Xiążka, rozmowa, modlitwa uroczysta, salon, były dlań stosownem zajęciem; w chacie ubogiéj, na pogrzebie, z ludem prostym dusił się i męczył.
Był to duchowny, wedle świata, wielkiego znaczenia w sferze stosownéj; — sam on za takiego się uważał, i przyznawał do nieumiejętności postępowania z wieśniakami i maluczkiemi, których nie mniéj przeto kochał. Żywego charakteru, niekiedy niepostrzegł się jak mu się wymknęło śmielsze zdanie, ale szczery i szlachetny idąc za popędem uczciwym nierozważnie, sądził w duchu że czyni to w ślad idąc poprzedników swoich, i walczy po staremu z jezuityzmem. Wszystko téż co mu się niepodobało, jezuityzmem nazywał.
Ceniono i kochano poczciwego xiędza Herderskiego, to pewna jednak że do spowiedzi, do łoża chorego, do pociechy i podziału smutku prędzéj wezwano wikarego bernardyna niż jego, — na wista zaś, herbatę, na eleganckie chrzciny, wesele wystawne, gdzie słowem pięknem przemówić było potrzeba do szanownych oblubieńców lub exorty za duszę o któréj dalszych losach trudno coś było wnioskować — rychléj jego niż bernardyna. Trzeba mu téż przyznać, że był bardzo wymowny i miał dar poruszania ludzi, choć sam nie ruszał się wcale. Przywykły do trumien i łez, nie rozczulał się łatwo, ale doskonale znał sprężyny które pociągnąwszy, można było łzy dobyć, i nikt tak nie mówił mowy pogrzebowéj przy spuszczaniu do grobu jak on, nikt tak nie potrafił pochwalić nieboszczyka gdy nie było zbytnich powodów chwalenia.
Nieraz prostaczek bernardyn wikary zdumiewał się w pokorze ducha temu olbrzymiemu talentowi na zimno, xiędza proboszcza i dziekana. Umarł człek który włościan troszyneczkę dusił, z żoną nie żył, dzieci zaniedbywał, niewiedzieć co było począć — ale sama biedna żona i dziatki przychodziły prosić i zaklinać o exortę. Xiądz proboszcz pogładził się tylko po brodzie.
— No! no! bądźcie państwo spokojni. — I jak zaczął obracać życie zmarłego, zawsze znalazł coś niezbyt przeciwiącego się prawdzie, z czego mógł sumiennie pochwalić, a z pomocą amplifikacji czynił łacno z nieboszczyka wielkiego w kraju obywatela, ideał przywiązania do ziemi ojczystéj lub coś podobnego.. W innych razach dobywał cnoty nieznane z kryjówek i mocno na nie nastawał, mijając coby wprost z życiem się nie zgadzało, — zawsze i zawsze znajdując co powiedzieć.
W domu xiędza Herderskiego choć nieco znać było duchownego, wszakże mało przypominał celę anachorety, wiele dbał o elegancję i istotnie domek miał jak cacko urządzony, pachnący, kwiecisty, śliczniuchny. Mnóstwo osób bywało u niego na herbacie, a często i na obiadkach, które starannie przyrządzał bardzo dobry i sławny na całą okolicę kucharz, niegdyś uczeń francuza Brieux, którego xiążę Sapieha wykradł był z Paryża.
Zobaczywszy xiędza Herderskiego który znany był z uwielbienia swego dla Podkomorzanki, Szambelan stał jak podcięty..... proboszcz śmiał się że go złapał, pan Joachim udawał że nic nie słyszał, i byłaby może milcząca scena owa zakłopotania przedłużyła się, gdyby z furtki naprzeciw któréj się zastanowili właśnie, rozpoczętéj rozmowy nie przerwał im głos wesoły acz stary..... bo w nim zdala czuć było że wychodził z ust już zębów pozbawionych.
— Etiam celeritas in desiderio mora est! — zawołał — czyli, chociażeście asindzieje prędzéj przyszli niżem się ja spodziewał, wszakże pragnienie moje widzenia was, późnemi czyni gośćmi!
— A! pan professor, — zawołał odwracając się xiądz Herderski, a za nim tenże wykrzyknik powtórzyli, Szambelan rad że się wyrwał ze szpon pijara i pan Joachim.
Na progu schludnego dworku stał człowiek stary już, łysy jak kolano, w długim surducie, z okularami w ręku i uśmiechał się do przybyłych.
Był to professor emeryt pan Paweł Malutkiewicz zwany pospolicie Seneką, zamieszkujący tu z małą pensyjką od lat kilku. Całem jego zajęciem było od lat dwudziestu przeszło poczęte i nieustannie przez niego zbogacane nowemi noty tłumaczenie Seneki, i ztąd go imieniem upodobanego filozofa zwano.
Był to jeden z najszczęśliwszych ludzi na świecie.
Uśmiechniecie się gdy wam powiem, że mimo to, ledwie mu na życie starczyło tak był ubogi, — żył bezżenny, osamotniony, w dnie słotne napadała go głuchota, często cierpiał na reumatyzmy i nie miał w świecie żywéj duszy, któraby się oń troszczyła, i o którąby się niepokoił.
Pomimo to, ten zupełny sierota uśmiechał się zawsze z słodyczą i nie poskarżył nigdy — sam mówił i łacno mu wierzyć można było, że był szczęśliwy. I on także dożywał tu ostatków życia, ale chwile jego były tak zajęte, tak pełne, umysł tak pracą ożywiony, świeży, uczucia tak młodzieńcze i szlachetne, że resztek biednych używał piersią całą.
Głównie szczęście swe winien był, czemu? pracy i celowi jaki sobie w życiu założył.
Nie wiem czy kiedy był młodym i czy go świat obchodził, czy o czynniejszem w innéj sferze życiu zamarzył, nikt go nie widział i nie znał inaczéj jak dzisiaj, to jest wiekuistym tłumaczem Seneki. Życie jego całe zajęte było pismami Seneki, łacińską literaturą, narzekaniem na upadek zamiłowania starożytności i wyśmiewaniem nowostek. W tem obcowaniu ciągłem z filozofją starożytną (gdyż choć Seneka był mu najulubieńszy, nie wystarczał jednak sam niezmordowanemu pracownikowi, który pożerał co tylko Rzym i Grecja zostawiły po sobie) — Malutkiewicz stał się człowiekiem starożytnego hartu duszy. Był to raczéj stoik niż chrześćjanin, filozof w rodzaju Epiktetowego ideału, więcéj niż uczeń Chrystusów, ale niemniéj człowiek prawy, zacny, wielkiéj siły charakteru i prawdziwie pogardzający światem. Prawdomówca nielitościwy, miał sobie za obowiązek być niegrzecznym by zostać sprawiedliwym, fałszu niecierpiał, nie rozumiał udawania, a świat i jego wielkości pozorne, wcale mu nie imponowały, owszem ubóstwo swe znosił z jakąś dumą poczciwą diogenesowską.
A że przy tem miał stały cel życia, że nie spróżnował chwili, a codzień cóś w swoim Senece znajdował do poprawienia, w texcie wątpliwość, w przekładzie niedokładność, że już dwadzieścia razy przepisywał De Clementia, a trzydzieści Epistolae plus quam aureae; — że życie to oszczędne i niewykwintne zaspokajało go doskonale, a nic nie pragnął nad to co miał, bo zebrał bibljoteczkę klassyczną jakiéj u nas w kraju nie miał nikt; staruszek poczciwy był w istocie najszczęśliwszym z ludzi, i chętnie się na to zgadzał że mu nic nie zostaje do życzenia prócz wydania Seneki.
To więc co do szczęścia najpotrzebniejsze, miał nawet nadzieję, że ujrzy dzieło swe odbite na welinie nowemi głoskami, z żywotem autora i przypisami. Ale dotąd kroku był jeszcze ku temu nie uczynił, po kilkudziesiątletniéj pracy nie czując się gotowym do wystąpienia przed światem.
Staruszek miał fizjognomję pargaminową, żółtą, oko jednak choć pracą ściśnięte i zapadłe, bystre, czoło wyniosłe, nos maleńki i nieco zadarty, usta wpadłe, policzki wystające i sam znajdował że nieco Sokratesa przypominał, a w rzeczy saméj był dobrze brzydki, ale coś poczciwego miał w twarzy nie pięknéj.
Od ciągłego siedzenia i przechylania się na bok prawy cały był zgięty w tę stronę, a przez niewytłumaczone oddziaływanie jakieś wszystkie spięcia odzieży, węzeł chustki, koszula i kołnierzyki, uciekały mu zawsze w lewo. Chodził trochę przygarbiony.
Zdaje się że jedyną życia jego trucizną było to przesuwanie się uparte odzieży na lewo, bo nieustannie koło siebie ją poprawiał choć to nic nie pomagało, a chustka, surdut, koszula, znowu się sunęły w tę stronę.
Wysiedziawszy znaczną część dnia nad Seneką, a parę godzin poświęciwszy lekcjom łaciny któréj uczył jakichś malców dobréj woli, a raczéj potrzebujących karmić się tą niezbyt smakującą im potrawą, — lubił potem Malutkiewicz zabawiać się w towarzystwie gawędą i rozprawiał wiele. Ale rozmowie jego brakło przedmiotu bo żył z xiążką i świat go nie obchodził, musiał więc mówić tylko o Senece, o starożytnych, opowiadać ich biografje, a gdy był w dobrym humorze, żartował sobie z literatów, szczególniéj z nowszych pisarzy których mocno posądzał o nieznajomości języków klassycznych i literatury.
— Żeby z nich który choć tego głupiego Eszenburga przeczytał? — mawiał — jużbym im darował...
— Moglibyście waszmość, wyśmienicie wstąpić do mnie, siąść w ganku i pogawędzić ze starym — rzekł potem. — Idziecie? po co? dokąd?
A nie zawadziłoby starego posłuchać?
Quod Senior loquitur, omnes consilium putant.
— Ale nie lepiejżebyś zrobił professorze kochany, żebyś ty z nami poszedł? — spytał pan Joachim, — wieczór cudny, przechadzka rozmowie nie wadzi, ty i tak siedzisz do zbytku. Nas tu trzech przeciw jednemu sedentarjuszowi perypatetyków..... ot! chodź z nami.
Malutkiewicz z razu stanął jakby uderzony argumentem.
— Ja na przechadzkę, — rzekł powoli — po co?
Amicum laedere, ne joco quidem licet.
— Powiada Seneka, — dodał xiądz Herderski z uśmiechem.
— A pewnie że Seneka, — poparł professor, — zatem żeby on na tem nie cierpiał żem ja uparty, bez żartu idę z wami, czekajcie tylko bym się przyodział... a potem służę.
To mówiąc, z żywością młodego chłopca professor wszedł do domu.
Wiesz, — odezwał się Szambelan do pana Joachima śmiejąc się po cichu, — że jeśli przechadzka nasza tak daléj pójdzie na żółwiu, nie zajdziemy do końca ulicy przed północą; co krok dworek, ciągle nas coś wstrzymuje; możebyśmy zwrócili się tu wprawo ku Kollegium?
— Jak pan chcesz, — odpowiedział towarzysz — mnie wszystko jedno, gotów jestem służyć gdzie się podoba.
— W miasteczku kurzawa i ciągle nas znajomi łapać będą.
— Ja was tu pożegnam, — przerwał xiądz Herderski, — idę do Podkomorzanki, spodziewa się ona dziś, albo może i doczekała ubogiéj kuzynki którą bierze pod swoją opiekę, prosiła mnie ażebym wieczorem przyszedł.
— A nam nic nie mówiła o tem! — zawołał Szambelan.
— I słusznie! — rozśmiał się xiądz figlarnie, — Szambelanowi o młodych mówić panienkach, wielką by było nieopatrznością.
Rozśmieli się wszyscy — w tem dosyć pośpiesznie ze wschodków schodzący potknąwszy się parę razy, zbiegł ku nim Malutkiewicz już przybrany do przechadzki, co rzadko mu się trafiało. Strój ten w innéj porze dnia byłby niepotrzebnie zwrócił na siebie oczy i śmiechy pobudził. — Frak jego professorski z tych jeszcze czasów, kiedy guziki z tyłu mieściły się między łopatkami, miał poły niezmiernéj długości spiczasto zakończone, a z przodu krótki nie zapinał się wcale i guziki jasne w dwa pół cyrkuły gęsto uszykowane po bokach, formowały jakby dwie jakieś ozdoby; kołnierz sięgał mu do pół głowy łyséj wysoko otaczając szyję nakształt chomąta. Z pod tego uniformu wyglądała biała kamizelka z innéj już epoki nierównie dłuższa, któréj guzików niedostawało wielu, a nisko wisiały smutnie na jednéj niteczce; niżéj jeszcze starożytnego kroju ubranie piaskowe bez strzemion, dozwalało przypatrzéć się butom których cholewy tylko do kostek były poczernione, reszta zaś przyjemną barwą świeżéj skóry harmonijnie zlewała się z tem co po niéj następowało. Na szyi wysoko podpięta chustka a jeszcze wyżéj powyciągane kołnierze z których lewy nieustannie do ust się zapraszał, dopełniały stroju jak na wieczór do zbytku paradnego. Na głowie miał kapelusz czarny, wysoki, zwężony u dołu a karykaturalnie rozszerzony w górze. Poczciwy professor pewien był że strój ten wiele mu dodawał wdzięku i znacznie go odmładzał.
Ogromna chustka bawełniana w kraty, kij z rzemykiem i dewizki potężne stanowiły akcessorja.
Za wspólną zgodą, choć ścieżka wiodąca ku murom pojezuickim nieco była piaszczysta i kamieniami zarzucona, że jednak wyprowadziła wkrótce za miasteczko i dozwoliła użyć świeżego powietrza, — nasi panowie nią się udali napawając wonią wieczora.
Była to uliczka wązka pomiędzy dwoma parkanami ogrodów, nad którą ściśnięte krzewy i drzewa wychylały swe gałęzie, zdobiąc ją jakby zielonemi wieńcami różnéj barwy i kształtów. Daléj podnosiła się nieco na pagórek, u którego wierzchołka widać było z poza gałęzi gruzy majestatyczne kościoła i Kollegium Jezuitów.
Miejsce wybrane na ten wspaniały niegdyś klasztór panowało okolicy, i dwie odarte z dachów wieżyce jeszcze dziś wznosiły się wyżéj pijarskich, tak że je o mil trzy wyjechawszy z lasów postrzegał podróżny. Ale dziś spalone mury bez dachów, kościół opustoszały, cmentarz zarosły i rozgrodzony, domostwa niezamieszkałe stanowiły tylko niezmiernie malowniczą ruinę... do któréj razem z mchami i zielem przyrastały już legendy dziwne i cudowne podania. Chłopcy z miasta bawili się we dnie na wielkich pustych dziedzińcach klasztornych, wykręcali wróble w gipsaturach ołtarzów wylęgłe, a nieznani pielgrzymi mnóstwem głupich napisów okrywali ściany poważnego gmachu. Męczennikowi nie brakło i urągowiska.
Drzewa ogromne które znać od samych budowli były starsze, zarastające dziedziniec, cmentarz i place dokoła, szczątki ogrodu, czyniły to miejsce miłą i piękną przechadzką. — Wiły się téż tu ścieżynki, nie jak je niegdyś zarysowała ręka ogrodnika, ale fantazją przechodniów wydeptane. Lubił to wzgórze pan Joachim, przenosili nad inne okolice mieszkańcy, i w niedzielę niemal cała ludność zbierała się pod Jezuitami, jak ich tam nazywano.
Wkrótce wyszedłszy z wązkiéj uliczki nasi trzéj panowie, ujrzeli przed sobą w całéj okazałości mury te zalegające przestrzeń ogromną, nieme, zczerniałe, smutne a uderzające wyrazem siły jakiejś i niezłamanéj jeszcze potęgi.
Ostatnie zachodzącego jaskrawo słońca blaski, oświecając załomy ruin, dziwnie pięknie rysowały je na ciemnym szafirze nieba i zieleni drzew, a długie cienie malowniczo rozpościerały się przy każdéj ze ścian i zagięć staréj budowy.
Pan Joachim spojrzał i na chwilę się zatrzymał.
— Patrzcie, — rzekł, — co to za obraz! jak wspaniały!
Szambelan podniósł głowę i uśmiechnął się.
— A w istocie, — rzekł, — wcale piękny landszaft!
Professor zaciął usta i wyrzekł po chwili:
— Quicquid Fortuna exornat, cito contemnitur.....
Taka koléj rzeczy ludzkich, jak uczy Seneka.....
— Dobrze tak panom jezuitom! — dodał Szambelan zacierając ręce.
— Quod nescias damnare, summa est temeritas! — przerwał professor z westchnieniem, przynajmniéj oni dobrze po łacinie uczyli choć z Alwara. Niech mi daruje xiądz Herderski, ale pijarowie choć wielce zacni, nie mają u nas tylu zasług co jezuici.
Gdy tak rozpoczynała się już rozmowa któréj przeznaczeniem dnia tego było nie potrwać długo ni razu, z pagórka z piosnką na ustach schodzący pokazał się młody chłopaczek.
Widać było że wychodził z ruin, i tu pieśnią wśród samotności serca sobie dodawał, bo go widok ich ucisnąć musiał, a choć śpiewał głowę miał spuszczoną, ręce na piersiach skrzyżowane, i w ziemię wlepione oczy.
Jak gdyby na przekorę gruzom i cmentarzysku, na pierwszym planie właśnie los postawił tę postać pełną życia i nadziei, piękną, młodą, uśmiechniętą i rozmarzoną. — Młode chłopię mogło mieć zaledwie rok dwudziesty, i widać było że stał na rozkosznym stopniu który rozdziela ławę szkolną od uniwersyteckiéj; miał już bowiem na sobie ubior studenta akademji, a w ruchu i minie tę swobodę jaką daje wyjście zpod feruły professorskiéj, na swobodnego ucznia matki wszechnicy.
Miło nań było spojrzéć, takie to świeże jeszcze, wiosenne i niewinne było oblicze, tak czyste wejrzenie i dziewiczy rumieniec. — Z czarnemi oczyma, z malinowemi usty, ledwie puszkiem pokrytą twarzą, długiemi blond włosami, — chłopak był choć go malować, a budowa znamionowała że wyrośnie na silnego i mężnego chłopa, co się walki życia nie zlęknie.
Poczynał raźno zbiegać z góry, gdy cień trzech panów co szli przeciwko niemu zatrzymał go, nieco przestraszył i zdziwił, bo nadejścia ich nic mu nie oznajmiało. Podniósł głowę, uśmiechnął się i skłoniwszy jak nieznajomym, byłby szedł daléj swą drogą, gdyby professor który skutkiem dawnego powołania zawsze miał żyłkę do młodzieży, nie powstrzymał go wykrzyknikiem:
— Mości panie Oktawjanie, a cóż to tak uciekasz od starszych? Stój! dokądże?
Pan Joachim z żywem uczuciem wpatrzył się w młodzieńca który cały zarumieniony stanął jak wryty; — może przypomniał w nim sobie młodsze lata nadziei, dumań i pieśni, jak je przypominają ci co nie zestarzeli sercem choć złamani na ciele, co nie zużyli serc i straciwszy młodość płaczą po niéj w duszy siwemi okryci włosami.
— A! panie professorze! obawiałem się być natrętnym.
— Nie jesteś nim i być nie możesz, — odparł Malutkiewicz, — chodź z nami, my idziemy zkąd ty powracasz, a w innym względzie, — dodał, — my wracamy ztąd zkąd ty ze swą młodością idziesz, — możemy być sobie użyteczni wzajemnie. Cóż tedy? kończą się wakacje? rozpoczynają studja? cieszysz się czy smucisz?
— Cieszę się bardzo panie professorze, a choć kocham mój rodzinny kątek, ale uniwersytet także, koledzy, nasze życie akademickie!
— A nauka? a łacina?
— Nie mniéj mi droga! professorze....
— Tylko że was tam teraz słyszę słabo uczą łaciny.
Oktaw się uśmiechnął.
— Na cóż się mospanie kierujesz? — zapytał professor.
— Jak dziś wszyscy ubodzy, na medyka.
— Świat djable zesłabł i rozchorował się, wkrótce więcéj będzie lekarzy niż słabych — no, a dalejże co? powiedz mi, nie korci cię poświęcić się literaturze?
— Choćbym i miał ochotę, — rzekł akademik — byłaby to fantazja i zbytek którego sobie pozwolić nie mogę, rodzice czekają odemnie pomocy, a ta biedna literatura sama uboga grosza nie da.
Malutkiewicz westchnął.
— Prawda! gdybyś był sam, mógłbyś się jéj poświęcić... co innego:
Non vincitur sed vincit qui cedit suis, — powiada Seneka, — a do smakuż ci ta trupia medycyna?
— A! niebardzo!
— Zapewne, wolałbyś Virgilego i Ovidjusza... ale necessitas... ananke! hę? niema rady.
Chłopiec smutno się jakoś uśmiechał idąc obok starszych, którzy w téj chwili zbliżyli się do rozbitéj bramy klasztoru. Stała w niéj ława drewniana świeżo widać wzniesiona tu przez kogoś co widok ztąd polubił, i korzystając z niéj, wszyscy przysiedli odpocząć.
Rozmowa znowu została przerwana długiem a tęsknem milczeniem; a chłopak widać przypisywać to musiał swemu natręctwu, bo po chwili odpowiedziawszy na parę pytań urywanych, skłonił się i żywo spuścił ku miasteczku.
Trzéj starzy zostali sami i milczący, szum tylko drzew cmentarnych i świergot wróbli w gałęziach, przerywały ciszę ponurą; Malutkiewicz nawet zadumał się, a Szambelanowi znać czułe wspomnienia przyszły na pamięć, bo kiwał głową dziwnie; — pan Joachim zasępił się ponuro.
— Mehercle, — zawołał po chwili professor — dziwnie się téż bawimy, milczeniem i wzdychaniem, wcale nie jak na starych filozofów przystało. — Cóż u licha? gadajcież bo? zaczepcie mnie, ja się boję częstować was moim bigosem z Seneki, a nie wiem czem wam służyć.
— Czasem milczenie, kochany professorze, — rzekł pan Joachim, najlepszą jest zabawą, myśli własne najmilszemi towarzyszami.
— Ja to poniekąd rozumiem, — odpowiedział Malutkiewicz, — oba panowie jeszczeście się jak ja świata nie wyrzekli, jeszcze po nim płaczecie i żałujecie go, dla mnie niema nic jeno xięga, to jest treść jego i słowo, — świat jak wyciśnięty owoc leży pod nogami. Oba waćpanowie niegodni jesteście zamieszkiwać w tem miasteczku inwalidów, gdzie wolno tym żyć tylko co się pożegnali z czynnym żywotem i ludźmi, a przeszli na kontemplacją..... Co do mnie, — dodał, — z Seneką pod pachą, choć na tamten świat i po nikim nie zapłaczę.
Nie dawajże siebie za wzór nikomu, — rzekł p. Joachim, (bo Szambelan uśmiechał się nie wiedząc co odpowiedziéć), — tyś jeden z tych mnichów stworzonych... do pracy, którym nic nie waży wyrzeczenie się świata, bo go nie kosztowali, — ale któż z nas tak wielki i silen, jako ty? Mówią że przy skonaniu w oczach człowieka staje całe jego życie, i w chwili przebiega je od kolebki do téj chwili ostatecznéj — tak w starości nastręcza się ciągle uparcie żal żywota i wspomnienia..... Jakkolwiek człek cierpiał wiele, żal mu nawet cierpienia, błędów, strat, i tych towarzyszów pielgrzymki którzy nam nagle znikają z oczów, tak że długo uwierzyć się nie chce aby życie piorunowym razem mogło się w śmierć przemienić.
— Żaden bo z was niema dziś potrzebnego hartu duszy, rzekł stoik — nibyście to chrześćjanie, ale was wiek, wychowanie, idee zniewieściły ostatecznie..... i babami jesteście. Więcéj powiem, kobiet mężnych liczba znaczniejsza na świecie niż mężczyzn odważnych. Dawniéj cnotą Katexochen była moc duszy, dziś się nikt o nią nawet nie stara, a powiedziawszy sobie że o dobry byt i szczęście dobijać się należy, jesteście jak ci co kopią złoto nie pomnąc że rozbójnik na nich czatuje, który gdy napadnie, obronić mu się nie będzie czem.
Szambelan słuchał, śmiał się ciągle, ale czy niewiele rozumiał, czy uważać nie chciał, powtarzał tylko pocichu „mówi Seneka“ — i nie mieszał się do rozmowy która dlań była za ciężka.
— No! a waćpanżeś nigdy nic nie kochał? — zapytał w końcu Szambelan, który żywot cały do tego jednego mianownika sprowadzał.
— Ja! ja! — zakrzyknął professor w tył się na ławie cofając — a niech mnie Bóg broni! — Czytałeś wpan Terencjusza? Nie?
Szambelan głowę wtulił w ramiona jak żółw w skorupę.
— Posłuchaj że, i począł deklamować:
In amore haec omnia insunt vitia: iniuriae,
Suspiciones, inimicitiae, induciae,
Bellum, pax rursum, incerta haec site postules
Ratione certa facere, nihilo plus agas
Quem si des operam, ut cum ratione insanias...[1]
— Ale dosyć że dosyć, — zawołał Szambelan, — po co nam te cytaty — albo to ja nie wiem co miłość z sobą niesie, a mimo to któż bez niéj? to życia konieczność! malum necessarium!
— A wstydźże się waść panie Szambelanie, — przejrzyj się w zwierciedle, gdzie tobie o tem gadać, kiedy od lat trzydziestu powinno ci to było wystygnąć.
Stary się oburzył niepomału.
— Co Wpan myślisz mi nauki dawać kiedy ja sobie żartuję — pedagog zawsze pedagogiem.
— Żartujże zdrów, ale po co zaczepiać takie rzeczy!
— Dlaczegóżby nie, — przerwał pan Joachim ujmując się nieco za towarzysza, — każdy kochał, każdy z nas coś stracił i nad czemś boleje. Tyś professorze szczęśliwy bo filozof, ale trochę podobny do stoika jest także kamień naddrożny. — Nie kochasz byś nie cierpiał, wedle nauki Epikteta, by rzecz ciebie nie posiadała...
— A tak! tak! ho! ho! bo ten Epiktet sublimat egoizmu jak wy go nazywacie, dobrze rozumiał życie...
— Doczesne, — dodał pan Joachim.
— Innego w owe wieki nie było, — obronił się professor — nie mógł go przecie odgadnąć, a jednak przeczuwał. Gdybyście wszyscy czy Seneki, czy Epikteta słuchali, bylibyście, wierzcie mi, weseli, szczęśliwi i ani byście westchnęli do żywota który jest śmieciem i plugawstwem.
— Nie! — zawołał pan Joachim, — nie! trudne jest życie, ale to nie przyczyna żeby się od niego usuwać, właśnie wartość żywota w jego walce i niebezpieczeństwach. My już jak w téj chwili stojemy nad miastem przy ruinach, tak w życiu wygnańcy patrzym z góry na żywych oparci o zwaliska; — ale nie urągajmy téj młodości co z pieśnią pobiegła, i nie odczarujmy jéj snów złotych..... Jam także cierpiał a złudzeń mu zazdroszczę.....
Wtem dzwon na Anioł Pański się odezwał i wszyscy skłoniwszy głowy zamilkli.
Nie poznaliśmy jeszcze wszystkich mieszkańców Kaniowiec ani stosunków jakie ich z sobą łączyły; Dworkowa ulica, bo ją tak nazywano, mieściła ich więcéj jeszcze. Cały ten światek znał się, żył z sobą, graniczył, bawił się widokiem własnym, a wyjąwszy może świeżo przybyłego dziwaka, który od ludzi uciekał i zbliżać do nich się nie chciał, reszta jakkolwiek w innych czasach i za czynnego życia rozdzielona była położeniem swem na świecie, teraz się skupiała i jednoczyła.
To gronko ludzi, wedle wyrażenia professora, było prawdziwym mikrokosmem, brakło mu tylko jednego żywiołu, młodości, który tu cały dotąd przedstawiał się w rzadkich zjawieniach Oktawa Żelizy, akademika co tak żywo zbiegał od ruin jezuickiego klasztoru. — Naówczas gdy przybywał z ostatkami wiosny do miasteczka, jak na białego murzyna, jak na wysłańca z innego świata zwracały się wszystkich oczy i serca do mężnego chłopaka; jedni nań z litością, drudzy z zajęciem, inni z żywym poglądali niepokojem. Wszystkich tych wyżytych i zmęczonych, świeży atleta zajmował, bo każdemu niemal przypominał własną jego młodość.
Oktaw Żelizo był synem ubogich rodziców zamieszkujących także w miasteczku, ojciec jego długi czas gospodarował na cudzem, ekonomem, potem rządcą w dobrach ojca Podkomorzanki i u xięcia S.
Nieszczęściem ojciec licznéj familji, kiedy najwięcéj sił potrzebował do pracy, młody jeszcze, z wypadku, na wieść o pożarze wypadłszy w jednéj koszuli z folwarku, został sparaliżowany i musiał ledz w łóżko żeby już z niego nie powstać. Postradał władzę w rękach i nogach, a lekarze napróżno mu się kusili ją powrócić. Poczciwy Żelizo stał się niezdatnym do niczego i gryzł się czując nie w sile zarobić na kawałek chleba dzieciom potrzebny... Szczęściem trafił na podkomorzego który biedaka nie opuścił, ale zostać na łasce ciężyło mu niezmiernie. Z licznéj rodziny, jakby litując się nad nim, Bóg późniéj zabrał wszystkich po kolei, zostawując mu jedno tylko dziecię — Oktawa.
Z dawnych lat maleńki uzbierany kapitalik dozwolił nabyć dworek z ogrodem w miasteczku, przyszli w pomoc podkomorstwo i stary Żelizo patrzał na ostatniego z dzieci z nadzieją, że wkrótce on na chleb zarobić i wywdzięczyć się tym co go podtrzymywali potrafi.
We dworku Żelizy nawiedzonym nieszczęściem, razem z niem, przyszła może dawniéj przy pracy zapomniana trochę modlitwa. — Starzec modlił się w swem łóżku dzień i noc, a pobożność jego przelała się na żonę i syna. Poddanie się woli Bożéj, nadzieja podźwignienia w synu złożona, rozjaśniały ten smutny dworek, który chętnie nawiedzali wszyscy, ażeby rozerwać starego paralityka. Prawdziwie przejmujące były te starania któremi go otaczano, ta troskliwość wszystkich i drobne przysługi które mu czynili sąsiedzi. Człowiek uczciwy ale z innych miar pospolity, dotknięty tą karą Bożą, przez boleść i długie cierpienie znoszone mężnie, dziwnie się wykształcił i dźwignął duchowo. Na nim może najwyraźniéj dostrzedz było można tego skutku błogosławionego cierpień, które przez wiarę i rezygnacją uświęcają i podnoszą człowieka. Umysł jego wprzód nieukształcony, jedną tylko modlitwą i ciągłem zastosowaniem przepisów wiary do żywota, dziwnie się rozszerzył i wyniósł nad miarę pospolitą. Był to maluczki Hiob z tą różnicą, że mu nie urągali przyjaciele, ani go odstąpili blizcy, że cierpienie w oczach towarzyszów drogi nie zniżyło go, ale uświęciło dla nich.
Nie wstając z łoża boleści w dniach długiéj bezczynności i osamotnienia, Żelizo czytał Żywoty świętych, Pismo święte i xięgi pobożne, a karmiąc ducha tą jedną strawą, oddzielony od świata, przyszedł powoli do udoskonalenia jakiegoby nigdy inaczéj nie mógł osiągnąć. Szanowali go wszyscy i słuchali jak świątobliwego męża, niemal jak proroka, i ten lichy człowieczyna co w młodości pilnował pańszczyzny — stał się niemal wyrocznią dla kółka co go otaczało, — uświęciło go nieszczęście. Posiedziawszy u łoża jego, czuł każdy że weń wstępowała cisza i pokój, posłuchawszy go stawał się lepszym, a poważny ten starzec który wprzód nic nie znaczył, przesuwając się pokornie nieznany ludziom, dziś miał wpływ przeważny i zwracał oczy wszystkich, a więcéj czynił dobrego przykładem i słowem, niż wielu daleko rozumniejszych i wyżéj umieszczonych.
Ubogi dworek Żelizów znajdował się prawie w końcu uliczki ku miastu, ale go tak osłaniały stare kasztany, lipy i graby że go prawie w gąszczy widać nie było. Nizki, zapadły, z wysokim dachem omszonym zielono, przystępny był tylko dla licznych znajomych Żelizy, dla obcych ukryty. Z jednéj strony izb para, w których jednéj leżał na łożu biedny paralityk, z drugiéj kuchenka i czeladnia składały całe domostwo. Szczególniéj charakterystyczny był alkierz starego Żelizy; cały ubrany obrazami pobożnemi, z ołtarzem w kąciku u którego wiekuiście lampa płonęła. Wprost naprzeciw chorego wisiał rzeźbiony krucyfix stary, otoczony wiankami. Na łożu jego zawsze znalazłeś kilkanaście xiąg religijnych, różaniec odpustowy, krzyż; albo on sam, albo żona czytała mu ciągle. Dzień upływał na modlitwie i nabożeństwie, które przerywały tylko odwiedziny sąsiadów i przyjaciół z miasteczka, a strapiony i potrzebujący rady częściéj przybiegał do Żelizy niż do proboszcza. Żona nie młoda już, która się całkiem poświęciła paralitykowi, nie odstępowała go na chwilę, a teraz syn przybyły rozjaśniał mu czoło.
Starzec to był poważny, z długą siwą po pas brodą, wybielały w kilkonastoletniem zamknięciu, wyschły, ale tak pięknego oblicza, że przypominał najwznioślejsze typy pustelników i ascetów włoskiéj szkoły. — Z szyi jego nie schodził nigdy różaniec i krzyż wielki bronzowy na piersiach zawieszony. Kosztem obumarłego ciała dusza jego wyrosła dziwnie i zolbrzymiała; — człowiek ten co służył pokornie i schylał wprzód głowę przed lada paniczem, dziś oswobodzony błogosławił innym i nad wszystkich wyższym się wydawał. W istocie oderwanie się jego od świata, pogląd nań pustelniczy,ascetyczny, niezależny od tysiąca względów które innych krępują, czyniły go przy wielkiéj prostocie istotą zupełnie do innych niepodobną, wybraną, nie można się było oprzeć wrażeniu jakie czynił, a każdy zbliżał się doń z uszanowaniem.
W téj chwili przybycie syna o którego stary Żelizo mocno się obawiał, aby go świat nie popsuł, zajmowało go najmocniéj, po całych dniach badał Oktawa, wypytywał, kazał mu opowiadać usiłując sięgnąć do głębi duszy.
Szczęściem dla ojca Oktaw był dziecięciem tak dobrem, tak czystem i poczciwem, że można się było zeń radować i nim pochlubić. Nawet młodość co szałem nabawia nie zawróciła mu głowy, nawet nauka co często wiarą zachwieje, nie ostudziła go i nie popsuła. Mówiono staremu odstraszając go od medycyny, że najczęściéj ci co się jéj uczą, nic już nad ciało nie widzą i w duszę wierzyć przestają, drżał nad niebezpieczeństwem syna; — ale Oktaw wyniósł z domu zbyt głęboko wszczepione zasady aby je lada uśmiech niewiary miał nadwerężyć.
Dworek ten cichy i spokojny, był dla wszystkich mieszkańców celem regularnéj pielgrzymki, począwszy od Podkomorzanki każdy tu uczęszczał aby zaczerpnąć pokoju u źródła którego nie zmąciło nieszczęście i ubóstwo.
Professor Malutkiewicz czytywał staremu swoje tłumaczenie de Consolatione i de vita beata, ale Hiob potrząsał na nie głową.
— Silił się rozum ludzki na pociechę — powiadał, — ale jakże to słabe i wątłe są siły czerpane w nas samych, gdy jedno westchnienie wiary i jeden promień łaski tak są potężne.
Nie potrzeba wyobrażać sobie by smutek i powaga surowa otaczały zawsze starca, który z młodszemi i weselszemi umiał pogwarzyć wesoło, uśmiechnąć się i przypomnieć lepsze czasy, w których, jak mawiał jeszcze stał na nogach.
— Lepsze, albo i nie lepsze, — dodawał Żelizo ze łzą w oku, — boć byłem nieopatrznym i maluczkim, a Bóg ze mnie cierpieniem uczynił dziś gorliwego i oddanego mu sługę, powołał mnie paraliżem jak nieraz innych pociągnął ku sobie boleścią i plagami — niech imie Jego będzie błogosławione. Nie lepsze to było życie bom za niem nic nie widział jeno ziemię, a dziś niebo jasne oglądam. Nie skarżę się i grzeszyłbym gdybym stękał, bo mnie wyniósł duchem odbierając ciało i zwrócił ku sobie; — a dał choć jedno dziecię i nadzieję że będzie komu zmówić po mnie pacierz na grobie.....
Obok Żelizowskiego dworku stał dom duży z facjatą nad którą było piąterko w ganku, wyglądający wcale porządnie, bez drzew z przodu, ale po bokach i z tyłu osłoniony ogródkiem. Zbudowany był z niejaką pretensją do architektury, i choć z drzewa ale bardzo starannie. Z każdéj strony drzwi głównych miał po cztery wielkie okna z zielonemi okiennicami, co dało powód nazywania go zielonym dworem. Chociaż przed kilkudziesięcią postawiony laty, dosyć się jeszcze dobrze utrzymywał i mało powypaczał, gdzieniegdzie opadał tynk, gzems się osunął, kolumna przekrzywiła, ale zawsze jeszcze wyglądał porządnie i wyżéj się podnosił nad inne. Za nim w ogrodzie na wzgórzu widać było altanę jedyną w miasteczku, rodzaj okrytego belwederu z chorągiewką na szczycie, ozdabiającą sad właściciela bardzo skromnie utrzymywany.
W tym dworku jak w innych mieszkał także człowiek dożywający swych resztek już mu niewiele przydatnych, niejaki pan Pokrzywnicki zwany tu Referendarzem, gdyż podobno był nim kiedyś w królestwie. Że rodem był z tych prowincji, wziąwszy uwolnienie od służby dla niewiadomych przyczyn, zamieszkał w dworku w którym od bardzo dawna żyła siostra jego panna Petronella Pokrzywnicka. Nie żonaty, stary kawaler, choć liczył sobie podobno lat około sześćdziesięciu a liku ich unikał; miał pozór wiejskiego strojnisia, ubierał się starannie, suknie sprowadzał z Warszawy i mimo szczupłéj pensji i małego funduszu, chciał grać rolę ważną a dom trzymać na pewnéj stopie swemu tytułowi odpowiedniéj.
Łysy, nosił perukę nie tającą bynajmniéj że była kupionym włosem, gdyż tak odcinała się od twarzy, że na pierwszy rzut oka widać było iż nie wyrosła z głowy Referendarza. Uśmiech uprzejmy ale chłodny, ożywiał jego usta ściśnięte, a postać ukazywała, że wielką ważność do roli swéj przywiązywał. Rzadko kiedy przy surducie nie miał wstążeczek orderowych, codzień ogolony i wyświeżony, a nawet trochę podperfumowany, tem się różnił od innych mieszkańców, że chcąc się na pewnem stanowisku wyższem utrzymać, pilnie baczył kogo przyjmował, z kim się wdawał, kogo miał prosić do siebie lub oddać mu wizytę.
W domu nie mając co robić, oddawał się całkowicie czytaniu gazet i polityce, i ta stanowiła główne jego zajęcie, — uchodził téż na kilka mil wkoło za bardzo głębokiego polityka. Trzymał Allgemeine Zeitung, Frankfurtski dziennik na współkę z Szambelanem i Kurjera Wileńskiego którego bardzo cenił za to, że nie żałując papieru, dawał nowin bez wyboru ile dusza zapragnęła.
Tajemniczy, skryty, poważny, Referendarz niewiele mówił o polityce choć ją lubił, ale trafiwszy na człowieka, który wedle jego przekonań, mógł go zrozumieć, rozwijał chętnie obszerne swe plany przyszłości Europy i wnioski z różnego materjału przędzone, tem pocieszniejsza że Referendarz Wolterowskim sposobem wielkie wypadki i względy mijając, z maluczkich okoliczności wyciągał najważniejsze rezultata. I tak, choroba ambasadora, podróż kurjera, słowo jakieś wyrzeczone przez znacznego człowieka były dlań ziarnem mającem wyrodzić w przyszłości radykalne zmiany. Mylił się nieustannie, ale go to nie zrażało, bo się do omyłek nie przyznawał. Przymuszony żyć z nimi przecie, towarzystwo proboszcza i pana Joachima przekładał nad inne, u Żelizów bywał czasem w niedzielę z ceremonjalną wizytą i orderami w pętlicy, u Podkomorzanki rzadko z powodów które niżéj wyjaśnimy, Szambelana nie lubił. Pan Joachim był najczęściéj powiernikiem jego głębokich postrzeżeń tyczących się polityki europejskiéj, ale przyznać musimy że od nich uciekał pod różnemi pozorami, bo nie było nudniejszego człowieka nad Referendarza gdy się wdał w teorje, i począł rozprawiać o systematach które sobie pobudował.
Siostra jego panna Petronella która całe życie przemieszkała w owym dworku, była sobie istotą prostą i starą panną jakich na świecie mnóstwo. Wierzyła w wielkość brata jak w ewangelją, a kochała go niezmiernie; za świętokradztwo uważała powątpiewanie o tem co pan Referendarz powiedział, w nim upatrując wzór i typ godności, rozumu, wykształcenia, i nim żyjąc tylko. To przywiązanie siostry było dla niéj życia celem, osłodą, zajęciem, a choć pan Referendarz nieco ją z góry i protekcjonalnie traktował, dosyć lekko się z nią obchodząc, nigdy mu tego za złe nie poczytała.
Panna Petronella miała czterysta złotych procentu i dworek w którym żyli za cały fundusz, ale przy wielkiéj oszczędności i małych potrzebach, nieźle jéj to wystarczało, a za powrotem brata zająwszy się domem na koszt wspólny, bardzo już była szczęśliwa i spokojna. — Chuda, wysoka, z twarzą niezmiernie przedłużoną i wyżółkłą, nie miała już żadnéj pretensji do piękności, ubierała się skromnie, a włosy siwe pokrywając z przodu jakąś fałszywą rudą plecionką, tak to czyniła nie starannie, że zpod niéj widać było doskonale kosmyki srebrzyste, datę jéj wieku wypisujące na czole. Zresztą lata i z twarzy nie trudno było wyczytać. Z boku było to coś nakształt medalowego profilu jednego z rzymskich Cezarów, nos potężny, czoło niskie, podbródek chudy a długo obwisły, policzki sprzyjające postrzeżeniom osteologicznym. Wyraz twarzy był poważny i surowy jak przystało na siostrę Referendarza, ale nie bez sarkastycznego uśmieszku. Panna Petronella hodowała kanarki, miała dwa pieski, modliła się gorliwie i lubiła nadewszystko nowinki. Ale czemże się bawić miała? Naprzód miała tę wymówkę, że i brata czasem czemś zabawić wypadało, powtóre, biedna istota wydziedziczona gdyby się nie zajmowała światem i ludźmi, cóżby robiła na świecie? Niesłychany to był talent indagacyjny, badawczy i wyborna metoda wnioskowania częstokroć z niczego, z uśmiechu, z wejrzenia, z chrząknienia o wewnętrznych usposobieniach, zamiarach i czynnościach ludzi. Nikt zręczniéj nie badał sług i nie zmuszał milczących do wypaplania się niepotrzebnie, wiedziała gdzie jaki sznurek pociągnąć, aby się usta otworzyły. Znać to coś było familijnego w tym talencie, gdyż co Referendarz dokazywał w polityce, to ona na polu codziennego żywota, oboje tkali z pajęczyny z niezmierną sztuką.
Oka panny Petronelli nic nie uchodziło, wiedziała w pięć minut co się stało na drugim końcu miasteczka, a nie było drobnostki któraby ją nie obchodziła. Codzień mogła z pewnością powiedziéć co na obiad dano u Podkomorzanki, i kto był do stołu zaproszony. Nie dziw że się tego szpiega obawiano, że unikano go zręcznie, a że panna Petronella lubiła przycinki i nie żałowała bliźniego, uciekano równie od jéj sądów i rozmowy, bo rzadko kto nie wygadał się przed nią z czem niepotrzebnem, i nie posłużył jéj za materjał do nowych historji. Na przekór wszystkim ona goniła za ludźmi, wciskała się wszędzie proszona czy nie, mieszała do każdéj sprawy, i nikt lepiéj nad nią kroniki miasteczka, jego dziejów i losów opisaćby nie mógł, bo przed dziesięcią laty zaszłe wypadki opowiadała jak wczorajsze.....
Dworek państwa Pokrzywnickich najmniéj z tych powodów łączył się z innemi, a choć stosunków nie zrywał, nie był nigdy w tak ścisłych i poufałych jak reszta mieszkańców. Do Podkomorzanki miała żywą urazę Petronella, że brata jéj ocenić nie umiała, a może potajemnie za to, że jéj także zbliżyć się do siebie nie dawała; pałała ku niéj niechęcią i zazdrością, i nigdy się prawie nie zetknęły żeby siostra Referendarza coś jéj nieprzyjemnego nie powiedziała, a w zamian gorzkiéj jakiéj nie otrzymała prawdy.
Pan Joachim z razu był w łaskach, bo sądziła że może..... dziwne czasem myśli starym pannom przychodzą..... że się na niéj pozna, że samotny zażąda od niéj pociechy, mówiąc wyraźniéj, że się z nią ożeni. Późniéj gdy ta nadzieja minęła, wiele utracił w oczach siostry pana Referendarza, ale została jakaś do niego słabostka.
Z Szambelanem byłaby się wyśmienicie zgodziła, ale tu zachodziła wielka trudność zbliżenia się.
Pan Wędżygolski który swoję kuzynkę i przyjaciołkę ukrywał niemal przed Podkomorzanką i wcale nie miał pretensji aby ona ją przyjmowała lub oddawała wizyty, od panny Petronelli wymagał aby z nią żyła w przyjaźni i stosunkach. Siostra Referendarza zgodzić się na to nie mogła, potajemnie tolerowała Farfarską któréj obszerne i rozległe wiadomostki bardzo się jéj do ogólnego repertuaru przydawały, ale publicznie się od niéj odwracała i udawała że nos uciera, gdy się potrzeba było ukłonić. Szambelan postrzegł że jego przyjaciółka nabawia regularnie kataru pannę Petronellę i mocno się o to obraził; a choć z innych względów sympatyzowali z sobą, to było szkopułem o który rozbijały się bliższe stosunki.
Na Żelizów otwarcie ramionami ruszała panna Petronella, nie mogąc pojąć dlaczego ich tak wszyscy wynosili wysoko, a że brat mało tam chodził i ona téż nie uczęszczała zowiąc zawsze paralityka Ekonomem, żonę ekonomową, a syna z przyciskiem — ekonomczukiem.
Z proboszczem stosunki brata były częstsze i dosyć się z sobą godzili, urządzano na probostwie wista dla Referendarza do którego proszono pocztmistrza i pana Joachima; ale siostra wielkiego człowieka miała mimo to tysiące do xiędza Herderskiego pretensji. Był czas że zamierzała nim owładnąć i kierować, że chciała panować na probostwie; — ostrożnie i grzecznie usunięta darować nie mogła, że xiądz Herderski wolał towarzystwo i dom Podkomorzanki. Ile kroć jednak złapać go mogła, czemś się przysłużyć, zbliżyć do niego, pomimo oziębłości proboszcza, nie omieszkiwała.
Prawdę powiedziawszy klęską była w miasteczku ta stara panna zła, szyderska, plotkarka, pełna zarozumienia i próżności, a nie wiedząca co z sobą zrobić, więc mieszająca się nieustannie w cudze sprawy. Głębiéj jednak rozebrawszy ten charakter, nie było w nim tyle energji i siły, ażeby mógł się stać szczodrobliwym małemu kółku wśród którego się obracał. Panna Petronella obawiała się każdego, tchórzyła łatwo i ujęta najmniejszą grzecznością, tyle znowu okazywała dobroci, że ją posuwała aż do natręctwa. Najmniejsza oznaka współczucia czyniła z niéj przyjaciółkę zajadłą, niemniéj przykrą i dokuczliwą dla tych którym sprzyjała, jak dla tych którzy ją obrazili.
W chwili gdy nasze opowiadanie rozpoczynamy, wszystkich oczy i ciekawość zwrócone były na dwa wypadki które jednostajne życie dworków przerwały; były to: spodziewane przybycie ubogiéj kuzynki panny Podkomorzanki, któréj losem zająć się chciała, i ów tajemniczy nieznajomy co kupił dworek naprzeciw Szambelana.
Wiedziano że przybyły zwał się Adolf Poroniecki, że był szlacheckiego pochodzenia, ale nadto nic więcéj; a na nieszczęście on sam nietylko że nie szukał z nikim stosunków ale ich zdawał się unikać. Dnie całe spędzał w kościołku, na przechadzkach lub w domu, a choć na tem pustkowiu wnet się ludzie do niego przygarniać poczęli nie odpychając ich tak zręcznie potrafił się im wymykać zawsze, że dotąd nikt z nim jeszcze i dwóch słów nie zamienił.
Widywano go niekiedy przemykającego się uliczką, ale częściéj wychodził tyłem poza ogrodami aby się na badanie ciekawych oczów nie nastręczać. Łatwo zresztą poznać w nim było jednego z tych ludzi, którym życie brzemieniem ciężkiem spadało na barki. Twarz blada, oczy zbłąkane, ruchy jakieś bojaźliwe i przestraszone a gwałtowne, zdradzały stan duszy niezwyczajny i zbolały. Długie godziny spędzane w kościołku i na samotnych przechadzkach, kazały się domyślać że cierpiał i szukał ulgi w uspokojeniu i ciszy, któréj w ludzkiem towarzystwie nie spodziewał się znaleźć.
Ten przybysz nowy zajmował Szambelana, ale niemniéj Petronellę, chociaż mniéj szczęśliwie do postrzeżeń w dość oddalonym dworku umieszczoną i zmuszoną z tego powodu zachodzić częściéj do pani Farfurskiéj, z któréj okna zajmujące czynić było można badanie. To ją nawet nieco zbliżyło do nieszczęśliwéj kuzynki Szambelana niemającéj prawie towarzystwa i w dość przykrem zostającéj położeniu, bo czuła że jakaś potwarz ciężyć nad nią musiała niewidomie.
Nie mniéj ciekawem okiem śledziła panna Petronella dom Podkomorzanki i pana Joachima, ostatni zwłaszcza nie dziś ją już zajmował.
— Proszę téż państwa, — mawiała często między poufałemi, — czemuby ten człowiek nie stary jeszcze, bo wcale nie stary i taki przystojny i przyzwoity nie miał się ożenić i na nowo rozpocząć życia, choć mu się raz nieudało? W tym wieku dawniéj ledwie się u nas żeniono. — Nie wiem czy ma nawet lat czterdzieści, a z twarzy ledwie na trzydzieści kilka wygląda. Mógłby się komu podobać i być jeszcze szczęśliwym. Cóż on winien że ożenili go z tą lalką i że mu dziecię tak wychowali że teraz ojca znać nie chce wyszedłszy za wielkiego pana..... Wyśmienicieby mógł jeszcze o tem zapomnieć i znalazłby sobie partję stosowną. — Nie wiem, prawdziwie nie rozumiem czemu się nie żenić! — powtarzała panna Petronella.
Ten stan spokoju i odrętwienia w jakim widziała pana Joachima, niepokoił niepomału pannę Petronellę, dręczył ją, nie dawał spoczynku. Wszystkim i ciągle powtarzała to spostrzeżenie aż do zbytku często, i wszyscy prawie znajdowali że miała słuszność, gdyż w téj gromadce inwalidów pan Joachim miał najwięcéj młodości, świeżości w twarzy, uczuciu i siły do życia.
Wieczorem dnia tego kiedy pan Joachim z Szambelanem chodzili na przechadzkę, w domku Podkomorzanki odbyła się istotnie installacja kuzynki sieroty, którą o zmroku już przywiózł powóz pani domu. Wiedziano zaraz w miasteczku że panna Adela Mrocka przyjechała, xiądz Herderski trafił właśnie na jéj przyjazd, ujrzał ją zrana siedzącą w oknie pan Szambelan, i wieść się rozeszła stugębna o jéj nadzwyczajnéj piękności.
Chociaż wśród tych twarzy zwiędłych na które wszyscy patrzéć byli przywykli, łatwo było wydawać się pięknym z trochą wdzięku i porannéj świeżości, — w istocie Adela była prześliczna i wszędzie rozbudzićby potrafiła to uwielbienie które ją tu spotykało.
Ale opiszeż kto twarz kobiecą, ten kwiat piękności tak różny, tak nieskończenie rozmaity, tak dziwnie niepochwycony? Rysopis zawsze jest zimny i nic nie znaczący, a lada najlichszy ołówek lepiéj mu od pióra podoła. Cóż mówią czarne oczy? jest ich tyle — a każde patrzą inaczéj, — co maleńkie usta z których każde odmiennie się śmieją, — co wreszcie cała niewyczerpana mnogość przymiotników które na każdéj twarzy co innego oznaczają. — Adelę trudniéj może było opisać niż każdą inną piękność pospolitą i chłodną. Było to dziewczę wiejskie, najprześliczniejszy typ polskiéj brunetki, żywéj, pełnéj ognia a bojaźliwéj, czułéj, skromnéj, pobożnéj a z tą tęsknotą nieuleczoną w piersi która cechuje wielkie dusze i zwiastuje namiętności wielkie.
Chwilami śmiała do zuchwalstwa, to znowu jak dziecię bojaźliwa, równie łatwa do łez i uśmiechu, Adelka możeby inaczéj wychowana stała się niebezpieczną zalotnicą i dała unieść na skrzydłach fantazji poza światy, w przepaście bezdenne, ale ją wypieściła zacna matrona któréj serce przewidujące i wielka znajomość świata i ludzi zapobiegły łatwemu skrzywieniu téj słabéj a uroczéj istoty. W dzieciństwie straciwszy matkę, dziecię zostało przy babce która odrazu dojrzała w niem niebezpiecznych zarodów namiętności i stłumiła je, a raczéj silnie skierowała je od ziemi ku niebu.
Dla Adelki najmniejszy krok fałszywy w wychowaniu mógł być niezmiernie szkodliwym, a gdyby ją był los rzucił w świat który ciągle kłamie uczynkiem swéj wierze i o co innego modli się a co innego robi, byłaby się puściła drogą łatwą, chętnie przyjmując tę zasadę że grzech jest nieuchronny, upadek koniecznością, a człowiek słaby i ułomny.
Babka odrazu postawiła ją na stanowisku z którego sądząc nic złego przebaczonem być nie mogło, nauczyła zarazem litości dla upadłych i wstrętu od upadku, wskazała że walczyć z sobą potrzeba i spełnić powinność bądź co bądź. Przykład cnotliwéj niewiasty, wpływ jéj nieustanny, czuwanie ciągłe wykształciły to dziecię płomieniste, na dojrzałą niewiastę. Potrzeba było dziecięciu temu zawczasu, może zbyt wcześnie odkryć wszelkie niebezpieczeństwa aby od nich uchronić.
Są ludzie którym świat zasłaniać należy, są inni którym go obaczyć potrzeba. Tu wychowanie troskliwe musiało wskazać drogi, odkryć przepaście tajemne, rozmierzyć niebezpieczeństwa. Może na tem straciła nieco świeżości dziecinnéj Adelka, ale zyskała siłę wielką, a cudze doświadczenie uczyniło ją oględną i baczną na siebie. — Wychowana przy staruszce, wcieliła się w jéj życie, od niéj usłyszała dzieje innych kobiet, następstwa najmniejszego fałszywego kroku, skutki wejrzenia i słowa, poddania się nierozważnego nawet uczuciu niewinnemu, i zbrojną była przeciw światu, występując odrazu do walki z nim, a nie śniąc o przymierzu.
Trudno nam wielce odmalować ten charakter dziewczęcia w chwili gdy ono w spadku po staruszce przekazane dostało się Podkomorzance. Młodość ognista i doświadczenie stare, żywa fantazja i chłodna rozwaga, serce świeże i rozum studzony od młodu łączyły się w niéj w dziwną całość. Chwilami była to naiwna dziewczynka piętnastoletnia, to znowu poważna matrona, ostygła i odczarowana. Wychowanie ubogiéj sieroty nie mogło być wykwintne, nie umiała więc (co u nas stanowi świetnéj edukacji cechy), ani grać, ani śpiewać, ani tańcować, ani śmiało patrzéć w oczy i udawać szyderską aby się uczynić dojrzałą.
Ale co może dać gruntownego, zasadniczego dobrze skierowana nauka, to wszytko miała Adela. Babka jéj była niepospolitą niewiastą, i mimo swych siedmdziesięciu lat sama do końca wyłącznie zajmowała się wnuczką swoją, a że odebrała niegdyś wychowanie staranne i miała serce matki, wlała w ukochane dziecię co w sobie miała najlepszego. Wychowanie to serdeczne poszło łatwo choć wiele pracy kosztowało staruszce, nie mogąc opłacać drogiéj guwernantki i nie chcąc się spuścić na płatne starania, staruszka uczyła się, myślała, pracowała i sama bez niczyjéj pomocy wykształciła Adelę. Każdą xiążkę którą jéj dać miała czytała wprzódy sama, rozważała jak ją objaśnić i co do niéj dodać aby w pełni uczynić użyteczną, jak ustną nauką niedostatkom jéj zapobiedz; słowem kierowała umysłem tak, aby on łatwo doszedł do dojrzałości i niepozornie ale istotnie się rozwinął, kierowała sercem i uczuciem aby one góry nie wzięły nad głową, fantazją wreszcie aby ta zbyt wysoko nie ulatywała.
Ta była główna różnica wychowania staruszki od pospolitych, że ono dało Adeli istotę tego czego inne dają tylko pozory. Wiedziała co młodemu dziewczęciu umieć potrzeba, ale nauka ustępowała tu pierwszeństwa kierunkowi, uzdatnieniu, a staruszka bojąc się by śmierć nie przerwała jéj dzieła, więcéj dbała aby Adelę uczynić zdolną do zdrowego pojęcia wszystkiego co późniéj nabyć może, niż żeby ją pospiesznie obciążyć suchym a zbyt wielkim nabytkiem. Wyrosło tedy to dziecię sieroctwa cudem i zdumieniem dla tych co je znali, piękną jak Beatrix Cenci, miłą, uroczą i tajemniczą istotą.
Biło w niéj serce ale do góry, do wielkich rzeczy i ludzi, ku wszystkiemu wzniosłemu i idealnemu; wierzyła w świat a bała go się zarazem. Umierająca babka powtórzyła jéj po setny raz może:
— Nigdy fałszu! nigdy fałszu ani usty, ani uczynkiem, ani milczeniem, zapomnieniem, ruchem, skinieniem, nigdy i za nic fałszu, dziecię moje, dla niczego, dla nikogo! za żadne skarby świata! Strzeż się go nawet w życia drobnostkach; nawet dla zbawienia człowieka skłamać się nie godzi, a pamiętaj że nie same usta tylko kłamią, ale życie całe, wejrzenie, ubiór, rumieniec, niech w tobie wszystko będzie prawdą, choćby miało być upokorzeniem.
Wiedziała staruszka jaśniéj od wielu, że raną i kalectwem wieku jest fałsz któremu hołdujemy, na który bolejem, co nas wstydem okrywa, a wyleczyć się z niego nie możemy; znała że słowo prowadzi za sobą nieuchronnie czyn, a maluczkie często ustępstwo światu wiedzie w niezgłębione przepaści.
Przyjazd Adelki upragnionéj dla Podkomorzanki która ją kochała i oczekiwała jak promyka co dom jéj miał ożywić, był dla niéj niemal uroczystością.
— Dziecię moje, — rzekła całując ją płaczącą w czoło białe, — dziękuję ci, nie miałam nikogo, będziesz mi córką. — Bóg ci odebrał jedną matkę i dał drugą świętą i wielką, ja po niéj będę trzecią matką tobie, ułomną, słabszą, ale sercem dorównam obu. Chodź pod skrzydła moje, przytul się i ogrzéj mnie samotnicę.
Obie się popłakały, a Adela odpowiedziała z żywością:
— Jestem twoją córką i starać się będę na to imie zasłużyć..... przygarniasz sierotę, Bóg ci zapłaci.
— Tak, sierota sierotę, — odparła Podkomorzanka, — cóż za zasługa? kochaj mnie trochę jeśli potrafisz, przebacz wiele i bądź tu u siebie jak w domu..... Jeśli nie potrafię matką, będę się starała zostać starszą twą siostrą.
A że Podkomorzanka mimo największych zalet nie umiała dla swojego charakteru długo się utrzymać w tym tonie łzawym i patetycznym który w życiu ludzkiem jeśli nie udany chwilą być tylko może — wnet ucałowawszy kuzynkę, poczęła po swojemu wesoło i śmiało zapoznawać ja z nowym światem. Adelka słuchała bojaźliwie i ciekawie gdy wszedł xiądz Herderski.
— Moje dziecię! — zawołała gospodyni przedstawiając ją — a oto nowy mieszkaniec Tebaidy naszéj i ojciec nasz duchowny xiądz Herderski.
Proboszcz oniemiał na widok czarodziejki i choć kapłan poważny, uczuł się onieśmielony w obec czystego jak łza wejrzenia dziewczęcia w którem żaden męt świata nie postał. Uczuł on jak piękną duszą musiała być ta istosta, któréj wzrok malował taką świętość i siłę miał tak potężną.
Powoli Podkomorzanka chcąc dać lepiéj poznać Adelę którą sama dawniéj już oceniła, wprowadziła rozmowę w któréjby ona udział wziąć mogła.
Kapłan nie domyślający się wyższości umysłu i wykształcenia w dziecku wiejskiem, zdumiał się i zląkł prawie gdy otworzyła usta. Nad aureolą jéj dziewiczego czoła błyszczał promyk genjuszu — nie tego gorączkowego wytrysku który na chwilę namiętność zapala jak płomyk u źródła olejów skalnych, ale czysty i jasny ognik którym skroń wybranych Bóg sam namaszcza przy urodzeniu.
Wprowadzona na opowiadanie o swéj przeszłości, Adela odmalowała ją żywemi barwami, która przedstawując świętą staruszkę jéj opiekunkę i ją razem poznać dawały.
— Jeżeli co mogło mi moje sieroctwo osłodzić, — mówiła, — to twoja ciociu opieka, w twojem tylko sercu mogę znaleźć com w tamtem straciła. Pod skrzydłem anioła nie byłoby mi ani bezpieczniéj ani lepiéj, a tych lat kilkanaście od zapomnianéj kolebki do dziś dnia mignęły mi jak błyskawica.... Dziwną była jéj starość, do ostatka świeża i kwitnąca, serce ją ogrzewało, umysł nie zdrętwiał, nie osłabła pamięć, nie zobojętniało serce, nie zwolniła się praca nieustanna. Siły ciała opuszczały ją powoli, ale duch żył w niéj potężny i niezmożony, prawie ze wzgardą patrzała na to narzędzie życia które z niéj opaść miało, na tę szatę zszarzaną i wytartą, a spoglądając ku niebu, o jedno tylko się troszczyła. Więc godziny nie było straconéj, i każda chwila policzona... dziecię, nie chciałam i nie mogłam jéj odstąpić, a każde jéj słowo głęboko wryło się we mnie. Od przebudzenia do życia, aż do téj chwili żyłyśmy jedna przy drugiéj w téj nieprzerwanéj ciszy i związku serdecznem, który dziś czyni mnie podwójnie sierotą. Trzeba było jéj serca i miłości, aby wszystko przewidziéć nawet chwilę rozstania i boleści, wcześnie do niéj przygotować i uzbroić na nią. Mówiła mi o śmierci swéj, oswajała z nią, wskazywała wcześnie ciebie jako opiekunkę po sobie, przekazując ci to kłopotliwe dziedzictwo. — Pierwsza doznana boleść w życiu jakże mi ciężka do dźwignienia! Jeszcze się śni niepowrotna przeszłość, cichy kątek który tam po nas obcy zamiatają i zajmują, i zdaje mi się że to sen nie jawa.
— Dziecię moje, — odparła Podkomorzanka, — dla ciebie to pierwsze uczucie tego rodzaju i bolesne, pojmuję, ale my się w życiu co chwila z czemś rozstawać musimy. Świat to gospoda w któréj coraz nowy popasa podróżny i gdzie jeden się modlił, drugi przychodzi rozpustować i szaleć; — bolesne to ale nieuchronne. Żal mi tego cichego kątka sprofanowanego, ale dożywocie się skończyło, synowcowie już go obejmować muszą.
— Już go objęli, — dodała Adela, — a jam na to patrzała jak to miejsce święte dla mnie obojętnie i zimno dla nowych przybyszów przerabiano, wyrzucając to co świętą babcię przypominało. — A! pamiątki! pamiątki! — zawołało dziewczę — nie maszże ktoby je poszanował?
— Umarli ustąpić muszą żywym, to koléj nieuchronna, — rzekł xiądz Herderski.
— Gdybym miała za co, odkupiłabym u nich ten domek, — zawołała Podkomorzanka, ale to niepodobna.
Adeli łzy zakręciły się w oczach.
— Ogródek rąbią, pokoje przerabiają, i ta cała przeszłość szczęśliwa ściera się jak sen, musiałam na to patrzéć i bolałam. Kapliczkę babuni przerabiają na buduar dla pułkownikowéj. Szczęściem jeszcze że jéj stary fotel, xiążki i drobne sprzęciki mnie się dostały..... będą to moi towarzysze do śmierci..... do nich część jéj życia przylgnęła.
Xiądz Herderski co mu się rzadko trafiało, uczuł się przejęty, Podkomorzanka płakała otwarcie, a Adela ozwała się po chwili milczenia.
— Dlaczegóż ta śmierć tak strasznie, tak nagle zrywa nasze związki, a umarli tak bezpowrotnie idą w inny świat nie chcąc się już nawet ku nam biednym obrócić? Nieraz modlę się żeby mi się pokazała babcia, szukam ciemności i samotności, wlepiam wzrok w noc czarną, — a dostrzedz jéj nie mogę. Rzadko we śnie nawet przychodzi do mnie, uśmiech tylko jéj twarzy wypogodzonéj na łożu śmierci mam ciągle w oczach przytomny.
— I niech nigdy cię nie opuszcza, — rzekł wzruszony proboszcz — Bóg wie co czyni gdy nam umarłych odbiera. Przecież w wielkich życia potrzebach gdy zjawienie się ich stanowi, używa on i tego środka że się ich cieniom stawić przed nami dozwala. Ale co było najlepszego, uczynki, myśli święte, to w sercu naszem trwać może ciągle, pókiśmy godni tę pamięć piastować.
— A teraz, — przerwała Podkomorzanka, — choć ci tu nigdy tak dobrze nie będzie jak w Ohrowie u babci, chodź moje dziecko i obejrzyj mój dom który od dziś dnia jest naszym a raczéj twoim. Xięże proboszczu prosimy z sobą żebyś pobłogosławił mieszkanko Adeli.
Z saloniku Podkomorzanki który wcale nie był wykwintny, przeszli do gabinetu jéj pełnego różnych robót kobiecych, xiążek i rozrzuconych gratów, daléj nie zachodząc do sypialni która tuż była, przez małe obok drzwiczki wprowadziła gospodyni do dwóch izdebek przygotowanych dla Adeli.
Na widok ich dziecię krzyknęło radośnie, bo opiekunka uczyniła je tak podobnemi do pokoików zajmowanych przez nią w Ohrowie, że ubrane w też same sprzęty, urządzone umyślnie tak aby je przypominały, zdawały się czarodziejską laską przeniesione tu ze wsi. — Nawet papier obicia był ten sam i kwiatki na oknie trochę przywiędłe podróżą, przybyły tu za wzór.
— Czyż ja tego jestem warta? czy się to godziło? — zawołała Adela.
— A godziło się, godziło! — ściskając ją i przytulając do piersi, odpowiedziała Podkomorzanka, — choć trochę ci wygnanie osłodzić, moje dziecię, choć trochę babcię i Ohrów przypomnieć — ale darmo..... co ona to nie ja, tamto był anioł w ludzkiem ciele, a mnie tu Herodem babą nazywają; nieprawdaż xięże proboszczu?
— Ale któżby to śmiał powiedziéć? — rzekł zgorszony xiądz czerwieniąc się cały.
— O! o! nie bałamuć, nazywają mnie Herodem, no! i trochę mają słuszności, bo i ja i ten poczciwy Malutkiewicz-Seneka ścinamy głowy ich niemowlątkom — śmiesznościom, ich dzieciom — namiętnościom, ich pretensjom które oni jak benjaminków pieszczą..... kłamać nie umiem, trochę bywam ostra, szparka, no! ale moja Adelciu na serce rachuj..... Siwy włos a ono jeszcze młode i gorące.
Ależ to mnie szczęście spotyka! — dodała po chwili — mieć tego aniołka przy sobie! oto mi się moja pustka ożywi, a jak tu zaświeci taka śliczna twarzyczka, różowe usteczka, to starzy i młodzi co odemnie siwéj uciekali, będą się tu garnąć i jak na lep lecieć. Ty nam pod skrzydełkami życie przyniesiesz.....
Adela zarumieniła się i westchnęła.
— Zobaczycie zaraz jutro jak tu szeregiem ciekawi i do domu i pod okna skradać się zaczną..... aha! przyjdzie koza do woza! choć mnie staréj wprzódy i znać nie chcieli...
Wszyscy się rozśmieli, dwie panie poczęły rozglądać się w domku daléj, obchodzić go i porządkować, a proboszcz zachwycony swą nową parafjanką, odszedł przejęty uczuciem jakiego dawno nie doznawał.
Nazajutrz ciekawość dochodziła do najwyższego stopnia, ale trudno ją było zaspokoić — okna domu Podkomorzanki osłaniały bzy gęste, pokój Adeli był od ogrodu; a że mrokiem już przyjechała, przócz xiędza Herderskiego i Szambelana który w oknie główkę jéj najrzał, nikt jeszcze przybyłéj nie mógł zobaczyć. Głucha tylko wieść krążyła że to miał być cud piękności.
— Ale cóż z tego gdyby i cud piękności? — mówiła panna Petronella — no, to córka stolarza Anusia także piękna jak malowana Venus jaka, a nic po tem; już od niéj tamta piękniejszą nie będzie, i cóż z tego?
Szambelan którego stara wyobraźnia bardzo jeszcze była żywą a serce gorące, widział tylko tyle że się domyślał piękności, ale obraz ten wyrósł u niego nazajutrz na opis w stylu i manjerze Stanisławowskich czasów. Pani Farfurska ruszała ramionami, spluwając.
— Stryjaszkowi zawsze się głowa pali byle nową twarz zobaczył, — mruczała spoglądając w lusterko.
Niepokój między mieszkańcami dworkowéj uliczki był wielki, Wędżygolski nie wytrzymał i w pikowym kaftaniku pobiegł ze dniem do pana Joachima którego zastał nad Pascalem siedzącego spokojnie.
— Kochany sąsiedzie, — rzekł wpadając, — gore u nas, panna Adela przybyła! cudo piękności! widziałem przez okno..... Venus powiadam! głowa gdyby z marmuru różowego Fidjasza dłutem wykuta, profil grecki, usta gniazdeczko uśmiechów, czoło świątynia, nos cesarzowéj rzymskiéj..... cud jednem słowem.....
Pan Joachim uśmiechnął się prawie z politowaniem.
— No, więc cóż ztąd panie Szambelanie, będziemy się patrzéć i dziwować?
— Jużcić i wielbić! — składając ręce zawołał stary maskaron, — bóstwo powiadam asindziejowi.
— Chwała Bogu, to nam miasteczko ożywi, a Szambelana odmłodzi.
— A asindzieja, — spytał stary, — niby to nie?
— Mnie nie, — odparł Joachim, — bom dziś starszy od was o jakie lat trzydzieści, już mnie to ani zajmuje, ani obchodzi, ani niepokoi. A gdy spojrzę na piękną twarz, drżę tylko myśląc co ją spotka i na co piękność narazić może!
— Bo asindziéj całe życie musiałeś być ciemięga, — zawołał stary. — A mnie co po ładnéj twarzyczce? jużci za starego a gołego nie pójdzie, ale dobrze choć popatrzéć, to się człek odegrzeje i przypomni stare czasy! Oh, oh, dobreż bo to były czasy! Pani Kossakowska, Potocka, Witowa! E! żebyś je widział..... albo i inne, mniéj sławne a niemniéj piękne które co krok spotykałeś na ulicach Warszawy — żona Butzau’a, pani Thomatis, Andzia bezimienna, Julka S... Marja M... i t. d. i t. d. quorum numerus est infinitus, bo to z całego kraju zlatywało się błyszczéć do Warszawy..... Ale Waćpan nie słuchasz widzę, a ja téż nie mam czasu, idę śledzić i szukać pozoru aby się jéj lepiéj przypatrzéć i do Podkomorzanki wcisnąć.
Pan Joachim ruszył ramionami i spokojnie do Pascala powrócił. Stary Szambelan pobiegł rzuciwszy tokarnią do proboszcza, ażeby się coś wiecéj dowiedziéć, a mijając dworek Podkomorzanki zwalniał kroku aby czegoś dojrzéć, ale drzwi i okna były hermetycznie pozamykane. Xiędza Herderskiego spotkał w rynku.
— A cóż? a cóż, proboszczu! dziekanie! kanoniku! — spytał usiłując się przymilić — byłeś? widziałeś?
Xiądz Herderski z uśmiechem go przywitał.
— Veni, vidi et victus sum!
— Otóż tobie masz..... a! a jakże wygląda?
— Jako cudo, jako zjawisko, jako malowidło włoskie, i — niema nawet do czego porównać.
— Brunetka?
— Brunetka, ale to tam fraszka — co za ukształcenie, jaki rozum!
— Rozumna nawet! o! więc i dumna jest?
— Nic wcale.
— A oczy? czarne? — spytał Szambelan.
— Czarne, ale cóż cię to tak obchodzi?
— Spodziewam się, przecież się będę kochał!
Xiądz Herderski wziął się za boki tak mu się na śmiech zebrało. Wtem naskoczyła szybkim a drobnym kroczkiem przybywająca panna Petronella i skrzywiła się postrzegłszy Szambelana, proboszcz chciał uciec, ale nie było już sposobu, schwyciła go wołając zdaleka.
— Xięże dziekanie! pilny interes!
Szambelan skrzywił się że mu przerwała.
Zadyszana panna Petronella przybiegła rzucając na obu badawcze wejrzenia.
— Pewnie mowa o przybyłéj, a co nie zgadłam? Xiądz dziekan już słyszę błogosławił mieszkanie?
— I WPanna dobrodziejka już wiesz o tem?
— A! któż mi to mówił! — ale jakżeś ją WPan dobrodziéj znalazł?
— Śliczna i miła panienka.
— Ale wszakże nie cud piękności jak Anusia, — dodała z przekąsem zwracając się do Szambelana, który że był pomówiony o kupowanie koralów dla stolarzównéj, nosem pokręcił.
— Cóż za porównanie!! a godziże się to? To coś tak rzadkiego i osobliwego, — rzekł xiądz Herderski, że pani jéj piękności wyobrażenia mieć nie możesz, bo nie mamy wcale do kogo przyrównać.
Panna Petronella uraziła się widocznie.
— Wyobrażenia nie mamy! a to coś osobliwego! I trzeba wierzyć przecie kiedy xiądz dziekan to mówi.
— Mówię i powtarzam, ani się zawstydzę słów moich, piękność ciała fraszka, aleć i dusza piękniejsza nad inne. Bóg jéj dał wychowanie szczęśliwe.....
— Jakież tam może być wychowanie? niby to nie wiadomo? przecież zajmowała się niem stara babka, która sama tak dalece wysokiéj nie odebrała edukacji. W domu siedziała, nigdzie na pensji nie była, świat jéj obcy, nie gra, słyszę, nie śpiewa, — cóż tam za wychowanie! — powtórzyła panna Petronella.
Xiądz dziekan uśmiechnął się litościwie.
— Radzę się saméj przekonać, a powiesz WPanna wraz ze mną, że lepiéj wychowaną być nie można.
— Nie takam zresztą ciekawa, ostatniéj wizyty jeszcze mi nie oddała panna Podkomorzanka, a brat mój był także dwa razy.
— Jednak to szczęście dla naszego miasteczka i dla panny Podkomorzanki, to przybycie panny Adeli, — wtrącił Szambelan, — ożywi nas cokolwiek, będziemy się bawić, nieprawdaż, młodzież nas za sobą pociągnie.
Xiądz nie zdawał się rozumieć.
— A z pomocą Szambelana, ot i balik gotowy! — zawołała panna Petronella tłumiąc śmiech udany.
— Cóż WPanna dobrodziejka rozumiesz, że nie pójdę mazura, — zawołał odmłodzony starzec, — jak Boga kocham pójdę i młodych jeszcze zakassuję!
To mówiąc ukłonił się i dość żywym krokiem do domu pospieszył.
Daliśmy poznać czytelnikom p. Joachima Wielicę, ale rys jego życia ofiar i cierpień, schronienie w miasteczku, rezygnacja z jaką przyjął niewdzięczność dziecięcia i osierocenie swoje, nie dają jeszcze obrazu głębi jego pięknéj duszy.
Pan Joachim urodził się z usposobieniem poetycznem do widzenia świata w żywych barwach i światłości, długo nie wychodził z błędu, serce jego potrzebowało kochać, pragnęło się poświęcić. Nie przeczuwał wcale tych prób bolesnych na jakie życie go miało wystawić; — pierwszem uczuciem żywszem serce mu zabiło dla téj która miała być jego żoną, ale jéj urocza piękność go zawiodła, bo pod nią nie biło serce, rozbujała tylko mieszkała fantazja i kapryśne samolubne zachcenia. Co ucierpiał wówczas gdy się uczuł przykutym do istoty z jednéj strony wzbudzającéj w nim litość, z drugiéj wstręt i znużenie, trudno wytłumaczyć. Pracował by ją przeistoczyć, — ale są organizacje nad któremi nawet serce nic nie może, co się rodzą martwemi i ożywić nie dają nawet łzą krwawą. Piękna Emma zdawała się czasem na chwilę z ust męża przejmować uczucie, serce jéj budziło się, drgało, ale wnet nałóg egoizmu zwracał ku sobie, ku téj egolatrji, z któréj zaczarowanego koła wyrwać się nie miała siły.
Tak, pierwszą swą miłość która trwała mgnienie oka, sponiewieraną i odrzuconą, długą późniéj ofiarą okupić musiał; tak potem drugą, dla dziecięcia zapłacono mu oburzającą niewdzięcznością. Córka jego sądziła się od kolebki czemś lepszem i wyższem nad ojca; weszła w świat inny i drzwi przed własnym zamknęła rodzicem. Zbolały straciwszy matkę, żonę, i, co go najboleśniéj dotknęło, dziecię dlań prawie obce, pan Joachim w sile wieku, w sile uczucia stracił ochotę do prób dalszych szczęścia i zaczął umierać powoli.
Przeniesienie się jego do miasteczka poczytano mu za dziwactwo, ale ta nawet maluczka praca miejska nieuchronna około gospodarstwa, jest czemś co z życiem wiąże, — jemu i ona już była ciężarem. Zdało mu się że do niczego nie jest zdolny, że się tak w spokoju doczeka śmierci i urządziwszy żywot by doszedł powoli do końca, nie postrzeże jak przeminą godziny ostatnie. Ale to pewna że krótkie życie składa się z chwil wiekami długich, a chwile krótkie dają złudzenie dłuższego żywota. Kto chce by mu lata biegły strzałą, niech je tak usposobi by kropla w kroplę były do siebie podobne i zdawały ciec powoli; chcąc je przedłużyć, dość pociąć wrażeniami na drobne kawałki.
W miasteczku może naumyślnie życie swe pan Joachim uczynił nadzwyczaj jednostajnem; pędził je prawie odosobniony ze psem swym Parolem, z służącym, parobczakiem i kucharką, niememi istotami które cały dwór jego składały; mało do którego z nich mówił, wstawał rano, chodził wiele ze strzelbą, jadł szybko i skromnie, potem czytał po całych dniach niekiedy, szczególniéj moralistów i historyków. Ale że przy swem dzisiejszem ubóstwie wiele na to tracić nie mógł by zawsze mieć xiążki nowe, częstokroć brakło mu tego pokarmu i do starego powracać musiał by go przeżuwać bez końca. Co było xiążek w miasteczku wszystko w końcu przeszło przez jego ręce; czytał obojętnie, powoli, bez celu, używając tego środka dla pozbycia się długo wlokących godzin których użyć nie umiał inaczéj. Dla zabicia czasu, jak mówił, powrócił nawet do nauki zapomnianego trochę łacińskiego języka, i przebiegał znowu wszystko co tylko Malutkiewicz miał w swéj bibljotece, a tak gdy już już miało mu zabraknąć karmi, odkrył się niespodzianie skarb niewyczerpany który mu na długie lata wystarczyć obiecywał.
Raz bowiem gdy przy xiędzu Herderskim uskarżał się na niedostatek xiążek, dziekan zamyśliwszy się chwilę, rzekł nagle z uśmiechem tajemnym.
— A przyjdźno WPan dobrodziéj jutro do mnie, może ja co na to poradzę.
O godzinie naznaczonéj nazajutrz stawił się pan Joachim bez wielkich nadziei na probostwo; xiądz Herderski już był zapomniał o tem co obiecał, ale zaraz uderzywszy się w czoło opamiętał.
— Rzecz jest taka, — rzekł. — Po kassacie klaszoru XX. Jezuitów część znaczna ich bibljoteki dostała się do naszych zakonników; późniéj gdy i pijarski zbiór uległ przeniesieniu jakiś jéj oddział zachowano tu przy probostwie, ale gdzieby się to podziać mogło, nie mogę sobie zdać sprawy, gdzieś się to zostać jednak musiało. Jest tu w starym klasztorze składów dużo, którychem ja dotąd nawet obejrzéć nie miał czasu, wezwijmy braciszka on pewnie wie gdzie te xiążki..... choć to muszą być wybiorki i śmiecia.
Braciszkiem zwana istota był to pijarski quondam laik, dziś niby zakrystjan, trochę organista, któremu że imie miał Dyonizego, dano przezwisko Dyni; poczciwe stworzenie i niezmiernie pocieszne, a kochane od wszystkich. — U niego klucze były od wszelkich składów, on pilnował klasztoru, i śpiewając a chodząc z kąta w kąt nieustannie dowodził uparcie że taki pijarowie kiedyś do swego powrócą, a on jeszcze dożyć musi installacji.
Zabawnéj powierzchowności, krągły, rumiany, wesół zawsze, nie zdjąwszy dotąd sukni czarnéj braciszka, pędził żywot tak szczęśliwy, iż mu go trzeba było zazdrościć. Nigdy chmurka nie postała na jasnem jego czole wypukłem i gładkiem, Boga za wszystko chwalił, z losem wszelkim się godził, ludzi jakich Bóg dał kochał bez wyjątku, żydów tylko niecierpiał i kartofli, i do tego dwojga wstręt miał nieprzezwyciężony.
Gdy zawołany przyszedł, a xiądz dziekan zapytał:
— Bracie Dionizy, gdzie nasza bibljoteka?
— A jest, — odparł, — xięże dziekanie... jest!!
— Gdzież ona?
— W celi prowincjonalskiéj na dole złożona, jam ją tylko rozmaitemi rupieciami poprzykrywał żeby nie była na oku, i myszy trochę mi w niéj gospodarzą, choć kota puszczam..... Uważałem wszakże że prócz okładek nic nie jedzą.
— Prowadźże Waść nas do niéj! — rzekł dziekan.
Poszli, i w istocie w zatęchłéj celi prowincjała odkryli kilka tysięcy xiążek zrzuconych na kupę, a wybranych niegdyś z liczniejszego zbioru ręką wprawną; — odtąd były one nieocenionem źródłem dla pana Joachima, który tu czerpał swobodnie. Ułożył je, skatalogował, przepatrzył, a potem wziął się do korzystania z tego niespodzianego niebios daru.
Zrazu przestraszył się by w tem co pociechą być miało, nie znaleźć męczarni, bo te stosy xiąg tak powabnych, bardzo łatwo mogły być resztkami lichemi wyrzuconych okruszyn; — zbiorem traktatów specjalnych, lub pochodzić z tych epok z których się człowiek nic oprócz obrazu ich upadku nauczyć nie może. — Szczęściem ktoś ocalając resztki, umiał w nich doskonały wybór uczynić; filozofja, historja, hagiologija, klassycy, trochę nawet dzieł nowszych z końca XVIII-go wieku, składały ten xięgozbiorek przepyszny i niezmiernéj wartości choć na liczbę niezbyt wielki.
Był to dar Opatrzności dla osamotnionego. Umysł jego w tem obcowaniu z starożytnością i świętymi spoważniał i podniósł się jeszcze, okolił go świat piękniejszy i to co najpiękniejszego na stosie lat zgorzałych zostaje..... azbest nieginącego ducha. Było więc czem żyć i bez teraźniejszości i ludzi.
Ale pomimo pozornego spokoju duszy i rezygnacji wielkiéj, pan Joachim cierpiał wewnętrznie, sama tęsknota jakiéj doznawał, dawała mu znać że ogień życia całkiem w nim jeszcze nie wygasł...
Były dnie w których dziękował Bogu że mu się dozwolił usunąć z placu i spoczywać, były inne w których się nowych zapasów obawiał, przeczuwał je, choć postanawiał unikać. Nie był jeszcze dość chłodnym by rzec że wszystko się skończyło, ale pragnął z życiem czynnem, z namiętnością nową nie mieć więcéj do czynienia.
Nieraz wszakże zwrócone nań oczy kobiety, wprawiały go w niepokój jakiś, w dumanie tęskne, dziecinne, które sobie wyrzucał jak słabość, — nieraz się pochwytywał na pragnieniach skosztowania nieznanego mu szczęścia, idealnéj jakiéj miłości; — potem liczył swe lata, przypominał przeszłość i sam śmiał się z siebie. Zstępując w głąb swéj duszy, widział on jasno że nie mógł jeszcze być o siebie spokojnym, że smutek i niepokój oznaczały w nim pragnienie raczéj niż żal przeszłości — i to go przerażało. Dlatego usuwał się od ludzi, unikał świata chcąc dożyć w ustroniu do chwili pokoju, do zgaśnienia iskry ostatniéj, do godziny wyzwolenia; dlatego pracował, nużył się, odrywał, aby wyobraźnia i serce nie uniosły go znowu w kraj czczych nadziei i cierpienia.
Był on więcéj zbolały niż stary — serce w nim było świeże i młode; w życiu nigdy nie doznał tych szałów i nie poddał się łatwym namiętnostkom chwilowym, które najwięcéj wysilają ścierając młodość z piersi i czoła; — skromny jak dziewczę, może temu był winien że i twarz jego to wierne (po staroświecku) zwierciadło duszy, świeżym go i młodym jeszcze czyniła. Wśród biednych rozbitków tutejszych on jeden jeszcze jako tako przedstawiał żywioł młodości, chociaż córkę miał zamężną i co chwila dziaduniem mógł zostać.
Szczęściem dla niego żadna istota któraby mogła przezwyciężyć jego wstręt do życia i pociągnąć go ku sobie, nie stanęła na jego drodze; te które spotykał były pospolite i nie powabne, a jeśli dla niektórych uczuł sympatję lub przyjaźń, wiek nie dopuszczał tam miłości i szału który bez wdzięku, świeżości, bez młodości i krasy nigdy nas nie ogarnia.
Wreszcie ilekroć w samotnych przechadzkach na myśl mu przychodziło, że jeszcze świeżem sercem mógłby pokochać, przywiązać się i nowe rozpocząć życie; wstrząsał się przerażony i wzdrygał jakby nastąpił na węża, czuł bowiem że w wieku jego uczucie takie musiałoby być śmiertelnem i nie wiodąc do szczęścia, zaprowadziłoby do oszalenia i rozpaczy.
W takiem usposobieniu upłynęły p. Joachimowi kilka lat wygnania spędzonych w Kaniowcach; przywykł do swojéj doli samotnika, uspokoił się powoli zupełnie, nie przewidywał już by tu co pokojowi jego zagrażać mogło. Ludzie któremi był otoczony, zdawali mu się życzliwi, towarzystwo ich miłe a nienatrętne, miasteczko wygodne — na resztki życia, czegóż więcéj mógł pragnąć? Bibljoteka po-jezuicko-pisarska dostarczała pokarmu do syta, miał grosz na pierwsze i skromne potrzeby wystarczający... gdy chciał samotności, gdy zażądał ludzi, i spokojnie czekał końca.
Czasem tylko po tem ołowianem niebie jesiennem przelatywały jak chmury wspomnienia żony, matki i dziecięcia ku któremu ciągnęło serce ojcowskie nieznające pociech rodzicielskich.
Stosunek ten z dziecięciem był dziwny i nieledwie upokarzający; — wychowana tak że ojca zrozumieć nie mogła, że prawie wyparła się swojego pochodzenia, córka unikała go i zapomniała, on do niéj odezwać się nie mógł. Ożenienie wwiodło ją w te sfery w których on przebywać nie lubił, w któreby się mógł wcisnąć tylko okupując upokorzeniem. Mąż jéj albo z nią żył za granicą, lub mieszkał w Warszawie, przyjeżdżali na wieś bardzo rzadko, bawili w swem kółku przywożąc z sobą przyjaciół cudzoziemców i męty różnego rodzaju z wielkiego świata, kuzynków podejrzanych, pieczeniarzy, pochlebców, a przed tą sfrancuziałą czeredą która frak i buty wprzód widzi niż człowieka, sądząc o głowie z przedziału we włosach, mógłże się pan Joachim pokazać? Mąż Eweliny nigdy o nim nie wspominał, ona zapomniała prawie że miała ojca — biedny Wielica mógłże własnemu się dziecku narzucać, miałże z swą suknią szarą stanąć w przedpokoju córki na pośmiech herbownéj zgrai lokajów?
Ilekroć Ewelina przybywała na wieś, drżał oczekując ażali w jéj sercu nie obudzi się jakie uczucie, czy się do niego nie odezwie, nie zgłosi choćby dla przyzwoitości, ale prócz pary listów które były ceremonjalne i chłodne, nigdy nic go nie pocieszyło, a hrabia Tylman tak się obawiał aby kto u niego tego ojca (jak się wyrażał), nie spotkał, że przybywając na wieś, umyślnem otaczał się milczeniem. Ojciec ten był dlań w istocie ze swą prostotą i powierzchownością surową, wielce kompromitującym.
Ewelina nie miała może nawet złego serca, ale to było dziecko tego świata w którym wszystko ulega obowiązkom przyzwoitości, gdzie zbrodnia prędzéj się przebacza niżeli śmieszność, a ojciec jak dowiódł pan hrabia, był zupełnie śmiesznym i co gorzéj, śmiesznym po polsku i po szlachecku, co go nie dozwalało nazwać excentrycznym i jako excentryka tolerować.
— Co za ton! — mówił zięć ruszając ramionami — jakie manjery, moja droga — jaka pewność siebie szokująca przy niezgrabstwie i gburowatości! To wieśniak naddunajski któregoby w Paryżu za biletami pokazywać można. Wierzę chętnie że to jest bardzo uczciwy człowiek, uczony, rozumny, głęboki, ale nasz ekonom jest podobno także uczciwy, mój były preceptor X... także rozumny, a obu ich jednak w towarzystwo nasze wprowadzać nie myślę.
Przyznajcie kochani czytelnicy, żeście nieraz podobne dowodzenia o nieznośnych szlagach słyszeli? Ci wielcy panowie (chciałem powiedziéć wielcy panicze, bo panów dawno niema, i tyle nam po nich zostało) nigdy człowieka nie osądzą inaczéj jak z powierzchowności, a największe bohaterstwo dla nich nie zapłaci zielonych rękawiczek włożonych nie w porze lub herezji przeciw modzie. Należy to do cech świata którego oni są częścią żeby te drobnostki podnosić do najwyższéj potęgi, a istotnéj wielkości, prawdziwego brudu ani cnoty, występku ani heroizmu za niemi nie widziéć.
Ilekroć wspomnienie córki przyszło mu na myśl, pan Joachim smutniał i stawał się dziki, unikał ludzi, zamykał ale nie wyspowiadał nikomu z tego co go bolało. Gdy mu list od niéj przyniesiono, bladł nie śmiejąc go otworzyć, wiedząc że jest blizko, drgał nadzieją poprawy dziecięcia, myśląc że go choć ukradkiem odwiedzi, — ale śliczna Ewelinka raz napisawszy ceremonjalnych słów kilka, już się miała za zupełnie czystą i wolną od innych obowiązków dziecięcia, a hrabia strzegł się czemkolwiek przypomnieć jéj ojca. — Jego też własny podobno żył gdzieś także w kącie na wygnaniu dawno się nie pokazując światu, a obowiązki synowskie ograniczały się równie późno i jak z łaski wypłacaną mu pensyjką, którą on z jakąś francuzicą przeżywał.
Trzeba przyznać mieszkańcom Kaniowiec że chociaż dobrze wiedzieli o tym smutnym stosunku ojca i córki, nigdy nikt słowem ni przymówką najlżejszą nie zranił serca pana Joachima, szanując wielką jego boleść ojcowską, a choć Szambelan i panna Petronella bardzo nieraz ciekawi byli dowiedzieć się coś od niego, oni nawet nie śmieli się odezwać ni spytać.
Śliczna hrabina gdy jéj czasem wypadło przejeżdżać przez Kaniowce, gdzieby już ojca w żaden sposób pominąć nie wstępując nie mogła, zawsze półtorej mili drogi nakładała i wolała najgorszą groblę i mosty dziurawe, niż twarz ojca spokojną, któraby dla jéj sumienia była wyrzutem, a dla hrabiego małżonka upokarzającem przypomnieniem pokrewieństwa z szaraczkami.
Nazajutrz po przybyciu Adeli, pilno było wszystkim odwiedzić Podkomorzankę, spodziewano się wreszcie że ona z tą swoją nową wychowanicą gdzieś wyjedzie i pokaże się, ale cały dzień upłynął, a dom stał zamknięty. Wzbudziło to w końcu trochę niechęci ze strony panny Petronelli, która sama tam pójść nie mogła, a gorzéj od drugich poinformowaną być nie lubiła. Szambelan zniepokojony porzuciwszy tokarnię, błąkał się napróżno około zaklętego domostwa.
Wieczorem spodziewano się, że wedle zwyczaju Podkomorzanka w ganku pić będzie herbatę, ale i to chybiło, bo ją podano w ogródku zewsząd zakrytym. Referendarz którego siostra silnie namawiała aby się udał osobiście do sąsiadów, uznał nieprzyzwoitem okazać ciekawość i poszedł na probostwo, co spowodowało chwilowe rozdrażnienie między nim a starą panną.
Pan Joachim wymknął się dnia tego w las z fuzją po obiedzie i późno do domku powrócił kiedy go się już Szambelan nie spodziewał, pojąć nie mogąc co się z nim stało, i wszystkich kątów pytając o niego. Niepokój był wielki.
Trzeciego dnia z rana przepadł lekki deszczyk letni, odświeżył powietrze i wieczór po nim zwiastował się prześliczny; ku zachodowi powiał wiatr chłodnawy, a wszyscy kto żyw korzystając z pory, powysuwali się na przechadzkę, bo w domu trudno było usiedziéć. Może w tem mieli i rachuby trochę która nie omyliła gdyż około szóstéj panna Podkomorzanka z Adelą i służącą wyszły ze dworku i skierowały się uliczką ku pojezuickiemu klasztorowi.
Szambelan czatował już w oknie od godziny ubrany, mało powiedziéć, ustrojony, odświeżony, pachnący ambrą, z laską którą sobie sam wytoczył i nowym kapeluszem, a postrzegłszy je idące skoczył żywo by dogonić. Pani Farfurska z oburzeniem widząc ten pośpiech, klątwą i rzuceniem drzwi go pożegnała, na co on nie zważając wcale, poleciał wślad za podkomorzanką któréj dotąd jeszcze ani razu w przechadzkach nie towarzyszył. Zwykle dopełniał tego obowiązku pan Joachim z xiędzem Herderskim lub Malutkiewiczem.
Posłyszawszy za sobą spieszne kroki, odwróciła się Podkomorzanka ze śmiechem i powitała Szambelana którego się domyśliła zawczasu.
— Dokądże to tak spiesznie! — spytała, czy na probostwo?
Szambelan na te słowa stanął, zgiął się we dwoje i z uśmiechem oczki chciwe wlepił w śliczną twarzyczkę Adeli, tak że odpowiadając Podkomorzance zdawał się mówić do jéj siostrzenicy!
— Nie, pani dobrodziéjko, idę na przechadzkę użyć miłego powietrza... może panie pozwolą mi sobie towarzyszyć? Raczy mnie pani zaprezentować? — dodał ciszéj.
— Ale wstydźże się Szambelanie, — odparła ciotka, — w twoim wieku się prezentować, ja chyba tobie przedstawię..... Moja kochana kuzynka, a od kilku dni przybrana córka, Adela Mrocka..... pan Szambelan Wędżygolski.
Adelka któréj pierwszy raz w życiu trafiło się tak naiwnie śmieszną do porcellanowéj figurki podobną postać napotkać, o mało nie parsknęła śmiechem i spojrzała na ciotkę aby się od niego powstrzymać.
— Jeśli mi panie towarzyszyć sobie dozwolą, — dodał żywo staruszek, — pokażę lepiéj niż ktokolwiek te mury ciekawe i miejsca pełne pamiątek, i będę mógł opowiedziéć.
— Dobrze, bierzemy cię za cicerona, kochany Szambelanie, — rzekła Podkomorzanka, — twoje towarzystwo nas nie skompromituje...
Ale gdy tych słów domawiali, z drugiéj strony choć wolniéj nieco i mierzonemi kroki przystąpił Referendarz wystrojony także, w świeżéj peruce, z gazetami w kieszeni.
— Niosłem pani dobrodziéjce — począł, spojrzał na Adelę i osłupiał, słowa mu na ustach stężały, wnet się jednak opamiętał.
— Moja siostrzenica... — poczęła uśmiechając się nie bez lekkiego szyderstwa Podkomorzanka, — pan Referendarz.....
Drugi ten oryginał mniéj na pozór śmieszny, może tem był pocieszniejszy od pierwszego, że się miał istotnie za eleganta dobrego tonu, a był podobny do kupczyka z norymbergskiego magazynu.
— Niosłem pani dobrodziéjce, — dokończył, — gazety świeże.
— Serdeczne dzięki panu, — odpowiedziała stara panna, — zapewne w nich coś ciekawego być musi.
— Dla pospolitych czytelników, na oko, nic tu niema, ale dla tych co klucz mają nowin politycznych i zagłębiać się lubią..... są rzeczy! są bardzo ważne rzeczy! Poseł austrjacki w Paryżu nie był na obiedzie, który dawał poseł pruski, niby dla słabości... w istocie dla cale innych przyczyn... Pasza Rumelji, który jak wiadomo.....
Już się mieli zawracać w uliczkę wiodącą ku murom, gdy panna Petronella niby wracająca od Żelizów, nadbiegła po klucz do brata. Był to maleńki wybieg dla przypatrzenia się Adeli naciskiem tych coraz nowych osób zmieszanéj, zaciekawionéj może, zarumienionéj jak wiśnia i nieśmiało spuszczającéj oczy. Podkomorzanka rozumniejsza co to wszystko znaczy, o mało się w głos nie śmiała i żywo ruszała ramionami.
— Co to za błogosławieństwo Boże, — odezwała się nareszcie, — mieć ładną siostrzenicę, jeszcze jak mieszkam w Kaniowcach nigdy na przechadzkę nie wychodziłam w gronie tak licznem!
I śmiejąc się przedstawiła raz jeszcze Adelę pannie Petronelli któréj oczy mimowolne wyrażały podziwienie. Jeszcze się upamiętać nie miała czasu i skłamać, znać było że ją Adela olśniła i wzbudziła te same uczucie co w mężczyznach otaczających.
— Idziemy więc, a kto łaskaw z nami, — dodała po chwili ruszając się Podkomorzanka.
— A to może bym i ja poszła! — mruknęła rzucając spiesznie oczyma na brata przybyła — a WPan panie Referendarzu?
— I ja — jeśli wolno.
— I ja! — nie dając o sobie zapomnieć rzekł Szambelan.
To mówiąc puścili się wązką uliczką po dwoje, przodem Podkomorzanka z panną Petronellą która się ciągle oglądała, daléj losu trafem czy starą sztuką Adela z Szambelanem który się do niéj uśmiechał od ucha do ucha rozciągając usta, i tuż Referendarz do parkanu przyciśnięty, bo mu godność jego nie dozwalała zostać samemu jednemu w odwodzie.
Gdy po urywanéj i nic nie znaczącéj rozmowie wyszli na plac szeroki z którego cały kościół, klasztor i gruzy i drzewa oświecone silnym blaskiem zachodzącego słońca ukazały się ich oczom, Adela która pierwszy raz w życiu cudny ten obraz ujrzała, klasnęła w ręce nie tając podziwienia i radości.
— A! moja ciociu! jakże to śliczne! jakież to wspaniałe!
Podkomorzanka odwróciła się i pocałowała ją w czoło.
— A jakie smutne! — dodała — a jak zbliska ciekawe, zobaczysz...
— Ja to paniom wszystko pokażę, — rzekł Szambelan, — bo znam doskonale każdy kątek... wiem nawet mnóstwo o tem historji, ręczę że nikt lepiéj objaśnić nie potrafi.
Referendarz cały zajęty tem żeby z tyłu nie zostać, skorzystał z chwili i niespokojny podsunął się ku Podkomorzance zajmując miejsce na które go wzrokiem oddawna siostra powoływała.
Zaczęli iść ku górze gdy na ławce ukazał się im pan Joachim, który tamtędy powracając z polowania, spoczywał wśród ulubionéj ciszy; ale postrzegłszy zbliżające się panie i orszak ich zwycięzki, pomiarkował znać że może być wzięty za ciekawego jak inni natręta i szybko wsunął się w gąszcze cmentarne..... Postrzegła go jednak Podkomorzanka i odgadła.
— Cóż to za dzik z tego poczciwego pana Joachima, — rzekła, — ręczę że się boi aby go nie posądzono o zbytnią ciekawość i uciekł przed nami, a jednak on by to nam najlepiéj mógł pokazać klasztor i kościół.
— Panie Joachimie! hu! hu! panie Joachimie, — począł nawoływać z całego serca chcąc się przysłużyć i figla Szambelanowi spłatać Referendarz — hu! hu! panie Joachimie!
Tak natrętnemu i hucznemu wołaniu niepodobna się było oprzeć, okazywało ono że go postrzeżono, a nie mógł się pan Joachim tłumaczyć że go nie słyszał, bo Referendarz krzyczał ogromnie, nierad więc musiał się zawrócić nazad i stanąć na górze myśliwy ze swą strzelbą, torbą i psem wiernym, które go uniewinniały, bo nawet para kuropatw wisiała u troków.
— A czy to pięknie tak od nas uciekać? — poczęła z daleka Podkomorzanka, — właśnie gdy los szczęśliwy zdarzył że pan nam pokazać możesz ruiny które znasz najlepiéj.
— A już! — podchwycił urażony Szambelan.
— Przepraszam panią, — zbliżając się powoli, odezwał się zagadniony — postrzegłszy panie, nie śmiałem się im przedstawić w tym stroju i być natrętnym.
— Pan bo się zawsze i wszystkiego niepotrzebnie boisz, — odpowiedziała panna Petronella z przekąsem, — szczególniéj nas kobiet nieszczęśliwych.
W téj chwili wzrok pana Joachima zobojętniały i smutny padł na Adelę, która czarne oczy trzymała weń wlepione oddawna z ciekawością i zajęciem, — wejrzenia ich spotkały się i biedny sierota uczuł jakby śmiertelny dreszcz przebiegający po ciele.
Pierwszy raz w życiu doznawał wrażenia którego nie był panem, zawróciło mu się w głowie, zaniemiał, zmięszał się, uląkł by nie paść bo czuł że nogi się pod nim zachwiały. Mimo usilności by pokryć stan ten przykry, utaić go nie mógł przed oczyma widzów, wszyscy dostrzegli pomięszanie. Adela spuściła oczy z niepokojem i wstydem... i chwila objawienia minęła.
Jaka jest często siła wzroku ludzkiego kiedy ten pada i spotyka drugie wejrzenie sympatyczne z którem się godzi i żeni — tego słowo nie wypowié — jest w tem jedna z niezbadanych tajemnic życia; często dosyć spojrzenia by dwoje ludzi powiązać i złączyć wspomnieniem na wieki. Pan Joachim uczuł się jakby odrodzony, zmieniony, odmłodniały, ożywił się, uśmiechnął, poczuł że ten wzrok jeden mógłby go powrócić do życia, że za to jedno wejrzenie, nic nad nie więcéj nie pragnąc, gotówby zostać niewolnikiem. Ale to było spojrzenie niewinnego dziecięcia, a on miał córkę starszą może od niéj, pomyślał i wstyd oblał mu twarz za tę płochość, za dziwactwo którego przypuszczenia darować już sobie nie mógł.
Ze wzgardą spojrzał sam w siebie, opamiętał się, ochłonął i unikając wejrzenia na Adelę która z ciekawością dziecinną badała przybysza, zbliżył się do Podkomorzanki.
Stanęli właśnie we wrotach głównego wchodu na którego poobijanych z tynku słupach, stały dotąd odrapane i mchem porosłe dwa posągi kamienne Ś. Stanisława Kostki z dziecięciem Jezus i Ludwika Gonzagi z lilją w ręku. Wysokie drzewa szumiały jakby pacierzem nad głowami świętych, co jeszcze pilnowali rozbitego przybytku. Na cmentarzu na który weszli, pełno było zielsk bujnych, a wśród nich kilka wązkich ścieżek wskazywały drogi któremi chodzono do opustoszałych gmachów. Wprost ogromne drzwi wśród ozdobnych wyrzynań kamiennych wiodły do wielkiego i wspaniałego kościoła dziś kilką staremi zamkniętego tarcicami, które usłużny Szambelan i Referendarz dla dam podnieść pospieszyli.
Wnętrze świątyni w ruinie było wspanialsze może niż kiedy, stała jeszcze całą i świetną — zniszczenie uczyniło ją męczennicą i oblokło aureolą boleści, — światło padające z góry zdawało się z niebios siać na nią błogosławieństwy. Gdzieniegdzie wśród potężnych słupów które dzieliły nawy, wisiał jeszcze szczątek łuku złamany, pokryty malowniczo zielonemi trawami, a światła zachodzącego słońca dziwnie się rozbiegły wieszając po kapitelach pilastrów i zakątkach kaplic, przerzynając przez okna i wyłomy złotemi pasy i smugi.
Niektóre z bocznych kapliczek pokrywało jeszcze sklepienie całe, gipsy i anioły poczepiane u stropów, a wśród cieniów ich gdzieniegdzie wypadła cegła i za nią całe muru kawały ukazywały niebo jasne i wypogodzone.
U słupów stały jeszcze framugi ołtarzów, mensy rozbite, sarkofagi zburzone; — widne były napisy, cyfry, godła, malowania spłukane i napół zatarte. Głównéj nawy ciężkie sklepienie padło oddawna i rozbiło łuki podziemiów grobowych, także w środku kościoła czarna przepaść dozwalała oku spuścić się w głąb tajemną na któréj dnie ze śmieciami razem walały się szczątki trumien, kości białe i powywracane czaszki z których wróble piły swobodnie wodę deszczową.
Gdy przechadzający się stanęli nad tą czarną otchłanią zamyśleni, Adela mimowolnie przyklękła i poczęła się modlić za dusze pogrzebionych w tem miejscu, ale zaledwie się schyliła brzeg sklepienia, się zachwiał, zachrzęszczał i gdy z okrzykiem uskakiwano na bok, kilkanaście cegieł runęły do grobów.....
Wszyscy się niezmiernie przelękli i szybko odeszli od miejsca tego, jedna Adela najmniéj była zmięszana, przepraszając tylko że swą nieostrożnością innych nabawiła strachu. Na Podkomorzance zwykle odważnéj, takie to zrobiło wrażenie, że chciała wychodzić natychmiast, i ledwie ją uspokojono zapewnieniem że nigdzie więcéj najmniejszego niema niebezpieczeństwa.
Pozostawało jeszcze do obejrzenia mnóstwo ciekawych rzeczy. Bokiem już i powoli, gdyż Szambelan niezmiernie się stał ostrożnym nie tając z obawą o życie, przeszli do ogromnéj zakrystji któréj sklepienie dotąd całe się uchowało. Na niem piękne malowanie al fresco, zachowane jakby cudem świeżo i bez uszkodzenia, wyobrażało Wniebowzięcie Najświętszéj Panny. Cały strop lazurowy okryty był przejrzystą ledwie dostrzeżoną chmurą aniołów, wpośrodku dziewica Boża ze złożonemi na piersiach rękami ulatywała swobodna, lekka i zdawała się zawieszona w powietrzu tak naturalnie jak złocisty obłoczek kadzidła wstępujący do nieba.
Referendarz który się miał za wielkiego znawcę malarstwa, kazał koniecznie patrzyć przez palce w trąbkę zwinięte, i uczynił ważną uwagę że ze wszystkich kątów obraz się równie dobrze wydawał.
Skończywszy oglądanie kościoła który wielkie na nich uczynił wrażenie, podróżni weszli w ogromne mury klasztorne i nieskończonéj długości otaczające je korytarze i krużganki. Wśród nich miejscami rosła murawa, leżały kupy gruzów i śmieciska, gdzieniegdzie puściły się drzewka w szczelinach muru zasiane i bujno zieleniały cisnąc się gałęźmi przez szpary ku słońcu. Do kurytarzy przytykały puste cele z powybijanemi oknami, refektarz na którego ścianie szary ślad ogromnego krucyfixu pozostał, i kilka innych sal, których przeznaczenie dziś trudno było odgadnąć. — Te gmachy opustoszałe wśród których biegały szczury, świergotały wróble i uganiały się kuny i łasice, smutkiem przejmowały serce...; tyle pracy, tyle życia zmienionych w kupę gruzu milczącą.
Szambelan usiłujący się popisać ze swą erudycją podaniową, zniecierpliwiony milczeniem, tu już otworzył usta chcąc okazać swą znajomość miejscowości i tradycji, i począł opowiadać wymownie o celach w których zamurowywano zakonników za przewinienia, dodając że w jednéj z takich izb kości tylko i łańcuchy znaleziono..... które ludzie nie starzy widzieli jeszcze...
Dodał że Jezuici uciekając pospiesznie, mieli, wedle podania, ogromne skarby zakopać gdzieś w lochach, o czem tak pewnie wiedziano, że na odszukanie ich wyznaczona była komisja, że jakiś braciszek który z zawiązanemi oczyma używany był do przenoszenia kosztowności, prowadził komissarzy... ale dotąd nic nie odkryto.
Słuchali téj historji Szambelana jedni z uśmiechem, drudzy z zaostrzoną ciekawością, ale że jemu znać samemu nie zbyt się musiała zdawać prawdopodobną, co chwila ją słowem honoru i uczciwości potwierdzał.
Szli daléj — a napisy łacińskie wpół starte, porozbijane godła zakonu, wschody połamane i walające się szczątki ołtarzów więcéj im mówiły nad paplaninę Szambelana. Gdy wreszcie z tych wilgotnych, długich a ciemnych murów i sklepień wyszli do ogrodu i cmentarza, wszystkim się pod czystem niebem lżej i weseléj zrobiło.
Między kościołem a parkanem opasującym go, była stara rola Boża pełna jeszcze nie zupełnie zniszczonych grobowców; chwasty, ziela i drzewa okryły mogiły pomiędzy któremi ścieżki nie ludzie ale zwierzęta porobiły..... Wśród traw wyglądały szare głazy z rzewnemi gdzieniegdzie napisy, które jak mówi Święty Augustyn, więcéj dla żywych potrzebne były niż zmarłych, ale dziś i żywym obojętne.
Szambelan o grobach téż silił się opowiadać równie ciekawe jak o klasztorze legendy, nabyte pono za pośrednictwem pani Farfurskiéj od miejscowych ludzi. Według niego w jednym z mauzoleów bezimiennych pochowani być mieli siedmiu szlachty rozsiekanych pod kościołem na sejmiku; rodzonych siedmiu braci, na których rodzina wygasła; — daléj była mogiła siedmnastoletniéj dziewicy, według Szambelana zmarłéj z miłości ku ciotecznemu bratu, z bardzo tragicznemi okolicznościami; u nóg jéj miał być grób narzeczonego.
Nie wiem jak długo stałoby mu wątku na tę kronikę grobową, bo znał w istocie doskonale wszystkie kwiaty poezji rozwinięte na tych gruzach, gdyby panna Podkomorzanka pomodliwszy się po cichu nie zażądała przejść do pojezuickiego ogrodu.
Była to dziś przechadzka miejska dość źle utrzymana, ale pełna cieniu i w piękne drzewa bogata! ulice z kasztanów i świerków, stare włoskie orzechy, zarośla ciemne wśród których gdzieniegdzie szlachetniejszy krzew przeglądał, — poprzerzynane były ścieżkami wijącemi się w różne strony. Drzewa nie obcinane od dawna i bujnie rozrosłe tworzyły jakby las dziwnie piękny bo z najrozmaitszych złożony roślin i najrozmaitszym pokryty liściem.
Wśród niego stały jeszcze szczątki pomników dawnych i ślady pobożności, kapliczki opustoszone, altana z krzyżem, posąg Świętego Ignacego bez rąk i głowy, kompas kamienny do którego już dawno nie dochodziło słońce...
Przechadzając się w milczeniu po starym ogrodzie, stanęli właśnie nad sadzawką któréj kamienne ocembrowanie pokryło się mchami zielonemi, gdy na drugiéj stronie jéj ukazał się młody Żelizo z xiążką w ręku.
Podkomorzanka uśmiechnęła mu się życzliwie, a chłopak tak się widokiem nowéj dla siebie postaci panny Adeli zdumiał i onieśmielił, że mu jego Frank wypadł z ręki...
Doznał on silniéj tylko może i nie broniąc mu się tego samego co pan Joachim wrażenia, ale w niem groźniejsze ono być mogło, bo siła dziewiczego wzroku objęła go zwycięzko nie pojmującego nawet niebezpieczeństwa, nie myślącego się jéj zasłaniać. Adela patrzała nań z naiwną ciekawością dziecięcia, Szambelan, Referendarz, panna Petronella, pogonili za jéj wzrokiem z niechęcią.
— To osobliwsza rzecz, — mruknął Szambelan, — że się dziś wszyscy spotykamy!
Prawie toż samo postrzeżenie uczyniła panna Petronella Podkomorzance, ale po cichu i ostrożnie, Referendarz się zżymnął.
— To bardzo szczęśliwie, — odpowiedziała chłodno zagadniona, — przynajmniéj wyczerpiemy odrazu ciekawość i będziemy spokojni.
— Albo ją pobudzimy jeszcze więcej, — dodała Petronella, — zwłaszcza dla pana Żelizy to spotkanie może być niebezpiecznem kiedy i starsi szaleją, — szepnęła z ukosa spozierając na pana Joachima który szedł już ze wzrokiem jak winowajca w ziemię spuszczonym.
Posunęli się daléj, a biedny Żelizo pozostał wkuty przy sadzawce nieśmiejąc im towarzyszyć i wzrok tylko posłał za cudnem zjawiskiem czując się szczęśliwym że Adela raz ku niemu jeszcze ciekawą główkę zwróciła.
Przebiegłszy ogród chciał daléj prowadzić ich pan Wędżygolski ku lasowi utrzymując że okaże gdzieś wejście potajemne do lochów którem wycieczki robiono z klasztoru, ale nikt nie był ciekawy, a pan Joachim doradził zwrócić się nazad i póki jeszcze słońce było na niebie, spojrzéć z pagórka na okolicę i miasteczko.
Tak téż uczyniono; — w istocie widok ztąd był uroczo piękny i rozległy..... poza mieściną malowniczo rozrzuconą wśród sadów widać było kraj pagórkowaty, lasy, stawy, wioski, dwory które cudny tworzyły krajobraz ginący w sinych mgłach oddalenia.
Adela która nie odstępując prawie choréj babki mało w życiu widziała świata, zachwycona była tą okolicą tak szeroką, urozmaiconą i piękną. Dziecinnie objawiła swą radość, cisnąc się do ciotki, śmiejąc i wskazując jéj wioski i domy które tamta po imieniu nazywała. W téj chwili wszystkim ciekawym badaczom wydało się to dziewcze pospolitem dziewczęciem wsi, tyle w niem było naiwności i prostoty, ale gdy zapomniawszy o świadkach przemówiła poetycznym językiem młodości w którym już była dojrzałość cierpienia — zdumieli się wszyscy jakby do nich kamienny posąg przemówił.
— Matko moja, — zawołała po chwili, — jakże to ślicznym Pan Bóg ten świat nam stworzył, a jakim smutnym i tęsknym... co to za wesele zdaje się go oblewać gdy nań tak człek patrzy z góry, z wysoka, — a co tam smutku i żałoby pod tą zielenią i złotem!!
— Dziecię moje, — westchnęła Podkomorzanka, — kto świat chce widziéć zawsze wesołym i wielkim, zawsze nań z góry patrzéć powinien..... a skrzydła przypiąć i uleciéć wyżéj nadeń modlitwą i myślami.
— Ot już plotą trzy po trzy! — ruszając ramionami mruknęła panna Petronella.
— Słyszysz asińdźka jak ona mówi! — zakrzyknął Szambelan, — co za wyrazy! jaka myśl!
Stara panna ruszyła ramionami, Referendarz odchrząknął aby nie dać o sobie zapomniéć, i miał już coś dodać o politycznem stanowisku, gdy mu przeszkodziła popędliwa Podkomorzanka.
— Patrzmy, — rzekła, — nasycajmy się i dziękujmy, rzadko podobna chwila w życiu się trafia..... natura się dla nas ustroiła, a my możeśmy usposobieni lepiéj, by pojąć jéj dzisiejszą piękność..... Wszystko jest chwilą tylko, uniesienie, uwielbienie, modlitwa, promień słońca i — życie całe.....
Adela cała była oczyma na tym obrazie którego barwy już powolnie blednąć zaczynały i szarzeć, pierś jéj podnosiła się zwolna i powieka jakby łzą nabrzmiała — wielka tęsknota natury przemówiła do jéj duszy smutkiem wiekuistego pragnienia.
— Tam, — rzekła wskazując w dal siniejącą na płomienistem niebie, — tam..... cóż to za biały dworek, mały jak makowe ziarnko w tym pasie drzew ciemnych jaśnieje...
— Dziecię moje, serce twoje przeczuło..... nie mylę się, to..... Ohrów.
— Tak! jam go odgadła!— zawołała Adela, — postrzegłam go sercem nim rozeznałam oczyma; ta kolebka mojéj młodości tak już daleko odemnie w tak niepochwyconych mgłach przeszłości. Teraz widzę... to Ohrów! a nad nim unosi się święty duch mojéj przybranéj matki..... Patrz ciociu, błysnęło słońce i oblało mój kątek jakby deszczem jasności... na pożegnanie... Ten wierzchołek drzewa... a! znam go, to stary świerk pod oknami naszemi, te zaokrąglone kląby, te lipy gdzie stała ławka moja i był mój ogródek dziecinny, tam daléj ta plamka jaśniejsza to stawek za grobelką w ogrodzie... A oto krzyż na rozdrożu piaszczystem gdzieśmy na przechadzki chodziły.
Dni moje jasne, szczęśliwe dni moje, — zawołało dziewczę połykając łzy, — czyż nigdy a nigdy nawet mi we śnie nie powrócicie? nigdyż duch mego anioła stróża co mnie na swych wykołysał kolanach nie zjawi się już przy mnie nawet w ciężkich chwilach? więc na zawsze zapadły podwoje za pierwszą xięgę żywota któréj wrażenia zlały się jak tysiące gwiazd w jeden pas złotolity?..... Bywaj mi zdrowa spokojna młodości, ciche lata dumania, witaj sieroctwo i cierpienie i dolo nieznana..... a!
I zakryła sobie oczy zapłakane pochylając się ku Podkomorzance nie mniéj od niéj rozczulonéj i wzruszonéj.
Wszyscy słuchacze o których Adela na chwilę była zapomniała, stanęli zdziwieni tym wybuchem tak w ich życiu niezwyczajnym i głęboką obnażającym boleść, nikt nawet stara panna nie śmiał ust skrzywić do uśmiechu, przerażenie jakieś malowało się na twarzach pytająco ku sobie poobracanych.
— Bóg z tobą, — odezwała się panna Podkomorzanka — uspokój się moja droga, jesteś przy mnie i nie sama na świecie... serce to będzie się starało nienagrodzone osłodzić ci straty...
— O! ja o tem wiem, — zawołała Adela, ale pozwól mi pożałować przeszłości, ja wierzę w jutro, a wczorajszych dni płakać muszę, bo mi serce wzbiera łzami, bo mi się dziecinnie wymodlić płaczem potrzeba... Ale ot... rzekła nagle ocierając oczy i strojąc twarz uśmiechem, — oto już jestem wesoła, — spokojna, i..... twoja na zawsze.
To mówiąc rzuciła się w objęcia ciotki, która ją uścisnęła w milczeniu.
Słońce już zapadło za dalekie lasy gdy towarzystwo nasze powoli zaczęło się spuszczać ze wzgórza ku miasteczku; ale milczące i jakby zmieszane tem wystąpieniem Adeli któréj rozdrażnienie różne wrażenie uczyniło na przytomnych.
Panna Petronella uspokoić się nie mogła tak ją korciło opowiedziéć komuś tę komedję panny Adeli któréj zimnem sercem swem zrozumieć nie umiała; Referendarz szedł zamyślony znajdując całą tę historję dosyć nieprzyzwoitą przy świadkach; Szambelan aby ją sobie wytłumaczyć dopełniał w myśli całym melodramatem jakimś w przeszłości i okropnościami romansowemi, w ostatku pan Joachim bolał serdecznie czując że łzy się nie kłamią, że poczciwe tylko serce żalem poczciwéj przeszłości wybuchnąć może. Podniosło to jego współczucie dla sieroty, i uwielbienie jego dla tęsknego dziewczęcia.
Podkomorzanka wreszcie wracała jakby złamana ciężarem tych głośnych wyznań, osmucona i nieufna czy dziecię zbolałe pocieszyć i ukołysać potrafi.
W milczeniu prawie doszli do drożyny między sadami i ulicy miasteczka, gdy na zawrocie do domu ciotka wstrzymała się nagle, i ujęła Adelę za rękę.
— Dziecię moje, — rzekła, — chodźmy do świętego starca aby cię pobłogosławił, ujrzysz tam jak boleść, ubóstwo i osierocenie znosić potrzeba, to ci doda męztwa i rozpromieni..... Nicem ci jeszcze nie mówiła o Żelizie.....
Na wspomnienie tego imienia Referendarz spojrzał ku siostrze i oboje pospieszyli pożegnać Podkomorzankę znać nie chcąc jéj w téj wycieczce towarzyszyć. Szambelan ochłonąwszy z zapału uznał także za potrzebne powrócić dla uniewinnienia się w domu, i sam tylko pan Joachim którego Podkomorzanka wstrzymała, pozostał z niemi.
— Widzę że nas wszyscy opuszczają, — rzekła do niego, — pan pewnie nie masz nic pilnego i mógłbyś nam towarzyszyć..... Będziesz naszą strażą...
Pan Joachim skłonił się w milczeniu, a już szatan nadziei ułudnych cisnął go urokiem tych czarnych oczów w krainę marzeń... już mu miło było pozostać i serce uderzyło radośnie gdy chwilę zyskał niespodzianą. Adela uśmiechnęła się doń z podziękowaniem i współczuciem jakiemś. Trudno to wytłumaczyć dlaczego nań inaczéj jak na drugich, poufaléj, miléj spoglądała, dlaczego odwracała się doń mówiąc jakby szukała potwierdzenia, pan Joachim bowiem prawie się dotąd nie odzywał i nie dał jéj poznać chyba wyrazem smutnéj, bratersko cierpiącéj twarzy.
— Nic jeszcze nie wiesz o Żelizie, — mówiła daléj Podkomorzanka, — jest to ojciec tego młodego człowieka któregośmy spotkali na przechadzce w ogrodzie... nieszczęśliwy paralityk oddawna nie powstający z łoża, który dzieci kilkoro stracił, ubóstwo cierpi, chorobę znosi i prawdziwie na świętego wygląda... Zresztą zobaczysz go i osądzisz co warto błogosławieństwo jego ręki...
W popijarskim kościołku dzwon się odezwał na Anioł Pański zdaleka i wszyscy umilkli wchodząc pod ocieniony ganek dworku Żelizy. W pierwszéj izbie ciemno tu było jeszcze, ale z drugiéj błyskało światło od łoża chorego i szmer jednostajny jakby czytanie modlitwy słyszéć się dawał.
Na progu stanąwszy spostrzegli starca z siwą długą brodą siedzącego na łożu, z różańcem na szyi i krzyżykiem ściśnionym w wychudłych dłoniach, z oczyma podniesionemi do góry, przy którym z jednéj strony modliła się klęcząc żona, z drugiéj syn głośno czytający modlitwę... Na przeciw na ołtarzyku domowym paliła się lampa przed obrazem, a świeca z umbrelką stała przed młodym chłopakiem który głosem wyraźnym i czystym wymawiał powoli słowa modlitwy za umarłych.
Jakże to pięknie kościół wybrał tę chwilę zmroku o zachodzie słońca święcąc ją tym co zaszli jak słonko na drugi świat? jak dobrze ona przystała do wieczornych pacierzy, do potrzeby duszy która o téj godzinie, krąży około wspomnień za umarłemi i wzdycha do przeszłości?
Gdy ostatnie „wieczne odpoczywanie“ wyszeptał, starzec który dawno widział przybyłych, ale dla nikogo nigdy nie zwykł był przerywać modlitwy, zwrócił się ku Podkomorzance... Młody Żelizo zarumieniony cały usunął się z xiążką pospiesznie, matka jego pobiegła na spotkanie swéj dobrodziejki, wszyscy gorącemi od ciekawości oczyma ścigali Adelę... Nawet starzec przymrużywszy powieki długo i z zajęciem począł się wpatrywać w piękne dziewczę na którego powiekach znowu łza jakaś świeciła...
— Ojcze Żelizo, — odezwała się przybyła, — przyprowadzam wam dziecko moje abyś je na nowe życie pobłogosławił..... to wnuczka naszéj staruszki z Ohrowa..... sierotka, ale od kilku dni córka moja przybrana..... Tyś tu nasz Kaniowiecki patriarcha, zmówże paciorek na intencję tego aniołka aby mu życie zbyt ciężkim na ramiona nie spadło kamieniem.
Żelizo nic nie mówiąc długo patrzał na zarumienione dziewczę i szeptał ręce trzymając jak do pacierza złożone, siwa tylko głowa jego poruszała się jakby w takt niepochwyconéj dla otaczających modlitwy; nareszcie krzyż zakreślił nad pochyloną głową Adeli i usta się jego spokojnym rozpogodziły uśmiechem.
— Błogosławię, — rzekł, — i z serca, nigdy mi może w życiu tak lekko, tak miło nie było modlić się jak dzisiaj za nią. To modły co idą ciężko i walczyć muszą by były przyjęte, dusza czuje że im tam gdzieś zapierają wrota; te poleciały jak ptaki i pewnie ich Bóg wysłuchał. Niechże ci się śmieje życie, — dodał, — i aniołowie prowadzą unosząc po nad drogi skaliste, do spokoju w tem i przyszłem życiu. Amen.
— A! a! — rzekł zamilkłszy chwilę, — znałem ja staruszkę z Ohrowa w dawne czasy, gdy jeszcze po świeciem się włóczył, święta to była pani, i co ona wychowała poczciwe być musi.
— Wystawże sobie mój kochany Żelizo, — dodała Podkomorzanka, — że mnie to Bóg dał szczęście, Adelkę po babuni odziedziczyć! nieprawdaż że mam prawo cieszyć się i być dumną?
W czasie téj rozmowy żona paralityka i syn stojący na uboczu, oka nie spuszczali z przybyłéj, chłopak przysunął jéj krzesło, staruszka troskliwie je otarła, a oboje pięknéj jéj twarzy jaśniejącéj piękniejszą jeszcze duszą napatrzéć się nie mogli.
— O, — odezwała się Żelizowa, — myśmy to już o tem szczęściu pani wiedzieli, bo całe miasteczko trzeci dzień nie mówi tylko o pannie Adeli, a co się naskakali koło dworku żeby ją choć przez okno zobaczyć.
— No! to już dziś są zaspokojeni, — zawołała Podkomorzanka, — umyślnie wyprowadziłam ją na przechadzkę, aby dłuższą tajemniczością choroby nie nabawić panny Petronelli i Szambelana.
Pan Joachim się uśmiechnął.
— Darujże im pani, kto nie ciekawy? a jeszcze w tak głuchym kątku, gdzie tak rzadko obcą twarz widziéć możemy.
— No! przyznaj się i WPan do grzechu panie Joachimie, — i ty Brutusie spiskowałeś pewnie pod mojemi oknami?
— Otóż nie pani! przyznałbym się gdyby tak było, chwalić nie mogę bo kłamać nie potrafię..... Jam już, pani droga, i nie ciekawy i nie tak wesół jak Szambelan..... Wstyd mi powiedziéć, alem do dziś dnia wcale nie pragnął podglądnąć tajemnicy......
— Doprawdy! — kiwając głową rzekła Podkomorzanka — wierzę, ale się dziwuję...
— A ja, — poważnie zawołał stary Żelizo, — przyznaję, że z niecierpliwością wyglądałem żeby mi pani przywieść raczyła nową naszą sąsiadkę..... widok młodości starym oczom potrzebny, odświeża nas, rozwesela, umacnia jak powietrze wiosenne....
Gdy tak rozmawiają, Adela z ciekawością dziecięcia poczęła się rozpatrywać w izdebce na któréj ścianach malowało się całe niemal życie, myśli i nadzieje starca, wzrok jéj zatrzymał się dłużéj nieco na ołtarzyku kwiatami świeżemi ubranym, na świętych obrazkach, na staréj szabli i świątecznem ubraniu co do trumny służyć miało, na zeschłéj palmie kwietniowéj i opylonym wianku ostatniego żniwa. Wszędzie widać było wielkie a skrzętne ubóstwo człowieka co się z niem pogodzić i żyć umiał. Stara Żelizowa zdawała się jéj myśli zgadywać, przysiadła się do niéj i po cichu rzekła:
— Widzisz pani jak nam tu dobrze, cicho i spokojnie, Bogu i dobrym ludziom winniśmy osłodę w nieszczęściu co i własne i cudze serca poznać nam dało... Cóż życzyć więcéj? chyba wytrwania i chwili kiedy nasz syn dorośnie do pracy aby się nią dobrodziejom wywdzięczył, a z nami mógł być ciągle razem..... Bo to jeszcze jeden jedyny ciężki kęs do zgryzienia, że go ledwie zrzadka i nakrótko widywać możemy.
— Ale za to, — odezwała się Podkomorzanka, — ilekroć go widzicie to coraz dorodniejszym i pełniejszym siły i przyszłości..... Jabym go teraz nie poznała tak zmężniał i spoważniał.
— Już téż czas, — rzekł stary, — nam ubogim niema co długo w pieluchach się wylegać i dziecinić, naglą obowiązki, woła życie do roboty, musiemy wstawać rano...
— I kłaść się spać wcześnie, kochany Żelizo, — przerwała Podkomorzanka, — dobrze ci to przypomnieć kiedy starym obyczajem budzisz się o świcie, więc dobranoc...
Wstali by odejść wszyscy, ale stary nierad był temu widocznie, nie mógł się on napatrzéć Adeli i pożegnał ją prosząc by go najczęściéj odwiedzała.
— Dla was to nie zabawa siedziéć u łóżka paralityka, ale jemu jałmużną weselsza twarz i słowo..... pamiętajcie o tem pani moja, odwiedźcie nas czasem, Pan Bóg i to policzy, bo tam u niego nic nie ginie...
Toż powtórzyła odprowadzając ich Żelizowa, a oczy młodego chłopca wymownie świadczyły, że dlatego tylko nie mówił, iż się nie ośmielił ust otworzyć.
Na Adeli ten domek szpitalny głębokie uczynił wrażenie, wyszła z niego przejęta i zadumana.
— Mój Boże, — odezwała się pocichu do ciotki, — maleńkie miasteczko wasze, a co w niem ludzi różnych, ile twarzy rozmaitych i cierpienia!
— Gdzież go niema? — rzekł pan Joachim powoli, — pani widzisz dotąd tylko to co jest na powierzchni, a w głębi mnóstwo jeszcze ukrytego dla niéj zostało, to może co najciekawsze i co najboleśniejsze.
Na małą skalę cały świat; gdy go pani poznasz lepiéj, dostrzeżesz dopiero, ile w jego głębi kryje się jeszcze dziejów i cierpień ukrytych..... Ale to zawsze taż sama historja człowieka co się spodziewa, uśmiecha, zawodzi, boleje, zamiera i kona.
Zbliżyli się do okrągłego ganku Podkomorzanki i pan Joachim chciał pożegnać panie, gdy ciotka ujęła go za rękę z właściwą sobie rubasznością.
— Czego? po co się pan spieszysz? w domu nie masz nikogo, nikt cię nie czeka, zostań z nami na herbacie, strzelbę i torbę można tu złożyć bezpiecznie gdzie w kątku, a pogadalibyśmy jeszcze.
Oczy Adeli zwróciły się wtórząc prośbie Podkomorzanki i pan Joachim oprzeć się im nie umiał, pozostał więc na cały wieczór u sąsiadki.
Czuł on niedorzeczność jaką popełniał, wiedział dobrze że doznawszy wrażenia które mu się niebezpieczeństwem wydawało nie bez przyczyny, należało powtórzenia go unikać, a jednak oprzeć się nie potrafił wzrokowi który go ciągnął ku Adeli. Wyrzucał to sobie jak płochość i nieopatrzność, niepokoił własném postępowaniem i poradzić nie umiał.
Podkomorzanka była w najlepszym humorze, i wkrótce rozmowa skierowana od miasteczkowych plotek, na rozleglejsze pole ogólnych uwag o ludziach, świecie i życiu, stała się żywą i zajmującą... Adela z razu nieśmiała dała się w nią wprowadzić i czynny brała udział okazując czem była w głębi, oczarowując do reszty pana Joachima, który z bijącem sercem późno w noc do swego dworku powrócił.
Tu dopiero gdy znowu się ujrzał wśród zwykłych mu przedmiotów, w tym kątku co długie jednostajne widział lata spędzone na dumaniu tęsknem i jałowéj pracy, pan Joachim postrzegł, porównając dzisiejszego siebie, do tego którego był przywykł spotykać, jak daleko jednego dnia wrażenie pochwyciło go i uniosło. Sam siebie nie poznawał dzisiaj, to co go otaczało inaczéj mu się wydawało, świadcząc o zmienionym stanie duszy, i stanął przestraszony drogą którą ubiegł w kilku godzinach.
— A! stary głupcze, — rzekł z ironicznym uśmiechem kładąc rękę na sercu, — czyż jeszcze chce ci się nowych boleści i jesiennych kwiatów gdy mróz grobowy lada dzień ci ma zawitać! Wzrok jednego dziecięcia, uśmiech młodéj twarzyczki znowu cię unosi do raju z któregoś został wygnany... po to by anioł z mieczem ognistym jeszcze raz cię z niego wypędził. Co za szaleństwo! zuchwałość, śmieszność, upadek. Twoje życie się skończyło, tamto ledwie rozpoczyna, raz jeden spotkałeś jéj wejrzenie, a już głowa się pali i pierś bucha — nie jestże to obłąkanie, nie jestli szał niedarowany nikomu, a mniéj niż komu tobie, co dożywasz resztek twych kaleką bezsilnym...
Tak mówił do siebie Joachim i rzuciwszy w kąt torbę i strzelbę, chodził wielkiemi krokami po pokoju nie mogąc się uspokoić. Chwilami owładywało nim wrażenie i puszczał się marzyć, to znów stygł, wzdrygał, szydził nielitościwie z siebie i przerażał stanem duszy. Z téj walki nieméj przywykły do cierpienia, wyniósł jako zdobycz postanowienie unikania domu Podkomorzanki i bliższych stosunków. Był to w istocie jeden środek zaradczy przeciwko chorobie która może do zbytku groźną wydała się panu Joachimowi. Ale on tak był przywykł do spokojnego życia i zdrętwienia od lat wielu, że maluczkie uderzenie serca już mu się strasznem wydać musiało.
Dobrze już było późno gdy znużony zapragnął odpocząć i wedle zwyczaju swego wziął xiążkę by się czytaniem ostudzić, ale najniespodzianiéj otworzyły się drzwi powoli i przez nie w kaftaniku pikowym wsunął się oglądając dokoła Wędżygolski.
— Wiem że późno i że asindziejowi przeszkadzam, — rzekł poufale sąsiad badając wyrazu twarzy Wielicy — ale przychodzę tylko na chwileczkę maluteńką z bardzo ciekawą nowiną. Otóż mówiłem z wielkim nieznajomym.
— A! — nieprzytomnie odezwał się pan Joachim.
— Jak mnie widzisz, prawda, — dodał Szambelan, — żem go prawie zmusił do rozmowy i wziąłem jak charty zająca... Rzecz się tak miała: gdym pożegnał państwa udałem się wprost do domu, ale jakby przeczuciem nie poszedłem ulicą, tylko bokiem poza ogrodami...
— Ludzie złośliwi powiadają, że tamtędy przechadza się Anusia stolarczanka... szepnął uśmiechając się pan Joachim.
— Zachciałeś asindziéj... ani mi to w głowie. Idę tedy, aż poza sobą słyszę wiatrem ktoś pędzi, ścieżynka wązka, oglądam się, mój nieznajomy... w tejże chwili myśl mi przychodzi żeby mu się lepiéj przypatrzéć i taki przecie zaczepić. Widzę że zwalnia kroku, ja także, idziemy jak dwa żołnierze noga za nogą, nareszcie wymierzyłem tak, że tam gdzie się musiał do swego dworku zawrócić, zastępuję mu i życzę — dobrego wieczoru. Nie było sposobu uniknąć mnie... Schrzypłym dosyć głosem, rzuciwszy na mnie ostre i przeszywające wejrzenie, oddał mi ukłon i chciał iść daléj. Ale, stara sztuka, biorę go niemal za kołnierz. — Cóż to pan z nikim się już poznać nie zechcesz? — Przyparty do muru, widząc że mnie nie uniknie, wyprostował się, nasrożył. — Nie rozumiem, — rzekł, jak można kogo chcieć przymusić aby żył z ludźmi kiedy mu się to niepodoba? Na co ja państwu i nacoście państwo dla mnie? Każdy z nas dosyć już zna ludzi by ich nie pragnął i nie był ciekawy... dajmyż sobie pokój...
— Cóż, i na tem koniec? — spytał Wielica.
— Na ten raz, koniec, — odparł Szambelan ocierając chustką pot z uznojonego czoła, ale ja to mam za początek tylko. Wyraźnie oryginał który chce by go szturmem zdobyto...
— Ale czy wart, panie Szambelanie?
— Zawsze warto dojść co to jest i dobadać kto tu między nas wszedł nieproszonym gościem, któż wie co to za jeden? Powiadam asindziejowi figura niepospolita, ale twarz w ruinach, czoło poorane w bruzdy całe, oczy wpadłe, policzki wybladłe, usta sine, na całem obliczu ślady jakiejś okropnéj przeszłości..... W wejrzeniu niewysłowiony niepokój, a gdy na mnie skierował je, aż mróz przeszedł po ciele, zdawał się dobywać wnętrzności.
— Teraz, — mówił daléj Szambelan, — nie koniec na tem, dojdę jego tajemnicy, dośledzę co za jeden i co tu robić myśli, inaczéj nie moglibyśmy być spokojni w takiem sąsiedztwie. Ale no, a panna Adela, — uśmiechnął się rozpromieniając, — prawda że cudo! ha?
— Ładna dzieweczka, — odpowiedział chłodno spuszczając oczy jak winowajca pan Joachim — nic więcéj.
— Co asindziejowi! — krzyknął stary zrywając się z krzesełka — ładna dzieweczka! żartujesz czy drogi pytasz! A toż to anioł wcielony! ja aż się czuję odmłodzonym żem tylko na nią popatrzał, cóż to się z asindziejem dziać musi coś miał szczęście z nią cały wieczór przepędzić. Wszak tak? już i to wiemy, nic się nie utai... Ale ostrożnie panie Joachimie żeby się nie wplątali, Podkomorzanka może mieć projekta..... ani się postrzeżesz jak zaszłapiesz.
Trochę wprawniejsze nad Szambelańskie oko byłoby dojrzało w panu Joachimie pomieszanie jakie te wyrazy na nim sprawiły, choć usiłował źle udanym śmiechem pokryć niepokój i odparł szybko.
— Zmiłuj się pan, co za dzikie myśli! nacóż ja się komu przydać mogę? stary i ubogi! pomyśl sam.
— Już ja to myślałem, — rzekł Wędżygolski, — stary jeszcze nie, tylko dobrowolnie się starzysz, — ubogi... no! to stosunkowe, a Adela słyszę nie ma nic i wątpię żeby jak ludzie chcą, Podkomorzanka jéj wszystko zapisać miała, familja nie pozwoli... Któż to wié co kobietom po głowach chodzi?? potrzeba być ostrożnym koło ognia żeby się nie upiec.
— Z nas dwóch, kochany Szambelanie, podobno panu to niż mnie straszniejsze, bo się grzać lubisz, a ja moje zimno znosić przywykłem.
— A zaraz przymówki, no, to dajmy pokój! — skończył stary, — ale nie zaprzeczysz że dziewczyna anioł! Zakocha się w niéj Referendarz niechybnie, młody Żelizo to niema co i mówić, ja naturalnie, i poczekawszy asindziéj... dopieroż to będą komedje... Ale ja bzdurzę, a tu dobrze czas spać..... spokojnéj nocy.
To mówiąc pikową kurtkę nałożył czapeczkę na uszy, zatulił usta chustką bojąc się kataru, i dobrze opatrując drogę powoli posunął do domu.
Nazajutrz rano miasteczko całe wielce było ożywione wypadkami dnia wczorajszego, a panna Petronella wracając z wotywy zebrała po drodze mnóstwo zajmujących postrzeżeń, które z właściwym sobie talentem w jednorodną całość zlewać umiała. Żółciowe usposobienie sprawiało że prawie zawsze szukała w wypadkach znaczenia ich niejasnego, strony nie białéj, tu, na nieszczęście, trudno coś było odkryć nad bardzo pospolite zjawisko młodego dziewczęcia, sieroty szukającéj schronienia, bo pozostałéj bez opieki. Ale umysły twórcze nie poprzestają nigdy na surowych materjałach jakich im dostarcza natura, starają się one z najtwardszych nawet wyrobić coś, wedle myśli i nadać im życie zawsze na wzór i podobieństwo swoje, boć człowiek inaczéj tworzyć nie umie.
Przeszłość Adeli nie była wiadomą dobrze pannie Petronelli, a to właśnie nastręczało najdziwniejsze o niéj domysły.
— Dlaczegóż nie wiemy kto są jéj rodzice, mówiła sobie w duchu, dlaczego powiadają nam tylko o kuzynostwie jakiemś? zkąd to takie osobliwsze, jak do rodzonego dziecka przywiązanie Podkomorzanki, opieka téj babki staruszki tak troskliwa i tajemnicza? W tem wszystkiem coś się musi ukrywać. — Podkomorzanka dawniéj nieustannie czegoś jeździła do Ohrowa? po co? Czemu nikt nigdy nie wspomina rodziców panny Adeli? a dziś już posiwiawszy sąsiadeczka po prostu nazywa ją dzieckiem swojem?
Tak rozumowała panna Petronella powracając z kościoła, kręcąc głową, snując przędzę domysłów i wyciągając najdziwniejsze wnioski; obawiała się jednak niedojrzałych swych badań owocu dać komukolwiek skosztować, pókiby okoliczności nie rzuciły nań żywszego światła. Jeden tylko brat codzienny powiernik i obojętny ale powolny słuchacz, musiał natychmiast przerwać czytanie gazety dając pobłażliwe ucho siostrze, która siadłszy u jego biurka, zaczęła argumentować żywo o pochodzeniu panny Adeli.
Referendarz pomimo wielkiéj swéj powagi i szacunku jaki w siostrze obudzał, w życiu codziennem nieco ulegać jéj musiał, i choć mu nieraz przeszkadzała, męczyła go plotkami miejskiemi, gdy weszła, rzucał gazetę i poddawał się z pokorą losowi co go za powiernika panny Petronelli wyznaczył. Odpowiadał on rzadko, przeczył niewiele obawiając się by to nie przedłużyło rozprawy, ale obrócony twarzą słuchał z wlepionemi oczyma i pozorną atencją, tak że mu nic zarzucić nie było można. Z początku zamieszkania w miasteczku probował wprawdzie zamykać się na klucz i uchylać od zwierzeń, ale wyprobowawszy że panna Petronella umiała przychodzić pod okno, a wstrzymane nowiny rosły w objętości, musiał swobodnego im rozlania się dozwolić, widząc że na to niema ratunku. — Usłyszawszy na progu chód siostry, zwykle naznaczał miejsce w dzienniku na którem przestał, składał ręce, wygodnie rozsiadał się w krzesełku i niekiedy kiwając głową potakująco, zdawał się już na wolę Opatrzności. Doszedł był doświadczeniem że najmniejsze słówko miało własność pobudzać siostrę do nieskończonych dowodzeń, że potwierdzenie nawet głośne wywoływało argumenta, strzegł się więc jak najmocniéj dolewać oliwy do ognia — i znajdował się zupełnie biernie.
Tym razem jednak ciężko mu się było w téj roli utrzymać, gdyż Petronella przyszła z zapasem wielkim i niezmiernie rozległemi planami, które jako nieświadomemu dobrze stosunków sąsiedztwa, potrzebowała wyłożyć obszernie, i odwoływała się już wprost do brata żądając zdania którego ruszenie ramionami zastąpić nie mogło.
Domyśléć się łatwo o co tu chodziło, naprzód starała się dowieść Referendarzowi, że bardzo bliskie węzły pokrewieństwa łączyły Podkomorzankę z jéj przybranem dziecięciem.
Wybadawszy wrażenie jakie to uczyniło na bracie, jęła późniéj dowodzić że znaczny bardzo majątek Podkomorzanki, niezawodnie stanie się własnością Adeli, że dla niéj uposażając ją szukać będą męża chociażby w wieku dojrzałym, byle z pewnem na świecie stanowiskiem, mogącem pokryć niepewne pochodzenie żony, że w ostatku bodaj czy nie sprowadzono tu panienki w pewnych widokach na samego pana Referendarza.
Na te słowa i argument ad hominem, nie mógł się już powstrzymać zagadniony, poprawił peruki, odchrząknął i rzekł głosem poważnym:
— Co za idea!
— Zdaje mi się że bardzo sprawiedliwa i trafna, — poczęła wnet Petronella, — naprzód WPanu panie bracie koniecznie się ożenić wreszcie potrzeba, powtóre z majątkiem który tu jest, potrzecie z osobą młodą którąbym ja ci wykształcić mogła i nauczyć jak żyć ma, poczwarte.....
— Ale.
— Niema ale, panie bracie, to jest partja dla ciebie która ci się sama nastręcza..... o to idzie czy pochodzenie wstrętu ci czynić nie będzie, bo tam tak jest coś podejrzanego.
— Wspominano przecież rodziców panny Adeli którzy ją w młodym wieku odumarli...
— Tak! tak! oboje rodzice razem! ani śladu ani słychu tych rodziców! babka wychowywała, znamy to kochany bracie..... A nigdy mowy niema ani o matce, ani o ojcu..... Co się tyczy mnie, jabym zresztą na to nie zważała.....
— Ani ja! — rzekł Referendarz wchodząc powoli w myśl siostry, — przeniósłbym się znowu do Warszawy, bo poprawdzie powiedziawszy, tam tylko żyć można.
— Chciéj tylko a ręczę ci, że się to zrobi, — dodała Petronella, — za cały warunek położysz żeby Podkomorzanka formalnie się na nię majątku zrzekła..... wiem że znaczny.
— Ale różnica wieku? — wahając się rzekł Referendarz, — wprawdzie nie tak znaczna.
— Inaczéj się liczą lata męzkie i kobiece... nie jesteś stary.
— Stary nie jestem, ale...
— Żadnego ale, wieki najstosowniejsze... i zdaje mi się że choć oni tam wczoraj i pana Joachima prosili na wieczór i jego niby ciągną, ale ciebieby woleli.
— No, jużciż, — rzekł z uśmiechem Referendarz, — porównywać nas trudno.
— Bardzo przyjemny człowiek, ale pozycji żadnéj, a majątku mało i obciążony córką; która, miedzy nami mówiąc, nigdy tu nie zagląda nawet..... A teraz, cicho, — dodała, — i postępuj WPan zawsze mając na względzie to com mówiła, ja już na odwiedziny Podkomorzanki zważać i liczyć nie będę, ty chodź częściéj i powoli objaw wyraźniéj..... Innych, jeśliby byli, konkurentów potrafimy usunąć.
Oczy panny Petronelli zabłysły nadzieją przyszłego zajęcia, Referendarz się jednak zacofał.
— A jeślibym się miał skompromitować? — rzekł przerażony, — to trzeba postępować z ostrożnością największą, bo ja nie mogę narażać się na odmowę... przyznasz sama!
— I odmowy przypuścić niepodobna jeżeli ja w to wejdę, — przerwała siostra, — wszystko jeszcze skryte, odgaduję tylko co będzie, a zdaje mi się że się nie mylę, oni sami szukać cię muszą... Ty myśl tylko abyś dobrowolnie sprawy nie popsuł tą swoją dumą...
Referendarz brwi namarszczył, Petronella się cofnęła.
— To jest, rzekła, — uczuciem godności które czasem posuwasz za daleko.
— Alboż nie żyję tu ze wszystkiemi? cóż chcesz? nie jestemże dosyć popularny dla nich i przystępny? Mnie już zarzutu tego czynić nie możesz.
Rodzeństwo rozstało się na tem a Referendarz bardzo był rad, że udaną obrazą zmusił siostrę do odwrotu, i choć nieco zajęty podrzuconą myślą, powrócił spokojnie do wiadomości z Hong-Kong i Rio-Janejro.
Panna Petronella ożywiona planem który osnuła, przyodziawszy się nie bez pretensji, pospieszyła na plac boju, do Podkomorzanki.
Gdy się to dzieje ze staremi, cóż dopiero z młodym Żelizą, z dziecięciem dla którego zjawienie się Adeli było jakby wnijściem słońca na horyzont życia? Błąkał się on właśnie po ruinach klasztoru z marzeniem więcéj niż z xiążką, gdy nagle naprzeciw siebie ujrzał tę główkę uśmiechniętą i promienną o jakiéj w snach nawet najbujniejszych nie dała mu wyobraźnia przeczucia. Stanął osłupiały, zdziwiony, przelękły prawie i cały świat nowy przesunął mu się przed oczyma; ale zarazem przyszło na myśl, że ten obraz ku któremu ciągnęło go serce, nie dla niego był stworzony, że to była gwiazda wysoko umieszczona na niebie, w którą patrzéć wolno każdemu, każdemu ku niéj myślą podlecieć, nikomu się do niéj dostać...
— Co ci się śni Oktawie, — mówił do siebie wracając, — twoją dolą ubóstwo, praca i na wieki proza życia, ciemna jego i powszednia strona... ideały nie dadzą się pochwycić namozolonemi rękami... Marzenie osłabia, a tobie siły potrzeba, miłość ogarnia, a ty być musisz panem siebie... obowiązek oto słup herkulesowy twéj drogi i poza nim non plus ultra...
— Ale dlaczegóż ta twarz, — rzekł w duchu, — była mi jakby znajomą, niby przypomnieniem czegoś znanego przed wieki poza granicami życia i pamięci? czemu ku niéj czuję się pochwyconym? dlaczego bije mi serce? Trzebaż zwyciężyć nawet to uczucie które uskrzydla i podnosi?
Zadał sobie tych tysiąc pytań różnych które każdy młody przechodzi uderzeniem serca nie mogąc ich rozwiązać, a potem zadumany powrócił do dworku ojcowskiego. — Oko matki postrzegło na téj dotąd zawsze wypogodzonéj twarzy ślad świeżo doznanego wzruszenia, i w progu spytała go staruszka:
— Co ci jest Oktawie?
— Nic kochana matko, zmęczony wracam z przechadzki.
— Nic ci się nie stało? spotkałeś kogo?
— Zdaleka tylko pannę Podkomorzankę w dosyć licznem towarzystwie.
Stary Żelizo usłyszawszy rozmowę, przywołał syna do siebie.
— Widziałeś więc, — spytał, — i wychowanicę Podkomorzanki, o któréj tu od dwóch dni mówią wszyscy.
— Nie wiem kto to był, ale w istocie szła z panną Petronellą i Podkomorzanką jakaś panienka.
— Prawda że tak cudownie piękna? — dodała matka.
— Jak anioł, — rzekł z zapałem młody Żelizo składając ręce, nie przywykły taić wrażeń przed rodzicami, — jak anioł śliczna, jeszczem nigdy podobnéj do niéj nie widział!
Stary spojrzał na niego bacznie.
— O! o! — rzekł — jakże ty mi się unosisz, Oktawie, tak człowiek do Boga tylko powinien się porywać nie do ludzi. Piękne te istoty gdy najpiękniejsze często najzepsutsze bywają. — Niech Bóg uchowa bym to miał stosować do naszéj panienki która ma być równie poczciwą jak śliczną, ale to dla ciebie nauka Oktawie; a nam jeszcze z tobą nigdy mówić o tem nie przyszło. Kobiety łatwo oczarować mogą młodego, przyjdzie i na ciebie chwila w któréj krzyżem świętym bronić się potrzeba pokusie, nie potrzebuję cię przestrzegać, że namiętnym uniesieniom serca siłą woli i rozumu opierać się będziesz musiał.
Byłaby może rozmowa poszła daléj, gdyby nie zadzwoniono na Anioł Pański, co dało znak do modlitwy; kończyli ją gdy weszła Podkomorzanka z Adelą i Oktaw olśniony zbliska zjawiskiem byłby przerwał pacierze, gdyby nie surowy wzrok ojca. W czasie krótkiéj bytności Adeli w ich dworku, choć czuł że ojciec nań patrzy i śledzi każde wejrzenie, Oktaw nie spuścił oka z dzieweczki która mu się teraz tysiąckroć jeszcze wdzięczniejszą wydała.
Stary Żelizo choć dopatrzył gorących spojrzeń syna, już mu więcéj przestróg dawać nie chciał, domyślając się że są choroby które leczenie powiększa i uczucia których drażnić nie należy, uspokajało go zresztą położenie kuzynki Podkomorzanki, bliski odjazd syna i przedział społeczny który marzenie nawet o przyszłości zagradzał. Smucił się tylko w duszy widząc że w tem sercu dotąd wypogodzonem i spokojnem, drgnęła już struna nietknięta, mająca grać długie lata pieśnią nieodgadnioną.
Dla Oktawa przybycie Podkomorzanki z Adelą do dworku było nową do marzeń osnową i pobudziło w nim niepokój który na pierwszy widok pięknéj dzieweczki nim owładnął... Miał czas wpatrzeć się w to oblicze wypogodzone a życia pełne, w te oczy iskrzące się uczuciem, w czoło jasne i dziewicze, w postać całą oblaną urokiem niewysłowionym.
Uśpione pragnienia, myśli nie przebudzone dotąd zetknięciem ze światem, roje marzeń młodzieńczych spętanych pracą, powstawały nagle jakby dotknięci rószczką czarowną zaklęci rycerze w bajce... co ze snu tysiącletniego powstają.
Chwycił się za głowę i nie znalazł w niéj wczorajszych myśli, za pierś i nie poznał w niéj swego serca, dotknięty raz pierwszy chorobą tą młodości, nie wiedział na nią lekarstwa, przybity stanął wstydząc się i przerażając sam sobą.
Trzebaż jeszcze dla dopełnienia tego obrazu wrażeń dodać jakie uczucia wywoła w Adeli zmiana życia i nowi otaczający ją ludzie?
Ale naprzód powiedzmy coś więcéj o niéj saméj, i pochodzeniu dziecięcia które już wzbudzało swém przybyciem niepotrzebne podejrzenia i domysły.
W istocie tajemnica jakaś otaczała kolebkę sieroty która nieznała matki, nie widziała ojca, nie słyszała nigdy szczegółów o nich, i postrzedz mogła łatwo że unikano nawet wspomnienia rodziców. W okolicy znano wprawdzie tę która miała być matką Adeli, ale jéj zamążpójście nieszczęśliwe, jak mówiono, osłonione było jakąś nieprzebitą tajemnicą. Dzieckiem małem dostała się do babki i nikt nigdy z rodziny ojca nie dowiedział się o Adeli, a ilekroć o nią dopytywała staruszki, ta jéj odpowiadała że jest zupełną sierotą, że prócz niéj i Podkomorzanki niema krewnych na którychby rachować mogła. Tak przywykła i oswoiła się z tem osieroceniem od dni najmłodszych, i niespodziewała się nawet by ktoś na świecie mógł się nią zajmować, chciał przytulić. Rozumowania więc głębokie panny Petronelli nie były bez niejakiéj podstawy, miały za sobą prawdopodobieństwa cechę.
Dzieciństwo i młodsze lata spędziwszy na wsi przy babce do któréj mało kto kiedy przyjeżdżał, Adela więcéj się domyślała niż znała ludzi. Stosunki w jakich żyła tak były proste i jednostajne że ją nic nauczyć nie mogły, a bujna tylko fantazja dziewczęcia na tych danych jakie wyciągnęła z czytania i rozmowy budowała prawa życia. Zawsze prawie jedne twarze, znane charaktery, przewidziane wypadki drobne oswoiły ją z spokojem i żelazną formą w któréj nic się niespodzianego nie mieściło. Dopiero śmierć babki która nagle przywiodła postacie nowe, ludzi straszniejszych bo nieskrępowanych żadnem uczuciem poszanowania, dała jéj nieco poznać czem jest świat poza obrębem Ohrowa. A jak lata pierwsze płynęły spokojnie, tak przyszłość zwiastowała się burzliwa i straszna. Krewni na których majętności dożywotnio ją trzymając mieszkała staruszka, zlecieli się odebrawszy o śmierci jéj wiadomość.
Niema straszniejszéj próby nad tę na którą ludzi wystawia interes osobisty, rzadko kto potrafi z niéj wyjść czysty i cały. Tu spadkobiercy prawie nieprawdopodobną chciwość okazali Adeli, i dziecię ulękło się świata, który oni jéj pierwsi przedstawili sobą. Sądząc po nich, zdawało się jéj że wszystko pozostałe do tych chciwych i niewstydnych ludzi jest podobne, szczęściem gdy najmniéj liczyła na resztę, przybyła Podkomorzanka wywiodła ją z błędu. Dwie te dusze poczciwe zrozumiały się, pokochały, a Adeli uśmiechnęła się przyszłość znowu.
Towarzystwo miasteczka w które wchodziła po tych wypadkach zarówno ciekawością i strachem ją przejmowało, żywy jéj umysł i niedoświadczenie podzieliły już świat na dwie granicą nieprzebytą rozgrodzone części — poczwar i aniołów. Nie pojmowała że jednych i drugich niełatwo spotkać na świecie, że oboje rzadkie a najpospolitsze, to coś pośrednie ni złe ni dobre, chwilami przecudne, czasami ohydne, co niema siły ni podnieść się do ideału, ni upaść na szczebel ostatni. W miasteczku właśnie zastała towarzystwo z najpospolitszych złożone istot, wśród których instynkt jéj wskazał kilka wybrańszych, pana Joachima i starego Żelizę.
Pierwszy swą rozmową wieczorną uczynił na niéj wrażenie silne i długo potem obraz jego smutnéj twarzy błąkał się na oczach Adeli; razem z młodzieńczem obliczem Oktawa i siwą głową paralityka. Reszta tych ludzi ze swemi śmiesznostkami i maluczkością, służyli za tło głównym figurom. Nowy świat ten raczéj przykrym niż miłym był dla sieroty która w nim jeszcze nie czuła się tak swobodną jak na wsi, tak pewną i śmiałą jak przy babce. I życie téż tu nie było tak łatwe, tysiąc nań oczów niechętnych lub zaostrzonych ciekawością patrzyło, każdy krok kazano obliczać, obawiać się tłumaczeń, oglądać na każde słowo. Adela czuła że jéj to odjąć musi samoistność, ruch, odwagę potrzebne na każdym kroku. Wprawdzie Podkomorzanka sama nie bardzo była zwykła dbać o ludzi i mierzyć swe słowa, ale troskliwość o dziecię kazała się jéj nawet wyrzec téj zasady którą przyjęła dla siebie. Dla dziecka naiwnego co z myśli się każdéj przyzwyczaiło spowiadać odważnie, przestrogi ciotki ciężkie były do spełnienia, widzieliśmy to po wybuchu owym na ruinach klasztoru, — ale potrzeba było walczyć z sobą i pracować nad charakterem, a to dla dziewczęcia niepospolite stanowiło zadanie.
Następnego dnia Podkomorzanka któréj się chciało dziecię rozerwać, dumała długo nad tem w jaki sposób pomnożyć swe kółko zwykłe, i nie znalazła nikogo prócz pana Joachima.
— Człowiek nie młody, poważny, wytrawny, wszyscy mu oddają sprawiedliwość, umysł wykształcony, charakter piękny — Adeli się podobał, ja go lubię, będziemy więc go zapraszać...
Nie pomyślała nawet obrachowując wszystko Podkomorzanka, że biednemu Wielicy mogło jakieś zagrażać niebezpieczeństwo, nie posądzała żeby w nim niedogasłe uczucia szczątki mogły pozostać, nie zastanowiła się nad tem co świat powie i czystą będąc posądzeń się nie lękała. Skutkiem tego postanowienia posłano zapraszając na obiad pana Joachima, ale bilecik go nie zastał, gdyż od rana ze psem wyszedł w lasy i nie miał powrócić aż nocą.
Uciekał od niebezpieczeństwa które za nim goniło — chcąc przez czas niejakiś usunąć się z miasteczka i stracić z oczów to co zbyt silne czyniło na nim wrażenie. Panna Podkomorzanka dowiedziała się wieczorem od Szambelana który kartkę na drodze gdzieś zwąchał i adres przeczytał (jeśli nie więcéj), że Wielica na tydzień czy więcéj na wieś się wybrał do przyjaciela. Zmartwiło to ciotkę, ale nie przypisywała to czemu innemu jak przypadkowi.
Tymczasem sąsiedzi z równą natarczywością oblegali dom jéj jak pan Joachim troskliwie go unikał. Referendarz w nowéj całkiem peruce któréj imie było numer trzeci, z orderami, potrzykroć niosąc gazety stawił się w przeciągu dni dwóch, Szambelan zdawał się straż odprawiać na ulicy, nawet Malutkiewicz zebrał się z Seneką na wieczór do Podkomorzanki pragnąc jéj czytać swoje tłumaczenie. Dom się znacznie ożywił, ale to towarzystwo mogłoż wystarczyć dziewczęciu którego młodość pragnęła życia i nadziei, a spotykała chłód i odczarowanie.
— Moja ciociu, — odezwała się w kilka dni potem Adela, — a gdybyśmy same z sobą żyły i nie tak bardzo myślały o sąsiadach, mnie się zdaje że obu nam lżejby i weseléj było. Ciocia ich przygarnia dla mnie, ja znoszę dla cioci, obie podobno robimy ofiarę, a oni tylko z niéj korzystają. Co do mnie, nie potrzebuję nikogo, tu xiążka, przechadzka, wystarcza mi zupełnie.
— Jakto i Szambelan przynoszący bukiety cię nie bawi?
— Nic a nic.
— Referendarz czytający gazety także?
— Ani trochę.
— Panna Petronella wzdychająca i zawracająca oczy gdy bliźniego na wolnym ogniu przypieka?
— Wcale nic.
— A professor Malutkiewicz z Seneką?
— Troszeczkę nudny.
— No, a pan Joachim Wielica...
— Tego to bym przyjęła na domownika, — odpowiedziała nareszcie Adela, — ale ten podobno nas nie chce, bo uciekł gdzieś i nie wraca.
— I ja go wolę od innych, ale bądź spokojna, on się nam nie wykręci, musimy go złapać sobie i przymusić żeby nam trochę posłużył; nic téż nie ma do roboty.
— On, xiądz Herderski i na cóż więcéj kochana ciociu? — dodała Adela — z reszty możemy wybornie skwitować.
— Damy im abszyt w jak najkrótszym czasie, ale ostrożnie żeby nie pogniewać, bo niemasz wyobrażenia co to jest w małem miasteczku zrobić sobie nieprzyjaciół i zadrażnić miłości własne. Nie mogłybyśmy przejść przez ulicę, a co bajek by na nasz rachunek upleciono...
— Cóżby nam to szkodziło? — spytała Adela.
— Kochane dziecię, — odparła Podkomorzanka, — nienawiść ludzka nawet gdy szkodzić nie może, jest ciężarem nieznośnym, otacza nas jakimś wyziewem duszącym, niepokoi, przybija; lepiéj jest życzliwość jakąś ofiarą okupić, niż rozpoczynać walkę z tymi którzy silniejsi do niéj są od nas... bo my ich bronią władać nie potrafimy. A więc, pokój ze wszystkiemi.
— I zgoda i przymierze byle nas nie nudzili! — rozśmiała się Adela, — traktat ratyfikuję.
— A ja pieczęć przykładam, — całując ją w czoło dodała ciotka.
W maleńkim domku przy którym stała uschła topola i rozrosły krzak wirginji, zajętym przez owego nieznajomego tak silną obudzającego ciekawość w Szambelanie, równie pusto i ubogo było wewnątrz jak po wierzchu. Dworek stał oddawna opuszczony przez dawnego właściciela, zubożałego mieszczanina, a nowy nabywca nie zdawał się wcale myśléć o podźwignieniu swéj siedziby. Wszystko tak pozostało jak było, dach przegniły, sztachety kijmi pozastępywane, furtka rozbita, ogródek chwastem zarosły. Znać było że ów pan Poroniecki nie troszczył się o jutro i w przyszłość nie wierzył.
To może wraz z jego tajemniczem postępowaniem i uciekaniem od ludzi budziło właśnie ów niepokój w sąsiadach, nie mogących zrozumieć nowego przybysza; Szambelan nie taił się z tem wcale że go miał za zbiega jakiegoś co się mściwéj ręce sprawiedliwości wyśliznął.
Widzieliśmy jak silnie szturmował aby się przybliżyć do niego i jak pierwsze natarcie zupełnie się nie powiodło, nie zraziło go to jednak od nowych usiłowań.
Następnych dni idący za miasto na swe wycieczki całodniowe, powracając z nich wieczorem nieznajomy za każdą razą prawie spotykał Szambelana na drodze, ścigającego go ukłonem, uśmiechem, a czasem nawet słowem. Chociaż go to widocznie niecierpliwić się zdawało, znosił jednak przyzwoicie, niekiedy oddając ukłon lub udając że natręta nie widzi. Przemykał się do swéj furtki i barykadował w pustym domku.
Stary Wędżygolski odżył nowem zajęciem które sobie utworzył, porzucił prawie tokarnię i klawicymbalik, rzadziéj niż kiedy siadywał w domu, a puścił się na uwielbianie panny Adeli przed którą ręce załamywał w zapale i śledzenie sąsiada który mu znakomicie dokuczał. — Podkomorzanka śmiała się z niego otwarcie, znajomi poddrwiwali, ale na tajemniczym przybyszu rodzaj prześladowania jakiego doznawał, widocznie czynił wrażenie nieprzyjemne.
Znosił on zrazu spokojnie zabiegi starego starając się tylko jak najmniéj z nim spotykać, ale wreście począł się niemi niecierpliwić. Widać było po zżymaniu ramionami, po rzucaniu się poskramianem tylko uczuciem przyzwoitości, że wewnątrz kipiał i gniewem się palił, Szambelan jednak łagodnie i słodziuchno zawsze, nie przestawał się narażać i nabijać. Poroniecki zmieniał godziny wyjścia i powrotu, drogi któremi chodził, kierunek przechadzki, zawsze jednak prawie był pewien że gdzieś choć zdaleka napotka nieominionego staruszka. Im zręczniéj się tamten wymykał, tem on gonił go z większą natarczywością i instynktem. Najcierpliwszego z ludzi musiałoby to w końcu doprowadzić do rozdrażnienia i wybuchu. Nietylko bowiem na każdéj swéj drodze, ale w dalekich i ustronnych odpoczynkach, nieznajomy zaledwie zasiadłszy i obejrzawszy się, pewien był że mu z jakiegoś krzaku lub kąta ciemnego śledcze oko prześladowcy się ukaże.
Nie wiem nawet jak pogodzić bojaźń Szambelana który podejrzywał Poronieckiego o straszliwą jakąś przeszłość, z tem upędzaniem się za nim mogącem najspokojniejszego z ludzi wprawić w gniew niebezpieczny. Im łagodniéj jednak i pokorniéj znosił to nieszczęśliwy, tem zażarciéj docierał staruszek, za punkt honoru sobie wziąwszy dobadać się przeszłości przybysza.
Na tym stopniu stały rzeczy w niebytności pana Joachima, który porachowawszy się z sobą na czas jakiś na wieś się usunął, gdy w ostatku wielka cierpliwości miara jaką był obdarzony Poroniecki wyczerpaną została. Ani wyjść mu już z domu, ani w nim siedzieć nie było podobna, bo Szambelan krążył dokoła i przez płoty zazierał. Wreszcie skutkiem zapewne opowiadań starego prześladowcy, nieznajomy zwracał, gdziekolwiek się znajdował oczy wszystkich i stał się przedmiotem niewygodnéj ciekawości. Potrzeba było temu raz koniec położyć. Szambelan któremu się dotychczas udawało bezkarnie, już tak był przywykł na te swoje łowy wychodzić, że ich żadnego dnia nie zaniedbał.
Jednego tedy wieczora spotkali się znowu na ścieżce za płotami którędy nieznajomy do domu powracał, ale zamiast Szambelana, przybysz pierwszy nagle przybliżył się do sąsiada, i stanął przed nim jak groźne widmo. Stary pobladł i chciał się cofnąć, postrzegł bowiem na twarzy ślady niebezpiecznego zniecierpliwienia, ale złapał się sam w matnię, bo nie było którędy uciekać.
Poroniecki stał przed nim wyprostowany, blady, z założonemi po napoleońsku na piersiach rękami i długiem naprzód wytrzymał go milczeniem, oczy jego tylko błyszczące, zaiskrzone wpiły się w Szambelana, i wzrok ten gorączkowy przebił go na wylot, odwaga opuściła całkowicie.
— Mości panie, — rzekł schrzypłym głosem nieznajomy po długiéj chwili — powiedz mi czego mnie prześladujesz? Nie mam li prawa żyć tak jak mi się podoba, zostać samotnym i w ludzi nie wierząc nie potrzebować ich i od nich odsunąć? Dlaczego śledzisz wszystkie kroki moje, jak cień chodzisz za mną i doprowadzasz mnie do gniewu, który zaprawdę straszniejszym być może niż myślisz? Rozmówmy się raz otwarcie! czego WPan chcesz odemnie? mów! mów!
— Ja! — rzekł uśmiechając się zbladły starzec — ale nic, prawdziwie nic, pragnąłem bliżéj poznać pana, sąsiadujemy z sobą, żyjemy tu wszyscy zgodnie i przyjacielsko, chciałem byś pan życie nasze podzielał!
— A jeśli ja życia waszego dzielić nie chcę? jeśli mi się niepodoba, ani was znać, ni chleba przełamać; jakimże prawem zmuszać mnie do tego będziecie. Mości panie, dzieckiem nie jestem, dojrzałość moję kupiłem może drogo, któż daje ci prawo mieszać się do spraw i chcieć rządzić człowiekiem niemającym względem was żadnych obowiązków?
— Obowiązki społeczne — odezwał się skłopotany staruszek dobywając fularu i ocierając pot z czoła.
— Jakież ja mam względem was? — coraz zapalając się rzekł Poroniecki, — gdybyś WPan tonął zapewnebym go za kołnierz wyciągnął, gdyby cię kto krzywdził, możebym się ujął, ale mamże obowiązek cię bawić i mój spokój dla waszego widzi mi się poświęcać? Waszym to obowiązkiem mości panie, poszanować choćby fantazję moją, choćby dziwactwo..... i ustąpić mi z drogi kiedy ja was nie chcę i o nic nie proszę...
— Przecież, — ocucając się nieco, dodał stary — i nam nikt znowu wzbronić nie może chodzić i patrzeć, spotykać się i.....
— Śledzić a szpiegować! — zawołał ze śmiechem zimnym i strasznym sąsiad Szambelana. — Myślisz więc WPan że ja na to pozwolę?
Starzec widocznie się zmieszał i z przerażeniem spojrzał na groźną postać Poronieckiego który stał z uśmiechem i drgającą wargą cały zburzony nie będąc już panem siebie.
— Ale cóżem to ja tak straszliwie przewinił? — odezwał się nareszcie staruszek.
— WPan mnie gonisz, nękasz, prześladujesz, nie dajesz pokoju... to nie do zniesienia! Raz to przecie skończyć potrzeba. Chodź WPan ze mną, — dodał żywo, — chodź ze mną?
— Dokąd?
— Chodź ze mną! — groźno zawołał nieznajomy, — chciałeś tego, — idź!
To mówiąc postąpił krokiem i przynaglając przelękłego Szambelana, wprowadził go boczną furtką do swojego ogródka...
Wązka ścieżynka wiła się pomiędzy zdziczałemi krzakami agrestu i porzeczek, burzanami chwastów i pokrzywy wiodąc do tylnych drzwi dworku. Nią biednego Szambelana, któryby już był wolał być przy swéj tokarni lub klawicymbale, zaprosił iść Poroniecki w sposób który odmowy nie dopuszczał. Starzec poszedł śmiertelnie wylękły, a czując poza sobą żywy chód towarzysza i gorący oddech jego, pospieszał nie śmiejąc się oglądać.
Tak doszli do drzwi domu i przez kurytarzyk wązki który go dzielił na dwoje, dostali się do progu izdebek zajmowanych przez nowego właściciela. Gospodarz otworzył drzwi i wprosił prawie gwałtem Szambelana do swojego mieszkania.
— Jesteś WPan ciekawy, — rzekł drżącym od gniewu głosem, — nasyć że się, zobacz wszystko abyś mi nareszcie dał pokój i prześladować przestał. Chciałeś widziéć zapewne ubóstwo moje... oto je masz, — dodał, — patrz, przeglądaj, przewracaj, śledź... proszę i błagam.
W istocie nie było tam co oglądać, w pierwszéj izbie kilka stołków starych, stolik prosty a na nim rzucona xiążka. Szambelan mimo trudnego położenia w jakiem się znajdował, nie wytrzymał by okiem nie paść na otwarte dzieło i z przestrachem postrzegł w niem Zbójców Schillera. Zimno mu się zrobiło i twarz wykrzywiła dziwnie, ale gospodarz ruchem ręki zapraszał daléj, musiał wnijść do alkierzyka w którym tylko łóżko nieposłane i biedne, kilka odartych xiążek i trochę sukien z wpół otwartego powyrzucanych kufra znajdowały się.
Zresztą, ściany nagie, nędza prawie i zaniedbanie wymownie świadczące że poza tą chwilą nie było już przyszłości...
Pęk zeschłych kwiatów leśnych, jedyną był może oznaką jakiegoś zajęcia i uczucia, chwilowego pragnienia, ale i ten znać rzucony został wprędce pod nogi i walał się rozsypany na podłodze.
— Otóż masz coś tak pragnął zobaczyć, — zawołał coraz się unosząc Poroniecki, — może ci piersi otworzyć i rany w nich pokazać jeszcze i wyspowiadać się dlaczego zostałem odludkiem i mizantropem! Nie! nie! to by już było zanadto, tego tylko Bóg po człowieku wymagać ma prawo... Tobie dość będzie papierów dowodzących żem przecie nie zbójca, nie oberwany z szubienicy zbrodzień, nie podpalacz i morderca!
To mówiąc wysunął szufladę nielitościwy gospodarz, i kilka papieru arkuszy rzucił na stolik przed Szambelana.
— Nie wstydź się waćpan, czytaj, patrz pytaj, rób śledztwo do końca, abyś się wreszcie uspokoił i napasł do syta.
— Ale mój panie, — zawołał Wędżygolski opierając się i odzyskując trochę przytomności, — WPan postępujesz ze mną wcale nie...
— Wcale nie napastliwiéj od WPana, — zaśmiał się pierwszy, — natręctwo nieznośne odpieram otwartością nieprzyzwoitą prawda, ale konieczną, bo to moja broń ostatnia...
Jestżeś syt czy nie, mów? może ci jeszcze czego potrzeba? metryki urodzenia, świadectwa żem miał ospę szczepioną, pasportu czy zaręczenia policji żem nie był pod sądem?...
— Ale cóż to jest znowu! — oburzył się Szambelan.
— Wprost ośmielam się bronić, — rzekł Poroniecki, — postępuję przeciw wszelkim prawidłom przyzwoitości, płacąc za nieprzyzwoite WPana prześladowanie. A teraz, — dodał głos podnosząc, — proszę i to jeszcze sobie zanotować, że i ja śledzić potrafię, — że i ja mogę sobie zrobić zabawkę krok w krok chodząc za panem gdy się uganiasz za Anusią stolarzanką która sobie drwi z starego satyra, że i ja umiem dobadać się przeszłości, odgadnąć pod siwizną jaką była młodość, i ja mam usta... a na ostatni raz ręce silne i żylaste.
To mówiąc otworzył drzwi wiodące na ulicę ku furtce i wylękłego Szambelana wyprawił zadychanego od wzruszenia jakiego doznał, niewiedzącego dobrze co począć z sobą, gniewać się czy milczyć, krzyczyć czy znieść cicho zasłużoną nieco obelgę i grubijańskie obejście.
Właśnie mimo krzaku wirginji w którym bzyczały osy, przemykał się nie oglądając za siebie staruszek, gdy w chwili kiedyby oczów ludzkich najmniéj pragnął uniknąć, zetknął się oko w oko z panem Referendarzem i godną jego siostrą.
Był to dzień utrapień dla nieszczęsnego Szambelana, — nikt bowiem straszniejszym dlań nie był nad starą pannę i krochmalnego jéj brata.
Petronella cofnęła się widząc wychodzącego z pustego dworku w którym nikt dotąd nie bywał staruszka i załamując ręce, zawołała z przejęciem:
— Pan Szambelan tutaj! — w Imie Ojca i Syna... a taiłeś się pan tak starannie ze swemi stosunkami, a ubolewałeś że nic dojść nie możesz? Więc to jakaś tajemnica? poznaliście się... znacie? a przed nami to zakryte?
Złapany na gorącym uczynku stary potrzebował całéj swéj przytomności umysłu aby się wytłumaczyć nie przyznając do upokorzenia jakiego doznał i sceny którą mu zrobił Poroniecki; rozmaite myśli przebiegły mu po głowie, zawahał się, zmieszał, chciał odejść tymczasowo aby wolną chwilą uprząść jakąś bajeczkę, ale panna Petronella nie puszczała i uśmiechając się nagliła.
— Taki to z pana przyjaciel, — rzekła, — oświadczasz się zawsze ze swą przychylnością, a masz widać sekreta których my pewniebyśmy jednak nie zdradzili... czyż się to godzi?
— Ale żadnych sekretów — jąkał się Szambelan, prawdziwie najnaturalniéj w świecie.....
— Bywałeś tu a niceś nie mówił? więc go znasz? więc z nim w stosunkach?...
— Tak, w istocie, od kilku dni, poznajomiliśmy się przypadkiem, na przechadzce, nie wiedziéć jak przylgnął do mnie biedny człowiek, — oglądając się dokoła mówił stary. Bardzo zacny a nieszczęśliwy i godzien litości...
— Więc któż to taki? — nalegała panna Petronella...
Szambelanowi tak dalece wykłamać się była potrzeba i odwrócić podejrzenia, że nie bardzo obliczając następstwa, jął mówić żywo słuchającéj z najgorętszem natężeniem ciekawości pannie Petronelli:
— Człowiek zrażony do świata, ale wielkiéj zacności, ogromnie bogaty..... familji bardzo znakomitéj, spokrewniony z najpierwszemi domami... pełen talentów, dobroczynny, czuły ale dusza zraniona potrzebująca wypoczynku...
— Byćże to może?
— Ze łzami spowiadał się przedemną, — dodał stary, — musieliście państwo postrzedz jak ztamtąd wybiegłem wzruszony, przejęty... rozczulił mnie swoją niedolą.....
— Ale jakimże sposobem poznaliście się?
— Najnaturalniéj, sam uczuł jakąś ku mnie sympatję, zbliżył się..... potrzeba zwierzenia, zresztą niewysłowiony jakiś pociąg który nas wzajemnie ku sobie nęcił... dosyć że padliśmy sobie na szyję i obleli łzami...
— Aż tak! — zawołała panna Petronella, — ale mówże porządnie? cóżeś widział? co słyszałeś? bogaty? nieszczęśliwy? czy żonaty? nie? jakże?
Szambelan zrobił minę tajemniczą i zafrasowaną.
— Więcéj nad to mówić mi jeszcze niewolno, — rzekł, — związany jestem słowem uroczystem, świętem, złożonem na ołtarzu przyjaźni... milczę.... bo muszę...
Panna Petronella ruszyła ramionami.
— Ale przecieżby to od nas nie wyszło — odezwała się.
— Słowo dane, słowo święte! — pospiesznie rzekł ocierając się ciągle i poglądając ku furtce Szambelan, — dosyć że to jest najzacniejszy z ludzi, ale serce zranione głęboko.
— Czemuż u lepszych, niż ci co mu życie zakrwawili nie szuka pociechy? — westchnęła panna.
Referendarz pokiwał głową i dobył wstążeczek orderowych z dziurki surduta chcąc je uwidocznić, niewiele zresztą przykładając uwagi do rozmowy, która go mniéj obchodziła niż siostrę, chciwą szczegółów i łakomą gawędki.
Szambelan byłby się już wymknął, ale mu nie dozwoliła.
— Czegoż się WPan tak spieszysz? — zawołała z gorzkim wyrzutem rachując na to, że w dłuższéj rozprawie z czemkolwiek wypaplać się musi. Cóż się stało z panem Joachimem? On, co nigdy z miasteczka się nie ruszał, znikł nam z oczów nagle, w tem być coś musi? nic pan nie wiesz?
— Sam się temu dziwuję i zrozumieć nie mogę.
— Czy nie zbroiła co córeczka? hę? zięć może? przecież to nie dla polowania?
— Nic nie wiem.
— Pełen dziś WPan jesteś najobrzydliwszych tajemnic, — z wyrzutem odpowiedziała panna, ale choć nas tak jako ludzi obojętnych i obcych nie okazując nam zaufania, na któreśmy zasłużyli traktujesz, my nie umiemy odpłacać równą monetą. Chodź z nami... mam rzeczy ciekawe...
— Ciekawe? — powtórzył Szambelan.
— I nie będę z nich robić tajemnicy jak WPan, — dodała uśmiechając się misternie panna Petronella. — Wystaw sobie, kochany Szambelanie, że od przybycia téj Adelki, wszystko u nas w miasteczku głowy potraciło, — nie mówią tylko o niéj, nie pragną tylko ich towarzystwa, nie chodzą tylko tam... Niechże my, słabe ludziska, ale xiądz Herderski siedzi dnie i wieczory całe u Podkomorzanki, u Żelizów tylko ona na placu, młodemu Oktawowi zdaje mi się głowa się zawróciła, Malutkiewicz fraka nie zrzuca, idzie rozmowa tylko o niéj... to śmieszne!!
— Piękność, — odezwał się stylem Stanisławowskim stary — zawsze panuje nad światem:
Pomimo wszystkie płci naszéj zalety,
My rządzim światem, a nami kobiety.
— Ale jeden dzieciak, boć to ledwie rozwinięte, a płoche i samowolne jak dziesięcioletnie dziewczę, — mówiła panna. — Wystaw sobie, że nawet Referendarz...
Brat uśmiechnął się z pewnym rodzajem zadowolnienia.
— No! no! — rzekł, — a cóżby to było tak zdrożnego, nie widzę, ani mój wiek, ani pozycja nie zagradzają mi drogi.
— Ale się formalnie zakochał, Szambelanie! — ciągnęła daléj panna Petronella, — co na to powiesz?
— Ja podobnie, — rozweselając się powoli, ale nie bez obawy poglądający jeszcze za siebie, odpowiedział Wędżygolski, — wszyscyśmy zakochani, ale nie z równą nadzieją! Ja pierwszy nie mam żadnéj.
— Jakże i owszem, — szepnęła panna, — możesz mieć nadzieję i pewną, że się z ciebie śmiać będą. Podkomorzanka jak była całe życie, tak jest nieopatrzną, zraża ludzi poważnych i dojrzałych, a młokosów wabi. Wystaw sobie, że młodego Oktawa zapraszają tam codzień na jakieś czytania, niby na lekcje... chłopcu biednemu zawrócą głowę, a z tego przecie nic być nigdy nie może. Tymczasem mój brat, któryby mógł mieć serjo jakieś widoki, dwa razy już nie został przyjęty.
— Jakież widoki? — powtórzył zdziwiony Szambelan wpatrując się z osłupieniem w Referendarza — jakto? panbyś myślał?
— Ale ja nic nie myślę! nic nie chcę! — oburzony tem aby go nie skompromitowano, zawołał urzędnik — panienka ładna, podoba mi się, jednak do jakichś tam projektów bardzo daleko.
— Ale gdyby... przerwała siostra.
— Dajże WPanna temu pokój... dosyć! — rzekł Referendarz stanowczo... wiele na to potrzeba bym życie moje komuś powierzył...
Przeprowadziwszy chwilę rodzeństwo które się na to zgodzić nie mogło, by po dwóch u drzwi Podkomorzanki odprawach, raz trzeci do nich zapukać, choć pragnęło bardzo wcisnąć się do zaczarowanego oczyma Adeli ustronia; Szambelan pod pozorem pilnéj sprawy cofnął się ku swojemu dworkowi. W drodze dopiero ochłonął zupełnie i zdał sobie rachunek z tego co go spotkało, oburzając się na Poronieckiego, i gdy tam słowa nie miał na odpowiedź mu należną, teraz wymowne bardzo znajdował wyrazy na skarcenie jego zuchwalstwa. — Śmiałek jakiś! — mówił do siebie, — ale to postępek nie do darowania, puścić go płazem nie można..... toć on ze mną począł sobie, jak z jakim młokosem.... Wprawdzie były powody, miał o co się przyczepić do mnie, ale zawsze! — Cóż teraz począć? najstosowniéj plunąć, pogardzić i milczéć!...
Wchodził do swojego dworku usiłując wsunąć się jak najciszéj, tak aby uniknąć oczów pani Farfurskiéj, ale ta już na niego czatowała oddawna. Ledwie za klamkę pochwycił, gdy przeciwne drzwi otworzyły się szybko i kuzynka stanęła przed nim z rozognioną ciekawością twarzą.
— Cóż to się stało? — zawołała, — pan byłeś u sąsiada?
— Ja?
— Widziałam jak wychodziłeś! na moje oczy!
— Tak! tak! w rzeczy saméj, właśnie o tem mówić miałem, śmieszne zdarzenie, sam mnie zaczepił, prosząc o radę w jednej sprawie; niepodobna było odmówić!
— Dlaczegóż dotąd tak unikał, a tu nagle tak się rozczulił?
— Rozczulił, w istocie, zgadłaś Jadwisiu! tak było, łzy miał w oczach... ale to tajemnica do pewnego czasu... nie mogę nic powiedziéć... dałem słowo...
— Nawet mnie? — z wyrzutem poczęła, krygując się kuzynka.
— Ale nikomu a nikomu...
To mówiąc, Szambelan wpadł do swojéj izdebki myśląc że przerwie rozmowę, ale pani Farfurska pogoniła za nim.
— Co mi to pan prawisz! — odezwała się, tajemnica? bałamuctwo! Niby to ja tak ograniczona jestem, że uwierzę, tyle czasu od Waćpana uciekał, a tu nagle zwierzenia się jakieś i tak ścisłe związki...
Szambelan przyparty ostro, nie znalazł już innego środka nad oburzenie, z którem rzadko, w stanowczych tylko chwilach zwykł był wybuchać. Przybrał więc minę uroczystą i poważną, odprostował się, usta zesznurował i rzekł powolnie.
— Nie widzę potrzeby nikomu zdawać rachunku z moich czynności!
— Żartuj zdrów! — rozśmiała się kuzynka — przed kimże to grasz tę komedję.
— Mościa pani!
Chwilę popatrzywszy na niego szydersko, Farfurska rozśmiała się w głos i wyszła.
Dzień to był feralny dla nieszczęśliwego starca, który upadł wysilony na kanapę, narzekając na nieznajomego, swoję ciekawość, niewolę miasteczka i życie pełne goryczy.
Przybycie pana Joachima, powracającego ze wsi i przychodzącego przywitać sąsiada, przerwało czarne myśli i nieco rozjaśniło mu czoło.
— Dawnożeś WPan z przejażdżki?
— Kilka godzin tylko.
— Nie uwierzysz, — dodał sąsiad, — jak nam tu WPana brakło i długim czas jego oddalenia się wydawał. Zdaje mi się, że znajdziesz zmian wiele.
— Tu? a cóż się tak odmienić mogło?
— A! a! winna wszystkiemu Podkomorzanka i panna Adela..... miasteczko ciągle jeszcze zajęte nowem zjawiskiem, Referendarz już formalnie się kocha, ja szaleję, młody Żelizo pisze poezje, panna Petronella sarka, xiądz Herderski się unosi, wszyscy patrzymy na siebie z ukosa...
— No, a nasz nieznajomy? — spytał od niechcenia przybyły.
Szambelan zaczerwienił się i zakrył chustką.
— A! ten, — rzekł — no, to wiadomo że się do niczego nie miesza, i jak był, tak pozostał dzikim i nieprzystępnym. Wprawdzie, dorzucił miarkując się, ja z nim małą zabrałem znajomość, ale mnie ona do dalszych stosunków nie nęci, dziwak opętany.
Oddalenie się pana Joachima wcale na poczynającą się chorobę nie pomogło, pojechał niespokojny o siebie, niepokój powędrował za nim, powrócił podrażniony i nierad cierpieniu i lekarstwu. Rozplątany węzeł marzeń wił się po jego sercu i głowie, napróżno usiłował ochłodnąć, zapomnieć, wyszydzić sam siebie, nic nie pomagało, obraz Adeli stał przed nim nieruchomy, a któż nie wie że ideały rosną, gdy rzeczywistość z oczów znika. Tak się i tu stało, w wyobraźni i sercu spragnionem rysy zaledwie pochwycone, oblały się blaskami czarnemi, cały poemat rozwinął się na tle tęsknoty i dumań.
Joachim postrzegł że oddalenie było oliwą na ogień wylaną, że zbliżenie mogłoby chyba ostudzić i oprzytomnieć. — Poczynająca się namiętność już mu kłamała i nasuwała rozumowania fałszywe których on logice pozornéj oprzeć się nie mógł. Mówił w sobie, że powinien narazić się na niebezpieczeństwo aby je przebrnąć i zwyciężyć, a w głębi tego było pragnienie powrotu, tęsknota za czarnemi oczyma pięknego dziewczęcia, niewysłowiona żądza cichego zapatrywania się na nią. Uczucie żądało zbliżenia, rozum je posłuszny tłumaczył jak pedagog najęty tem że rzeczywistość leczy, odczarowuje, że są plamy i na słońcu, że w codziennem obcowaniu to co zdala wydawało się tak jasnem, ściemnieć musi i znijść z obłoków na szarą ziemię.
Z postanowieniem więc walki odważnéj powracał biedny wędrowiec do miasteczka, rachując na swe doświadczenie i siły.
Po przykrem wrażeniu jakiego doznał gdy mu Szambelan zaczął mówić o otaczających Adelę, o przebywającym przy niéj młodym Oktawie, już był powinien poznać że sam przed sobą kłamał obojętność, ale uczucia tego nie chciał nawet tłumaczyć; niespokojny pochwycił kapelusz i zostawując Szambelana zakłopotanego, wyszedł niedobrze wiedząc dokąd, a machinalnie znalazł się przed gankiem Podkomorzanki.
W małym jéj saloniku cicho było, nikt mu wnijścia nie zaparł, od progu sieni poznał po głosie Oktawa że jakąś czytał poezją... ścisnęło mu się serce boleścią niewysłowioną, zazdrością, którą rozum usłużny zaraz troskliwością o cudze losy wyłożył.
Powiedzmy prawdę, niema podlejszéj i przewrotniejszéj władzy w człowieku nad ten jego sławiony rozum, który sam przez się najczęściéj samoistnie czynnym nie jest, poddany woli i uczuciu, służy im jak chcą i prowadzi gdzie każą. Godzi się on na biało i czarno, na czerwono i sino, byle miał powód najlżejszy, wezwany potakuje, pochlebia, a że ma uzurpowaną powagę, na jego ostatecznych wyrokach filuterne uczucie i wola opierają się zrzucając z siebie wszelką odpowiedzialność. Doskonały obraz wytrawnego i potrzebującego łaski pasożyta i pochlebcy, czasem łaje w taki sposób żeby gderanie mogło być przyjemnem, najczęściéj upiera się przekonywać o tem, co już wprzódy uczuciu i woli udało się przygotowywać. W razie niepowodzenia nic go nie kosztuje z przekupioną na swą stronę pamięcią, dowodzić że on wcale był innego zdania i z góry przewidział wszystko zło jakie się stać miało; zrzuca on winę na swoich współtowarzyszów z któremi jednak nie przestaje być w najlepszéj komitywie, i odzyskuje nadwyrężoną powagę. Powiada że go wypędzono, że się w domu nie znajdował, że mu dano inną robotę, że został zahukany, krzyczy, płacze, dowodzi i w końcu przekona o niewinności, aby daléj bruździć jak przedtem.
Dlatego to w życiu najwytrawniejszy rozum częstokroć do niczego nie prowadzi, ma się go zawsze na usługi przyjaciół, w potrzebie cudzéj, dla siebie czyni się z nim jako zapragnie. Uczucie i wola kierują człowiekiem, a po drodze rozum latarką przyświeca równie do przepaści jak na wyżynę.
Pan Joachim téż niedoświadczony w pewien sposób bo jego życie od walki go uchroniło, nadto ufał rozumowi którego nie wyprobował. Rozum na progu powiedział mu, że głos Oktawa jest niebezpieczeństwem dla Adeli, i dlatego na nim przykre robi wrażenie.
— Co za nieostrożność Podkomorzanki, — rzekł do siebie — zbliżać dwoje młodych, nastręczać na oczewiste niebezpieczeństwo! Doprawdy to nie do darowania!
To mówiąc poruszył klamkę i powoli wsunął się do saloniku w którym młody, dźwięczny głos Oktawa odzywał się pieśnią Bohdana pełną tęsknoty niewysłowionéj.
Przy okrągłym stoliczku Podkomorzanki stojącym u okna, siedziała ona robiąc swoję siatkę zwyczajną, jedyną pracę jaką jéj żywość i roztargnienie przedsiębrać dozwalały, (choć i w téj często opuszczała oka), — obok zadumany xiądz Herderski zdawał się myślą gdzieś błądzić daleko za fantazją poety po światach mu nieznanych lub zapomnianych oddawna, naprzeciw Adela dumała także z oczyma wlepionemi w zielone gałęzie posplatane wieńcami u wpółotwartego okna jak Bohdanowe dziewczę u krosienek; daléj wyprostowany Oktaw z twarzą okrytą żywym rumieńcem uczucia podniecanego poezją i harmonją słów poety, — czytał niewiedząc na którym jest świecie tak mu serce biło i pierś rozpłomieniona buhała...
Na widok wchodzącego, pierwsza gospodyni, za nią Adela powstały z miejsc z okrzykiem po którym łatwo poznać było, że nie obojętnym był dla nich pan Joachim; Oktaw zatrzymał się, spojrzał smutnie, głos mu umarł na ustach i chwila złota szarym okryła się mrokiem.
— A! nie przeszkadzam, — zawołał wchodzący, — proszę nie przerywać, ja siadam i słuchać będę z rozkoszą.
Ale możnaż związać rozerwane pasmo i przecięte na pół uczucie, które się chowa od oka ludzkiego z przestrachem? Oktaw był jakby zimną wodą oblany, słuchacze z czarownego wybiegli mu koła... pieśń umarła nieskończona.
— Dajmy pokój, — rzekł zamykając xiążkę...
— Zkądże kochany nasz gościu, — poczęła Podkomorzanka żywo ściskając go za rękę, — dlaczegóźeś tak od nas uciekł na długo, co się z tobą działo? gdzie bywałeś? bawiłeś się dobrze?
Adela uśmiechnęła mu się tylko zarumieniona, a w twarzy jéj lekkie pomieszanie zdradzało jakieś uczucie, które pan Joachim po swojemu wytłumaczył.
— Radziśmy panu serdecznie, — rzekł xiądz Herderski, — brakło nam cię, wspominaliśmy często..... szczególniéj panna Podkomorzanka.
— Na cóż to mój xięże wydajesz moję tajemnicę, — śmiejąc się podchwyciła gospodyni, — ot, pan Joachim gotów pomyślić, że nam tak potrzebny, iż się już bez niego obejść nie potrafimy.....
— Nie pani, — rzekł przybyły, — w tę zarozumiałość jużby mnie nawet najgrzeczniejsze słówko z samych ust jéj posłyszane nie wbiło; znam siebie aż nadto dobrze, i wiem jak dalece mało się komu na co przydać mogę!
— Skromność nie w miejscu, mój sąsiedzie, a jednak prawdą a Bogiem, tęskniłyśmy obie za tobą, nieprawda Adelko?
Adela zarumieniła się trochę.
— Nie wiem dlaczegobym panu przyznać się miała, że nam go brakło, — rzekła podając mu rękę, — mało się znamy, ale ja jestem napastliwa i tak popsuta ludzką dobrocią, że się niesłychanie czepiam do ludzi.
— Są bo ludzie do których się wszyscy czepiają, a do tych należy pan Joachim.
Przyjęty tak uprzejmie biedny człowiek, uczuł taką w sercu błogość, że nie był panem już siebie.
— Nie wiem jak dziękować, — rzekł wzruszony, — miło mi być ludziom pożytecznym, a jam do tego nie przywykł.
— Wpadliście państwo w studnię komplementów, — odezwał się xiądz, — i stoimy po chińsku prawiąc sobie słodycze, czy nie lepiejby usiąść i odpocząć?
Żelizo z xiążką w ręku w ciągu całéj téj rozmowy ze spuszczonemi oczyma przetrwał nieruchomy. Jakże to wytłumaczyć że ci dwaj ludzie poczuli się nieprzyjaciołmi i zrozumieli, że sobie zawadzają wzajemnie? — Pan Joachim miał jakiś żal do młodego chłopca, a Oktaw niecierpliwił się w duszy jego powrotem. — W młodem sercu już także zasiane wejrzeniem, budziło się wielkie i silne uczucie, ale inaczéj wcale, niż na pustkowiu, w zbolałéj piersi pana Joachima.
Tam miłość była zakazanym owocem niosącym z sobą cierpienie, walki, śmierć i upokorzenie; tu rozkwitała ona bujno nadziejami całego życia, które się w nią jak winna latorośl w gałęzie drzewa wplatało. Oktaw miał prawo marzyć, spodziewać się, wierzyć i sięgnąć po serce, tamten wyszedł już z gry życia straciwszy stawkę bezpowrotnie. Spojrzeli na siebie, a w oczach ich spotkały się dziwne, nieodgadnione uczucia obawy, niewiary, zazdrości.
Ze wszystkich boleści jakiemi karmi ziemia swe dzieci, niema straszniejszéj nad zazdrość... Zgryzota to sęp Promoteusza szarpiący rozkrwawione łono, zazdrość to głód co własne zmusza pożerać wnętrzności; człowiek nią owładnięty, zwija się w męczarniach niewysłowionych na które czas jeden przynieść może lekarstwo. W tem cierpieniu mieści wszystko co najstraszniejszego dręczyć może serce, bo zazdrość nie jest biczem z jednego sznura, ale plecionką z nieskończonéj ich liczby złożoną.
Uczucie zazdrości budzi nienawiść rychło, ale tu jedno serce zbyt na nią było młode i poczciwe, drugie zbyt obolałe i odwykłe; po chwili wahania spojrzeli na siebie przyjaźnie, serdecznie jak dawniéj byli przywykli.
— Oktaw poczciwy choć się z nami może znudzi, — zawołała Podkomorzanka, — ale dobry dzieciak czytuje nam i przynosi co gdzie znajdzie, a Adela tak niepotrzebnie lubi poezję, że i mnie nią karmi!
— Pani to mówisz! — odezwał się Żelizo, — takie bluźnierstwo... woliszże pani prozę i codzienne życie ze wszystkiemi jego brodawkami i kalectwem?
— Proszę z większem uszanowaniem mówić o prozie życia, panie Oktawie, — przerwała gospodyni, — przecież to moja suknia codzienna.
— Pod którą chyba jest druga szata niedzielna, bo byś pani pewnie w téj nie wytrzymała.
— A kto ci się pozwała domyślać?
— Serce twe pani!
— Patrzcie pochlebcę! — W istocie nie mam nic przeciw ideałom i poezji, ale zadaleko w nie brnąć niepotrzeba...
— Lub lepiéj rozumiejąc, — wdał się xiądz Herderski — do ideałów niebieskich dążyć.
— Choćby na ziemi! — rzekł pan Joachim.
— Trochę trudno!
— Otóżeśmy pojechali daleko! — plaskając w dłonie przerwała gospodyni, — uchowaj Boże panna Petronella podsłucha... co o nas powie?
— Że nie rozumie! — cicho szepnął Żelizo.
— Wystaw sobie sąsiedzie, — mówiła daléj Podkomorzanka, — na cośmy były przez twą niebytność wystawione, na Senekę Malutkiewicza i gazety Referendarza.
— Jeżeli nie na coś więcéj jeszcze, — rzekł xiądz Herderski, — bo Referendarz serjo się stroi i zalecać myśli do panny Adeli.
— A! boki zerwę! oto ślicznaby była para! Witam panią referendarzową, dygając dokończyła ciotka...
— Moja ciociu, w takim razie pana Oktawa potrzebaby równem prawem ożenić z panną Petronellą, żebyśmy my dwoje nie byli wyjątkiem.
— Tak i Szambelanowi jeszcze znaleść piętnastoletnią jaką piękność...
Wszyscy już szczerze śmiać się poczęli...
— Ale to xiądz dziekan na prześladowanie mnie tylko tę perukę Referendarza jak miecz Damoklesa trzyma nad głową moją... godziż się to takie straszne rzeczy wymyślać!
— A! niech Bóg broni! cokolwiekbądź, złe czy dobre, ale to tak jest... Referendarz ciężko rumiany....
W téj chwili prawie na imie jego jakby wywołany wezwaniem, wraz z siostrą zjawił się w progu obżałowany i wszyscy uśmiech pokrywając jak mogli, umilkli; ale panna Adela robotę schwyciwszy wymknęła się do swojego pokoiku.
Wieczór był gdy p. Joachim z młodym Żelizą wyszli od panny Podkomorzanki, a okolica tak była piękna oblana srebrzystem światłem xiężycowem, niebo tak wypogodzone, powietrze tak łagodne, taka cisza w powietrzu, że oba mając się już pożegnać, zawołali prawie razem, iż zamknąć się w domu teraz byłoby grzechem.
— Wieszże co Oktawie, — rzekł pan Joachim, — chodźmy ulicą za miasteczko ku młynom, użyjemy powietrza i nocy, a rozmarzeni i tak rozmową, pogawędzim jeszcze, w młodéj jak twoja duszy zawsze jest coś do wylania.
— Najchętniéj, — odparł Żelizo, — tem bardziéj że nocne rozmowy wydają mi się zawsze piękniejszemi od dziennych w których człowiek onieśmielonym się czuje, byle cokolwiek miał nieśmiałości.
Wyszli więc powolnie mijając dworki piasczystą drogą która daléj brzozami i wierzbami wysadzona wiodła ku stawowi i młynom. Wieczór przyświecał im blaskiem xiężyca i gwieździstego nieba.
— Szczęśliwy twój wiek, — odezwał się westchnąwszy pan Joachim, dozwala ci wszystkiego lepiéj od nas starych używać, pierwsze wrażenia są zawsze silniejsze, gorętsze i milsze, potem, ty wierzysz we wszystko, w świata pogodę i w ludzi, w poezją i piękność, my już wiemy że to wszystko garść popiołu, kropla błota...
— Z teorji wiem, że tak bywa na starość, rzekł Oktaw, — ale sądzę iż człowiek młodym się może uchować do zgrzybiałości i śmierci. Świat ma dwie strony to pewna, lecz jednéj z nich wolno nie widziéć, szata to z łachmana i purpury zszyta... a ja postanowiłem na purpurę tylko patrzéć.
— Jakżeby to było szczęśliwie, gdybyśmy mogli nie wiedziéć na co patrzeć nie chcemy, ale niestety! tak nie jest; przychodzi chwila boleśnego odczarowania, uronienia ostatniéj nadziei, złamania deski rozbitka i fala go unosi... Świat wówczas staje się czem jest dla mnie, widowiskiem nieciekawem, smutnem, w którem poza bielidłem i barwizną widzę marszczki i zżółkłą skórę...
— Więc pan nie kochasz świata?
— I owszem kocham go jeszcze i spodziewam się po bratersku miłować go do śmierci, kocham go ale nie jestem w nim zakochany, a to wielka różnica. Inna jest owa miłość młodzieńcza w któréj blaskach wszystko się wydaje złote i różowe, inna chrześćjańska miłość z politowaniem złączona, do któréj pobudka nie piękność i poezja świata, ale jego nędza i boleści. Ja go kocham jak Łazarza, ty jak Apollina jeszcze... tobie jeszcze świat strojny i wesół, dla mnie ubogi i biedny.
— A jednak, si muove! — zawołał Oktaw składając ręce, — strona piękna i poetyczna świata, jest jego twarzą prawdziwą, czarna obliczem fałszywem tylko! poezja jest życia prawdą, proza zmyśleniem... Jakże żyć w tych łańcuchach rzeczywistości, nie dźwigając się na wyżyny! Wszystko co uszlachetnia, co uskrzydla, co do Boga przybliża, jest poezją; poezją niebo i aniołowie, przyszłe życie i nieśmiertelność, możnaż bez tego wytrwać i nie zostać zwierzęciem? Starość co przybliża do grobu powinna owszem z ciała odzierać, a uduchownić człowieka.
— Tymczasem dzieje się przeciwnie! — rzekł pan Joachim. — Nie sądź, — rzekł, — żebym ja nie pragnął poezji i w duszy jéj nie miał jeszcze; ta jest wielka różnica między nami, że z ciebie płynie ona w świat który ozłaca, we mnie zamiera, że ja jéj żądam i nie znajduję, a dla ciebie ona wszędzie.
Po tysiącu zawadach w poszukiwaniu poezji życia, nie znalazłszy jéj nigdzie, gdy każda istota w końcu zawiodła ułomnością, obnażyła kalectwo, myśmy tak wprawni do poznawania ujemnéj strony ludzi, że za nią druga nam znika.....
— Zawsze to dowód osłabienia, znużenie w upadku, — rzekł Oktaw.
— Życzę ci, byś ich nigdy nie doznał!
— Naprzykład, — przerwał młodszy, — daruj mi pan, że tak dziwne zadam pytanie, gdzież skazę i ułomność upatrzyć pan potrafisz w téj anielskiéj istocie, jaką jest panna Adela, która zdaje się ideałem z niebios zdmuchniętym...
Pan Joachim chwilę zamilkł zatrzymując oddech w sobie, tak go ten wystrzał zmieszał, i tęskno odpowiedział:
— Ideał rzeczywiście, lecz to tylko chwila w jéj życiu, kwiat młodości który uwiędnie, każdy z nas ma promienne swe perihelium, ale dla jednych ono trwa mgnienie oka, dla drugich lata całe, dla nikogo podobno do końca, chyba los szczęśliwy koniec przyspieszy. Ideał pozostanie li tem czem jest, nie zczerni go ziemia, nie obrucze zetknięcie z ludźmi, nie pochwyci nędza lub namiętność?.... Ale pozwól nawzajem zrobić sobie uwagę kochany Oktawie, że gorąco, może nazbyt żywo mówisz o tym ideale. Byłżebyś?... nie chcę dokończyć.....
— Nie wstydzę się ani waham wyznać co czuję, — odparł Oktaw. — jestem w uwielbieniu i extazie przed panną Adelą.
— Piękne to uczucie, — rzekł pan Joachim, ale...
— Chcesz pan powiedziéć niebezpieczne?
— Prawie zgadłeś, od uwielbienia do tego co ludzie nazywają miłością, mniéj niż pół kroku.....
— A daléj?...
— Spytaj innych co to uczucie niesie z sobą! Niepokój, boje, tęsknotę, obezwładnienie, sił upadek...
— Jabym rzekł przeciwnie: ono ożywia, opromienia, unosi, oczyszcza, zdolnym czyni do ofiary. Taką jest miłość samolubna jaką ją pan odmalowałeś, malowali ją w ten sposób starożytni, bo inaczéj nie pojmowali; chrześćjańska nic nie pragnie prócz poświęcić się cierpieć i podnieść tak wysoko, by na cześć samemu zasłużyć!
— W młodem sercu, to gość niebezpieczny!
— Pożądany, panie, bo je wypełnia i ubiela...
— To prawie wyznanie że się kochasz?
— Nie, nie! po stokroć nie, wyraz zużyty i lichy, ale czczę i padam przed panną Adelą.
Słysząc te z ogniem wymówione wyrazy, pan Joachim smutnie się zamyślił.
— To uwielbienie, ta cześć, — dodał Oktaw, — nie łączy się u mnie z żadną myślą w przyszłości, z żadną śmieszną nadzieją, z żadną zazdrością. — Słońce wszak świeci wszystkim...
Uśmiechnął się na te słowa starszy i nic nie odpowiedział, a chwila była milczenia i rozmowa przerwaną została...
— Byłeś pan z niemi często, — spytał wreszcie pan Joachim, — poznałeś lepiéj naszego nowego gościa, wielbisz go, ale jakżebyś mi go opisał? ja prawie jéj nie znam.
— Otóż właśnie że znając ją, a raczéj czując doskonale jaką jest, opisać jéj nie potrafię, ani się o to pokusić nawet mogę... Opisz mi pan promień słońca, tchnienie wiosny, śpiew słowika, powiew wiatru niosący wonie kwieciste?...
Zresztą ażeby ocenić, trzeba porównać, a jam nic jeszcze nie spotkał na ziemi cobym mógł przy niéj postawić! Znasz pan tę postać tak cudną, ten wdzięk który ją otacza, ten głos, to wejrzenie, tę całość, w któréj nic a nic nie razi, nic nie ma niedokończonego, niedoskonałego, żadnego fałszywego tonu co się w pospolitych tworach prawie wszędzie spotyka; temu obrazowi postaci, odpowiada dusza pełna świeżości dziecinnéj i dojrzałości dziwnéj, umysł naiwny a wykształcony, nie spowity niczem narzuconem, nie rzucający się na niemożliwe, z przedziwnym instynktem ku wszystkiemu pięknemu, ku wszelkiéj prawdzie i dobru... Co za poezja w niéj! co za poezja!
— Gorących pan farb użyłeś na jéj odmalowanie, ale powiedzże mi, — uśmiechając się rzekł pan Joachim, — również spokojny i pan siebie opuścisz Kaniowce, jakeś tu przyjechał? to uczucie nowe nie spali cię i nie zamąci przyszłości?
— Nie! — odparł śmiało Oktaw, — ja jéj nie kocham, to coś innego, to pokorna extaza przed najpiękniejszym tworem Bożym, którego nie uznaję się godnym... pan mnie masz za wielkiego zuchwalca!!
— Młodość ma odwagę Tytanów, bo nie wie, że niebo wysoko i wdrapać się nań przez Pelion nawet i Ossę... niepodobna... Dajmy pokój temu, kochany Oktawie, twojem niebem jest jeszcze nauka, którą ci zdobywać potrzeba, o innem będziesz miał czas marzyć, gdy swobodniéj po pracy oddychać zaczniesz. — Pomnij tylko to jedno słowo i radę starego przyjaciela, który przeżył wiele i przecierpiał tyle, że już wie coś z życia tajemnic. Szczęścia we dwoje niema na świecie i być nie może, bo niema dwóch istot tak dla siebie stworzonych idealnie, któreby świat w swoich objęciach zamknąć mogły... Szczęście człowieka to pokój sumienia, a potem, to noce jak dzisiejsza pogodne i xiężycowe, to dnie jasne, to xięgi, to kwiaty, to muzyka, to sztuka... to czyste przyjemności które my mało cenim i depczemy jak kwiaty, choć w ich kielichu silne gnieciem lekarstwo. — Po pracy tylko umysłowéj, po nasyceniu widokiem natury, owocem sztuki, tworzeniem kto po temu ma siły, przesytu i kwasu nie doznajemy. Jasne chwile życia bez zgryzot i goryczy na dnie są te, w których uczuciem lub myślą się podnosim. Poezja natury, xiążki, sztuki, myśli, lepszą jest niż ciągniona ze świata, ludzi i stosunków społecznych. Tu zawsze zawód nas czeka.
— Więc nie żyć z ludźmi i nie kochać? — porwał się Oktaw gorąco, — z martwą kartą, z milczącem morzem, z zimnym posągiem lub kołyszącą do snu muzyką?
— Patrz jaka to noc! — jaka noc! — odparł nie chcąc mu odpowiadać starszy, co za obraz, jaka cisza urocza!.. Jak tu xiężyc odbija się srebrzysto w fałdach wód, jak tam trzciny szumią pieśnią tęskną, jak lasy zdala jéj wtorują, jaki błogi spokój rozlany wszędzie... Spójrz w górę co to za niebo! jak gwiazdy iskrzą się i mrugają, a tam u dołu gdyby łodzie z żaglami białemi mkną maluchne obłoczki przejrzyste..... Niewiele takich nocy ma krótkie życie człowieka, w nich natura wypowiada mu tajemnice i matka serdeczna przychyla się ku niemu szepcząc słowa pociechy! Jutro? któż wie? burza, mgła, obłoki zczernią i zmienią ten dziś tak uroczy obraz, że rzekłbyś był nieśmiertelnym.
Milczmy, patrzmy i módlmy się, kochany Oktawie, bo żadne i najwymowniejsze słowo ludzkie nie warte tego co śpiewa dziś ten wieczór letni... Nie czujeszże myśli, które w ciebie płyną! nie spotęgowuje cię to milczenie nocy i nie magnetyzuje ta uciecha, nie rośniesz i nie olbrzymiejesz? Takie godziny zesłane są człowiekowi by go natchnęły i wsparły, by mu karm dały na długie dni szare i tęskne... to godzina, w któréj się powinien modlić wraz z ziemią, bo nad nią z ciemności i głębi niebios zwrócona jest twarz Boża.
Któżby się nie uczuł lepszy? komu nie przyjdą najczystsze wspomnienia do duszy wśród tego obrazu, który pociąga tylko co czyste i pogodne jest w duszy!
Jestli tu fałszywa nuta? jestli rys zbyteczny w téj czarownéj całości?
Oktaw wysłuchał w milczeniu, ale znać było że poezja nocy nie zaćmiła w nim żywszego obrazu wypiętnowanego w sercu, ona służyła za tło tylko zjawisku niebieskiemu. Nie pojął on uniesienia pana Joachima jak on sam może go nie zrozumiał biorąc za naturalne to co w nim było pobudzone innem uczuciem wywołującem extazę, pobudzającem do uwielbień!
I siedli na obalonéj kłodzie przysłuchując się krzykowi ptastwa, szumowi młyna, szelestom trzcin i dalekiéj pieśni pastuszéj, którą wiatr nosił po polach.
Noc była już późna gdy p. Joachim ścisnąwszy w milczeniu rękę Żelizy, który pozostał zamyślony nad stawem, odszedł powoli do domu. Oktaw rozmarzony widokiem nocy, nie mógł się od niego oderwać, cisza i samotność wprawiały go w dziwne jakieś usposobienie do dumania, myśl biegała z końca w koniec świata odgadując przyszłość, tworząc obrazy jedne piękniejsze od drugich. Snuły się przed nim mary urocze, wiotkie i mgliste jak cienie, przychodziły z uśmiechem wabiącym, odchodziły długiem wabiąc wejrzeniem; czas upływał, w miasteczku wszystkie już prawie światła były pogasły gdy Żelizo wstał wreszcie i powolnie powlókł się do domu. Ale zamiast najkrótszéj drogi przez ulicę Dworkową, poszedł okrążając jeszcze miasteczko przez groblę koło młynów, uliczkę mostową i rynek. Wody rozgrzane ziały z siebie pary unoszące się w fantastycznych kształtach nad szeroką stawu powierzchnią, a plusk tylko wody pod mostami i stukot kół młyńskich jednostajną ciszę przerywał.
Już się zbliżał ku miastu, gdy wśród milczenia ciszy głos w oddaleniu tęskną począł nucić piosenkę. Oktaw zatrzymał się i słuchał; poznał w niéj śpiéw kobiecy świeży i młody, bo starość inaczéj boli i narzeka... Słowa nawet mimo odległości dolatywały go wyraźne, a zwrotka kończyła się pokilkakroć powtarzanym wierszem:
Biednaż moja, biedna dola!
W duszy Oktawa przygotowanéj wrażeniami nocnemi pieśń ta odbiła się rzewnie i prawie do łez go wzruszyła.
Zdało mu się, że wśród uśpienia całego świata głos ten wieśniaczy jeden, strudzony pracą bezsenną, boleść całego ludu wyśpiewywał skarżąc się Bogu — i zamyślił się nad światem.
Coraz bardziéj przejmowała go nuta pieśni rzewna, jęcząca i smętna, słowa jéj gorzkie, i przypomniał sobie że wyrazy i głos ten słyszał już nieraz gdzieś wprzódy. Wszyscy w istocie znali ją w miasteczku bo się im często piosenka Andzi wieczorami obijała o uszy, a najmniejsze chłopię znało Andzię stolarzankę i stawało na nią patrzéć gdy przechodziła ulicą.
Dlaczego obraz tego dziewczęcia ulicznego żywo przyszedł przed oczy Oktawowi i wprawił go w jakiś stan niespokojnego rozdrażnienia? czemu przyspieszył kroku idąc ku śpiewowi, a postać ślicznéj dziewczyny wiejskiéj mignęła mu otoczona blaskiem i urokiem zjawiska?? któż wie? kto wytłumaczy wszystkie tajemnice młodości serca, ułudy zmysłów i słabości człowieka?
Trzeba było znać ową sławną Andzię żeby pojąć jaki ją urok otaczał. Była to cudnéj urody istota, młodziuchna, świeża, ideał wiejskiéj piękności, trochę rozbałamucona pochlebstwy i podziwem ludzi, ale zarazem najpoetyczniejszy kwiatek wyrosły trafem niepojętym na brudnem śmiecisku. — Zkąd się to wzięło w ubogiéj chacie rzemieślnika tak niepodobne do tego co ją otaczało, tak świeże i piękne? nikt wytłumaczyć nie umiał. Matkę straciła Andzia w kolebce, chata w któréj ojciec jéj mieszkał, stała nad stawem na pagórku, odrapana i w ziemię wklęsła, tam to pod starą gruszą bawiąc się w piasku na słońcu, wychowało się dziecię Opatrznością Bożą, bez opieki, dozoru, starania rzucone i zaniedbane. Stary ojciec stolarzanki przybłęda ze stron dalekich, nie mądry rzemieślnik, więcéj pił niż pracował, i o dziecku swem myśléć wcale nie miał czasu. Niegdyś cieśla we wsi z któréj uciekł chłopakiem, na stolarza wykierował się własnym przemysłem bez nauki, a choć mu zręczności nie brakło, grubéj tylko podejmował się roboty, która i podchmielonemu szła łatwo.
Łatał stare połamane sprzęty, strugał stoliki do żydowskich domów, czasem podejmował się szaf i skrzynek, a najwięcéj okien dla szklarzy którzy je kawałkami zielonych szyb zaprawiwszy, na jarmark wywozili.
Ale i do téj pracy idącéj mu już machinalnie i nie ciężko, stary Prokop brał się tylko w ostateczności. Głównem jego i upodobaném zajęciem było przesiadywanie w gospodzie, gawęda z ludźmi, opowiadanie, rozprawy i wędrowanie przy kieliszku. Do tego miał prawdziwą zdatność, gadał za wszystkich, o wszystkiem, wnioskował logicznie, cudzą sprawę objął łatwo i wyłuszczył zręcznie, a gdy z cybuszkiem w gębie zasiadł na ławie i począł prawić, otaczano go kołem i słuchano godzinami. Wielkiego mówcę wszyscy częstowali, pił z każdym i pod noc najczęściéj powracał do chaty kołysząc się, niepewny na nogach, w wesołem usposobieniu i z butą królewską. Żadne téż ważniejsze przedsięwzięcie nie obeszło się bez Prokopa który był radcą rzeczywistym wszystkich mieszczan i wieśniaków okolicznych. Na czczo była to głowa niepospolita obdarzona zdrowym rozsądkiem i doświadczeniem długiem, ale napiły takiéj nabierał fantazji, że często go już słuchano tylko jak bajarza, choć z tych szumowin nic zrobić nie było podobna. Osobliwszą miał znajomość ludzi i charakterów, opartą na jakimś instynkcie i kilku wielkich pewnikach, tak że jeno popatrzył komu w twarz to go do szpiku wiedział i zgadł co się z niego święcić miało.
Z kim był żonaty Prokop, niewiedziano dobrze, miała to być piękna kobieta, służąca z jakiegoś dworu, mało kto ją pamiętał, bo niewiele się pokazywała i w kilka miesięcy po weselu zostawując córkę umarła. Prokop nie płakał po niéj wcale, gdy się nad nim użalano milczał, a namawiany do powtórnego ożenienia głową trząsł i powtarzał.
— Jednego głupstwa dwa razy robić nietrzeba.
Stara gospodyni co mu jeść gotowała, mlekiem kupnem wykarmiła dziecię, które stanąwszy na nogi dojrzewało już bez żadnego starania. Ojciec czasem przypatrywał się swéj sierotce, niekiedy brał ją na kolana milczący, ale po chwili odpychał nie okazując nigdy wielkiéj czułości. Późniéj jednak przywiązał się do dziecka nałogowo, a w miarę jak Andzia piękniała i rosła, owładła nim jakoś, bo stary się jéj obawiał.
Są i w tworach Bożych najpospolitszych cuda dni powszednich których pojąć niepodobna; widzimy czasem gdzieś na przegniłym dachu, na mchach oślizłych, wyrosły z ziarna zaniesionego wiatrami kwiatek barw świeżych i kształtów przedziwnych, który wytrysnął niewiedziéć jak i wyżywił się niewiedziéć czem. Wygnaniec to widocznie zdaleka, pokutujący samotnie, który patrzy w słońce sam jeden póki go burza nie złamie i nie wyrwą wiatry.... Takim to cudem wyrosło owe dziewczę w ubogiéj chacie na podziw i na panowanie temu co je otaczało. Jeszcze gdy była dziecięciem, na ulicy stawali przechodzący lubować się jéj twarzyczką i postacią, a Andzia zawcześnie się dowiedziała że była piękną. Umiała téż czynić się piękniejszą jeszcze strojem, który stwarzała z niczego: trochę kwiatków i gałganków, błyskotki któremi ją darzyli wszyscy, wystarczały na przyozdobienie z szczególną jakąś urządzane sztuką. Długie nieraz godziny siedziała przed rozbitem lusterkiem i zaplatała czarne warkocze, muskała je, opinała chusteczkę, ściągała gorsecik, myła rączki aby były białe i świeże. Nieraz znajdowano ją tak uśmiechniętą do siebie białemi ząbkami i rozmawiającą z sobą.
Do pracy znowu trudno ją było napędzić, i siedziéć nie lubiła nad żadną robotą chyba do swojego stroju. Ojciec probował ale nic nie dokazał i ruszywszy ramionami zdał na wolę Bożą, nikt jéj nie uczył niczego, wyrosła sama sobie w polu, na łąkach, w lasach okolicznych zbierając kwiatki, słuchając ptaszków nauczycieli, lub na wzgórku siedząc nad ulicą, którędy co żyło płynęło do miasteczka. Wszyscy ją znali i kochali wszyscy od dziecka przywyklibyli do téj pięknéj twarzyczki z czarnemi oczyma, do ust zawsze śpiewu pełnych i często nakarmiono ją w miasteczku, obdarzono tak, że ojciec wcale się mógł o nią nie troszczyć. Po całych dniach nie bywało Andzi w domu, a wieczór dopiero wracała z piosnką na śmiejących się wargach.
Stara gospodyni która się do niéj przywiązała jak do własnéj córki, gdy za długo jéj nie było, szła szukać wiatru w polu, ale nigdy prawie nie udało się jéj odgadnąć, gdzie się dziewczę podziało. Jednego dnia na ruinach klasztoru, drugiego w lesie, trzeciego znajdowano ją w ulicy, a spytana śmiała się tylko z troski, nawet nie mówiąc gdzie była.
Tak rosnąc Andzia przywykła do samowolności i wyszedłszy z dziecka, zachowała dawne swe obyczaje; ojciec nie śmiał się jéj przeciwić, nikt inny nie miał prawa, i poszła w świat gdzie ją oczy poniosły. Jak używała swobody nikt dobrze nie wiedział ale ją miała pełną, a pracy nie lubiąc szukała tylko rozrywki. Śmiało to jéj wszystko dotąd z drogi ustępowało, nie obawiała się ani ludzi, ani języka, ani wejrzenia, odpowiadała odważnie i niebardzo ją kto śmiał zaczepić, tak rzeźką płaciła odpowiedzią. I teraz po całych dniach nie widywał jéj ojciec, szukała gospodyni czasami, ale gdzie brzęczała muzyka, gdzie się ludzie skupiali, gdzie widzianą być mogła, pewniéj tam znaleźć można ją było. Rojem snuła się za nią młodzież, a ona żartowała z niéj nielitościwie; nawet z wyższego nieco świata oblegali ją wielbiciele, choć i tym nie lepiéj się działo. Podarki, hołdy przyjmowała jak dań sobie należną od każdego, nic to ją przecie nie wiązało i nie pobudzało do wdzięczności, nazajutrz śmiała się w żywe oczy z tego który jéj za ostatni grosz kupioną przyniósł błyskotkę. Na powszedni dzień i niedzielę równie strojna, Andzia nie pokazała się w ulicy nie przesiedziawszy godziny przed zwierciadełkiem, a Bóg wie zkąd się tam u niéj brały stroje, takie ich miała bogactwa i rozmaitość, choć ojciec wcale na to nie łożył.
Oddać téż mu trzeba sprawiedliwość że się i pochodzenia dostatków córki nie dopytywał wcale, a tak znać ufał, że dziewczę da sobie radę same, że mimo zbytku swobody na jaką ją naraziło sieroctwo, nic się o nią nie kłopotał.
Robiono mu nieraz uwagę że córka jego przepaść może i zwalać się tak samopas puszczona.
— Oho! — odpowiadał Prokop — z taką twarzą i głową nie zginie! bywajcie spokojni, kiedy ja się nie troszczę!
Jakoż i główka to była choć trzpiotowata nie lada, i język giętki i charakter dumny, a dziwaczna na podziw. Czasem się jéj ktoś podobał, to go szukała sama i chodziła z nim i za nim, potem gdy ją znudził lub się z czem niezdarnem wydał, w oczy go już widziéć nie chciała. Dziś tu, jutro tam, nikt nie zgadł gdzie pójdzie, co zrobi i jak kogo przyjmie. Wesoła i ochocza, zawołana tancerka, niekiedy znowu jak ją napadł smutek, siadłszy podparta na rękach przeciw stawu z oczyma wlepionemi, siedziała cały dzień, wieczór, noc, ani ją można było wyciągnąć. Płacze i śmiechy napadały ją tak jak chmury i pogoda, ani było zgadnąć kiedy i dlaczego.
Piękność to była wcale nie wioskowa, co od rumieńca i młodzieńczéj krasy całego pożycza uroku i gaśnie z rumieńcem i krasą, wysoka, gibka, wiotka i zręczna Anusia miała kibić i budowę Atalanty, główkę niewielką okrytą bujnemi warkoczami włosów czarnych, twarzyczkę owalną z czarnemi wielkiemi głęboko osadzonemi oczyma, usta maluteczkie i trochę pogardliwie ułożone, rączki jak u pani białe i nóżkę prześliczną. Wyraz jéj twarzy był raczéj surowy niż wesoły, nawet uśmiechając się i śpiewając marszczyła brwi, które nawykły składać się groźno. Zawsze ubrana do twarzy, miała ten przedziwny instynkt kobiecy który jéj dozwalał odgadnąć co istotnie było piękne i przypadało do lica. Ale strój jéj jak humor różne przybierał charaktery; czasem w chwilach rozweselenia ubierała się krasno i pstro, niekiedy skromnie i ciemno, zawsze jednak starannie.
W kościele, na ulicy, przed domkiem, gdziekolwiek się pokazała, oczy wszystkich zwracały się na Andzię, szaleli młokosy, zaczepiali ją nieznajomi, ale to w niéj nie obudzało podziwienia ani wdzięczności, nie unikała od nikogo i niewiele ją to bawić się zdawało. Idąc ulicą zawsze prawie coś nuciła i po tym głosie srebrzystym poznawano ją zdaleka, a piosnką najulubieńszą Andzi była właśnie ta która teraz brzmiała nad stawem wśród nocnéj ciszy.
Oktaw spotykał to dziewcze od lat wielu, dziećmi się znali jeszcze, ale nigdy owa piękna trzpiotowata Andzia nie zrobiła na nim wielkiego wrażenia; podziwiał jéj nadzwyczajną piękność, a w duszy myślał z żałością dokąd ją ona zaprowadzić może, Andzia znowu zdawała się szczególniéj lubić młodego chłopaka, chociaż on o tem nie wiedział i domyślać się nie mógł. Szukała go nieraz, zaczepiała sama, zatrzymywała rozmową, łudziła uśmiechem, a gdy po dłuższem oddaleniu powracał do Kaniowic, prawie był pewien, że pierwszą gdzieś na drodze piękną stolarzankę napotka. Nikt téż tego niepostrzegał, bo Andzia tylu zresztą przywabiała i tak była przystępną, że pierwszeństwo dawane Oktawowi nikło przy innych jéj wybrykach, kochanków różnego stanu i wieku miała w mieście kopami, a każdy z nich miał chwilę w któréj mu się śniło że został wybranym z tysiąca.
Ta płochość nie najlepszą robiła jéj sławę, mówiono różnie o Andzi, najczęściéj źle, kobiety twarz od niéj odwracały gdy przechodziła — jednakże nikt nie mógł dowieść by lekkość posunęła za daleko, pozory były straszne, potwarzy nie brakło. A gdy usłużne usta przyniosły do ucha dziewczyny jednę z tych bajek które na jéj rachunek klecono, zamiast gniewać się, pusta Andzia śmiała się z nich serdecznie.
Im postępowanie jéj jawniéj było płoche, tem Oktaw więcéj unikać musiał, i choć go niemal codzień zaczepiała i mignęła mu się przed oczyma, rzadko się na dłużéj spotykali. Patrząc na nię nigdy mu serce nie zabiło, nie objął urok któremu wszyscy ulegali...
Dlaczegóż teraz głos téj tęsknéj piosenki poruszył go do głębi i zmusił wysnuć całą przyszłość téj młodości tak nieopatrznéj, wesołéj a tak strasznéj?
Uczucie jakiejś litości, współczucia, wspomnienia lat dziecinnych w których mu brzmiała ta piosenka, ogarnęło Oktawa który żywo zbliżać się począł ku brzegowi i chacie stolarza.
Domostwo to stare i liche w dość malowniczem stało położeniu, nad obrywem brzegu gliniastym, patrząc na staw i lasy poza nim rozsnute w siwych głębiach równin dalekich. Po nad dachem chaty stara grusza na wpół uschła, wyciągała krzywe swe ramiona, a daléj rosły bzów gąszcze i sadek wiśniowy wśród którego stały kilka ulów pustych..... Od drogi ku górze wiła się żółtawa ścieżynka do furtki w parkanie, który obwieszały chmiele i perestupy. Właśnie naprzeciw wnijścia wysoko na kamieniu u drzwi domku siedziała Andzia, a postać jéj biała oświecona xiężycem zdala była widną. Oktaw spostrzegł ją i odgadł poetyczną i smutną jak ta piosenka którą nuciła.
Znać ojciec jeszcze nie wrócił z gospody, a córka czekała nań może, tak wśród cichéj, śpiewając nocy, choć jéj tylko wiatr i trzciny słuchały.
Zbliżając się Oktaw zwolnił kroku i gdy coraz wyraźniéj śpiew dochodził rzewny i przejmujący, zatrzymał się by dłużéj nim nasycić. Oko dziewczęcia mogło go dostrzedz łatwo stojącego nieruchomie wpośród drogi oblanéj jasnym xiężyca promieniem, ale jak go poznało?
Nie wiem — pieśń ucichła nagle, dziewczę zerwało się z siedzenia, podbiegło do parkanu, wychyliło przezeń ku drodze i zawołało stłumionym głosem w którym drżał jeszcze wyraz bolesny niedokończonego śpiewu.
— Zkądże tak późno, paniczyku ?
— Poznałaś mnie? — zapytał zdziwiony chłopak.
— O! o! jakże to was nie poznać! widzę was dawno jak idziecie powoli, słuchając Andzinéj piosenki, a dokądże tak nocą?
— Powracam z przechadzki! — rzekł zawstydzony Oktaw, czując się wyszpiegowanym.
— Tak! wiem nawet zkąd, ze dworku gdzie ta śliczna panienka!
— I to już wiecie?
— Wszystko kochany paniczyku! Czegóż ja nie wiem! i co się w sercu dzieje i co po myśli chodzi! a jak nie wiem to zgadnę, to tak łatwo! — odpowiedziała smutnie dziewczyna, — nie mam nic do roboty, chodzę dzień cały a znam was wszystkich..... Mogłabym wam powiedzieć coście myśleli w drodze nawet.....
— Doprawdy?
— A cóż? słuchaliście piosenki i chodziło wam po głowie, co to za pusta dziewczyna! nie dość dzień cały jéj próżnować, jeszcze po nocy śpiewa żeby ludzi bałamucić?
— Może coś podobnego! — rzekł Oktaw — ale doprawdy zkąd wam tak późno na ten śpiew się zebrało?
— Jak wam na przechadzkę paniczyku, — odezwała się Andzia wciąż stojąc o płot oparta i schylona — noc taka piękna a smutna, to i w człowieku tęskno... powiedziéć niema komu to się wiatrom śpiewa.
— I tobie więc tęskno? — odezwał się nieco zbliżając młody chłopiec którego oczarowywała Andzia powoli — tobie co nie znasz tylko śmiech i zabawę!
— A! a! jakże to znacie dobrze Andzię! pustą i trzpiotowatą stolarzankę!
— Taką cię znają wszyscy!
— Prawda! prawda! ale czyż i wy! Gdyby człowiekowi wesoło było i ochoczo na sercu, toby się zgarnął a siedział w jednem miejscu i nie błądził szukając wesela, widzicie zwierzęta jak im dobrze, to na przyźbie się grzeją do słońca, a wściekły pies lata po szerokim świecie.
Oktawowi serce się ścisnęło, tak smutnie wymówiła te słowa.
— Tak! tak! — dodała stolarzanka, — nie dziwujcie się że biegam a szukam... a nigdzie znaleźć nie mogę... tyle mojego co téj szumnéj młodości, a potem... któż spojrzy na rozbite wiadro choćby z niego pił w dni upalne? Wyście wszyscy tacy, a lepszego niema między wami! Śmieję się z wami i z was, niech mi się młodość choć śmiechem zapłaci! co mi tam!!
Oktaw smutnie się zadumał.
— Cości się dziś na smutek Andziu zebrało czy cię kto zawiódł i porzucił?
— O! z kilkunastu, — odpowiedziała szydersko, — odprawiłam na grzyby, a kilkadziesiąt mi jeszcze zostało, a wszystko nic potem... Ale my tu gadamy sobie, a gdyby to ludzie zobaczyli że po nocy paniczyk w dole a Andzia na górze, coby to już z tego za piękna bajka wyrosła!
— Prawda, masz słuszność, ale ja idę, — rzekł Oktaw.
— No! nie spieszcie, cóż to wam zaszkodzi że was posądzą, przecie ja się nie boję, nie pierwszeć to będzie ani ostatnie... taka dola nasza... a tyle mego co z kim dobrym jak wy, przegada się i przemyśli we dwoje... Pamiętacie dawniej! e! kiedyśmy to razem biegali na górę i budowali ze starych cegieł chaty i zbierali ślimaki nad stawem? Dobre to były czasy, a wówczas to się jeszcze śpiewało inaczéj i zasypiało spokojniéj... ale to już nie wróci? Wyście urośli i Andzia także, a teraz się jéj wstydzicie?
— Ja? ciebie, a dlaczegóżby? — spytał Oktaw.
— Ale ja się nie dziwię! Andzia trzpiot, mówią wszyscy, lata, śpiewa i chichocze, cóżby to powiedzieli że panicz się z nią bratał... a szkoda młodych lat, tak nam z sobą dobrze było? prawda?
— Którychże lat nie szkoda? — odrzekł powoli chłopiec..... pamiętasz Andziu stare czółno w którem odpłynęliśmy od brzegu, co go późniéj nie było czem przypędzić ku niemu!
— O! i jak! trzeba, było pójść w grzęzką wodę... a jam się śmiała jak dziś, a wy płakaliście podobno... Nie popłyniemy już tak razem paniczyku!
— Stare dzieje! — rzekł wzdychając Oktaw.
W tem zdala słyszéć się dała nucona głosem ochrzypłym piosnka Prokopa powracającego z gospody, Andzia nadstawiła ucha, podniosła się, pojrzała w stronę z któréj głos dochodził smutnie i szybko dodała.
— Jak zechcecie młode czasy przypomnieć, przyjdźcie na górę do jezuitów, ja i tam się chodzić nie boję o mroku... a teraz dobranoc, ojciec wraca i coś śpiewa jakby mu na sercu nie było lekko, mógłby się pogniewać i na was i na mnie. O mroku u Jezuitów, jeśli zechcecie, pogadamy dłużéj paniczyku...
To mówiąc dziewczyna znikła przesunąwszy się ku drzwiom chaty, a Oktaw z niewyrażonem uczuciem niepokoju powlókł się ku miasteczku. Wchodził w mostową uliczkę, gdy naprzeciw idącego spotkał starego Prokopa.
Stolarz szedł sobie pomaleńku dobrze mierząc kroki których niezbyt był pewien, przygarbiony z laską w ręku, a nieodstępną fajką w ustach, głowę miał spuszczoną pokrytą czapką na bakier, a ręką w bok się ujął z fantazją. Znać mu dobrze we łbie szumiało, bo się wyraźnie zdwoił, chwilami postępował spokojnie, to znów stawał, wykrzykiwał, śmiał i śpiewał jakby z sobą wesołą prowadził rozmowę.
I słychać było jak przemawiał do siebie.
— Prokopie, stary pijaku... a co! znowu z karczmiska od żyda? hę? a nie mówiłem to ja tobie, że to się źle skończy? ot tak kiedyś pod ławą...
— Kochanie, — odpowiadał sam sobie po chwili, — wszystko to się robi dla ludzi, proszą o radę, jak nie poradzić? ofiarują kieliszek, jak nie przyjąć? byłoby nieludzko..... a głowa słaba i zaraz w niéj się bałamuci.
— Co ty gadasz głowa słaba? ot to osioł! a gdzież jest taka druga jak twoja?
I począł się śmiać do rozpuku.
— Wszystko to bałwany, jak im dwadzieścia razy czego nie powiesz, to nie zrozumieją, chociażby szło o własną ich skórę! Ty, to co innego kochanku!
— A jużciż, znają Prokopa przecie, — dodał poprawując czapkę która mu się na kołnierz już zwieszała, — żeby jaka sprawa zawiła wyświdruje do rdzenia i wyhebluje pod politurę.
— Ale tobie przez to pijaństwo, — rzekł znowu, — i świdrem nie wojować i do politury się nie dobić! Karczma a karczma, — córka hula sobie, ojciec sobie..... czort weź! i po wszystkiem.... Cztery deski, będzie koniec..... a taki ludzie pożałują jak nie stanie, bo kto im to tak poradzi?
Tak sam z sobą rozprawiając głosem przerywanym śmiechem, czkawką i krzykiem, Prokop zbliżył się nieznacznie do idącego naprzeciw Oktawa, który unikając go, drugą wybrał stronę ulicy. Ale cień rzucony od xiężyca go zdradził!
Stary zrównawszy się z nim, stanął, wyprostował, podniósł kij i wielkim głosem zawołał:
— Wer da? kto idzie! stój!
— Swój!
— Swój albo i nie swój! — rzekł pijak przerzynając drogę, to moja ulica, kto ty taki?
Oktaw mógł łatwo uciec, ale mu się to zdało niegodnem jego dostojeństwa, wstrzymał się więc i czekał stolarza który szedł mahając ku niemu.
— Swój albo i nie swój! — powtarzał — zkąd? po co? dlaczego? po nocy? jaki swój?
To mówiąc spojrzał mu w oczy i poznał nareszcie.
— A! Żeliziak! — rzekł poufale, — co ty tu robisz, hę? włóczysz się po nocy?
— Wracam z przechadzki od młyna.
— Od młyna! a cóż w tym młynie? słowa mielą czy kości ludzkie? gadaj?
— Mąkę na chleb, mości Prokopie.
— Mąkę albo i nie mąkę! — odezwał się pijak, — z téj mąki nie będzie chleba! ani korowaja ani pieroga... rozumiesz!
— Dlaczego?
— Dlatego że ja wiem zkąd ty powracasz paniczyku, — rzekł Prokop drogę mu sobą zapierając — byłeś u Andzi, prawda? no! przyznaj się! To łotr dziewczyna! jaka matka, taka córka, niema co mówić! ona zwodzi ciebie i pięćdziesięciu dudków takich jak ty, i będziecie się włóczyć za nią a ona z was się śmiać! Djabeł w niéj siedzi, wiesz, to najpewniejsza rzecz... zajrzyj jéj w oczy, jaki jest djabeł, mówię tobie i rogaty do tego! Ale powiedzże mi paniczyku, niechże sobie inni, po co ty chodzisz do Andzi? he?
— Mylisz się Prokopie, ja tam nie byłem!
— A! a! gadaj zdrów takim jakeś sam..... żebyś i nie chciał być tobyś musiał, bo ona by cię sama wciągnęła? A ty wiesz bratku co to kobieta? otóż ja ci powiem — słuchaj!..... nic innego tylko djabeł!
— Co wam się roi, dajcież mi pokój śmiejąc się rzekł Oktaw, — ani znam ani wiem.
— I znasz i wiesz! — odparł stary usiłując utrzymać się na nogach, co mu niełatwo przychodziło stojąc w miejscu. — Myślisz sobie: trzeba zełgać przed starym Prokopem, a nuż kijem obłoży? Mogłoby to być! ale nie! Żebym miał bić wszystkich których Andzia zwodzi, w lesieby kijów nie stało. No! tamte trutnie to co innego, ale powiedzże mnie, tobie to na co! — Dziewczyna niegłupia, kupisz jéj co, przyjmie, potraktujesz, nie od tego, ale żebyś ty ją zbałamucił nie myślę, onaby ciebie zaprowadziła na nitce do starego didka swojego tatka... bo to jako żywo nie moja córka ale własna didkowa! Co mnie do niéj, niechaj on jéj pilnuje! Ja mam inne rzeczy do roboty!
Oktaw chciał odejść, ale stary mu nie dał.
— Poczekajno, — rzekł, — rozmówmy się. Ja ci powiem dlaczego ja pijany, nie tak bardzo pijany, ale trochę, bo wszystko tu w miasteczku na mojéj głowie..... nic się nie dzieje bez Prokopa, on sędzia, on przysiężny, on swat, on kum, głowa i co potrzeba... No! to tak daléj nie może być, mnie wódka spali, ja temu nie wystarczę, niech sobie innego wybiorą! powiedz im żeby sobie drugiego poszukali!
I natychmiast przechodząc do innego przedmiotu z łatwością jaką mają tylko pijani dla których logika ma cale inne prawidła, odezwał się znowu:
— Przyznaj się żeś był u Andzi!
I pogładził go pod brodę.
— No, przyznaj się, nic ci nie będzie! a co mnie to szkodzi! chcę tylko wiedziéć żeby ci dać naukę... Tyś jeszcze paniczyku młody, nic nie rozumiesz, a mnie już bywało i na wozie i pod wozem.
— Ale jako żywo nigdziem nie był! wracam od młynów, chodziłem z panem Joachimem! — począł się tłumaczyć Oktaw chcąc pozbyć starego.
— No, to gdzież ten Joachim? utopiliście go pod kołem młyńskiém żeby was nie wydał?
— Powrócił do domu...
— A tobie tędy było bliżéj do dworku? hę? jaki bo ty mądry, przez piec do drzwi...
— Mój Prokopie, alboż to już po ulicy chodzić niewolno, czy co, że się do ludzi czepiacie.
— Po ulicy chodzić nikt nie broni! mnie to ni grzeje ni studzi! chodź ty sobie całe życie, ale co wychodzisz?? nu! gadaj!
— A! dajcież mi pokój! noc, czasby i wam do domu i mnie.
— Dawno! ale widzicie, — rzekł niepozbyty pijak, — ja mam całą gromadę na mojéj głowie, a wy jednę dziewczynę, i oba musiemy się włóczyć po nocy..... Patrzajcie, — dodał, — ditkowe dziecko już się jéj i paniczyka zachciało! a ładna bestyja, tylko takie nic potem jak matka... I tamta była gdyby malowana, co z tego?... Prokop pije i pamięci zapić nie może choć posiwiał... ot co to one umieją!
Stary ruszył się z miejsca, a Oktaw chciał skorzystać z tego i uchyliwszy głowy odchodził, gdy Prokop pochwycił go za rękę.
— Zięciaszku, kochanie, poprowadź mnie do chaty! czegoś dziś nogi jak słomiane choć ci się klnę że wyżéj półkwarty nie było! Może jeden, może dwa kieliszki pieprzówki! Tylko do furtki mnie pomóż, a ja ci odsłużę..... zobaczysz, powiem ci wszystko prawdę o Andzi, a to ci potrzeba wiedziéć kiedy i ty już tędy chodzisz... Nic jeszcze nie wiesz...
— A gdyby mnie niebyło, Prokopie, któżby cię do domu zawiódł? — spytał Oktaw nie wiedząc co począć.
— Gdyby ciebie nie było! słuchaj, tobym się nie zatrzymał, szedł a szedł i nogiby się nie poplątały, nie potrzebowałbym łaski niczyjéj, a ot kurczu dostałem... ani rozgiąć kolan i to nie od wódki ale od siedzenia i pracy... Cały dzień sądziłem sprawy nie wstając z za stołu, jużciż to robota, podprowadź mnie kochanku, a pytaj mnie o co chcesz, wszystko tobie powiem, pod chejrymem... Gadaj bezpiecznie co z starego wyciągniesz to twoje, bo ja jutro zapomnę nawet żeśmy się dzisiaj widzieli...... Nie dla tego żebym był pijany, ale że tyle mam na głowie, co strach...
Nie było sposobu uwolnić się od starego, Oktaw więc, choć w duszy nie rad, musiał go ująć pod rękę i zawrócić się z nim do furtki.
— Prawda, oczy! — rzekł zmieniając przedmiot Prokop, — szatańskie, kiedy na mnie spojrzy, a długo potrzyma oczyska te, to mi się robi straszno, cóż to wam? Wszyscy za nią latają poszalawszy, ale jéj nikt tak nie zna jak ja, mnie pytaj! Wiele was jest wyprowadzi w pole... didkowa córka! uciekaj pókiś cały! ja ci to mówię!
Mruczał tak niezrozumiale jedno powtarzając stary Prokop z ciężkością po stroméj ścieżce drapiąc się do góry, nareszcie stanąwszy u parkanu rozśmiał się głośno.
— Bywaj zdrów! myślałem zawsze, że ty masz rozum, a ty taki głupi jak i drudzy! dobranoc!
Nierad z siebie powrócił Oktaw do cichéj izdebki i gdy padł znużony na pościel, rozgorączkowana wyobraźnia przedłużyła mu wrażenia dzienne, mieszając w jedno wszystkie dnia obrazy i postacie. Adela, Podkomorzanka, pan Joachim, Prokop i Andzia, najdziwaczniéj splątani z sobą, przykrą do ranka stali się dlań zmorą. Wśród tłumu tych męczących go mar, które z kolei zbliżały się i oddalały gnębiąc go wyrzutami i naciskając szyderstwy, występowały to Adela ze swym uśmiechem anielskim, to Andzia z przebijającém wejrzeniem powtarzająca mu ciągle — O mroku na pagórku...
Obudził się zbity i zmęczony, ale w uszach ciągle mu brzmiały jak pokusa nieodstępna wyrazy stolarzanki, któréj twarzyczka i groźne oczy z brwiami czarnemi niepozbyte goniły go wszędzie.
Są obrazy tak silnie piętnujące się we śnie na mózgu człowieka, że na wieki w nim zostają; przypomina je jak rzeczywistość, mieszają się do życia wypadków, choć marą przeleciały w chwili gorączkowego snu tylko. Oktaw tak otrząść się nie mógł twarzy Andzi, która z przypomnieniami lat dziecinnych startemi już, splotła się na nowo.
Wczoraj jeszcze miał ku niéj litość tylko, a ideałem dlań była czysta piękność Adeli, otoczona aureolą tak jasną, że ślepł od niéj olśniony; — dziś obraz ów uroczy zbladł przy ziemskim z całą potęgą rzeczywistości stojącym mu na oczach. — Tamto rozwiało się jak niebiańskie widzenie, niepochwycone, dalekie, a choć w głębi zostały po niem światłości, żywiéj serce biło do dzikiego uśmiechu prostéj dziewczyny, któréj głos brzmiał szatańskiemi obietnicami szczęścia.
Wstydził się swojego marzenia młody chłopiec, upokorzony był zmianą jaką odkrył w sobie, ale czuł się jak w gorączce nie mogąc pokonać choroby... Wstał ciężki i zawstydzony nie śmiejąc nawet myśléć aby pójść do Podkomorzanki rano, choć był przynieść tam coś obiecał. Zdawało mu się że na jego twarzy, w oczach, wyczytają wszyscy zajęcie wiejską dziewczynę poniżające, dziwne, niepojęte, niedarowane temu kto pokochał raz przed Adelą.
Został więc osłabły pod pozorem choroby w izdebce swojéj, usiłując czytaniem i pracą pozbyć się przypomnień snu który mu jeszcze myśl mącił. Dzień przeszedł powolnie, ciężko, nieskończonemi godziny, wlokąc się do wieczora, ale im słońce niżéj zstępowało nad ziemię, ten niepokój Oktawa prześladowanego słowy czarownicy ogarniał gwałtowniéj.
Nie myślał on wcale iść na górę gdzie mu płoche dziewczę wieczorną wskazało godzinę, czuł że związałby się na wieki tym krokiem nieopatrznym, że skalałby wspomnienie chwili owéj, gdy tam raz pierwszy zobaczył Adelę, ale im bliżéj było zmierzchu tem okrutniejsza porywała go bojaźń i szał niepojęty. Głowa paliła się, serce biło, ręce drżały, a wejrzenie błąkając się po xiędze, nic z niéj schwytać nie mogło.
Szczęściem o zachodzie słońca zerwał się gwałtowny wicher, który przenosił chmury czarne; i sucha burza jakaś. Na zachodzie tylko czerwona łuna świeciła, a niebo całe osłonione było gęstemi obłoki które w oczach zdawały się zbierać, kłębić i biegły na drugi koniec widnokręgu. Zmierzchało gwałtownie, deszcz zdawał się grozić co chwila, Oktaw pomyślał że nikt w taką porę przechadzać się nie może i spragniony wyjść, a pewien będąc że Andzi nie spotka, wyleciał sam prawie nie wiedząc co czyni, ku murom pojezuickim. Co go tam wiodło? któż serce zrozumie? po co szedł? dlaczego sam przed sobą burzą się tłumaczył?
Na uliczkach miasta pusto było zupełnie, wiatr unosił ogromne kłęby kurzawy która zasypywała oczy i rozbijała się o ściany domostw, lub biegła w głębie ciasne zaułków — oczekiwanie burzy wstrzymywało każdego w domu.
Oktaw przebiegał ścieżkę ku pagórkowi wiodącą, zawahał się chwilę naprzeciw jezuickich murów, zdawał walczyć czy iść lub obrócić gdzieindziéj, wreszcie posunął pod cień drzew zarastających cmentarz i ogród, i z bijącem sercem przypadł na ławie u starego rozwalonego ogrodzenia.
Tu uczuwszy się sam począł szydzić z niepokoju i bojaźni własnéj i poić się gorzkiemi wymówki.
Zmianą którą często podobny stan duszy wywołuje, z rozmarzonego stał się zimny i szyderski, smagał się śmiesznością swego położenia, kłamstwy które sam sobie w ciągu dnia naprawił, upadkiem na którego był drodze. — W téj chwili powiedział sobie wszystkie prawdy jakieby mógł najsurowszy wyrzec sędzia.
Ale wśród patetycznéj przemowy, zaszeleściały obok gałęzie, ręka czyjaś padła mu na ramię i poza sobą ujrzał Andzię stojącą, zarumienioną, z uśmiechem smutnym i groźnie zwróconemi czarnemi oczyma.
— Patrzcie, — odezwała się cicho dziewczyna, — przyszedł! tegom się nie spodziewała!
— Ani ja, żebyś ty tu była! — uśmiechając się ale zmieszany rzekł Oktaw.
— A czegóżeś w burzę i wicher pędził tak na górę? E! kłamiesz paniczu! spodziewałeś się! wiedziałeś że ja tu będę...
Łatwo was słówkiem pociągnąć! — dodała smutnie, — każdy z was leci oszalały, a powraca zawstydzony i smutny...
Prawda, — odezwała się zawachawszy, rumieniąc znowu — przyznaj paniczyku, że bardzo źle myślałeś o mnie idąc tutaj... i gdybyś mnie nie osądził wietrznicą i pustą, czybyś przyszedł do prostéj dziewczyny... Otóż to sądy ludzkie i miłość wasza!
Łez dwie błyszczących trysły z oczów Anusi i zatrzymały się na długich jéj rzęsach, głos stał się drżący i pierś poruszyła się gwałtownie.
— Ale cóżem ja temu winna że mówię co pomyślę, że idę gdzie mi się zamarzy, że szukam ludzi i śmieję się im w oczy śmiało i nie kryję i czasem szaleję... Ci co kłamią, co się chowają, tym nic, bezkarnie uchodzi broić, mnie już osądzono! osądzono! ojciec własny i ty paniczyku!
Załamała ręce a łzy polały się jéj po twarzy. Oktaw ostygł i żal mu się zrobiło biednéj dziewczyny.
— Co ci jest? — zawołał — cóżem ja zrobił? czem mogłem ci wyrządzić przykrość?
Andzia nic nie odpowiedziała, groźne jéj wejrzenie zmieniło się w łagodne, usta poczęły uśmiechać, spojrzała na chłopca i podała mu rękę ściskając dłoń jego z całéj siły.
— E! to nic! to nic! zwyczajnie Andzine dzieciństwo! nie słuchajcie! co to wam szkodzi, że proste dziewczę zapłacze i poboli? Ot, jużem i wesoła jak dawniéj bywało, pamiętacie, kiedy to nigdy się nie płakało, chyba z bólu i strachu. Teraz to inaczéj się boli i lęka inaczéj. A i wyście się bardzo odmienili mój paniczyku, taki z was smutny i zamyślony zrobił się człowiek, takeście zestarzeli...
— To prawda, Andziu, ale téż i lat niemało temu.
— Mało, nie mało, kto to policzy i powie! komu one za wiele stały a innym przeleciały błyskawicą! A prawda, żeśmy się wówczas kochali bardzo i widywali co dnia; ale potem Andzia wyrosła na nic dobrego, a panicz na rozumnego człowieka i wszystko poszło w niepamięć. Przyznajcie się, — poczęła po chwili namysłu, — że i wy mnie macie za taką jak wszyscy, wiecie że biegam za muzyką, że chłopców koło mnie ćma, że dla mnie nocy ni dnia niema, i myśleliście sobie... a! nie chcę mówić coście dumali... Ale wiecie po com tu przyszła?
— Przypadkiem.
— Nie, tak jak wy, umyślnie, na co kłamać? Co mnie tam obchodzi jak ludzie osądzą, ja o nich nie dbam wiele, ale z wami co innego; znamy się od dziecka, widzieliście mnie inszą, nie chcę żebyście myśleli żem się marnie zwalała! Jedno wam tylko powiedziéć chciałam... jedno... nie rzucajcie wy na mnie kamieniem, trzpiotam się, bo mi smutno na świecie sierocie, alem taka jakem była gdyśmy się piaskiem bawili...
To mówiąc zarumieniła się cała i wstrzęsła konwulsyjnie.
Ponad ich głowami przelatywała właśnie burza, i gałęzie drzew chrzęszcząc ugięły się do ziemi, a kilka z nich skręcone wichrem pospadały, i w ruinach ze świstem i szumem przedarł się wiatr gwałtownie aż cegły z gzemsów runęły w czarne groty z głuchym łoskotem.
Andzia przeżegnała się, Oktaw machinalnie przysunął do muru, a grom potężny rozległ się w dolinie i na chwilę zagłuszył wszystko. — Deszcz lunął tak gęsty i ulewny, że świat zakrył przed ich oczyma ćmą grubą, wśród któréj niekiedy jasny błysk oślepiał na chwilę, i coraz większe ogarniały ich ciemności. Przybliżeni do siebie stali tak chwilę niemi przed tym wspaniałym obrazem zamętu, który się odbił w duszy Oktawa.
— Otóż, — rzekła, przysłaniając się malowniczo narzuconą chustą na głowę Andzia, — na co się to panicze narażają chodząc wieczór na przechadzkę..... mokniesz pan teraz przestraszony, i nie wiesz jak powrócisz do domu i czem się ojcu wytłumaczysz? Mnie przynajmniéj nikt nie spyta gdziem była i dlaczego przemoknę do nitki. Cóż komu do sieroty? gdybym utonęła w stawie lub powiesiła się na gałęzi, ledwieby kto spytał gdzie się Andzia podziała..... a byliby tacy coby przysięgali żem z żołnierzami uciekła!
— Dlaczegóż nie siedzisz w domu, i narażasz się na złe języki? — spytał Oktaw.
— A! zamknięcie mnie dusi, cisza mnie przeraża, sama jedna ginę, mnie trzeba powietrza, słońca, ludzi, śpiewu, wówczas nie tak czuję duszy tęsknotę i boleść serdeczną. Pan Bóg stworzył mnie omyłką do jakiegoś innego życia..... ja to czuję..... a myślicież żeby nie powiedzieli na zamkniętą, że boję się oczów bom coś zbroiła złego? Andzia już przepadła i nic jéj nie ocali!
To mówiąc zakryła oczy chustką, a rzewny głos jéj poruszył Oktawa do głębi.
— Cóż się bo z tobą dziś dzieje, — rzekł, wszyscy cię mają za wesołą i trzpiota, a tobie tak ciężko na świecie!
Oj! ciężko, — odpowiedziała przytulając się do niego z uczuciem i drżeniem, ty nie wiesz paniczu jak ciężko. Dzieckiem puszczona byłam sierotą na łaskę Bożą, po słówku zbierałam mowę któréj nie było mi komu włożyć w usta, po jednéj pruszynce pociechę wyżebraną jak jałmużnę..... Ojciec mnie nigdy nie pogłaskał a przeklinał ile razy zobaczył..... Teraz rojem za mną ludzie, ale czy dla mnie? miło im popatrzéć na twarz wesołą, posłyszeć śpiewkę i podurzyć się myśląc że mnie bałamucą..... Ja szaleję, ale w duszy! nikt moich łez nie widzi..... przecież wielem ich już wypłakała!
Te słowa tęskne, poetyczne prawie, tak prawdziwym natchnione były smutkiem, coraz głębiéj sięgały do duszy chłopaka, który się uczuł przeniesiony jakby w kraj lat dziecinnych, zapomniał o wszystkiem i choć ulewa przejmowała do nitki, pozostał wkuty przy drżącéj Andzi która dłoń jego z gorączkową siłą cisnęła.
— Z dawnych lat, — rzekła mu po chwili, — jedno mnie zostało przypomnienie serdeczne, to wasze..... jam zawsze was kochała jak brata, wyście dla mnie byli zawsze dobrym i litościwym, nawet teraz nie boicie się zwalać zbliżając do mnie... O! ja wam umiem być wdzięczną..... Ale, na Boga, nie wierzcie temu co mówią ludzie, co wczoraj nawet mój ojciec, mnie nikt nie zna, prócz staréj Agafji... a może i ona..... Patrzcie na mnie, ja wam na te pioruny Boże przysięgam, żem taka jak byłam dziewczęciem, żem nie łotrzyca uliczna choć oplwana od ludzi. Możecie śmiało dotknąć téj dłoni któréj nikt nie uścisnął tak śmiało... a miejcie zawsze jak dawniéj litość nademną... i nikomu, nikomu, choćby oczom swoim nie wierzcie....
Gdy coraz żywiéj domawiała tych słów, a Oktaw miał na ustach odpowiedź, Andzia nagle zbliżyła się ku niemu i gorącemi usty wycisnęła mu pocałunek na czole, wyrwała się i uciekła w głąb ruin nie oglądając za siebie.
Młody chłopak stał długą chwilę prawie oszalały wzburzonemi uczuciami, niespodziewanemi słowy i całem Anny postępowaniem; litość, miłość jakaś dzika i zwierzęca, niepohamowany pociąg i strach zarazem niepojęty ogarniały nim. Patrzał za uciekającą nie śmiejąc ją gonić, powtarzał jéj słowa, wzdrygał się, chciał leciéć, hamował. Burza wrzała coraz zajadléj, ale deszcz się przejął nieco i pioruny gęste zastąpiły go, a po każdym z nich wicher z nową zajadłością potrząsał drzewami z których kilka runęły wyrwane burzą i potrzaskane gromem.
Oktaw stał pod murem osłupiały...
Między dniem wczorajszym spokojnych marzeń w krainach ideału, a dniem dzisiejszym tak gorączkowo rozkosznym, jaka różnica! Wczoraj jeszcze był spokojny i spoglądał w przyszłość niezmienionem okiem, teraz lękał się w nią spojrzéć, przerażał, i sumienie gryzło go jakby popełnił występek. Napróżno pytał się siebie czem przewinił, nie umiał znaleźć grzechu, a szpony jego mściwe czuł w sobie.
I widział, że choć namiętność któréj nie pojmował, co go zawiodła na to miejsce, już mu paliła wnętrzności trucizną, — nie umiałby się jéj oprzéć raz drugi, poszedłby jeszcze zwyciężony by znowu cierpieć...
Obraz Andzi zaczynał w wyobraźni jego nabierać potęgi i uroku, nie była to już prosta dziewczyna, była to Ofelia Hamleta, był to znowu ideał jakiś dziwaczny, tem straszniejszy że łzami nęcił i smutkiem przywabiał.
W oczach jego zgasło wszystko — obowiązki pracy, przyszłości nadzieje, czysty uśmiech Adeli, a serce biło gwałtownie i na czole palił stigmat pocałunku jak rozpieczone żelazo. Szalone dziewczę byłoby go omamiło jednem wejrzeniem może, ale urok trwałby chwilę gdyby nie łzy i tęsknota, gdyby nie język boleści najwymowniejszy na świecie.
— Ona jest nieszczęśliwą, mówił do siebie — biedne dziecko... biedne dziecko... ona mnie kocha! ona potrzebuje pociechy! Co począć? jak się obronić!
— Uciekać, mówił rozum... uciekać!
— Ona umrze, — odzywało się serce, — ona się zgubi, ja mogę ją dźwignąć — ja jeden mogę ją ocalić!
Śmiech szyderski rozległ się w téj chwili po ruinach i zagłuszył szum wichru tak był przeraźliwy i straszny. Oktaw zadrżał i dreszcz przeszedł mu od stóp do głów...
Wtem z za wyłomu kościoła pokazała się blada z rozczochranemi włosy twarz nieznajomego z dworkowéj ulicy.
Człowiek ten, jak śmiech jego dowodził, był świadkiem schadzki, i po ludzku musiał ją sobie wytłumaczyć w sposób sprośny... Oktaw zadrżał nad następstwy jakie to mogło sprowadzić. Stał nie śmiejąc się już ruszyć, czekając szyderstw lub nauki która go spotkać miała, bojąc się uchodzić i czując potrzebę nastawienia czoła na drugą burzę straszniejszą dlań od pierwszéj.
Nieznajomy, który stał w czasie ulewy pod sklepieniem kaplicy niedalekiéj, wychylił się, przelazł przez gruzy, i szybkim krokiem zbliżył się do oblanego wstydem Oktawa.
Twarz jego jednak nie okazywała ochoty do szyderstwa, smutna była i ponura, pełna jakiegoś politowania i dobroci...
— Daruj mi ten śmiech, — rzekł powoli, — było to mimowolne..... widziałem was, ale się nie macie czego lękać..... mnie tu nikt nie zna, ja nic nie powiem nikomu..... Jam stary, — dodał, — ale i ja byłem w Arkadji i wiem jaką się drogą z krainy czarów wychodzi! Spojrzyj na mnie, jam wędrowiec co odbył tę pielgrzymkę..... powiedz sobie że i ty tak z niéj powrócisz....
— Panie, — odezwał się Oktaw, — możesz to sobie tłumaczyć jak zechcesz, masz prawo, ale pozwól słowem niepokalanem zaręczyć ci, że to było pierwsze i przypadkowe spotkanie, że.....
— Nie potrzebujesz mi nic mówić, — odparł nieznajomy, ja wiem wszystko... miłostki dziecinne, przypomnienie lat młodych..... mimowolnie podsłuchałem wczoraj. Bóg wie jak znalazłem się tu znów dzisiaj..... każde słowo utkwiło we mnie. Tyś nic nie winien, ale ci grozi przyszłość..... Słuchaj: — nie myśl by z uścisku choćby prostego dziewczęcia można się było rozwiązać i uciec czystym i spokojnym. Pocałunek pali, miłość wiąże, wspomnienia trują..... a w końcu zostaje taki szkielet żywy jak ja, wypalony pamięcią, wytęskniony zgryzotą, zbolały, włóczący się, jak mara po świecie, na którym tylko upiorem.
Zmierzch padał coraz gęstszy, ale po chwilowéj burzy która przeleciała ponad doliną Kaniowiec, już od zachodu czerwieniła się łuna jasna, i z drugiéj strony wschodził opłukany xiężyc rumianą tarczę swą dźwigając powoli z za drzew otaczających klasztor.
Strumienie deszczu płynęły jeszcze z pagórka gliniastemi wyrwami, a z ziemi podnosiły się pary ku górze, liście odżyły, zapach zieleni napełniał powietrze.....
Nieznajomy wziął Oktawa za rękę.
— Chodźmy, — rzekł, — stać tu ci nawet niebezpiecznie, w powietrzu tem trucizna dla ciebie... biedny chłopcze... I powiedz mi, dorzucił porywczo z ruchem gwałtownym, co myślisz począć? Przypadek uczynił mnie twoim powiernikiem, doświadczeńszego dać ci nie mógł — mów otwarcie. — Co myślisz począć?
— Mów, cobyś zrobił kiedy wiesz wszystko?
— Ja dziś, a ty... o! wielka to różnica! ja za serce coby mnie pokochało, za usta coby mi zwilżyły czoło takim pocałunkiem, dałbym życie, — dodał z uśmiechem bolejącym nieznajomy, — ale ty... masz li prawo sprzedawać to czego nie znasz, za to co ci darmo jeszcze przyszłość dać może? — Ja! a ty! zwiędły chwast i wyrastający kwiat! Nie, mów co uczynisz...
— Nie wiem, — rzekł Oktaw, — jestem odurzony, nie pan siebie, litość raczéj niż inne uczucie mnie wiąże...
— Litość! — rozśmiał się starszy, — biedny kłamco! jakeś to od wczoraj nauczył się sam przed sobą tłumaczyć i uczucia swe rozbierać! Ty to nazywasz litością!
Ha, zresztą, — dodał — ja ci nic nie powiem, najlepsza rada już się na nic nie przydała, gdy ogień objął budynek..... nie mówmy o tem lepiéj, jabym krzyczał namiętność, ty byś wołał litość! nigdybyśmy się pono zrozumieć nie mogli.
Ale słuchaj, — los nas zapoznał z sobą, a ja choć od ludzi jak od dzikiego zwierza uciekam, może rad jestem temu. W miasteczku nie mam przemówić do kogo, bo może niewarto... prześladują mnie głupią ciekawością swoją, ja ich nie chcę! Stare to graty... ja lubię młodych, w nich jest choć iskra uczucia, a choćby i namiętności, ale coś żyje, a my starzy już dogniwamy tylko, tarzając się w błocie..... Bądźmy przyjaciołmi... może to przyda ci się na co, a pewno nie zaszkodzi! A! gdyby to młodość z cudzego mogła doświadczenia korzystać!
Powiedzże mi, — dodał, — powiedz kto jesteś... co tu robisz, jaką sobie kujesz przyszłość, co marzysz? nie gardź dłonią która się ku tobie wyciąga, nie przywykła ona ludziom się napraszać.
Oktaw chwycił rękę nieznajomego i uścisnął ją w milczeniu, głos jego choć chwilami szyderski i cierpki, przemawiał do duszy, znać w nim było cierpienie, osamotnienie, ale płonęła jakaś poczciwa iskierka miłości ku ludziom.
— Panie, — odezwał się Oktaw, — trudno mi będzie powiedziéć ci coś o sobie... nie jestem niczem, pracuję by zostać czemś, by się oswobodzić, by stanąć o swych siłach. Ojciec mój! ale wy i jego nie znacie! Oto nasz dworek tam w starych drzewach ukryty, gdzie on święcie pół życia przebolał, gdzie ja spojrzałem na świat rozjaśnionemi oczyma. A! trzeba abyś go poznał, bo to święty i wielki człowiek stary Żelizo, nie naszych czasów, nie dzisiejszego pokolenia! Mógłżebym panu opisać to, co mi się na ziemi najwspanialszem wydaje, jego boleść i cierpliwość niezmożoną, wytrwanie w cierpieniu i spokój duszy. Z małegośmy wyszli, a samą wielkością charakteru starzec ten zyskał poszanowanie i miłość u świata. Staraśmy szlachta téj ruskiéj ziemi, ale dawno wydziedziczeni z własnego zagona, musieliśmy pracować na cudzem; ojciec wprzódy zarządzał majątkami w sąsiedztwie, nieostrożne zerwanie się w czasie pożaru na ratunek, raziło go paraliżem i niemocą... Od lat wielu leży w łóżku bezwładny, ale choroba stała się dlań błogosławieństwem, nauczył się w niéj modlić i stał przez nią świętym. Panie! — zawołał Oktaw, — potrzeba go poznać, aby pojąć, czem jest stary Żelizo!
Ubodzy jesteśmy, mam tylko matkę i ojca, do nich należy życie moje.
Chcesz wiedzieć o czem marzę? — chcę być dla nich pomocą i wsparciem, chcę się poświęcić, by im starość uczynić pogodną i szczęśliwą.
— Ale dla siebie, dla serca? czego pragnąłeś mój młody przyjacielu?
— Dla siebie — zajęknął się Oktaw, — niedawno jeszcze marzeń i nadziei nie miałem, cały byłem w pracy i przyszłości moich starych rodziców. Wiatr jakiś wionął na mnie, wyobraźnię rozkołysał, nie poznaję siebie... Wczoraj jeszcze byłem tak spokojny i szczęśliwy, inny obraz nosiłem na sercu... wyżéj sięgałem myślą... dziś, nie znam siebie, wszystko się zaćmiło i zczerniało... sam nie wiem co począć?
— Zwyciężyć nie potrafisz, — rzekł nieznajomy, — uciec byśmógł tylko.
Ale czy dziś zechcesz uciekać?
Nie! nie! — rozśmiał się szydersko — człowiek uciec nie potrafi od siebie, a gdziebykolwiek poszedł, wlecze z sobą niebezpieczeństwo... Wczoraj powiadasz, śnił ci się wyższy ideał, daléj sięgałeś uczuciem, ale już miałeś ten głód w sercu który raz rozbudzony nigdy się nasycić nie daje... jutro, Bóg cię ustrzedz może, tyś bezsilny i rada moja nic potem... próżne słowa! próżne rady!
— Więc cóż począć? — rzekł Oktaw.
Nieznajomy stanął nagle wśród drogi, popatrzał nań długo, a w oczach łzy mu się zdawały pokazywać.
— Powiesić się lub utopić zawczasu, — zawołał, — może byłoby najlepiéj — żelazną wolą zgnieść człowieka w sobie, a wyrobić posąg uczciwy... należałoby sprobować... ale fatalność! fatalność! nie! niema środka losu uniknąć, myśmy słabi, a dola ma dłoń kamienną!...
To mówiąc pochwycił rękę młodego człowieka i potrząsłszy nią, szybko się od niego oddalił.
W dworku Podkomorzanki siedział prawie dzień cały pan Joachim, nastawując czoło niebezpieczeństwu, którego wielkość powoli zmniejszał sam sobie, pochwycony urokiem niewysłowionym. Raz jeszcze kosztował życia i ktoby nań teraz spojrzał baczniéj, poznałby łatwo, że wielka w nim zaszła zmiana od powrotu ze wsi... Twarz nawet nosił rozpromienioną, uśmiechniętą, jaśniejszą i w świat patrzał z zajęciem, jakiego w nim dawniéj nie budził. — Ludzie obchodzili go więcéj, on sam chwytał się na nadziejach i rachunkach na przyszłość, weselszym czuł się w sercu, odmłodniałym i szczęśliwym prawie. — Uczucie jego nie miało charakteru, jaki przybiera w młodości gdy po raz pierwszy wybucha, jakkolwiek silne bo w sercu świeżem zasiane, uśmierzone było latami, smutkiem przecierpianym, zawodami; pogodne było i łagodne jak piękny dzień jesienny. Pan Joachim sam je przed sobą ledwie nie ojcowskim przywiązaniem tłumaczył tak było czyste i poczciwe. Módz kochać kogoś i życie mu poświęcić już dlań wielkiem było szczęściem.
Przecież nie była to miłość jesienna co nic nie pragnie i wyrzeka się wszelkich nadziei; przychodziły chwile odrodzenia w których marzenie złote swe namioty rozpościerało nad głową znużoną; a boleść co przebudzeniu ze snów towarzyszyła miała swą rozkosz i błogość.
Ten stan nowy wprawił pana Joachima w spokój zupełny, nie czując jeszcze w sobie namiętności, nie straciwszy pokoju ducha, poddał mu się za powrotem i zabezpieczył zupełnie.
— Zląkłem się niepotrzebnie, — mówił w sobie — to nie jest miłość coby mnie nieszczęśliwym bo szalonym uczynić mogła, to poczciwe przywiązanie ciche, co się nigdy nie wyda z sobą i zamrze ze mną nieznane u mnie chwil parę osłodzi... Możnaż ją widziéć i nie pokochać, i nie ocenić i nie przywiązać się, i nie przyklęknąć na chwilę?
Nie trzeba więc było wabić i ciągnąć pana Joachima do dworku Podkomorzanki, sam on poszedł tam chętnie i poddał się złotemu jarzmu z ochotą. — Gospodyni rada mu była i wdzięczna, Adela z serca dziękowała, zbliżyli się, poznali lepiéj, spoufalili, i w kilka dni Wielica stał się domownikiem prawie.
Znaczna dla obcych była ta zmiana stosunków pana Joachima który dotąd nie tak poufale, nie tak posłusznie żył z sąsiadką, a choć sam nie postrzegał różnicy, biła ona w oczy wszystkich.
Powoływano go tam od rana, to na przechadzki, to do czytania, to na rozmowę i radę, a wreszcie Podkomorzanka potrafiła wytłumaczyć panu Joachimowi, że powinien u niéj jadać, i niewarto mu trzymać osobnego stołu dla siebie. W ten sposób mniéj już Wielica był w domu niż u Podkomorzanki... która się także nie postrzegła, coraz bardziéj rozmiłowując w człowieku, że ściągała na siebie i na niego i niepotrzebne domysły i złośliwe posądzenia.
Były to może jedyne chwile szczęśliwe w życiu biednego Wielicy, który całkiem oślepł na niebezpieczeństwo, a czując się lubionym a potrzebnym, odżywał na nowo.
W istocie Podkomorzanka zbliżając się doń, pokochała go jak brata, i z żywością sobie właściwą, nie wahała mu się tego okazywać, a Adela...
To pewna że uczucie budzi się uczuciem, że oczy nie kłamią choć usta milczą, że w głosie nawet i ruchu zdradza się miłość wszelka i staje wprzód zrozumiałą dla tego ku któremu się zwraca, niżeli ją słowo wypowie. A choć Wielica nigdy ruchem, wyrazem, ni wejrzeniem nie zdradził się dobrowolnie, mogłaż Adela nie poznać co się w jego sercu działo?
Zgadywało dziewczę i obawiało się odgadnąć i tłumaczyło przed sobą niedoświadczeniem własnem — powtarzając: — To być nie może! — A głos wewnętrzny mówił pocichu: — Tak jest!
Przypuszczając nawet że ją kochał, Adela raczéj była dumną tém niż przelęknioną. — Znajdowała go prawie młodym, a twarz smutna i poorana cierpieniem, nie była dla niéj bez wdzięku; czuła że na jego ramieniu śmiało się oprzéć było można, na piersi spocząć bezpiecznie, a sercu jego otworzyć, poskarżyć i zaufać.
Budzące się w niéj uczucie dla Wielicy nie wytrysło gwałtownie z cechami namiętności i porywu, ale zjawiło się maluczkie, nieznaczne, łagodne, ciche, nieprzerażające a przecież niepokonane...
Codzień on stawał się jéj potrzebniejszym, rozumiała go co chwila lepiéj, oceniała wyżéj, wreszcie głos nawet jego mile zaczynał brzmieć w uchu, a gdy odszedł, dom czegoś zdawał się pusty, życiu brakło woni i blasku. Oczekiwano go niecierpliwie, puszczano niechętnie, a Podkomorzanka nie dziwując się wcale przywiązaniu Adeli które podzielała, jeszcze je poddmuchiwała pochwałami gorącemi i przyjaźnią serdeczną.
— Z tobą, — mówiła Adeli, — wszelkie na mnie spływa szczęście, ot i tego poczciwego Wielicę potrafiłaś mi swoim uśmieszkiem pociągnąć, czego ja nie mogłam dokazać choć pragnęłam od tak dawna. Co téż bo to za człowiek?
Adela rumieniła się na to i wymawiała.
— Ale mów sobie co chcesz, — powtarzała ciotka — on tu nie dla mnie staréj tylko dla ciebie chodzi... a któżby za tobą mój aniele na koniec świata nie poszedł!
— Ciocia mnie psuje!
— Bądź spokojna, gdy przyjdzie pora powiem ci dlatego prawdę...
Nazajutrz po owéj burzy i Żelizo który był przyrzekł przyjść do Podkomorzanki zjawił się przed wieczorem, ale widocznie tak zbladły, zmieniony i nieledwie zawstydzony, że Podkomorzanka która zrozumieć nie mogła co mu jest, posądziła o chorobę.
— Cóż to WPanu jest? — zapytała troskliwie, — widocznie musisz być nie zdrów?
— Zupełnie nic...
— Może to nasza przechadzka wieczorna, — dodał pan Joachim, — nabawiła pana Oktawa potajemnéj febry.
— Nie jestem i nie czuję się chory, — odparł zmieszany Żelizo, — to chwilowe może jakie niedomaganie, na które zważać nietrzeba...
Panna Adela spojrzała nań, ale on spuścił oczy nie czując się godzien spotkać jéj wzroku. W duszy jego dziwnie się wszystko zburzyło i przekształciło! Adela nawet wydała mu się inaczéj, chłodną jakąś istotą, marmurowym posągiem... dom ciasnym, Podkomorzanka nieznośną, pan Joachim niebezpiecznym.
Rozmowa szczęściem poszła torem obojętnym o miasteczku, o burzy, aż pan Joachim zapytał wreszcie.
— A! mówią mi że tylko Szambelan i pan jesteście tak szczęśliwi, że znacie już tajemniczego sąsiada. Widziano pana wczoraj przechadzającego się z nim?
— Dosyć że u nas, uśmiechnął się Żelizo, wszystko natychmiast widzą, słyszą i wiedzą...
— I powtarzają, — rzekł Wielica.
— I powiększają, — zawołała Podkomorzanka. — Ale powiedzże nam pan co o nim?
— Tyle tylko wiem, — odpowiedział Oktaw, — że wczoraj zaskoczony burzą, (tu się mimowolnie zarumienił i zmieszał), spotkałem go na jezuickiéj górze, sam mnie zaczepił, mówiliśmy z sobą niewiele, nie powiedział mi kto jest. — Znać w nim człowieka co ucierpiał i struł sobie życie... ale w głębi musi być dobry i zacny.
— Poznał się także z Szambelanem... jak słychać, — dodał pan Joachim, — ten go nawet w domu odwiedził, jest więc nadzieja, że powoli wszyscy go znać będziemy. Dziś mizantropów mniéj niż kiedy, praktyczność naszych czasów wskazuje w tém niedogodności wiele, a professja spowszedniała.
— Możnaż w istocie być mizantropem, nie będąc na wpół zwierzęciem? — odezwała się Adela — człowiek, zdaje mi się, jest tak dalece stworzony do życia wspólnego, że bez towarzystwa i związku z drugiemi, nawet pojąć go trudno. Gotowam przystać na to, co gdzieś czytałam, że osamotniony dziczeje i małpieje...
— Moja duszo! — przerwała Podkomorzanka, — co téż pleciesz? a asceci!
— Ci nie byli nigdy osamotnieni, — rzekł pan Joachim, — żyli oni w Bogu i z Bogiem, a mimo to, wiemy na jak straszliwe widziadła i pokusy narażała ich samotność i pustynia. Zdaje się że gdy ludzie nie otaczają człowieka, przychodzą nań zmory i mary..... sam on, chyba w nicości i piekle zostać może.....
— Oddalenie się od świata jednak może być czasem lekarstwem, — dodała Podkomorzanka, — a często staje potrzebą...
— Czasowo, — dodał Wielica, — ale po niéj wracamy do ludzi z nową dla nich miłością, lepszą może, bo ugruntowaną na poznaniu ich słabości, mogącą się oprzéć nawet ułomnościom, nawet ciężkim zawodom. Spokojną i nie ślepą jak je malowali starożytni, ale z miłosierdziem poglądającą w świat jasnemi oczyma.
W ciągu następnych kilku tygodni nic się w położeniu osób któreśmy tu poznali, nie odmieniło, młody tylko Żelizo stał się smutniejszy i dawną swą wesołość prawie dziecięcą postradał, gdy pan Joachim przeciwnie zdawał ją odzyskiwać. Pomimo pilnéj baczności jaką panna Petronella i pan Szambelan zwracali na każdy krok sąsiadów, nic jednak zrazu nie odkryli takiego, coby im talenta do tworzenia historji z niczego, dozwalało zużytkować. Były wprawdzie pokuszenia i domysły, ale oprzeć ich gruntowniéj i stwierdzić nie znajdowali zręczności.
Na Oktawa najmniéj patrzano, a choć wieczorami często im z oczów niknął niewiadomo gdzie się podziewając, choć spotykano go błąkającego się w okolicy murów pojezuickich i lesie pobliskim, przechadzki te nie były tak niezwyczajne, by uwagę zwracać mogły lub obudzać domysły. Więcéj niechęci i zazdrości wzniecały częste przesiadywania pana Joachima u Podkomorzanki i szczęśliwemu wybranemu dawano to uczuć przy każdéj najmniejszéj zręczności. Szczególniéj siostra Referendarza patrząc na to okiem zazdrosnem z powodu osnutych przez się zamiarów, wyrzucała bratu, że nie umie wcale zalecać się i najlepszą traci zręczność.
Referendarz słuchał wymówek prawie ulegle, probował nawet postępować wedle planu siostry, ale pomimo to, nie udawało mu się osiedziéć i zadomowieć u Podkomorzanki, którą każde przybycie jego zamrażało.
On sam téż nudził się śmiertelnie w towarzystwie tych pań, i gdyby nie piękne oczy Adeli na których poznać się umiał, dawnoby pewnie porzucił niepotrzebne zachody. Adela jak na wszystkich tak i na nim robiła to wrażenie, które wywiera każda wyższość. Referendarz czuł się ku niéj pociągniony, onieśmielony i zakochany zarazem, przy niéj zdawał się sam sobie lepszym i doskonalszym... Szambelan który tu także bywać pragnął na stopie poufałego przyjaciela, a zbywany był zimną grzecznością, równie z Referendarzem począł czuć urazę do Joachima Wielicy, widząc że nad niemi niezasłużone otrzymał pierwszeństwo i sam jeden tylko korzystał z przybycia Adeli...
Szeptano więc pokątnie, a najjawnieszym skutkiem urazy do Podkomorzanki było zbliżenie się chwilowe Wędżygolskiego do Referendarza i Petronelli, dzielących jego losy i uczucia. Chcieli oni do poczynającego się spisku zaciągnąć professora Malutkiewicza, ale ten się im nie dał i nie na wieleby mógł być przydatny, bo na wszelką plotkę odpowiadał Seneką. — Xiądz Herderski zaś stanął ze starą swą przyjaźnią po stronie Podkomorzanki.
— Czegóż wy od niéj chcecie, co za dzikie pretensje? — mówił, — przyjmuje tych, którzy jéj więcéj do smaku przypadają, możesz zabronić uczciwéj przyjaźni i w niéj wyboru? Przecież nikogo nie odpychają, a stosunki jakie komu przyjemniejsze i swobodniejsze i świat i kościół dozwala i błogosławi... Nikogo jednak nie odstręczają niegrzecznością, wszystkim radzi.
— Bardzo szanuję pana Joachima Wielicę, — mówił na to Szambelan, — ale kiedy on to i my przecie godniśmy jéj towarzystwa, a sąsiad nie jest znowu tak dalece nad nas czemś wyższem w jakimkolwiek względzie, by.....
— Cóż tedy ten sąsiad! co sąsiad! — wołał xiądz Herderski, — porzućcie Waćpaństwo! Kole to was w oczy że się stołuje u Podkomorzanki i zajada jéj zwierzynę, ale by na nas wszystkich nie wystarczyła przecie... a zające i na targu sprzedają.
— Tu nie o zająca chodzi, xięże dziekanie — ale to nieustanne przesiadywanie, już nawet ludzie o tem gadają! — mówił Wędżygolski.
— Cóż powiedzieć mogą?
— Paplą że się myśli starać o pannę Adelę, a toć przecie zważywszy jego wiek i położenie śmieszneby było...
— Śmieszne? ja nie widzę...
— Bo WPan dobrodziéj téż zaślepiony jesteś!
— Ja! mości Szambelanie!
— Tak, asindziéj. Zacny człowiek pan Joachim... aleć mu już nie o żeniaczce myśleć.
— Któż znowu mówi że się żeni!
— Wszyscy!
Dziekan kończył śmiechem rozmowę, którą żółć zazdrosnych goryczą przejmowała. Szambelan wreszcie nie mając przed kim żalów rozwodzić, powrócił trochę do swojéj tokarni i klawicymbału, do ustroni domowéj i pikowego kaftanika, nieznajomy bowiem od ostatniego spotkania z nim wzbudzał już taki przestrach, że Wędżygolski ujrzawszy go zdala, uciekał równie szybko jak dawniéj śledził i gonił.
Jak na przekór teraz, Szambelan spotykał go mimowolnie częściéj niż wprzódy, a Poroniecki śmielszy, nie myślał unikać starego, który jak skoro go zdaleka najrzał, chował się do najbliższego dworku lub za parkan, obawiając być postrzeżonym. — Niepodobna było wyjść wieczór żeby téj postaci strasznéj z rozwianemi włosy i podniesioną głową nie spotkać, musiał więc Szambelan w domu siedziéć. Skutkiem osamotnienia było, że stary począł już nowo wytoczoną ballustradę zakładać przed swoim domkiem; i wrażenie jakie ona sprawić miała, silnie go zajmowało. Dziwił się tylko, że te balaski tak misternie utoczone, tak wdzięcznych kształtów i pięknego rysunku, nie wzbudzały niczyjéj admiracji, że nikt przed niemi nie stawał, a mało kto wiedzieć się zdawał o ustawieniu ich nawet.
— To dlatego że nie są jeszcze pomalowane! — mówił w duchu staruszek; — nie dosyć wychodzą!
Z tokarnią jednak samą, z klawicymbałem przy którym nucił:
Świat srogi, świat przewrotny.
Lub:
Ja sobie pcham taczkę moję
I jestem z nią szczęśliwy...
W towarzystwie kuzynki nawet, długo tak w zamknięciu i odosobnieniu pozostać nie umiał, i wieść niosła że się wieczorami wymykał na dalekie przechadzki, a niektórzy utrzymywali iż czarne oczy stolarzanki któréj miał już raz kupić przepyszne korale, wiodły go w stronę jéj mieszkania i zwykłych trzpiotowatego dziewczęcia wycieczek. Szambelan nie przyznawał się do téj słabości, kilka jednak razy wspomniał nawet przed zazdrosną kuzynką, że stolarzanki od niejakiego czasu nigdzie ni widać ni słychać, że w tem coś być musi, bo obyczaje całkiem i nagle zmieniła. — Śpiew jéj w istocie nie rozlegał się przed chatką, a Andzia znikła z oczów i ledwie ją niekiedy przemykającą się żywo ktoś postrzegł na ustronnéj uliczce.
— Tu także coś jest! — mówił sobie Szambelan pocichu, nie bez kozery, dziewczyna tak wesoła na którą miło było choć zdaleka popatrzéć — co za szkoda! Pewnie ją kto zbałamucił!
Z uwagami temi nie śmiał się jednak przed nikim wydawać stary, aby nie obudzić podejrzeń że się do zbytku zajmuje dziewczyną, a milczenie przymusowe bolało go mocno jak wszelka przykrość tajemna z którą się wyjawić nie można. Tokarnia więc i klawicymbalik zostawały jako jedyne pociechy, a balaski olchowe wyrastały żywo, — humor jednak zmieniony i pochmurzone brwi dowodziły że praca ta niezaspokajała Szambelana przywykłego do czynniejszego życia.
Młody Żelizo także mniéj częstym stał się gościem we dworku Podkomorzanki — przychodził onieśmielony, stawał milczący, unikał wzroku i dawną odwagę całkiem jakoś utracił. — Czysty i spokojny wzrok Adeli nie mniejsze i teraz czynił na nim wrażenie, ale nie czuł się godnym go spotkać, a serce miał dziwnie rozdarte jakiemś uczuciem dwoistem.
Jak dwa podobnéj natury uczucia mogą się czasem pomieścić w jednéj piersi człowieka? niewytłumaczoną to tajemnicą — przecież któż tego nie doznał?
W uczuciach tych tyle jest odcieni i taka rozmaitość, że często nic mniéj podobnego do miłości jak druga miłość nosząca to imie w niedostatku innego. — Tak i tu było z Oktawem — w Adeli widział ideał, pokochał w niéj co wyższe, piękne, co wielkiem czuł i z lepszego świata rodem, — inne było całkiem poczynające się, a raczéj odradzające przywiązanie jego do prostego dziewczęcia ulicznego, ku któremu ciągnęły wspomnienia młodości całą swoją potęgą, otwarta jéj dłoń, łatwość stosunków, poezja miłości jakiejś dziwnéj, nowéj dlań, gwałtownéj, porywającéj.
Oktaw obawiał się namiętności, walczył z nią, podnosił wyobraźnią by uczynić czystą i godną siebie, a codzień więcéj ona panowała nad nim i chwytała go gwałtowniéj. Każdy dzień niewidzenia przypłacał niepokojem, w chwilach samotności obraz natrętny stawał mu w oczach, każda przechadzka wiodła gdzie się ją spotkać spodziewał.
Kilka jednak dni po spotkaniu w ruinach w czasie burzy, siedział w domu zamknięty, i nierychło nareszcie złamany tęsknotą nieprzezwyciężoną poszedł późnym wieczorem na pojezuickie wzgórze, tłumacząc się sam przed sobą, że Anny tam pewno nie zastanie.
Jakże się zdziwił spostrzegłszy ją zdaleka opartą o mur w tem samem miejscu gdzie z nim stała przed kilku dniami — zadumaną i smutną.
Nie miał już siły oddalić się obaczywszy ją i szybko zbliżył do dziewczęcia, które go z krzykiem i błyskiem czarnych oczów powitało tak gorąco, tak serdecznie jak nikt jeszcze nigdy w życiu!
Chwilę stali milczący, a Oktaw poruszony, o całym świecie dla niéj zapomniał, Anna patrzała mu w twarz długo jakby z niéj myśl wyczytać pragnęła.
— Przecieżeś ty przyszedł do mnie, — zawołała głosem drżącym, — a jam tu codzień była daremnie, codzień późno wracała przysięgając że nie pójdę więcéj, i codzień kłamała przed sobą. — Ja tylko jeden raz chciałam ciebie widziéć i coś ci powiedziéć!
Ten stary i straszny człowiek co się tu co dnia włóczy, widział nas, nieprawdaż! może on przed ludźmi rozpowie? ty za to pokutować będziesz, czemum ja tylko winna... powiedźcie — ja na to znajdę radę!
Widziałam wówczas że ciebie złapał, mówił coś, śmiał się, powracaliście razem, nieprawdaż! ja śledziłam krok każdy! ale mam, znajdę sposób na niego i milczéć będzie musiał.
To mówiąc ścisnęła dłoń podnosząc do góry i brwi jéj zmarszczyły się groźbą namiętną.
Piękną tak była jak anioł niosący pomstę na ziemię... usta jéj drżały, krew oblewała oblicze pełne życia i zapału, ale wprędce ominął ją gniew i zwiesiła głowę smutnie ku ramieniowi Oktawa.
— Com się tu napłakała z waszéj przyczyny, — rzekła, — myślałam, a nuż ludzie rozgadają — mnie to nic, mówią i tak co chcą na mnie, trochę więcéj mniejsza o to — ale dla ciebie... Nie! nie! nie przychodźcie tu więcéj, a jakby wam kiedy tęskno było, a chciało się poskarżyć, pogwarzyć lub posłuchać Andzi śpiewu, nie tu... ot tam, wiecie w lesie za klasztorem polankę, — gdzie mogiła stara i krzyż i chatka pusta strażnika..... ja tam chodzę wieczorami... czasem mnie tam znajdziecie.
Mówiła prędko urywanym głosem spiesząc się niespokojna, a dłoń Oktawa w obie ręce schwyciwszy, to go odpychała to pociągała ku sobie, oczyma rzucając po ciemnych zakątach i śledząc czy ich kto znowu nie widzi.
— Człowiek ten w istocie nas zobaczył, — odpowiedział Oktaw, ale nie może powiedziéć nikomu, bo z nikim nie żyje i nikt go tu nie zna.
— Dziwny jakiś człowiek, — szepnęła Andzia z wyrazem przestrachu, — ciągle go widzę jak się błąka po okolicy, a większą część dnia przepędza tu na starym klasztorze... Co robi, nie wiem, chodzi, szuka, myśli, kilka razy podpatrzyłam go rozmierzającego krokami korydarze i dziedzińce, dobywającego papiery, a zajętego tak mocno tą robotą, że nawet mnie nadchodzącéj nie postrzegł.
W kilku miejscach spuszczał się do grobów, chodził po nich... i słychać było stukanie w mury pod ziemię... uciekłam ze strachu... Nie wiem czy Bóg mu rozum odjął... czy... nie rozumiém, ale to straszny jest człowiek!
Opowiadanie to zastanowiło Oktawa.
— Prosta ciekawość to tylko prowadzić go tu musi, nic do roboty nie ma i po gruzach się włóczy jak nieraz my wszyscy.
— O! nie tak jak my! — odparła Anna — po twarzy znać przecie, że go tu coś obchodzi mocno, że czegoś szuka i coś wie..... Cały tem zajęty, niespokojny, a ledwie kroki lub szelest posłyszy, natychmiast zmienia postawę i inną przybiera... obojętną... bojaźliwą.
— Ale cóżby to być mogło? — spytał Oktaw.
— Któż to wie, może czarownik — cicho odpowiedziała Anna, która jako dziecię ludu miała wiarę w czary i cuda, siłę ludzi wybranych i cały ów świat tajemnic dla nas już nieistniejący. — Widzieliście twarz jego, oczy — jaki straszny! Ja co się nie boję nikogo, drżę cała przed nim... Żyje tylko z trupami co tu leżą — to mówiąc przeżegnała się — w tych grobach i zwaliskach, może wywołuje duchy... straszny jakiś człowiek.
Oktaw uśmiechnął się na te słowa, a dziewczyna dostrzegłszy niedowiarstwo, mówiła daléj nie puszczając rąk jego.
— Wiem że wy pewnie w czary i upiory nie wierzycie jak wszyscy panowie... ja się ich także nie boję... ale możnaż nie wierzyć? Od wieków wiecznych chodzą po ziemi widma i strachy, tylu ich ludzi widziało! Są tacy co z niemi żyją i posługują się niemi, więcéj od drugich wiedząc i znając drugiego świata. Nie śmiejcie się, nie śmiejcie, przecież w duszę wierzycie, a czemuż nie w duchy?
To mówiąc wzdrygnęła się.
— Widziałażeś kiedy ducha? — zapytał Oktaw.
— A... może! — cicho szepnęło dziewczę, a oczy jéj dziwnie zabłysły — może dlatego się ich nie boję, choć są złe i dobre duchy... Ale uwierzylibyście mnie, kiedy nie dajecie innym wiary?
— Cóżeś ty widziała?
— Wiele! wiele! — uśmiechając się smutnie odpowiedziała Andzia, — ale chodźmy ztąd, mrok pada, a ten człowiek straszny gdzieś pewnie krążyć musi, aby nas znowu podejrzeć... chodźmy...
Oktaw się nie opierał, Andzia schwyciła go za rękę jakby się obawiała by jéj nie uciekł i pociągnęła gwałtownie za sobą wiodąc wąziuchną ścieżynką między zarośla, w stronę polanki i mogiły o któréj wspominała.
Szli tak we dwojgu milczący, bo jemu i jéj słów zabrakło, a wyrazy stały się niepotrzebne; Oktaw z głową spuszczoną ale niespokojny i wzruszony, ona z podniesionem czołem smutnem i groźnem wejrzeniem, prawie dumna i widocznie silniejsza uczuciem i wolą nad onieśmielonego chłopaka, który już zwyciężony walczył jeszcze i w sercu więcéj miał obawy niż miłości.
Ścieżynka wąziuchna z obu stron obwieszona gałęźmi, zmuszała ich ciągle przybliżać się ku sobie, a ręka Anny nie puszczała dłoni towarzysza jakby obawiała go utracić... Przeszedłszy gąszcze splecione, mieli przed sobą rozrzedzające się zarośla, las starszy przerąbany nieco, a w głębi ukazała się polanka z mogiłą zieloną i opuszczoną chatką strażnika. Dokoła cichą tę ustroń obejmował bór sosnowy i dęby stare, u których stóp zieleniła się łąka leśna wypasiona i krótką trawką pokryta... Na najbliższy ten wypas gnali zwykle pastuszkowie z miasta bydło, które daléj iść nie mogło lub do trzody nie należało, cały dzień prawie zawsze tu kogoś zastać było można i śpiew się jakiś rozlegał, ale ku wieczorowi uciekały dzieci, bo mogiła stara choć krzyż stał na niéj, zdawna miała złą sławę, i gadano o wychodzącem z niéj upiorze. Cała polanka poprzecinana była mnóstwem ścieżek, a ślady mnogich ognisk zagasłych pokrywały podnóża dębów osmalonych i ogorzałych.
Bliżéj miasteczka stała owa chata pusta, a raczéj budka maleńka, o jednéj izbie bez stroju i podłogi, nad którą dach przegniły jeszcze się trzymał, choć pozapadał w miejscach wielu. U wysokiego progu leżała kłoda gruba, a przy niéj kilka zgasłych polan i gałęzi.
— Widzicie że choć o duchach mówię, nie obawiam się ich przecie, i chodzę tu gdzie nikt o zmroku się nie odważy... Tu nas téż nie zobaczą ludzie i nie znajdzie złe oko..... Jedna ta ścieżynka prowadzi na polankę, a drogi daleko...
To mówiąc Andzia pierwsza usiadła na kłodzie, a chłopak przy niéj i chwilę znowu milczeli oboje... Mrok powoli zalegał głębie boru i trochę jaśniéj tylko było wśród łąki na któréj krzyż odblaskiem zachodu u góry oblany, malował się w oddaleniu.
— Ja tu znam wszystkie kątki, — zawołała Andzia, — dzieckiem mnie pędziła ciekawość, a teraz..... tęsknota..... Czasem chce się iść, iść, gdzie oczy poniosą na koniec świata, szukać czegoś nieznanego i uciec od ludzi... O! ciężko bo na świecie, a choć usta piosenką się śmieją, to serce jękiem płacze... Na mnie tak napada to szalone wesele, to czarny smutek, a pokoju nie mam nigdy.
— Bo go nie szukasz Anno! — odparł Oktaw powoli.
— Jak ja z wami to go czuję w sobie, — rzekło dziewczę z jakimś wstydem, odwracając twarz, ale wieleż to tego! Wy pojedziecie znowu daleko, a ja latać będę jak szalona.
— Pojadę, — odezwał się Oktaw, — muszę, bo mi nie siedziéć, a wy zapomnicie o mnie!
Anna zerwała się żywo i odskoczyła na krok zakładając ręce na piersi:
— A tyle lat zapomniałam ja was? choć wyście i nie spojrzeli na mnie; a przechodząc wstydziliście się i głową mi skinąć... i ja nie chciałam patrzéć nawet aby wam sromu nie robić! Andzia wszystko pamięta, nawet jak słońce świeciło wtedy kiedy panicza widziałam.
Wam potrzeba powracać, — odezwała się po chwili rozmowy dziewczyna, — nie chcę aby ojciec i matka narzekali na syna... znajdziecie mnie tu wieczorem, a nie obawiajcie się oczów ludzi, bo tu nikt nie chodzi o mroku. Chodźcie ja was wyprowadzę na inną drogę, którą wrócicie do miasteczka nie postrzeżeni.
— Nie, jeszcze czas, — przerwał jéj Oktaw, który słuchał jéj słów z zajęciem coraz większem, posiedźmy trochę, do domu trafię... powiedz mi co o sobie...
— Wieki by to gadać można, a w dwóch słowach moje życie. — Biedna Andzia! sierota jakiéj niema na świecie... Chcecie posłuchać to powiem... ot to właśnie coście wiedzieć chcieli... czym widziała ducha kiedy... ale wy wierzyć nie zechcecie?
— Mów, mów, — zawołał Oktaw zbliżając się do niéj ciekawie i odzyskując naiwność i wiarę dziewczęcia na chwilę.
— Wam jednym powiedziéć to mogę i więcéj nikomu, ludzie by się śmieli, a z tych rzeczy śmiać się nie godzi... Mnie duch wychował i wykołysał.
— Duch! — zawołał Oktaw zdziwiony, — jaki?
— Nie wiem, bo nigdy nic nie mówił do mnie, ale od dzieciństwa widziałam go tak jasno i wyraźnie, jak was widzę przy sobie... Podobny był do pięknéj a smutnéj kobiety w białéj odzieży z rozpuszczonemi włosami czarnemi; siedział dzień i noc przy mojéj kołysce, pilnował mnie w podwórku, a gdy patrzał na mnie, czułam się tak spokojną i szczęśliwą, jak już nigdy nie będę... Nocą duch był jasny i gdy się przesuwał po izbie, widziałam go jak smugę światła, we dnie biało wyglądał.
— A któż ci powiedział że to był duch?
— Nie wyglądał jak inni ludzie..... Przez ciało jego jak przez okno widać było na wylot... czasem podlatywał nad ziemię i mnie podnosił, a głosu nie miał wcale...
Jak zapamiętam w dzieciństwie, biała ta postać była ciągle ze mną i przy mnie, nieodstępną opiekunką. Czasem przy ludziach nawet zjawiła się dla mnie, ale gdym ją drugim pokazywała, śmieli się ze mnie mówiąc że mi się coś przywidziało... Serce mi mówiło wcześnie że to był duch matki, a stara moja niańka tak mi ją właśnie opisywała na śmiertelnéj pościeli w białéj odzieży z czarnemi włosami..
— Kiedyż duch ten przestał ci się pokazywać? — spytał Oktaw z obawą którą w nim wznieciło to zwierzenie dziewczyny, niemal posądzając ją o obłąkanie.
— Długo tak, — mówiła daléj Anna, — żyliśmy z nim ciągle, co dnia budząc się znajdowałam go u kolebki, szedł za mną gdziem biegła i nieodstępował na krok... Potem przyszedł raz xiądz do mojego ojca i surowo mu wymówił, że mnie ani pacierza ani modlitwy nie uczono i do spowiedzi nie przysposobił... Przysłali braciszka z xiążeczką w któréj mi czytał o Panu Bogu i świętych, kazali chodzić na naukę do kościoła... Duch ciągle był jeszcze przy mnie, widziałam go w dzień pierwszéj spowiedzi poprzedzającego mnie do kościoła, na stopniu ołtarza, a gdym odeszła od niego, znikł i więcéj się już nie ukazał.
— Jestżeś pewna że ci się nie przywidziało? — spytał Oktaw bojaźliwie.
— Ja wiem że wy mi wierzyć nie możecie? ale mogłoż mi się przywidywać jedno i to samo lat kilkanaście, codziennie? mogłyż zwodzić mnie oczy? Duch ten czuwał nad dzieckiem swojem... czułam w nim matkę... Sama ona nic uczynić mi nie mogła, dotknąć jéj niewolno było dziecięcia, a gdy obejmowała rękami, nie czułam jéj uścisku; ale gdy mi co zagroziło, stawała nademną tak, że mnie otoczyła sobą i o nię rozbijała się wszelka moc ziemska.
— Czemuż w dzieciństwie nigdy mi nie mówiłaś o tem?
— Bo ona stała i palec kładnąc na ustach zakazywała mi mówić. Dziwna rzecz, — dodało dziewczę — słów nie miała, niemą była, a gdy chciała mi co powiedziéć, spojrzała tylko i słyszałam głos jakiś w głębi duszy tak wyraźnie i jasno, jakby się o uszy obijał.
— A teraz widujesz ją jeszcze?
— O! prawie nigdy... czasem we śnie mi się zjawia, ale marzy mi się wówczas żem jeszcze dziecięciem, a ona u kolebki stoi i osłania mnie jak dawniéj... Możem téż jéj niewarta...
I łzy polały się z oczów dziewczęcia które twarz ku ziemi spuściło pochylając się do piersi Oktawa.
— A teraz, chodźmy, chodźmy, — zawołała Andzia, — tobie czas! ty potem przyjść mi nie zechcesz gdy cię unudzę i gadaniem i łzami, a mnie trzeba żebyś przyszedł.!. Dawniéj powiadałam sobie, że mnie na ciebie zdaleka patrzéć można, teraz przez litość musisz czasem choć słówkiem mnie pocieszyć...
Wstawszy z progu Andzia, wywiodła go drożyną przez łąkę i część boru prowadzącą na szeroki gościniec łączący miasteczko z pobliskiemi wsiami, ale nim doszli do niego, zwolniła kroku.
— Ja teraz już, — odezwała się powoli — nie chodzę nigdzie; choć duszę się w chacie, siedzę w niéj zamknięta... Powiedz mi co mam robić, ty lepiéj wiesz co trzeba... nic nie umiem... Wy się całe życie uczycie, jak ja was zrozumiem, prawda? i mnieby umieć coś potrzeba?...
— Ale któż uczyć cię będzie i od czego poczniesz biedna? — spytał Oktaw zadziwiony słowy dziewczyny.
— A jakżeście wy poczynali? — odpowiedziała Andzia. — Teraz mi nie wsmak tany i piosenki, bo i dawniéj po największym szale na płacz mi się zbierało... a tak siedziéć z założonemi rękami a gryść się myślami to sroga męka... poradźcie mi co... Jak ja więcéj umieć będę, toć się przecie do was przybliżę...
— Nauka! — zawołał Oktaw smutnie, — czyż ona ci potrzebna, i gdzie jéj koniec i miara dla ciebie? Ty żyjesz sercem tylko..... Któż wie czy ona cię podniesie czy zniży..... Stracisz to co masz, a nie nabędziesz czego pragniesz!
Słowa te choć zdawały się trudne do pojęcia dla prostéj dziewczyny, uchwyciła Andzia gorąco i widać było, że wielkim wysiłkiem umysłu czy serca zrozumiała je..... Milczała chmurna, ale znać walczyła z sobą i odezwała się żywiéj:
— I wy mnie tak kochać nie możecie i ja was zrozumieć paniczu drogi, — a ja tak was miłuję jak życie, wyżéj niż życie, bo czem ono bez was? Gdybyście wy stali na górze a ja na dole, musiałabym doleciéć do was skrzydłami, lub dojść po kamieniach lub rękami się wdrapać... a wy choć przy mnie zawsze na górze!
Domawiając tych słów dziewczę, objęło Oktawa i uścisnąwszy raz jeszcze, znikło w borze, a chłopak znalazł się na szerokim gościńcu sam jeden naprzeciw miasteczka które w szerokiéj trybie widać było w oddaleniu.
Gościńcem wlokły się fury wiejskie, szli ludzie, wracało bydło rycząc i z ciszy lasu rzucony znów w życie zwyczajne Oktaw musiał opamiętać się, aby do trybu codziennego ochłonąwszy z wzruszeń niezwyczajnych powrócić.
Cała rozmowa ta z Andzią, migła przed nim jak sen, a dziewczyna ze swem poetycznem rozmiłowaniem, smutkiem, powieścią o duchu matki, sieroctwem i niepokojem wydawała się jakąś marą nieprawdopodobną. Słowa jéj proste a ułożone z poczuciem instynktowym piękna, niby jakaś pieśń duszy, wracały do pamięci i brzmiały w niéj dziwną harmonją.
Uniesiony, zdziwiony Oktaw badał siebie czy sam nie dodaje co do nich, czy ich nie stroi uczuciem własnem i szatą pożyczaną, tak dalece zdawało mu się niepodobieństwem by zaniedbane dziecię ubogiéj chaty mogło się zdobyć na pojęcia takie i wyrazy.
— Nie jest to pospolita istota! — mówił w sobie — przypominając dzieciństwo i to co w niem zwiastować mogło Andzię dzisiejszą... I przychodziły mu na myśl jéj słówka, zapytania, piosenki, które składała, zapowiadające już wówczas umysł co się pragnął rozwinąć i wyżéj poleciéć; a żal przychodził nad biedną sierotą co się nigdy wybić nie mogła z więzów i musiała zmarnować.
— A gdybym użył jéj przywiązania do mnie, — zawołał w sobie Oktaw po chwili, — aby ją podnieść i uczynić istotą jaką być godna? Gdybym zamiast sam zniżać się do niéj, ją dźwignął ku sobie i z téj gliny w którą Bóg wlał ducha iskrę, utworzył niewiastę godną tego imienia?
Niepodobieństwo jednak po krótkiéj rozwadze odbierało Oktawowi siłę.
— Jak to począć? — mówił — i coby powiedzieli ludzie? Ona już tak zniesławiona! I czas li rozpoczynać wychowanie, gdy życie bije pełne w piersi wzburzonéj, a młodość niepokoi nieuleczoną tęsknotą do przyszłych przeznaczeń?
— Więc zginie tak marnie ten piękny kwiat, w którym jednak woń piękniejszą pomieścił Bóg, niż w pospolitych roślinach ziemi? więc musi odpokutować za grzechy ojców i pokoleń, za nędzę swą i opuszczenie! A! niezrozumiałe jest życie i dobrze pyta ów hiszpański poeta. — Do czego ono służy? — a ja bym dodał — kto nim rządzi?
Smutnie powtórzył Oktaw po kilkakroć słowa poety, a oczy jego padły w téj chwili na miasteczko, ku któremu schodził gościńcem wśród mnogiego ludu. Mała mieścina leżała teraz w mrokach wieczornych, czarno na szarem tle się malując, i gdzieniegdzie tylko z okien dworków, chat i rynkowych domów świeciły pozapalane już światełka; a ponad dachami kłęby wpół przezroczystemi wznosił się dym znamionujący życie; niby oddech budowli, z których prócz trochy światła i dymu, nic się nie dobywało...
— Otóż obraz życia, — rzekł odpowiadając sobie chłopiec — w głębi iskra jasna... nad nami wyziew czarny... w duszy pragnienie dobra, w czynie sadze i swędy... A gdyby iskrę podniecić, gdyby ognisko powiększyć, czyby płomień nie objął i dymów i nie pożarł wyziewu... lub domostwa! — dodał cicho i powtórzył znowu:
— Do czego życie służy?
Wnętrze domku zajmowanego przez starego nauczyciela, miało ten pozór smutnéj pustki, który oczom powszednich ludzi przedstawia zawsze kryjówka uczonego pracownika. Nic tu nie było dla oka i wdzięku, nie wiele dla wygody, najmniéj dla popisu przed ludźmi.
Malutkiewicz żył sam jeden, jeść przynoszono mu z miasteczka, kawę gotował sobie sam w blaszanéj machince, chłopak ubogi posługiwał mu, stróż kulawy oporządzał koło dworku. W pierwszéj izbie przeznaczonéj na przyjęcie rzadkich gości, stara kanapa na zbyt cienkich nóżkach chwiejąca się i wysoka, kilka krzeseł, stolik owalny z lirą, były wszystkim sprzętem. Pył grubemi warstwy pokrywał ściany niegdy wyklejone ciemnym szpalerem, a dziś mnogiemi garby odęte. Na kominku w którym się nigdy nie paliło, stał gipsowy Sokrates któremu dawno już rozbił ktoś głowę nieforemnie późniéj naklejoną. I tu piętno powolnego zniszczenia jakiemu świat ulega, pył grubemi pokłady spoczywał na wszystkich płaszczyznach. A że przez izbę tę do dalszego mieszkania chadzano dla skrócenia drogi, środkiem jéj od drzwi do drzwi leżało czarne już płótno mające strzedz podłogi, dość jednakże zabłoconéj. Daléj był alkierz równie prawie obszerny jak bawialnia o parze okien od ogródka, nieco ciemny ostawiony pułkami pełnemi xiążek z większym stołem i parą ławek, gdzie Malutkiewicz młodzież miasteczka nauczał. W kącie nawet dulcis recordatie praeteritorum była tablica czarna, z przyczyny któréj alkierz nazywał się szkołą. W szafach od stropu do ziemi spoczywały foljanty inquarto i wszelakiéj formy łacina poważnie wyglądająca w pargaminowych i skórzanych okładkach. Właściciel téj biblioteczki który ją sam układał tak z nią był oswojony, że po nocy nawet mógł w niéj co chciał wyszukać. Nie lubił téż gdy mu tu kto przez ciekawość drabował, i uczniowie co śmieli dotknąć szacownych skarbów, często odklęczeli za to naruszenie porządku. W lewo ze szkoły drzwi wiodły do pokoju, który był razem sypialnią i pracownią nauczyciela; ale łóżko, kufer z odzieniem i trocha rzeczy, mało zajmowały miejsca, a wielki stół pod oknem stojący głównie zwracał uwagę. Mnóstwo xiążek porozkładanych, zapisanych papierów, ogromny kałamarz, lichtarz z umbrelką, machinka do kawy, i na kawałeczki drobne pocięty papier do notatek, miały każde z osobna wyznaczone sobie stanowiska. W pośrodku tyle tylko zostawało próżni ile potrzeba na przyporzysko człowiekowi i oparcie jednego łokcia, na chustkę do nosa i xiążkę.
Tu to Malutkiewicz przyrządzał swego Senekę i lubował się studjując innych klassycznych pisarzy, nad któremi zwykł był odpoczywać po pracy. Nieodstępnemi obok pism ulubieńca leżeli Horacjusz, Virgili, Terencjusz, Homer, Heziod i Owidjusz. Professor lubił sentencje i w téj izbie pełno ich było po ścianach wielkiemi głoskami ponakreślanych tu i owdzie dla uprzytomnienia pamięci; a najwidoczniéj stało nadedrzwiami:
Discipulus est prioris posterior dies....
Zresztą jawne tu wszędzie znać było ubóstwo, i przywyknienie do niego, a izba jak i dom świadczyły o obyczaju stałym który życiem rządził; każda rzecz aż do świstka najmniejszego, miała swe miejsce wyznaczone, każdy sprzęt przykuty był do oddanego dlań kątka, a xiążki przyrosły już jedna do drugiéj leżąc przy sobie.
Dnie także rozporządzone były jak najregularniéj i Malutkiewicz nie potrzebował nawet zegara który w szkole gdakał, bo nałóg uczynił go najlepszym chronometrem. Budził się zawsze o jednéj godzinie, siadał do pracy, wstawał od niéj lub odpoczywał, wedle swojego programu; nic naruszyć nie mogło raz ustanowionego porządku. W pewnych dniach przychodziły dzieci z miasteczka, które przez amatorstwo nauczał wybierając zdatniejsze subiekta z parafialnéj szkółki; a poświęcając im część swojego czasu, professor płacił, jak mówił, dług społeczeństwu. Łatwo się domyślić że go oddawał w takiéj monecie jaką miał, to jest, po większéj części łaciną.
Ranek cały zwykle aż do obiadu pracował Malutkiewicz u siebie zamknięty, a chłopiec jego tak dobrze wiedział że panu nie będzie potrzebny, iż zwykle wychodził sobie do miasta, i nie powracał aż na porę obiadową. Zostawał więc stary sam jeden i w ciszy oddawał się swemu Senece. Sąsiedzi nawet szanując to przywyknienie, nigdy mu w rannych godzinach nie śmieli przeszkadzać.
Jednego tedy ranku siedział tak przygarbiony nad xięgą Naturalium Quaestionum które go najwięcéj kłopotały, gdy szelest zdający się pochodzić z pierwszéj izby, zwrócił jego uwagę. — Zdawało się że ktoś po cichu wejść musiał — czekał i kiedy niekiedy dawał znać o sobie pokaszlując i tupocąc nogami. Professorowi przyszła naprzód na myśl nieprzyjaciołka papieru i osobiście przezeń nienawidzona mysz, która mogła się znajdować w pułapce, ale wprędce nastawiwszy ucha, przekonał się że to było daleko większego rozmiaru stworzenie. Nie przypuszczał nawet żeby to człowiek być mógł i nasrożył się przerażony ideą szczura gospodarującego wśród xiążek.
— Tegoby jeszcze brakowało, — rzekł — móle i pleśń, myszy... a na dobitkę szczury! Jużbym chyba uciekł ztąd! ale cóż to jest? pytam?
Nastawił ucha i lekki kaszelek zdumiał go niepospolicie. Wiedział dobrze że chłopak jego nigdy w téj porze nie przychodzi, ani kto z miasteczka, któż więc?
I zdumiony z obróconą do drzwi twarzą, na ponowiony kaszel i szelpotanie, zawołał niezmiernym głosem pełnym niepokoju i frasunku że mu robotę przerywano.
— Któż tam? kto tam?
Głos który wyrzekł odpowiedź, tak był nieśmiały i cieniuchny, że zeń nic nie zrozumiał Malutkiewicz.
— Pali się! czy co takiego, że mnie w téj godzinie ścigają! Muszę wstać! to coś jest!
Obwinąwszy się więc w szlafrok który już był dawno emeryturę na kołku wysłużył, niezmiernie kwaśny wyszedł do szkoły i przez jéj drzwi patrząc do pierwszéj izby, ujrzał w progu stojącą... młodą dziewczynę.
Na widok tego zjawiska, które jednak w sobie nic przerażającego nie miało, bo to była Andzia skromnie ale starannie ubrana... professor usta otworzył, okulary poprawił i jak stał tak skamieniał wryty.
Znał on w przechadzkach swych spotykając ją, szaloną ową dziewczynę o któréj piękności i swawoli całe gadało miasteczko, miał o niéj wyobrażenie najgorsze, i nie mógł pojąć co taka istota robiła u niego: W pierwszéj chwili miał już na języku:
— Vade retro Satanas i — Noli me tentare diabole! ale skromna postawa dziewczęcia które cicho czekało jak zlitowania wyjścia staruszka powstrzymało wykrzyknik.
— Czegóż ona u licha chcieć może odemnie? — rzekł w duchu, — żeby choć była przyszła po obiedzie... ale wybrała godzinę Naturalium Quaestionum...
Już potrzeba było wyjść koniecznie i Malutkiewicz przeszedłszy szkołę, stanął naprzeciw dziewczyny w progu.
— Czego ty tu chcesz? — zawołał groźno.
— Ja! — odpowiedziało dziewczę onieśmielone — ja...
— No! ale czegóż! gadaj!
Słów zabrakło przybyłéj; stary patrzał i nie poznawał w tem wylękłem dziewczęciu swawolnéj ulicznicy, a oczy jego nie bez przyjemności spoczęły na ślicznéj twarzy osmuconéj i zręcznéj postawie Anusi.
— Licho wie co ludzie gotowi pomyśléć! — rzekł sobie w duchu — ot to mi odwiedziny potrzebne, i czego ona może potrzebować odemnie!
— No mówże psotnico jakaś? pocóżeś tu przyszła? — zapytał, — ja nie mam czasu!
Andzia jakby ośmielona chwilowym namysłem, postąpiła krok ku staruszkowi który ostrożnie się cofnął powtarzając z Seneką:
Amor, ut lacrima, oculis oritur, in pectus cadit.
I oczy spuścił.
— Ja się chcę uczyć proszę pana! — szepnęła cicho.
— Co takiego? — powtórzył Malutkiewicz.
— Chciałabym się uczyć, — rzekła dziewczyna.
— Uczyć! a piękny mi student! — zawołał professor osłupiały... co? po łacinie? oszalała! uczyć! jakto? czegóż ty się chcesz uczyć?
— Albo ja wiem czego uczyć, — ośmielając się dodała Andzia, — tego czego się wy uczycie aby mieć rozum... czytać, pisać!
— Słyszysz! i mnie sobie wybrała za professora! załamując ręce, — rzekł professor. — Co ty sobie żartujesz... swawolnico ty jakaś! tfu!
— Ale to nie są wcale żarty, — odpowiedziała podchodząc śmieléj i w oczy mu patrząc dziewczyna, — chcę się uczyć! Mówią że pan umiesz wszystko, uczysz z łaski tylu chłopców, czemużbyś mnie nie miał?
— Oszalała! zaiste oszalała! — rzekł professor cofając się za próg, — a tobie po co nauka?
— A wam na co? — zapytała dziewczyna.
Malutkiewicz zamilkł.
— Ślicznaby rzecz była żebym takiego wziął ucznia, — odezwał się po chwili. — Albo to tobie czas poczynać abecadło? dopieroby mi oczy wypiekali! Oszalała! ucz się szyć, prać, ale tobie mieć z xiążkami do czynienia? cóż ci to zaświtało w głowie?
— Mój ty dobry stary! cóż na mnie i na ciebie ludzie powiedziéć mogą? co dziwnego że mnie z litości i miłosierdzia uczyć będziecie? Zresztą, niechby sobie ludzie gadali, wam to co szkodzi? Bylibyście dobroczyńcą moim..... ja chcę, ja potrzebuję, ja muszę się uczyć!
Słowa te wymówiła tak gorąco, że stary poruszony niemi został na chwilę, ale zwrót myśli na położenie dziewczyny i własne, na dziwacznem żądaniu wprędce go oprzytomnił.
— Dajże ty mi pokój, — rzekł, — śliczny mi uczeń, a to jabym się przy tobie nauczył jeszcze czego niepotrzebnego, bałamutko jakaś! śmiechubym tylko narobił z siebie... idź sobie szukaj nauczyciela gdzie chcesz, nie mnie...
— Jabym przychodziła z chłopcami razem co tu do was z miasteczka idą, — szepnęło dziewczę, — cóżby wam to szkodziło że ze mnieby się śmieli...
— Tak, i uczyłabyś się po łacinie! po łacinie!
Professor mówiąc to, wybuchnął głośnym śmiechem wziąwszy się za boki, ale smutna twarz Anny jakąś go litością przejęła, i zbliżył się ku niéj z współczuciem.
— Mów bo mi czego chcesz, jeśli tam wiesz czego ci się zachciało, szczerze, jak na spowiedzi, któż wie, nie ja, to ktoś poradzić ci może na to...
— Chcę się uczyć, — odpowiedziała dziewczyna, — nie umiem nic, wstyd mi i pragnę coś umieć..... dajcie mi radę kochany panie...
— Ale moje dziecko, na naukę tobie naprzód zapóźno, — odparł Malutkiewicz, — powtóre, wedle stawu grobla, w twoim stanie niewiele umieć i wiedziéć potrzeba... bo na cóż ci umiejętność?
— A na cóż wam?? — powtórzyła znowu dziewczyna... jeśli wam ona potrzebna, czemu nie mnie? Każdemu się zda jaśniéj widziéć, znać więcéj i rozumieć lepiéj.
— I to prawda, — rzekł Malutkiewicz udobruchany, — jednakże..... widzisz waspanna, nauk jest wiele, a dla ciebie niewiedziéć co wybrać? Jedne prowadzą do tego, drugie do owego... jakby ci to wytłumaczyć... a więcéj ich niż życia ludzkiego staje na zdobycie...
I już chciał zacytować coś po łacinie erudyt, gdy sobie przypomniał że go Andzia niezrozumie.
— No, to jabym się nauczyła choć trochę! — uparcie swego się trzymając dorzuciła Anna.
— Ale od czegóż zacząć? dokąd zmierzać? zawołał Malutkiewicz.
— Wy to lepiéj odemnie wiecie!
— Ja!... ot to mi licho nasłało tę szaloną dziewkę, — rzekł sobie stary, — nie wiedziéć co począć, a jużciż jéj uczyć niepodobna...
Wtem myśl jakaś przebiegła mu przez głowę i szybko zakończył.
— Otóż o tem trzeba pomyśléć... przyjdźcie jutro po odpowiedź.
— Jutro? — spytała Andzia żywo i weseléj — o któréj?
— Znowu mi kawał ranka zje! — rzekł w sobie stary — ale cóż robić... no..... wcześniéj niż dziś! zobaczymy! nim siądę do pracy... może się coś obmyśli...
Ale to osobliwsza przygoda!!
Dziewczę chciało go w rękę pocałować, pewny jednak przepisu Seneki że:
Habet suum venenum blanda oratio.
Nie słuchał więcéj i cofnął się chyżo do szkoły nie odwracając głowy, aż za Andzią drzwi się zamknęły.
Spojrzał wówczas na zegar straciwszy przy niezwykłem zajęciu miarę czasu i zdziwił się postrzegłszy że już było po jedenastéj, — chciał daléj ciągnąć rozpoczętą robotę, ale zbyt był pomieszany swą przygodą i umysł jeszcze uspokoić się nie mógł.
— Otóż patrz, — rzekł do siebie, — i to prawda, że:
Formosa facies, muta comendatio est
jakby tak stara baba, tobym ją kijem był przepędził, a te czarne oczy i na mnie dziada podziałały, cóż za dziw że drudzy głowy tracą!!
I począł przeciwko zwyczajowi ubierać się do wyjścia powtarzając: — Dziwna przygoda!
Wdział naturalnie professor frak swój najnowszy ze starych, kamizelkę z baryłkowemi guzikami, ów kapelusz szeroki w górze a wązki od spodu, i ująwszy w dłoń laskę, zabierał się wychodzić, gdy chłopiec jego tak niezwyczajną i nigdy niepraktykowaną zdumiony ochotą, przerażony zaparł mu sobą drogę w progu domostwa i krzyknął:
— Co to panu się stało?
— Hę? co? jak? — zamyślony przebąknął Malutkiewicz, — co? jak?
— Pan wychodzi! o téj porze!
— Słyszysz! czy mi wyjść niewolno?
— A jakżeż będzie! — zawołał chłopiec — a godzina obiadu?
— Uczynię jak mi się zda lepiéj! — odparł trochę oburzony zuchwalstwem sługi stary, — czekaj i milcz pełniąc swój obowiązek... to do ciebie nie należy!
— Pewnie chory! — szepnął chłopak, — tego to jeszcze nie bywało nigdy żeby mi tak odpowiedział!
I stanął w ganku Janek patrząc co daléj się dziać będzie z professorem, który powoli kroczył ku dworkowi Podkomorzanki.
Tam także odwiedziny jego w takiéj porze, niemałe wywołać miały zdumienie, byłto bowiem fakt tak niesłychany, tak niepojęty, że Podkomorzanka widząc z ganku zbliżającego się Malutkiewicza, naprawdę się przestraszyła z razu.
— A cóż to za gość rzadki! — zawołała.
— Zwłaszcza w téj godzinie kiedym zwykł siedziéć za stolikiem, — odparł professor, — ale życie ma niespodziane swe zwroty! Ani mi się téż śniło bym panię dobrodziejkę dziś odwiedził i to jeszcze przed południem, ale necescitas frangit legem...
— Przyznaję się że mnie przestraszasz! — wprowadzając go do pokoju, odezwała się Podkomorzanka żywo, — mówże proszę, co takiego? co się stało?
Ale żywo Malutkiewicz nie mówił nigdy, a dziś potrzebował namyśleć się dobrze od czego zacząć i jak to opowiedziéć; nim więc postawił kij, powiesił na nim kapelusz, usiadł i zebrał idee, Podkomorzanka miała czas dobrze się zniecierpliwić.
— Professorze, widzisz że mrę z ciekawości, jestem kobieta przecie.
— A ja mężczyzna mościa dobrodziejko, przynajmniéj quoadam nim byłem, — dodał professor, — o ile pani ciekawą, tyle ja znowu dyskretny i uważny być muszę z obowiązku płci i wieku... Rzecz w istocie niepomału dziwna, osobliwa i nie do wiary!
— Ale cóż to takiego?
Na te słowa weszła Adela, a że professor more antiqo pocałowaniem ręki witał, nim wstał, poszedł, dopełnił obrzędu, powrócił i usiadł napowrót, gospodyni do ostatka straciła cierpliwość ramionami zżymając.
— A! jakiżeś nudny professorze! — zawołała.
— Nie przeczę, — odezwał się — być może, ale gdyby nie w domu pani i pod jéj dachem, prawdą za prawdę bym odpowiedział, żeś pani w zbyt gorącéj wodzie kąpana!
— Już pozwól że i mniéj niecierpliwa istota, miałaby prawo być ciekawą! przychodzisz w godzinie w któréj nigdy świat cię nie widzi, z całą powagą nauczycielską pedagoga, z jakiemś przygotowaniem do czegoś ważnego... i trzymasz mnie pół godziny na gorących węglach.
— Jakto? jużby być miało trzy kwadranse na dwunastą! — co do słowa to biorąc, rzekł Malutkiewicz i dla sprawdzenia dobył zegarka, którego widok Podkomorzankę dobił.
— Jest... ile chcesz, sprzeczać się nie będę, ależ mów..
— Rzecz tedy jest taka, — odezwał się zbierając myśli stary — ale naprzód Exordium.
— Nie darujesz przemowy?
— Niemogę... Wypadek wychodzi ze zwykłych codziennego życia naszego trybów, raczysz mi pani cierpliwego do końca użyczyć ucha... nie przerywać i nie zmuszać do summaryjnego opowiadania któreby nic nie znaczyło i nic nie powiedziało. Zaczynam ab ovo: znacie państwo wszyscy w miasteczku pewną dziewczynę, imieniem Annę, córkę stolarza Prokopa pijaka, ale nie bezmózgiego człowieka. Istota owa sławna tu jest z piękności i trochę z trzpiotostwa swojego...
— Nadzwyczaj zajmująca i oryginalna postać! — przerwała Podkomorzanka, — nie mogę się jéj napatrzéć gdy spotkam, co to za oczy! jaka kibić! jaki wdzięk ruchu!
— To ta którą mi ciocia pokazywała! — dodała Adela.
— Ale mówże daléj professorze, jaki ona miećby mogła związek z rannemi twemi odwiedzinami?
— Wielki bardzo: dziś tedy pracowałem wedle zwyczaju nad pierwszą xięgą Naturalium Quaestionum, gdy słyszę coś szelpocze w przedpokoju, coś pokaszliwa, wychodzę zdumiony, widzę oto ta Andzia.
— Ona! u ciebie!
— Osłupiały nie umiałem pojąć co znaczy jéj przybycie, dziewczyna zmieszana, ja zdziwiony, tandem poczynam pytać i dowiaduję się że panna Anna chce gwałtownie..... słuchajcież panie... uczyć się! — i wybrała mnie sobie za nauczyciela!
Podkomorzanka parsknęła wielkim śmiechem.
— Uczyć się! czego? łaciny?
— A choćby i łaciny byle się uczyć, — odpowiedział Malutkiewicz, — nagle jéj taka przyszła ochota! Dziewczyna jakem się mógł przekonać z krótkiéj rozmowy rozsądna, nie głupia, ale jak i dlaczego zapragnęła czerpać ze zdroju umiejętności, nie pojmuję. To tylko wiem że gotowa z chłopcami do mnie chodzić, tak gwałtownie o nauce jakiejś któréj wyobrażenia nie ma, marzy...
— Prawdziwie, niesłychane prawisz nam rzeczy!
— Sam to wiem! Próżna to tedy myśl żebym ja sobie takiego miał wziąć dyscypuła... ludzieby mi oczy wykłuli; a z drugiéj strony zadanie i pytanie — czy się godzi pragnącego nie napoić? głodnego nie nakarmić?
— Pytanie to w ten sposób już postawiłeś kochany professorze żeś je rozwiązał razem... odpychać się nie godzi!
— A czegóż ja ją uczyć będę? ja! — zawołał Malutkiewicz. — Pomyślałem tedy sobie, pójdę do panny Podkomorzanki po radę i coś tam ułożymy.
— A! ciociu droga! — zakrzyknęła Adela któréj oczy zabłysły radością, a nie mogłażbym ja jéj uczyć, zająć się nią i...
— Dziecię moje, nie byłoby żadnéj przeszkody, — odezwała się trochę zafrasowana Podkomorzanka — ale... to szalona dziewczyna, popsuta, zalotnica; samo zetknięcie z nią, wprowadzenie jéj do domu...
— To egoizm ciotko! — przerwała Adela, — godziż się na to oglądać! Nie mamyż właśnie większych jeszcze obowiązków względem zepsutéj, opuszczonéj, zaniedbanéj istoty, którą pokierować możemy, poprawić i w śliczną tę postać wlać nową duszę... O! co to za szczęście byłoby dla mnie...
Malutkiewicz pokręcił głową zażywając tabaki i pociągnął w prawo kołnierz, chustkę i kamizelkę wedle obyczaju zakręcające się w stronę przeciwną, znać było w rysach jego lekkie wzruszenie, Podkomorzanka z dumą uściskała Adelę...
— Ona uczy nas obowiązków naszych, — zawołała — tak jest, opuścić biednéj dziewczyny nie podobna, zajmiemy się nią obie, ja wybadam... potem uczyniemy co Bóg natchnie, a razem uwolniemy cię od kłopotu kochany professorze, bo z takim uczniem miałbyś ciężkie zadanie, te czarne oczy mogłyby cię z mistrza na żaka przerobić.
— To może nie, — rzekł Malutkiewicz, — ale zawsze formosa puella to nie smarkacz któremu się łapę bije i klęczéć każe... ani wiem cobym począł, a któż wie, nużby się odezwała młodość którą dawno pogrzebałem. Pamiętam co Seneka powiada:
Amare iuveni fructus est, crimen seni,
co się dla pani tłumaczy, że młodemu kochać dobrze jest, staremu występkiem. A zatem, — dodał zabierając się do kapelusza i laski, — poselstwo moje spełnione, Anusię pani przysyłam i od wszelkich następstw ręce umywam... Jednak przyzna pani, że wypadek dziwny i nagłe postanowienie téj wietrznicy bezprzykładne... Znamy to przecie jako latawicę od lat wielu, nigdy jéj na myśl nie przyszło wziąć się do niczego, a tu ni z tego ni z owego chce zostać uczoną... Zkądże myśl? jaki powód? ginę w dochodzeniu przyczyny, ale wyznać potrzeba, że człowiek niepojęty i kładnąc się w trumnę tyle się go zna co w powijaczach, choć się samemu w téj skórze chodziło.
— Ale bo to już z twarzy znać, — zawołała Adela, — niepospolitą istotę, taka piękność nie spotyka się na ulicach, coś w niéj szlachetnego, poważnego, a w wesołéj jéj pieśni którą słyszałam, dziwny się smutek i tęsknota przebijały... A! jakże mi już pilno ją zobaczyć i zacząć moje posłannictwo...
Nazajutrz rano Malutkiewicz o zwykłéj godzinie nawet nie zasiadł do roboty, oczekując na Annę, która na porę oznaczoną się stawiła. Widać było z jéj oczów że pierwsza odprawa i trudności spotkane wcale jéj nie zraziły, że miała silne postanowienie i gotowa była przezwyciężyć wszystkie przeszkody.
— Otóż, — rzekł wychodząc professor — zrobiło się lepiéj niż można się było spodziewać, ze mnie dla waćpanny nauczyciel niestosowny, bo inna to rzecz dzieciaków za uszy ciągać, a co innego taką uczennicę wziąć się za późno kształcić, — ale znalazły się osoby dobréj woli, które to za mnie uczynią.
— Któż taki? — spytała Anna.
— No, jużbyś się i domyśléć powinna że nie kto inny jak panna Podkomorzanka...
Andzia podniosła głowę zadumawszy się na chwilę. Widywała ona niekiedy na ulicy przyszłe swe nauczycielki, ale ich zbliska nie znała.
— Ktokolwiek, bylem się uczyła! — odpowiedziała śmiało — więc iść do niéj?
— Idź, moje dziecko, a pamiętaj jednak, — dodał nauczyciel z powagą, — żebyś mi się za moje dobro nie wypłaciła źle, i sprawuj się jak należy...
Andzia uśmiechnęła się tylko i tak jéj było pilno do zamierzonego celu, że skinąwszy główką Malutkiewiczowi, który mimo swego stoicyzmu z niejaką przyjemnością na nią spoglądał, wybiegła zaraz wprost odważnie spiesząc do dworku Podkomorzanki.
Była to chwila śniadania, przypadkowo i pan Joachim częsty dziś gość znajdował się na niem, ciesząc widokiem Adeli, która mu właśnie wczorajszą przygodę z Malutkiewiczem opowiadała, Podkomorzanka uśmiechała się zadumana, gdy niespodzianie otworzyły się drzwi i piękna Anna dość śmiało weszła do salonu.
Tym co ją widywali zdala na ulicach miasteczka, inaczéj wcale tu się wydała i zyskała jeszcze na zbliżeniu. Była to piękność tak zdumiewająca, z wyrazem siły, smutku i męztwa, oko jéj czarne tak paliło i iskrzyło się dzikiem jakiemś uczuciem, że mimowolnie ujrzawszy ją, wszyscy wzrok wlepili w to zjawisko pełne surowego wdzięku.
Anna stała nie zmieszana, i podniósłszy głowę okrytą obfitemi włosy czarnemi, zapatrzyła się na Podkomorzankę i Adelę, jakby badała przyszłość swą w ich oczach.
Adela wstała co prędzéj zbliżyć się do niéj jeszcze więcéj zdumiała, znajdując w prostem dziewczęciu białe ręce, ubranie smakowne, coś co się zdało jakby przebraną innego pochodzenia wydawać kobietę. Instynktowo każde oko niewieście naprzód pada na te cechy zewnętrzne które niby nic nie znaczą, a wiele jednak bacznemu dostrzegaczowi powiedziéć mogą.
— Już wiecie po com tu przyszła, — odezwała się Anna do Podkomorzanki, — stary wam powiedziéć musiał; jestem sierota, dzieciństwo moje i lata młode przeszły w ulicy, na śmiechach pustych i zabawie... alem ja szaloną udawać musiała tak życie było ciężkie i smutne! Nauczcie mnie czego! Żebrak prosi jałmużny, a pobożni ludzie nie odmawiają mu jéj, ja proszę nauki...
Podkomorzanka żywo czuć umiejąca, miała już łzy w oczach, głos Anny był tak sympatyczny, postać tak dziwnie zajmująca, wszyscy otoczyli ją kołem, pan Joachim nawet przy Adeli pojął piękność téj istoty która sama sobie instynktem dała postawę pełną wdzięku i szlachetności.
Dwa te typy były jakby umyślnie stworzone dla odbicia dwóch oddzielnych i dalekich od siebie światów do których należały.
Adela przypominała Beatrix Cenci swą twarzyczką z drobnemi rysy i wdziękiem oryginalnym, na którego tle smutek spokojny się odbijał; Anna podobną była raczéj do mężnéj Judith tak jakby ją mógł pojąć jaki Carache. W twarzy panienki błyskała myśl rozwinięta, swobodna, rozpromieniona, oskrzydlona, w obliczu dziewczyny widać było poryw ducha który wybić się usiłował a skrzydeł sklejonych rozwinąć nie mógł.
Obie były piękne, ale jak różnie! Adela zachwycała poskramianą w sobie żywością, Anna niczem nie skrępowaną odwagą; téj rysy i postawa delikatne były i idealne, tamtéj silne a tak czyste i wspaniałe, że przypominały pierwsze wieki świata i ród świeżo z rąk Bożych jeszcze wyszły. — Adela była przy niéj dziecięciem, ta ledwie nie posągiem starożytnym, ale w dziecku świeciła iskra, gdy posąg milczał nie mogąc stłuc swéj marmurowéj szaty.
— Zkądże ci ta myśl nauki i zmiany życia? — spytała Podkomorzanka.
Anna zarumieniła się.
— Nie wiem, — odpowiedziała zmieszana, — pracy nie lubię, wszystko mi cięży i nudzi, możebym znalazła trochę pokoju, i swobody.
— Zkąd jéj te wyrazy, te myśli! — zawołała Adela.
Joachim stał zdumiały.
— Ale nauka jest także pracą i ciężką, — odezwał się, — szczególniéj dla ciebie panno Anno co się do niéj bierzesz za późno.
— Tak, ale to praca któréj ja chcę! — odpowiedziała, — ona mi nie będzie ciężarem...
— A cóżbyś umieć chciała? — dodała Podkomorzanka.
— Wszystko co wy umiecie! wiele! jak najwięcéj! — odezwała się Anna, — zróbcie ze mnie dzikiéj i prostéj..... taką jak jesteście same.....
Podkomorzanka zamilkła na chwilę...
— Ale dziecko moje, w twoim stanie jakże późniéj przywykłszy do innych myśli i życia wytrwasz z temi któremi cię los otoczył?
— Na to Pan Bóg, — zawołała Anna, — znajdę zawsze do kogo przemówić i kto mnie posłucha.
Tu znowu rumieniec oblał twarz dziewczyny która mimo usilnéj chęci nie zdradzenia tajemnicy, wydawała się z nią oczom baczniejszym.
— W tem wszystkiem, — szepnął pan Joachim Podkomorzance po francuzku, jest coś z czem się ona wygadać nie chce... ale to nie pospolite zjawisko.
— A dla mnie prawdziwy dar Boży! — dodała Adela, — moją ona będzie uczennicą... prawda, — spytała, — myśmy młode obie, zrozumiemy się lepiéj kochana Anno, chcesz żebym była twoim nauczycielem?
— Bóg ci to zapłaci, a ja... do śmierci wdzięczną będę.
I chciała rękę Adeli ucałować, ale ta nastawiła jéj rumianą twarz swoję i w milczeniu poprowadziła za sobą do pokoiku.
Podkomorzanka i pan Joachim zostali sami oboje zamyśleni i zdziwieni.
— No cóż pan mówisz o niéj? — spytała gospodyni.
— Nie umiem nic wyrzec, ale panna Adela! a! cóż to za serce anielskie, jaka prostota duszy wielkiéj!
— Prawda, kochany sąsiedzie, to anioł! to anioł.
— Pani! ja pewnie nie zaprotestuję przeciw temu, raczejbym dodał niż ujął, bo nie wiem czy kto na świecie tak ocenia pannę Adelę!
Głos drżący Joachima pierwszy raz zwrócił na siebie uwagę Podkomorzanki, która wejrzeniem pobieżnem rzuciła na twarz jego i trochę się zmieszała.
Dotąd zdawało się jéj że spokojny sąsiad jest przyjacielem domu tylko, teraz przemknęła się myśl inna i nieco ją strwożyła.
— Ale to być nie może! — powiedziała sobie w duchu — a gdyby i tak! ale nie! ale nie!
Pan Joachim po milczeniu Podkomorzanki poznał znowu że się dał w podejrzenie i uląkł skutkiem jego, a nużby go z raju wygnano? z tego raju do którego przywykł dziś, w którym mu było tak dobrze, swobodnie, tak ciepło i rozkosznie choć przyszłość sobie zakrywał i roić się o niéj obawiał?
Serce bić mu zaczęło...
— Przyznaj pan, — dodała gospodyni, — że to nas dwie potrzeba na to, mnie staréj warjatki i tego świętego trzpiota Adeli, żeby taką, między nami mówiąc, osławioną dziewczynę wziąć na wychowanie... Ale jeśli się jednę duszę wyrwie od zguby i oświeci, nie wartoż się na to poświęcić na ludzkie języki i choćby potwarze?
— Cóż zresztą na was powiedziéć mogą? — odparł pan Joachim — śmiać się będą!
— Ja im pomogę! — zawołała Podkomorzanka.
— Nie zrozumieją poświęcenia panny Adeli.
— Któż kiedy poświęcenie czyje ocenił!
— Zresztą, — zakończyła gospodyni, o Adelę się nie boję, sama tych nauk i rozmowy pilnować będę... a choć mi nie w smak że ta zalotnica dotknie się szaty mojéj przybranéj córki... mogęż dlatego odepchnąć pragnącą? Ja sama wzięłabym to wychowanie na siebie, ale mi Adelka nie da...
Po chwilowéj rozmowie odszedł pan Joachim, ale nim do swojego dworku zdążył już po drodze Szambelan go uchwycił.
— Wiesz, to jest wiedzieć musisz co się dzieje?... taż to słyszę Andzia stolarzanka zaczęła chodzić do professora Malutkiewicza... w biały dzień!! zgorszenie powiadam ci! całe miasteczko trąbi! Drudzy mówią że głupi stary najadłszy się starego pargaminu myśli się z nią żenić!
Pan Joachim ruszył ramionami z oburzeniem.
— Czego téż ludzie nie wymyślą! — rzekł uśmiechając się. — W istocie dziewczyna ta chcąc się uczyć, poszła go prosić...
— Tere fere! chce się uczyć, umie ona co jéj potrzeba!
— Malutkiewicz ją oddał w ręce Podkomorzanki!
— Jakto? i ta już u Podkomorzanki?
— Zostawiłem ją tam właśnie.
— Więc niechybnie stary dziad ogłupiał, myśli jéj dać jakie takie wychowanie i zaślubić... to jasne jak dzień.
Szambelan ruszył ramionami z wyrazem głębokiego nieukontentowania.
— Od niejakiego czasu, dziwy się dzieją u nas, — dodał, — poszaleliśmy po trosze, a wszystko przez niewiasty; już to i Waćpan kochany sąsiedzie nie bez notabenki.
— A o mnie tam co? — zapytał Joachim.
— Domyślisz się łatwo.
— Tępy jestem.
— Ja nie chcę plotek powtarzać.
— Na ten raz odważ się...
— A cóż? mówią żeś zakochany w pannie Adeli, i że również matrymonialne masz zamiary.
— Już? — z politowaniem zagadnął Wielica, — mój Boże, jak to się u nas łatwo tworzą niestworzone baśnie z niczego...
— Juściż pozwól że jest pewien fundament, — podchwycił Szambelan, — z Podkomorzanką byłeś jak my wszyscy, znaliśmy życie twoje, po przybyciu panny Adeli utonąłeś w tym dworku, tam całe dnie spędzasz, stołujesz się, siedzisz, służysz, musi to ludzi uderzać.
— I już ożenili mnie! — dodał Wielica, — to wybornie! Nie można więc bywać nigdzie, dla nikogo mieć przyjaźni, z nikim się widywać żeby zaraz ktoś nie uplotł sobie...
— Ale za cóż się gniewasz! — przerwał stary, — co w tem złego, pannie Adeli to nie szkodzi, a Jegomości odmładza. Tylko nie powinnibyście tak wyłącznie zabierać sobie tego domu, który i nam bardzo jest przyjemny, a dziś dostać się do niego niepodobna. Referendarz, ja, ledwie się doń doprosim raz w tygodniu, gdy Waćpan masz dnie całe..... to naturalnie trochę nas zniechęca.
— Ale cóż ja na to mogę poradzić? Podkomorzanka przyjmuje lub zamyka się jak jéj się podoba, nie jestem mistrzem ceremonji ani szambelanem...
Stary Wędżygolski który już był nieco rozdrażniony, wspomnienie swego tytułu wziął za jakąś przymówkę, nie mogąc tylko na razie dociec coby ona znaczyła, zamilkł i spochmurniał.
— Dlaczegóż ja równie ci nie zazdroszczę, — dorzucił Wielica, — zabranych stosunków z naszym ciekawym nieznajomym, u którego bywasz, a nas z nim jednak nie zbliżasz?
Wspomnienie to tak zarywało na przymówkę, że stary jeszcze bardziéj pokwaśniał.
— Wszak od téj pory znajomość musiała wielkie uczynić postępy? bywasz pan tam często?
— Tak, dosyć, — odparł Wędżygolski opryskliwie, — ale sprawy z moich czynności nie zwykłem zdawać przed nikim.
— Przepraszam, — ukłonił się Wielica.
— Jestem z nim w istocie bardzo dobrze... i poufale... ale to człowiek niedostępny i kapryśny... i dałem mu słowo że milczéć będę...
Uśmiech pana Joachima który przed domem Szambelana pożegnał go, zakończył tę niemiłą dla obu rozmowę.
Podkomorzanka po odejściu p. Joachima zamyśliła się smutnie zostawszy sama, uczynione postrzeżenie wywołało cały szereg przypuszczeń najrozmaitszych, niepokój ją ogarnął, zaczęła robić sobie wymówki za niebaczność postępowania i z obawy o swe dziecię szukać na niebezpieczeństwa ratunku.
— To dziecię z główką zapaloną, potrzebujące przywiązania, żywe, on miły i łatwo się mogący podobać choć nie młody... a jam była dotąd tak głupia, żem ani pomyślała o tem warząc sobie biedę... Wprawdzie przechodziło mi to przez myśl... ale nie przypuszczałam by się mój wdowiec miał tak prędko rozpłomienić! Teraz, niema wątpliwości, jest już jakieś uczucie... a jednak wieki są niestosowne i dla Adeli cośby lepszego znaleść można. Lepszego?? — spytała sama. — Któż to wie co lepsze! człowiek wytrawny, pełen serca, miły... kochałby ją miłością ojcowską i mężowską... byłabym o los jéj spokojną... a jednak ta różnica wieku... ta żywość Adeli która pokochać go nie mogąc gwałtownie, późniéjby wywołała może jakie uczucie nieszczęśliwe.
Podkomorzanka zaczęła chodzić niespokojna.
— Winnam temu sama... a dziś może zapóźno, zapraszałam go do domu; otóż i skutek mojéj zwyczajnéj nieopatrzności. Stara już jestem a głupia, ludzi nie znam, świata nie rozumiem, wszystko jasno i pogodnie widzę...
Przywiązanie do Adeli zwiększyło niepokój Podkomorzanki, która téż i niebezpieczeństwo sobie roiła daleko straszniejszem niż było... Postanowiła więc natychmiast swe dziecię wybadać i poruszona czekała odejścia Anny, aby zaraz się zaspokoić otwarcie mówiąc z Adelą.
Wkrótce téż Anna odeszła, a wychowanka wbiegła do salonu żywo i rzuciła się w objęcia ciotki cała wzruszona i szczęśliwa.
— Ciociu! mateczko! — zawołała, — cóż to za dziewczę i kochane stworzenie! jaką mi dałaś uczennicę! A! ty nie wiesz co ja z niéj zrobię...
— Takiego trzpiota jakeś sama! — odezwała się ciotka, — widzę to z twojego dla niéj zapału!
— Nie masz wyobrażenia co to za istota! coś tak oryginalnego, a umysł pojętny niesłychanie, a rozsądek niezmierny, a serce...
— I wszystko to poznałaś w pół godziny...
— Na to nietrzeba długo czasu, Anna nie umie udawać, cała jeszcze jak ją Bóg stworzył, naiwna, szczera, otwarta... a piękna! a miła...
— Otóż i rozkochałaś się w niéj zupełnie, smutnie dodała Podkomorzanka, — ale ostrożnie moje dziecko... Któż wie, i tu może czekają cię gorzkie zawody, na dnie tego serca mogą być uczucia niepohamowane, a wzrosłe na dzikiéj téj roli jak chwasty..... przyjdzie ci trzebić, znajdzieszże siły ku temu?
— Nie wątpię!!
— A! szczęśliwa, ty jeszcze o niczem nie nauczyłaś się wątpić... ale nie mówmy o Annie, mamy na ten raz coś ważniejszego...
Adela spojrzała ciotce w oczy.
— No, a zatem bez przygotowań mateczko..... i śmiało do rzeczy, — masz mi co do wyrzucenia?
— Nie, ale cię chcę spytać tylko; spodziewam się że szczerze mi odpowiesz.
— Jak na spowiedzi...
— Otóż, powiem ci, — patrząc jéj w oczy zaczęła Podkomorzanka, — że mnie coś pan Joachim niepokoi...
— Pan Joachim?
— Tak jest, trochę się znam, a trochę przeczuwam, ten człowiek gotów się w tobie pokochać... choć nie młody (i nie zbyt stary jeszcze...) widzę że mówi o tobie z takiem uczuciem, z takiem uwielbieniem, jak gdyby już coś było...
Adela zarumieniła się co nie uszło oka ciotki.
— Ale gdzież znowu, ciociu, to być nie może?
— Może lub nie, przewidujmy wszystko.
— Przewidzieliśmy już, — smutnie dodała Adela, — więc cóż daléj ciociu kochana?
— Dajmy że jest zakochany.
— Przypuszczam choć nie wierzę...
— Miłość ta rośnie coraz gwałtowniéj...
— Dajmy na to.
— Co z nią począć? — zapytała ciotka — jakież ty masz dla niego uczucia?
— Przyznam się ci najszczerzej... że... ot, sama nie wiem.
— Jakto? nie jesteś pewna że on ci obojętny?
— Ale nie obojętny mi wcale, lubię go, potrzebny mi, przywykłam, mogę powiedziéć żem się do niego przywiązała.
— A gdyby?
— To już za dalekie przypuszczenie ciotuniu, zostawmy czasowi i Bogu, dalsze rozwinienie tego co dotąd ledwie spokojną przyjaźnią nazwać się może.
— I nic cię to nie przeraża.
— Widzisz ciociu żem spokojna...
— Powiedz że nie jest ci obojętny!
Adela spuściła oczy...
— I ja go umiem szanować, — zaczęła Podkomorzanka zmieniając nieco ton rozmowy — ale wieki wasze nie bardzo stosowne, to, jak sama powiadasz, tylko przyjaźń spokojna, a nuż późniéj serce się dopomni gwałtowniejszego uczucia?
— Zdaje mi się że przypuszczamy na raz zbyt wiele, ja tu jeszcze nie widzę coby ciocię niepokoić mogło...
— Ale bo i ten biedny człowiek któremum może do zbytku drzwi nasze poufale otworzyła, widzę że codzień więcéj przywięzuje się i tom była powinna przewidziéć, bo któżby nie szalał za tobą... a nuż on pokocha gwałtownie... to dla niego śmierć!
Adela wstrzęsła się i porwała żywo.
— Z uczuciem żartować się nie godzi, — dodała ciotka, — rodzi się ono z maleńkiego żarenka, a wyrasta niepostrzeżone... dla ciebie to się zdać może ledwie nie zabawką, dla niego być może zabójstwem. Trzeba znać jego życie i zawody, trzeba wiedziéć jak silną bywa ta miłość ostatnia któréj człowiek chwyta się jak deski zbawienia? Cóż, jeśli nie miał pierwszéj? jeśli młodość przeszła dlań w zawodach i ofiarach.
— Ciotko, matko droga, czyń jak ci się podoba, — odezwała się Adela, — powiadam ci co czuję dla niego, szacunek, przyjaźń, przywiązanie nawet, ale zbyt mało znam serce własne bym się tak zimno z przyszłością rachować mogła! To wiem że gdyby mi powiedziano dziś że więcéj go nie zobaczę... zdaje mi się że mocnobym cierpiała, że boleść tego rozstania byłaby wiekuistą.
Podkomorzanka zakryła oczy i plasnęła w dłonie, a rumieniec Adeli i jéj pomieszanie jeszcze ją więcéj uderzyły niż słowa.
— Otóż skutki mojego zaślepienia! — zawołała — stary! ale nikomu wierzyć nie można! przed wszystkiemi drzwi zamykać! wszędzie zdrada i niebezpieczeństwo.
Adela pocichu przyszła i pocałowała ją w rękę z osmuconą jakoś twarzą.
— Uspokój się moja matko najdroższa, — odezwała się głosem poważnym, — chciałaś odemnie szczerości, a ja i tak kłamać nie umiem i święta babcia zaleciła mi w życiu strzedz się fałszu jak plamy. Powiedziałam ci co czuję w duszy, ale nie obawiaj się, ja i boleść i ofiarę wesołą twarzą dźwignąć potrafię. Gdybym kochała nawet i płakać musiała, przywiązanie i łzy połknę w milczeniu, a zawsze ci będę posłuszną... Ja chcę żyć tylko dla ciebie.
— A jaż to dla siebie myślisz żyję? jabym dla fantazji mogła żądać od ciebie poświęceń i narażać cię na cierpienia? — Dziecię moje, o jakże się nie rozumiemy! Ale ja trwożę się i truchleję nad przyszłością, jabym ci narzeczonego z nieba sprowadzić chciała, aby był godzien ciebie... żebym umarła spokojna o twoję przyszłość...
— Ciociu droga, — pieszcząc ją szepnęło dziecię — a możeż człowiek kiedykolwiek przewidziéć przyszłość czy swoję czy cudzą? obrachować ją i stworzyć? jestże ona w mocy ludzkiéj? Nie zawodząż ci na których piersi spoczywa głowa nasza, których serce trzymaliśmy w dłoni? możnaż kiedy wyrzec żeśmy panami jutra?
— Przecież coś począć muszę! — przerwała Podkomorzanka.
— A gdybyśmy daléj szli po prostu jak dziś bez rachuby za sercem i instynktem?
— I wszystka wina potem na mnie!
Adela się rozśmiała.
— Ciociu, — rzekła, — twoje przywiązanie dla mnie zatruwa ci spokój! nadto już przewidujesz i cienia się lękasz... a Pan Bóg... a anioły stróże! a mój że choć dziecinny rozumek! Przecież i on coś wart? a modlitwy babci? a twoje?... O! doprawdy lękać się nie mamy czego... zmieniać nic nie potrzeba... a tak nam dziś dobrze że i w rajuby lepiéj nie było...
— Otóż to ja tego się lękam, że ci już tak bardzo dobrze! — w duszy powiedziała sobie Podkomorzanka.
Wielica po rozmowie z Szambelanem pod jakiemś smutnem wrażeniem powrócił do swojego dworku. Ostatniemi czasy mało w nim przesiadywał; zajęty silnie nowym przedmiotem nie miał czasu zastanowić się nad sobą i rozpatrzéć w swem sercu. Słowa obcego człowieka sprowadziły go powoli na drogę chłodnéj rozwagi, a w domu list leżący na stole na którego kopercie poznał pismo córki, wciągnęły w stare kółko idei z których był uciekł na chwilę.
Obejrzał się po szarych ścianach tego więzienia w którem lat tyle przebył bez nadziei, bez przyszłości promyka, jednostajne licząc godziny zbliżające go do upragnionego końca zobojętnionego życia, i widok cichych izdebek samotnika, przywiódł mu na pamięć uczucia z któremi dawniéj wegetował w pustce swojéj. Schodząc do serca potem i mimowolnie porównywając stan duszy do tego jakiemu był przywykł, uderzony został różnicą jaka w nim samym zaszła. — Dawniéj w tem kółku ciasnem, ze swoim psem, strzelbą, xiążkami, u komina cały świat zapominał i daléj nie sięgnął myślą nad to co go otaczało, dziś przeraził się rozbujałemi nadziejami które gdzieś ponad dachy miasteczka poleciały odrosłemi skrzydły.
List córki go opamiętał i jeszcze bardziéj uwidocznił mu odmianę jaka w nim zaszła, przedtem byłby go chwycił żywo — teraz obawiał się otworzyć. Cała przeszłość, lata stracone, przeżyta młodość, przecierpiane bóle przyszły na pamięć nagle i przy nich owe nadzieje jesienne śmiesznie się i dziko wydały; serce biło młodo, a nieubłagana rachuba wskazywała zbliżające się szrony i siwiznę.
I łza z głębin wyschłych wyśliznęła się powoli na powiekę dawno nią nie zwilżoną... niepostrzeżona, ostatnia; jak kropla krwi z zaciągnionéj rany która na niéj twardnieje i zastyga. Wielica poczuł ją na oku, zdziwił jéj i chwycił za pierś rzucając list córki.
— Gość to wielki, — zawołał w duchu, — niespodziany, nawiedzający pustkę zamkniętą! Łza! Jeszczem więc ich nie wypłakał! źródło nie wyschło jeszcze. — Zkądże te kwiaty jesienne, ten powrót do życia! Na to chyba ażeby po nim zgasł już promień ostatni, i wiekuista noc opasała!
I wziął list do ręki znowu, bojąc się go otworzyć..... jakiś przestrach dziecinny nim miotał.
— Wszystkiego się już boję, — rzekł w sobie, — wróciłem do dziecinnych strachów jak gdybym nie był obyły i ostrzelany ze wszystkiem... Cóż mi ten list przynieść może nowego? przecierpiałem od nich co tylko było można, dobra spodziewać się nie mam prawa, złe już wypite do dna. Alem dziś małego serca i samolub, i lękam się aby myśl o niewdzięcznem dziecięciu nie zczerniła złotych marzeń któremi karmię się oszalały. Upadłem więc aż do egoizmu, aż do zapomnienia obowiązków...
Z gorączkowym niepokojem nareszcie pan Joachim rozpieczętował pismo które zastał na stole, nie omylił się, było od córki, ale przeczucie téż nie było daremnem, bo list wcale inaczéj wyglądał niż te któremi się zwykle do niego odzywała. Pan Joachim pobladł czytając go i wstrząsł się nowem wrażeniem głębokiem i bolesnem. Dotąd Ewelina przybywając na wieś, zaledwie o tem w kilku słowach chłodnych donosiła ceremonjalnie, list zaś ostatni wcale inaczéj napisany, zdawał się oznajmywać przykrą jakąś zmianę w życiu dziecięcia, które z uczuciem boleści nieśmiało tuliło się pod skrzydła wprzód zapomnianego ojca. Oto są słowa pisma które niespodzianie zastygłe przywiązanie obudziło w rodzicielskiem sercu pana Joachima.
— „Nie wiem jak zacząć kochany ojcze, tyle się czuję winną względem ciebie, tak nieśmiem nawet o przebaczenie prosić. Może téż choć trochę długie milczenie moje wytłumaczy oddalenie, świat który ogarnął twe dziecię i nieszczęśliwy rozdział jakiś który mnie zawsze bolał, choć nań poradzić nie miałam siły. — Pierwszą moją myślą przybywszy na wieś było odezwać się do ciebie, prosić cię ażebyś mi nie odmawiał swojego przybycia. Jestem sama jedna, — a co więcéj chora, nikogo tu nie znam, rachuję na to że ojciec mi będzie opiekunem. Nie mówmy o przeszłości mojéj, tam winy wiele, ale czyż za to karaną być mam odrzuceniem i zaparciem? Drogi ojcze, teraz dopiero poznaję życie, trochę lepiéj rozumiem ludzi, a ze smutkiem przyszedł żal żem twego serca ocenić i pod jego zasłoną naprzód być nie umiała.
Nie dziwuj się memu listowi, wiele się rzeczy zmieniło, chcę i potrzebuję cię widziéć, poskarżyć przed tobą, poradzić i słuchać jak dziecię, byleś mnie przyjął jak swoję przywiązaną choć bardzo winną córkę.“
Ewelina.
Wielica przebiegł list kilkakrotnie i oczom swoim nie wierzył, — córka go wzywała, osmutniała, cierpiąca, opuszczona może!! — Szczęśliwa obchodziła się bez ojca, — zapominała o niem, unikała go, — boleść zmusiła ją odezwać się do opiekuna jedynego jakiego miała na świecie, choć najmniéj jéj znajomego, bo z rąk babki przeszła w objęcia męża ledwie z dzieciństwa przypominając sobie czułe starania tego którego jéj się późniéj prawie wstydzić kazano.
Dotknięty tym listem, w chwili właśnie gdy potrzebował zapomnieć jakie go obowiązki ze światem łączyły, Wielica doznał boleści nieokreślonéj, zawahał się nawet czy odpowiedziéć córce zimnem słowem czy gorącym uściskiem.
— Zapomnieli o mnie i wyrzekli się, dla czegóżbym ja nie miał się ich teraz wyprzeć i odepchnąć? Dziś kiedy ja znowu jasną widzę na mojem niebie jutrzenkę, oni pragną bym się im poświęcił znowu, by może jutro gdy się stanę niepotrzebnym — rozstać chłodno i drzwi mi zamknąć z szyderstwem?
Tak mówiło uczucie zburzone, ale wstyd ogarnął natychmiast.
— Nie, — rzekł po chwili namysłu, nie godzi się być złym dla występnych, ani naśladować winnych, lepszemi być musiemy od nich pragnąc ich nawrócić! — Bóg tylko wie jak wielką będzie ofiara, jak ciężki rozbrat z nadzieją dla obowiązku, ale obowiązek święty, ale głos dziecka nie może być daremnym. Rzucę wszystko i muszę biedz ku niemu choćby to życie kosztować miało. Opuszczona, chora, sama jedna! cóż się stało? Także prędko i dla niéj skończyło się to malowane szczęście na które mnie patrzyć nawet nie było wolno?
I w tejże chwili wysłał Wielica po konie... Ale go oczekiwano u Podkomorzanki, trzeba się było wytłumaczyć przynajmniéj i pobiegł natychmiast do dworku sąsiadki. Na twarzy pana Joachima tak widoczne było wzruszenie gwałtowne i cierpienie którem bolał, że gospodyni spojrzawszy nań, wykrzyknęła z przestrachu.
— Co ci się stało panie Joachimie?
Adela także wstała od krosien cała drżąca i niespokojnem śledząc go okiem, z bijącem sercem podbiegła usiłując napróżno utaić przed ciotką obawę i wzruszenie.
W istocie spokojne choć smutne zwykle oblicze Wielicy tak było blade i napiętnowane wrażeniem świeżem a silnem, usta drżące, oczy zabłąkane, że każdy się mógł domyśléć gwałtownéj burzy miotającéj piersią niedawno jeszcze oddychającą nadzieją i marzeniem.
— Panie Joachimie na miłość Bożą, co się stało?
— Nic! nic! pozwólcie mi ochłonąć, — rzekł rzucając się na krzesło — nic — odebrałem list od córki... Czytaj pani, — dodał, nie mam tajemnic dla przyjaciół, czytaj i powiedz co mam czynić. Wiesz nasze stosunki, znasz mnie dawno.
Podkomorzanka list przebiegła okiem ciekawem, ale wśród czytania kilkakroć spojrzała na Adelę na któréj widny był niepokój i usilna praca aby go pokryć przed ciotką.
— Jedziesz więc pan? zapytała oddając pismo.
— Wszak muszę! — rzekł Joachim.
— Niewątpliwie... obowiązki przedewszystkiem, a choć nam szczerze żal będzie pana...
— Państwu mnie! — zawołał poruszony Wielica, — a czemże ja jestem dla was? dobrym znajomym tylko, jakich łatwo znajdziecie tysiące, jednym z tych przechodniów na drodze życia którym się rzuca wejrzenie i słowo jak jałmużnę! Tak, dla was ja tylko żebrakiem, ale wy dla mnie! coście mi dali więcéj niż się zwykłemu daje żebrakowi, życzliwość, pociechę, otuchę, nadzieję, nowe kółko osamotnionemu, nowy dom temu który go nie miał... nowe uczucie w piersi zastygłéj i skrzepłéj.
Spojrzał na Adelę stojącą z rumieńcem na twarzy i wejrzeniem politowania i współczucia; usta jéj otwarły się i nie zważając na nic zbliżyła się do Joachima.
— Nie sądź że nas pan jak obcych i obojętnych ludzi z któremi się na drodze życia spotyka i mija... poczciwe uczucia są trwałe, alboż możemy się rozstać na zawsze i mamy pożegnać? Godziż się myśléć że zapomnim o sobie... dlaczego tak boleśnie przemawiasz pan do nas.
— Bom stary i biedny, — odezwał się Wielica, — i wiem że na jutro nic rachować nie można, że chwila często burzy co budowały lata... że co z oczu znika to się i w pamięci zaciera...
— Nie, — odpowiedziała Adela nie umiejąc już powstrzymać słów które dyktowało serce, — tylko najnieszczęśliwsi i najsłabsi pod wrażeniem chwili żyją nie kierując sobą. Wszakże są serca które szanują uczucie i pielęgnować je potrafią, najsroższem dla nich wątpić o tem.
— Życie nie nauczyło mnie ufać, przerwał Wielica.
— Pojmuję żeś pan tak przejęty i poruszony, — odezwała się skłopotana Podkomorzanka, — ale dzieląc twój niepokój, nierozumiem czemu żegnasz nas tak rozpaczliwie jak gdybyśmy na długie lata rozstawać się mieli. Cóż znowu, powrócisz da Bóg i znajdziesz tu zawsze toż samo miejsce nie zajęte i serca przyjazne jak dzisiaj... Przecież, — dodała usiłując rozmowę rozweselić, — nie sądzisz by cię miał zastąpić Referendarz lub Szambelan, tegoby już było zanadto!
Ten żarcik ostudził jakoś wszystkich.
Adela opamiętała się nieco, Joachim powściągnął, ale smutek mimo starania Podkomorzanki, osiadł na wszystkich twarzach, ona sama uległa mu mimowoli.
Wielicy przeczucie jakieś mówiło, że opuszczając ten dom i wracając do świata innego, zrywa węzeł który mu był miły, a związać go późniéj nie potrafi. — Ociągał się z pożegnaniem, liczył chwile, wstawał i siadał, wyszukiwał powodów do przeciągnienia odwiedzin, nie miał siły powiedziéć sobie że odejść potrzeba.
Tak upłynęła przykra dla wszystkich godzina, a przychodzący sługa z oznajmieniem że konie były gotowe, zwiastował nareszcie konieczność rozstania. Przeze drzwi pół otwarte wcisnął się Parol wyżeł Wielicy od niejakiego czasu trochę zapomniany stary przyjaciel i towarzysz w samotnych przechadzkach, — który jakby przeczuwając smutek pana, począł mu się skomląc łasić i przymilać.
— Ot i ciebie mój stary opuścić potrzeba i porzucić, aby cię gdzie tam czyje psy nie rozszarpały, — szepnął pan Joachim.
— To nam go pan zostaw, — zawołała Adela, — wiesz jak psy lubię... będzie to nam przypominać przyjaciela, a gdy da Bóg powrócisz, Parol nam o tem wcześnie swoją radością oznajmi... zwierzęta lepszy od nas instynkt mają.
Podkomorzanka nic się nie odezwała, ale oko jéj znowu zwróciło się na Adelę, która w milczeniu prosiła jeszcze o Parola.
Wyżeł pozostał... a pan jego smutnie, powoli powlókł się do dworku przed którym już stały nielitościwie prędko zaprzężone konie, i Szambelan przez parkan dopytujący woźnicy dokąd się wybierali.
— Cóżto, pan nas opuszczasz? — zawołał postrzegłszy Joachima, — dokąd? co za projekt nowy? nic nie wiemy.
— Nagły interes mnie zmusza.
— Wiedziéć nie można? — ciekawie podchwycił stary.
— Rzecz nie ciekawa... jadę do córki...
— Hrabina przyjechała?
Ale napróżno badać probował Szambelan, gdyż Wielica nie miał mu wcale ochoty odpowiadać, i pożegnawszy szybko, nie zaglądając nawet do dworku, ruszył drogą oddawna zapomnianą, — ku swemu dziecięciu.
— Dzieją się jakieś osobliwsze rzeczy, — rzekł sobie w duchu sąsiad odchodząc od parkanu powoli, — tajemnice! podróże! konszachty, romanse! rozbójnicy! nic już zrozumieć nie można, i człek odepchnięty od wszystkiego... głupie miasteczko. Referendarz ma wielką słuszność! Tu żyć niepodobna... świat nieznośny... inaczéj bywało, inaczéj wcale za młodych lat moich! Na czem się to skończy! nie pojmuję!
Okolica Kaniowiec obfita w piękne przechadzki i dalekie widoki, pomimo uroku lasów sąsiednich i wybrzeży stawu który się daleko ponad miasteczkiem rozciągał, — wspaniałą ruiną pojezuickich murów najwięcéj ku sobie nęciła. Tu zwykle w wieczory letnie i ranki wiosenne przychodzili pustelnicy z ulicy Dworkowéj na samotne rozmyślania, czytać w chłodzie lub jedni drugich śledzić zdaleka. W piękne dnie ogród sąsiedni zawsze był pełen osób, a każdy miał ulubiony jakiś kątek, który szczególniéj ukochał. — Przyczyniało się i to może do wyboru miejsca, że wzgórze pojezuickie najbliżéj było miasteczka, a sucha prawie zawsze ścieżynka, wiodła ku niemu cieniem drzew osłoniona.
Po odjeździe pana Joachima w dworku Podkomorzanki pusto się jakoś i smutno zrobiło; nikt o oddalonym nie mówił, ale twarze pokazywały, że go im wszystkim brakło. Adela wprawdzie zajmowała się swoją uczennicą z zapałem i roskoszą, ale salonik w godziny wolne, smutny jakoś i bezludny się jéj wydawał.
Podkomorzanka zamyślona siadywała nad swoją siatką któréj iglicę często po kwadransie trzymała w ręku nieruchoma, to znów gwałtownie poczynała nierówne plątać oka. Zjawili się zaraz Szambelan i Referendarz, sądząc że pod niebytność wybranego, potrafią go zastąpić, ale zimno ich przyjęto.
Żelizo mniéj teraz uczęszczał do dworku, a gospodyni postrzegła w nim wielką zmianę, onieśmielenie jakieś, niepokój, twarz nawet nie tak swobodnie opromienioną młodością jak dawniéj. Na czole jasnem troska napiętnowała marszczki które życie miało ryć coraz głębiéj. Wzrok nawet Adeli dawniéj wszechmocny i rozgrzewający nie miał siły wywieść go z zadumy i pogrążenia.
Jednego z wieczorów po wyjeździe Wielicy, tak jakoś nudnie i długo płynęły godziny Podkomorzance, że się zebrała na przechadzkę późniéj niż zwyczajnie, choć mrok już szary poczynał okrywać okolicę.
Oktaw, Adela i ciotka udali się milcząc znajomą nam uliczką znowu ku tym murom, gdzie najwygodniéj im było patrzéć na dalekie błonia, godzinę spędzić w zamyśleniu i samotności. Nie wiem jak się to stało, że czatujący na te przechadzki sąsiedzi, niepostrzegli naszych pań i nie pogonili za niemi, tak że Oktaw sam im towarzyszył.
Wszyscy byli milczący i pochmurni, rozmowa się nie kleiła wcale, a Podkomorzanka podrażniona nie wiedząc czem, niespokojna w gorszym niż zwykle humorze, gniewała się sama na siebie za to usposobienie, którego nie mogła wytłumaczyć.
Powoli weszli na górę, a ścieżki wydeptane powiodły ich za klasztor i kościół ku zarosłemu drzewy ogrodowi i kapliczkom. Pusto już było w téj stronie i zdala tylko głos pastuszków powracających z łąk ciszę przerywał piosenką, nad doliną wypogodzone jaśniało niebo, a staw odbijał w sobie ciepłe blaski zachodu.
Adela przypatrywała się z zajęciem obrazowi okolicy i stawała ilekroć z między drzew ukazał się okolony gałęźmi piękny pejzaż Kaniowiecki, Żelizo szedł za niemi posępny, Podkomorzanka zamyślona...
Na tylnéj ścianie gmachu kościelnego wmurowanych jeszcze było kilka nagrobnych kamieni, aby się im przypatrzéć i wiersz jakiś o którym Żelizo wspominał odczytać, zbliżyli się razem ku ruinie, do któréj podziemiów wiodły tu właśnie drzwi dawniéj zapewne obwarowane, dziś stojące otworem. Wnijście to zasypane stosem obwalonych cegieł, zarosłe chwastami, korytarzem ciasnym spuszczała się w lochy grobowe... Właśnie po nad niem i zboków były owe płyty kamienne których napis wskazał Żelizo; na jednéj z nich serce matki wypisało żal swój po dziecięciu takiemi słowy gorzkiemi i pełnemi tęsknoty, że czytającym łzy zakręciły się w oczach.
Stali powtarzając po cichu ów wiersz natchniony boleścią, gdy nagle z czarnéj owéj jamy wiodącéj do podziemia, którędy ledwie ciasne zostawało przejście, dał się słyszeć szelest i w tejże prawie chwili przez otwór ciasny ukazała się postać blada okurzonego, z rozczochranem włosem nieznajomego z ulicy Dworkowéj.
Z obu stron spotkanie to było tak niespodziane, że Adela i Żelizo nawet z krzykiem się cofnęli jakby ujrzeli upiora, a nieznajomy wstrząsł się cały na widok jakby tam umyślnie dla śledzenia go postawionych świadków. W pierwszéj chwili chciał nawet cofnąć się szybko żeby poznanym nie być, ale oczy jego padły na osłupiałą Podkomorzankę, i wzrok obojgu spotkał się, zatrzymał, długiem wejrzeniem badając wzajemnie. W rysach twarzy kobiety malowało się niepojęte zdumienie, przestrach i rozczulenie, na twarzy mężczyzny zrazu gniew, potem uczucie jakieś niewyczytane, wpół szyderskie, pół przejęte — ale z obu twarzy łatwo było poznać, że nie samo niespodziane zjawisko gościa z podziemiów, nabawiło strachem i przerażeniem; ani schwytanie go na tajemniczéj grobowéj przechadzce...
Podkomorzanka stała nieruchoma ze wzrokiem wlepionym w twarz nieznajomego, drżąca, z usty jakby do krzyku otwartemi, Poroniecki nie spuszczał z niéj oka, skamieniały i zbladły. Adela po dziecinnemu się wylękła, chciała uciekać ale widząc ciotkę odrętwiałą nie śmiała jéj porzucić, Żelizo rzucił się także na ratunek Podkomorzanki, która powoli przechodząc z tego stanu dziwnego osłupienia, krzyknęła, posłoniła się i omdlała. — W chwili kiedy się ku niéj, by ją ratować rzucono, postać nieznajomego znikła im z oczów nagle. — Żelizo pobiegł po wodę do sadzawki, Adela odeszła już ze strachu, przyklękła przy ciotce usiłując do zmysłów przywieść rozcieraniem i wołaniem. Ale Podkomorzanka tak była silnie zemdlona, że ledwie chłodną wodą potrafili się jéj dotrzeźwić nierychło.
Nareszcie otworzyła oczy powoli, ale zaczęła się śmiać serdecznym śmiechem boleści, który przeraził równie Adelę jak Żelizę, nieumiejących poradzić sobie, a wzrok jéj wlepiony w jedno miejsce świadczył o nieprzytomności. Nie wiedzieliby może co począć, gdyż Żelizo obawiał się odejść i Adelę samą porzucić przy choréj, gdyby na głos przerażającego śmiechu tego nie zjawiła się nagle Andzia, któréj głowa pokazała się z za krzaków naprzód, a w tejże chwili sama dziewczyna przypadła na ratunek Podkomorzanki.
— Co to jest? — zawołała żywo, — przestraszyła się pani czegoś?...
I nie czekając odpowiedzi poczęła zdjętą z szyi chusteczką silnie rękę przewiązywać.
Śmiech ustawał powoli i łzy potoczyły się po twarzy Podkomorzanki, milczące, obfite, oko oprzytomniało, słaby głos począł niewyraźnemi słowy się odzywać.
Andzia ze zręcznością ludzi przywykłych radzić sobie samym w każdym przypadku, powoli podniosła jéj głowę, posadziła i palcem na ustach położonym zaleciła Adeli milczenie. Wszyscy przelękli skupili się dokoła czekając końca téj kryzys, która ich przeraziła swą gwałtownością.
Usta Podkomorzanki wciąż jeszcze niezrozumiale szeptały:
— On! on!
— To nasz sąsiad z Dworkowéj ulicy, — odezwał się wreszcie Żelizo, — ów nieznajomy o którym pani słyszałaś.
— On się tu nieustannie włóczy! — dodała Andzia.
— To on! — powtarzała obłąkanym wodząc wzrokiem Podkomorzanka.
— Wszyscyśmy się przestraszyli — szeptała Adela prawie rozpłakana tem ciotki położeniem, ale nigdym się nie spodziewała żeby ciocia tak okropnie przerazić się mogła... Co za nieszczęśliwy przypadek...
Znajomy głos Adeli, krzątanie się Andzi która żywo zajmowała się chorą, wywiodły ją nakoniec z tego przykrego stanu nieprzytomności.
— Chodźmy do domu — odezwała się cichym głosem.
Ale powstawszy z ziemi na którą upadła, tak się uczuła złamaną i bezsilną, że z jednéj strony Oktaw z drugiéj Adela ręce jéj podać musieli. Andzia poszła przodem wskazując im drogę już o mroku coraz gęstszym niepewną. Co chwila potrzeba się było zatrzymywać dla wypoczynku tak silnie Podkomorzanka tem wstrząśnieniem nagłem dotkniętą została; brakło jéj oddechu, jakieś obezwładnienie ją ogarnęło, a na mnogie pytania towarzyszących, ledwie się słowem niewyraźnem odzywała, niekiedy jeszcze cicho do siebie powtarzając: — To on!
Dla tych co znali ciocię wesołą, panią siebie, przytomną zawsze i nieulegającą nigdy wrażeniom strachu, wypadek cały był niepojęty.
Wprawdzie zjawienie się nagłe téj postaci wychodzącéj z grobów, wybladłéj, dziwnéj i do upiora podobnéj, mogło bardzo przerazić, ale przestrach już był minąć powinien, a Podkomorzanka co chwila zdawała się słabsza i silniéj jakiemś wrażeniem wewnętrznem przejęta. Adela nie poznawała ciotki, Żelizo gubił się w domysłach.
Tak wszystko czworo dowlekli się powoli podtrzymując przestraszoną do uliczki Dworkowéj, a tu Żelizo zostawiwszy ją w ręku kobiet, pobiegł po matkę na ratunek; gdy Andzia silnie ująwszy słabą, wraz z Adelą przeprowadziła do domu.
Oktaw tłumaczył to sobie samym przestrachem, ale nigdy w życiu podobnego jeszcze nie widział, obawiając się więc o skutki pospieszył do matki.
— Kochana matko! — zawołał wpadając wzruszony do dworku w którym właśnie odbywała się wieczorna modlitwa, — Podkomorzanka zachorowała nagle!...
Stary Żelizo na głos syna w którego dźwięku poczuł wzruszenie głębokie, przerwał pacierze.
— Co się stało, moje dziecko?
— Podkomorzanka z przestrachu zachorowała, ledwieśmy ją osłabłą do domu potrafili przeprowadzić, spieszcie na pomoc, bo tam głowy potracą.
— Jakże? z czego? — zawołała matka już wdziewając chustkę — co się stało?
— Poszliśmy na przechadzkę do murów jezuickich... znacie z tyłu kościoła napisy grobowe gdzie jest nagrobek dziecięcia. Staliśmy i czytali, gdy ten dziki człowiek Poroniecki niewiedziéć zkąd zjawił się nagle u wejścia do lochów, i jak upior stanął przed nami. Podkomorzanka dostała mdłości, serdecznego śmiechu, i jeszcze do siebie przyjść nie może...
— Cóż on tam robił w lochach? — zapytał Żelizo.
— Bóg go wie, całe jego życie tajemnicą, a mówią że się tam nieustannie włóczy po tych zwaliskach.
— Biegnijże Jejmość, a ty Oktawie idź za matką i dawaj mi znać... Jużciż tak bardzo przelęknąć się nie mogła żeby ją to aż o chorobę przyprawiło! Ale cóż tam robił ten człowiek!
I stary począł się modlić zaraz na intencją choréj wracając po chwili do tego spokoju, który był stanem zwyczajnym jego duszy.
Żelizowa z synem wyszli spiesząc do dworku. Mijali właśnie uliczkę wiodącą do ruin, gdy Oktaw uczuł się pociągnionym za rękę i o mało nie krzyknął znowu ujrzawszy Poronieckiego który go wstrzymał gwałtownie.
Twarz nieznajomego była bledsza niż zwyczajnie, oczy obłąkane, usta drżące, a wyraz cały okazywał niepokój i dziką jakąś namiętność wzburzoną.
— Co się z nią stało? — szepnął Oktawowi.
— Przestraszona widokiem pańskim omdlała, — rzekł młody człowiek — ledwieśmy się docucić jéj mogli... ale bo téż potrzeba wam było ukazać się tak nie w porę...
— Powiedz mi — któż to jest ta kobieta? gorąco począł Poroniecki.
— Panna Podkomorzanka!! przecież widywać ją lub słyszéć choć o niéj pan musiałeś...
— Panna... powiadasz... a imie jéj? — pytał nieznajomy natarczywie.
— Ludwika!
Poroniecki stał wrosły w ziemię, oczy mu się tylko iskrzyły.
— Tak! — rzekł do siebie uśmiechając się — fatalność... ukazałem się wychodzący z grobów... bom dawno umarły! — los jest logiczny zawsze.
— Ale cóżeś tam pan robił!
— Żywi z żywymi, umarli muszą z umarłymi przestawać, co dziwnego? Nie uważasz że ja upiorem jestem? Za karę tylko noszę zeschłe ciało i pogruchotane kości po świecie. Zresztą? — ale idź, — przerwał, dowiedz się co się z nią dzieje, i przyjdź mi oznajmić, jakeś... dobry, a raczéj jakeś młody.
To mówiąc niepewnym krokiem Poroniecki skierował się ku swojemu domowi, a Żelizo za matką do Podkomorzanki.
Gdy się ujrzała znów w swoim cichym saloniku, otoczona znanemi twarzami i ścianami biedna chora, powoli odeszła jéj zupełnie odrętwiałość i zesłabienie, rumieniec powrócił na twarz, oczy nabrały blasku i rozdrażnienie tylko jakieś po tem grobowem widzeniu pozostało.
Żelizowa znalazła ją już uśmiechnioną łagodnie i usiłującą uspokoić przytomnych, a Adela u nóg klęcząca, szczebiotała, starając się ciotkę rozweselić i cały wypadek w żart obrócić.
— Wszyscy tu znają tego dziwaka, — mówiła, — a Andzia kilka razy mi o nim wspominała...
— Bóg go tam wie co on robi, alem ja go nie sto razy spotykała u jezuitów, — dodała dziewczyna. — I mnie on nastraszył nie raz wychodząc nagle z jakiejś kryjówki, bo się nie boi w najciaśniejsze wciskać kąty... ale to musi być chyba czarownik jaki lub szalony... bo cóżby on tam raz wraz robił? W miasteczku od czasu jak tu przybył z nikim się nie poznał, a Szambelana co go śledził, oduczył od tego podobno dosyć niegrzecznie... chodzi sam, nie żyje z nikim. Raz tylko, i Andzia się zarumieniła trochę, — podobno zaczepił Żelizę... gadali z sobą z pół godziny.
— A gdzież Oktaw! — spytała Podkomorzanka, — niechbym mu podziękowała za jego staranie.
— Mój syn — odpowiedziała staruszka — musi być w ganku, czeka tam na mnie.
— Poproścież go tu, poproście, — żywiéj odezwała się chora.
Andzia wybiegła po Oktawa pierwsza, korzystając z chwili téj aby się zbliżyć do niego, a gdy młody chłopak wszedł do saloniku, smutna przypadła na ławce w ganku zająwszy jego miejsce.
— Przepraszam cię kochany Oktawie, — obracając się ku niemu przemówiła Podkomorzanka — nastraszyłam cię bardzo? nieprawdaż, ale to już przeszło! Tak poczciwie krzątałeś się koło mnie, pozwól sobie podziękować.
— Gdyby nie Andzia którą tam Pan Bóg nam zesłał, nie bardzobyśmy sobie dać radę potrafili, — rzekła uśmiechając się Adela, — pan Oktaw ma tylko tę zasługę wraz ze mną, że się okrutnie ciocinego strachu przeląkł.
— Ty słyszę znasz tego upiora? — zapytała Podkomorzanka.
— Ja?
— Andzia mi mówiła żeś raz z nim rozmawiał dosyć długo...
— A tak! — przebąknął Żelizo pomieszany nieco przypomnieniem okoliczności w jakich się to trafiło — w tych samych ruinach zachwycony burzą zetknąłem się z nim i miałem to szczęście że sam mnie zaczepił...
— A o czemżeście mówili?
— O ludziach, świecie... znać w nim zbolałego i zmęczonego życiem człowieka, niewiele przecie nauczyć się mogłem..... Dziwak i nieszczęśliwy...
— Prawda, — zawołała śmiejąc się już Adela, która od kolan ciotki nie odstępowała, — że doskonale się dobrał do miejsca i wypadku z tą swoją twarzą bladą, oczyma zbłąkanemi, włosem rozczochranym... i okropną fizjognomją.
— Moje dziecię; — cicho dodała Podkomorzanka całując ją w czoło — nie śmiéj się nigdy z bladéj twarzy i obłąkanych oczów, są to piętna żywota i boleści, które poszanować potrzeba. Któż wie ile razy zblednąć musiał cierpieniem ten, komu na wieki krew do serca uciekła? ile razy płakały te oczy które dziś już bez łzy suche i straszne są obłąkaniem?
— Żal mi go serdecznie, ale po cóż tak straszny, — mówiła Adela, — i chodzi po jamach żeby ludzi przerażać swojem zjawieniem? Nie mogę tego sobie inaczéj jak szaleństwem wytłumaczyć.
— Dlaczegóż szaleństwem? — zawołała dosyć żywo Podkomorzanka — są tak długie godziny w pustych i niezajętych niczem resztkach życia pod starość, że się dziwować nie godzi, jeśli fantazja zaprowadzi kogo na mogiły... do grobu, w gruzowiska i ruiny!... kto wie co może powiedziéć podniesionemu duchem milcząca czaszka i proch znikłych ludzi... Biedny zaprawdę kto w śmierci musi szukać pokarmu, ale nie zawsze obłąkany i szalony.
— Ciocia tak dobra że go jeszcze tłumaczy, — odezwała się Adela, — bo co ja to mu téj chwili trwogi nie daruję! Byłyśmy w strachu śmiertelnym i gdyby nie poczciwa moja Andzia... Ale gdzież się już ten trzpiot podział? zapytała wodząc oczyma — przecież mnie choć dziś nie powinna opuścić?...
— Nie obawiajcie się panieneczko, — z za drzwi ukazując się — przerwała Andzia, — jeżelim wam na co potrzebna, to mnie macie póki chcecie...
Połóżmy panią żeby sobie odpoczęła, a same nad nią siedziéć będziemy i bajki prawić choćby do białego dnia...
To mówiąc uśmiechnęła się i przystąpiła do Adeli, która ją pogłaskała po twarzy.
— Dobrze, dobrze, — odpowiedziała Podkomorzanka, — każecie mi leżyć położę się, ale niechże poczciwa Żelizowa powraca do domu i naszego starego uspokoi, że mi się nic nie stało. Dobranoc wam..... bądźcie o mnie spokojni... Nic się staremu gratowi jak ja nie stanie, twarde to i zaschłe! jakby tak któréj z was młodszych możeby ciężko przestrach odchorowała, ale ja jużem nie jednego w życiu doznała, nie jedno silniejsze od tego wzruszenie, dłuższa boleść biły o tę wątłą budowę którą Bóg kruchą uczynił, aby świadczyła o Jego sile... Przejdzie i to jak przeszło wiele innych w życiu przygód, utrapień i wzruszeń, jak przechodzi życie samo.
To rzekłszy uścisnęła Podkomorzanka Żelizowę, uśmiechnęła się do Oktawa i biorąc rękę Adeli powoli posunęła się do swego pokoju, ale pogrążona w zadumaniu i widocznie jeszcze nie rozbudzona z wrażenia jakiego doznała.
Oktaw długiem wejrzeniem pogonił za odchodzącemi, a wzrok jego spotkał oczy Anny zwrócone nań z wyrazem uczucia które się nieopatrznie zdradzało i wejrzenie spokojne, łagodne, ale niemniéj przejmujące pięknéj Adeli, które go badać się zdawało.
Wyszedł rozmarzony dziwnie temi dwoma promieniami które świeciły w duszy jego jak dwa słońca na jednem niebie, równego blasku, równéj siły, choć barwy odmiennéj.
— Która z nich? — pytał sam siebie i odpowiedziéć nie umiał. — Godziż się je porównać, a jednak urok prostego dziewczęcia jest li mniéj potężny od czystéj aureoli tego niebiańskiego zjawiska? Jedna i druga piękne jak anioły... ale ta będzież mnie kochać kiedy jak Anna, a możeż co miłość zastąpić? Do téj zniżyć się muszę, tamta podniosłaby mnie do siebie... ku Adeli lecę wyobraźnią, tchnieniem poezji, ku tamtéj ciągnie namiętność, wspomnienia, szał jakiś nieprzezwyciężony! przy jednéj z nich zapominam o drugiéj, gdy obu nie widzę, obraz ich w jednę całość się łączy! A! to coś niepojętego! Miał słuszność ten człowiek, potrzeba uciekać!
Przypomnienie Poronieckiego który czekał wiadomości o zdrowiu Podkomorzanki, zmusiło Oktawa odprowadziwszy matkę, zwrócić się nazad ku jego mieszkaniu. Uliczka którą przechodził jeszcze była ożywiona wieczornym ruchem przechadzających.
Już się ta była wieść rozeszła o wypadku Podkomorzanki, a że nikt z sąsiadów nie był przy nim i wzmiankę tylko jakąś z ust czyichś pochwycono, łatwo sobie wyobrazić jak przekształconą i powiększoną została.
Złapano zaraz Oktawa obrzucając zapytaniami, jak to było? czy prawda że Poroniecki ukazał się im nagle z trupią głową w ręku i pochodnią, okryty białem prześcieradłem, sztylet trzymając w zębach... że Podkomorzankę chciał zabić! i t. d. i t. d.
Usłużny Szambelan pomimo szacunku jaki teraz okazywał dla nieznajomego, już chciał biedz wzywać pomocy urzędu i załogi prosić, a kobiety truchlały...
Opowiadanie Oktawa który cały wypadek jak był opisał, i odarł go nielitościwie z przyczynionych dodatków, jakkolwiek nieco uspokoiło, wydało się jednak mniéj od bajki prawdopodobnem.
Wszyscy wzruszali ramionami domyślając się że chłopak coś ukrywa i nie dopowiada, a Szambelan szeptał że się zawsze sąsiada jakby przeczuciem obawiał i mocno go miał w podejrzeniu.
Pożegnawszy pannę Petronellę, Referendarza i wylękłego Szambelana który nie przestawał dowodzić, że nieznajomy wypadł ze sztyletem.
Oktaw pod pozorem przechadzki, przesunął się nie chcąc być widzianym przez ciekawych sąsiadów ku domkowi Poronieckiego.
Świeciło się tu w jednem oknie i furtka od ogródka była otwarta, jakby kogoś oczekiwano; wszedł więc, a słysząc z sieni żywy chód w sąsiedniéj izbie, ku niéj się zaraz obrócił.
Tu zastał Poronieckiego, który wielkiemi kroki latał, długie swe włosy zarzucając na tył głowy i oburącz trzymając się za czoło. Postrzegłszy wchodzącego nieznajomy stanął i zapytał:
— Jakże się ma? zdrowsza?
— Lepiéj, lepiéj, ale jednak wzruszenie to mocno się jéj czuć dało. Oddawna ją znam, zawsze silną i niełatwo ulegającą podobnym wstrząśnieniom... musiała się jednak niezmiernie przerazić!
— Czegóż? człowieka który się jéj nagle ukazał! dzieciństwo!
— Nie pojmuję i ja...
— Możesz mi co powiedziéć o Podkomorzance? o téj kobiecie? — spytał po przestanku Poroniecki, — ten wypadek zajmuje mnie i radbym wiedziéć kto ona?
— Zdaje mi się żem już to panu mówił — rzekł Oktaw. — Jest to córka możnego niegdyś obywatela... dziś oddawna pani swéj woli, niezamężna, majętna, osiadła u nas w miasteczku gdzie wiele czyni dobrego.
— A to dziewcze co z nią było?
— Panna Adela, jéj kuzynka, siostrzanka, która wprzód wychowywała się przy babce... sierota równie... po śmierci swéj opiekunki wzięta przez Podkomorzankę.
Poroniecki zdawał się myśli zbierać.
— Rodzice Podkomorzanki pomarli więc?
— Oddawna, kilkanaście lat temu.
Milczeli oba.
— Siadaj, chodź, rób co ci się podoba, — rzekł po chwili gospodarz chwytając się za głowę — nie umiem gości przyjmować bom ich rzadko miewał u siebie; alem ci rad żeś mnie odwiedził. Ja także, — dodał, — czuję się nie dobrze, ten krzyk kobiecy przejął jakoś... nie swój jestem,.. drżę i czuję gorąco na przemiany... Głupie życie — rozśmiał się w końcu, — siwe włosy nic nie znaczą i nie dają rozumu!! dziecko się w starcu jeszcze odzywa!
Wstrząsał się tak i widocznie okazywał pomieszany i chory, że Oktaw chociaż mu pilno było do domu, nie chciał go opuścić.
— Ale pan także nie dobrze jesteś, — rzekł; coś na to poradzićby trzeba, położyć się, napić, spocząć!
— To wszystko dobre dla tych, którzy przywykli się pieścić, — odparł gospodarz z uśmiechem goryczy pełnym, ale dla ludzi od losu wypróbowanych ani rad, ani łóżka, ani medykamentów, ni spoczynku! Słyszałeś pewnie o tych biednych żołnierzach co na placu boju rzuceni z porozbijanemi łbami, po trzy dni i trzy nocy tracąc krew i nie mając czem ust odwilżyć, wyszli jednak z życiem samą siłą własną, bo nie wybiła ich godzina... Tak nie jeden raz było ze mną, znam się z pobojowiskiem i chorobą. — Nic mi nie potrzeba — ludzkie rady i pieszczoty więcéj ciężą niż wspomogą. Jeśli jest siła w głębi człowieka — wytrwa, jeśli zabraknie jéj — zginie... No, to zginie... a nieużyteczną gębę jedną mniej na świecie.. cóż za szkoda?
— Każdy z nas przecie użytecznym być może!
— A! a! tak pochlebiamy sobie rzekł Poroniecki — jedni drugim niewieleśmy potrzebni, a częściéj zawodni, Panu Bogu także nie bardzo służym na świecie, nam samym dosyć ciężko życie dźwigać, więc po cóż żyć?
Za młodu, wam, co innego śni się — ale gdy troska twarz kryje, przekwitną nadzieje i serce w piersi stwardnieje, wierzaj mi, śmierć jest dobrą rzeczą.
— Przyszedłeś więc do tego! — zawołał Oktaw, — że możesz pan to szczerze powiedziéć!
— Nigdy nie kłamię, — odparł nieznajomy, bo to się téż i na nic nie zdało — życia nie cenię bom go sprobował.
Na chwilę zamilkli oba. Oktaw poglądał na przechadzającego się Poronieckiego i śledził w jego twarzy uczuć, które się na niéj wypiętnowały długiemi powtarzając laty. — Dziwna téż to była ruina ta twarz na któréj obok śladów piękności, wszystkie burze serca i zniszczenie namiętności, nędze żywota i cierpienia wycisnęły swe szpony. Reszta niedogasłego życia błyskała jeszcze w oczach głęboko pod czaszkę wsunionych, a niekiedy iskrzących ogniem, który stare ich płomienie przypominał.
— A! i ja... i ja byłem w Arkadji! — odezwał się po chwili wciąż chodząc i ruchem gwałtownym ciała usiłując zburzenie wewnętrzne opanować gospodarz — i jam był młody... i mnie uśmiechały się usta dziewcząt i ku mnie szły dłonie ich drżące i ja wierzyłem w wiekuistość uczucia, w nieśmiertelność szczęścia, w niezachwianą wierność serca, w cnotę i miłość ludzką..... ale to wszystko dziś poszło w gruz i rozsypkę...
Ty stoisz na progu tego gmachu o wspaniałych portykach z którego ja odczarowany wyszedłem... i nie powiem ci jak ten co za dwa złote miał zobaczyć dziwotwór, a widział jakąś klejonkę oszusta, żebyś szedł i patrzał z kolei, zwodzić cię nie chcę, powiadam, nie idź i nie płać! — Wiem że słowa tu na nic, że wszyscy tą drogą przejść musiemy, a żal mi cię serdecznie. W twojéj młodości ja widzę moją własną i dlatego jak od innych nie uciekam od ciebie..... radbym napaść oczy widokiem tego w co już nie wierzę, a co kocham jeszcze jak pijak któremu wódka spaliła wnętrzności, a jednak drży gdy ją zobaczy.
Tyś jeszcze szczęśliwy, pudełko Pandory masz w piersi całe i nienaruszone... nadzieje wszystkie, wiarę wielką... śmieje ci się co mnie goryczą napełnia...
I stanął naprzeciw Oktawa założywszy ręce na piersi z uśmiechem politowania.
— Hej! hej! — rzekł, — gdyby mi twoich lat dwadzieścia przy mojem doświadczeniu! Któż wie! na nicby się i to może nie przydało, razem to nie chodzi, gorączka dwudziestoletnia pożarłaby nawet wspomnienia bolów i cierpienia.
I niewiadomo zkąd i jak łzy nagle polały się po twarzy nieznajomego, a on ich nawet ocierać nie myślał, pobiegły strumieniem po marszczkach twarzy wyżłobionych dawnym płaczem...
— Prawda że tu zimno, ubogo i smutno — dodał zwracając rozmowę — źle ci?
— Nie, — odparł Oktaw, — jam nie przywykł do pieszczot, nie zważajcie na mnie, ale wam?
— Mnie wszędzie i zawsze chłodno! muszę latać aby się rozgrzać nieco... słońce albo pali lub nie grzeje wcale... powietrze ostudzone... żyć trudno... nawet ciałem walczyć potrzeba aby wyżyć i przeciągnąć nędzę naszą... cóż duchem?
Którąż z nich dwóch kochasz tymczasem? dorzucił śmiejąc się i zwracając do Oktawa.
— Jakto? — zawołał młody chłopiec.
— No! bo Andzia ciebie kocha i kusi... a tamta? to śliczne, czyste dziecię... jakże ją zowiesz? Adela?
— Nie śmiałbym na nią podnieść oczów!
— Masz słuszność! doprawdy rozumniejszy jesteś niż sądziłem... w miłości szukamy serca; dlaczegóż ma być koniecznie oprawne w brylanty? Nigdy wyżéj sięgać nietrzeba i na palce się spinać, bo wówczas lada szczutkiem cię kto wywróci.
Nieznajomy zdawał się w ciągłéj gorączce która się co chwila wzmagała, głos jego coraz stawał się żywszy, silniejszy, oczy jaśniéj pałały, usta poruszały się prędzéj..... ujął Oktawa za ręce.
— Mój młody przyjacielu, — rzekł — wzbudzasz we mnie jakieś uczucie, którego dawno nie doznawałem, czysty jeszcze jesteś i poczciwy. Widzę cię nad brzegiem przepaści... okrążonego niebezpieczeństwy, chcesz li posłuchać dla twéj nauki a dla ulgi mojéj, spowiedzi z życia biednego człowieka? Dawno, o dawno nie spowiadałem się już ni przed xiędzem, ni przed kimkolwiekbądź..... ciężą mi grzechy i boleści... będziesz li miał cierpliwość posłuchać długiéj powieści?
— Byleś mnie godnym zaufania osądził!
— Ja młodości ufam, bo w niéj są siły Boże... późniéj człek sobie obcina te skrzydła, by chodzić o kulach...
Wysłuchawszy dziejów, lepiéj zrozumiesz dziwaka który ci się wydał zrazu pół obłąkanym, lub jednym z tych fanfaronów cierpienia, co rany swe produkują prosząc o jałmużnę litości... Jestem tem czem mnie życie uczyniło... jak Bóg stworzył, a nie kłamię nic... i litości zresztą więcéj się obawiam niż pragnę. Litość jest doskonałą dla tych co ją dają, ale co ona tym którzy ją przyjmować muszą? ciepłą wodą... bez woni i smaku!
Słuchaj więc i ucz się, młody przyjacielu... bo to dzieje prawdziwe.
Urodziłem się pod dachem ubogiego szlacheckiego dworku, który zła dola częściéj nawiedzała niż spokój i dostatek. Powoli z majętności, znaczenia, stosunków, został zagon ziemi lichy, imie które ledwie podpisać umiano, i dokoła świat obcy i zimny. — Dziad mój mnie wychował, napół ze mną dzieląc się chlebem spleśniałym swéj nędzy. Pamiętam go starym zgrzybiałym, zaciętym napół, oślepłym od łez w chatce naszéj pustéj, zimnéj i milczącéj; wołającego do Boga o opiekę dla sieroty, któréj losu zapewnić nie mógł. Na tym zagonie i dachu które jeszcze do nas należały, tyle było długów, że i ztąd co chwila nas wygnać miano... wypraszał się starzec swoim wiekiem i ślepotą. — Jam go w ostatnie czasy wodził i był jego oczyma gdy sam jeszcze dobrze patrzéć nie umiałem.
Niegdyś był to wojak i żołnierz odważny, posiekany cały, blizen więcéj miał niż włosów na wypełzłéj głowie; kiedy nam chleba brakło, karmił mnie piersią starych czasów. Ale codzień gorzéj nam było w zimnéj chacie już nie naszéj, nareszcie jednego pamiętnego dnia, zjechało dużo ludzi, wrzawa się stała ogromna i ja z dziadem znalazłem się bez przytułku.
Wprawdzie nowy dziedzic ofiarował mu komorę w pustéj chacie sąsiedniéj, ale stary żołnierz wziąwszy kij w ręce, drżący cały nie chciał być na łasce ludzi co go na starość wygnali z jedynego schronienia.
Pamiętam łzy moje gdy przyszło opuszczać dworek nasz i surowe wyrazy starego i pierwszy dzień słotnéj jesieni któryśmy przepędzili wlokąc się po błocie bez celu i kierunku.
— Idźmy! idźmy! — mówił dziad przyspieszając kroku, — jak najdaléj od téj przeklętéj ziemi gdzie siwych nie szanują włosów, gdzie pamięci ni serca nie mają, chodźmy do dzikich, na pustynię..... Tu powietrze zabijać musi bo trupy mieszkają. Ale przecież cały ród ludzki nie przegnił do szczętu, przecież gdzieś jest litość i Bóg i ludzie warci tego imienia? Mnie już nic nie potrzeba, mówił, — położyć się pod płotem i umrzeć, ale dziecko! nie byłożby komu dziecka powierzyć?
— Do pierwszych wrót kołataj, — powtarzał mi, — aleśmy nie rychło pod wieczór dwór jakiś napytali, dziad kazał mi się wieść wprost do izb, a tak był przejęty, że nie patrząc osób począł wołać od progu.
— W imie Chrystusowe jeśli Chrystusa znacie? stary żołnierz i sierota... nie kawałka chleba ale przytułku żebrzę dla dziecka. Jestli między wami litościwe serce? Ja nic dla siebie nie chcę, potrzebuję tylko umrzeć aby świata waszego nie nosić na piersi kamieniem... Kto z was przytuli sierotę?
Stary płakał i padał na kolana, mnie klękać kazał, ale nas zbyto groszem, a on jałmużnę rzucił im pod nogi.
— Daję wam dziecko, — wołał, — nie chcę pieniędzy ni chleba, toć to syn Boży bo ochrzczony, brat wasz w Chrystusie, dacież mu się zwalać nikczemnie!!
Dziad wyglądał im na szalonego i przerażające jego wołanie ludzi tylko powystraszało; a gdy poczuł że od niego pouciekali, starzec jął kląć okropnie.
Jeszcze dziś włosy powstają na głowie, gdy sobie przypomnę wyrazy jego...
— Bądźcie przeklęci wy co odrzucacie starość i sieroctwo od wrót waszych, bądźcie przeklęci wy i plemie wasze i groby i pamięć wasza niech będzie przeklęta... Bogdajbyście dzieci zostawili sierotami na łasce obcych, bodajbyście służyli bydlętom, a próżno wołali zmiłowania Bożego..... Przeklętą niech będzie ziemia co was zrodziła, powietrze którem oddychacie, kraj co was wyhodował... bogdajbyście sierotami konali na własnych progach, wy co zaparliście się brata i odepchnęli sierotę...
Starzec naprzemiany płakał, modlił się i wpadając w rozpacz znowu rozpoczynał rzucać klątwy. Noc spędziliśmy w lichéj gospodzie gdzie nam litościwa kobieta kawałek chleba i trochę słomy dała na posłanie, a do świtu dziad jęczał i rzucał się jak w chorobie, dopytując tylko ażali już dnieje.
— To być nie może, — wołał, — by cały już kraj skamieniał i ogłuchł, żeby im wszystkim serca wydarto z piersi! trzeba iść; szukać, znajdzie się brat i człowiek, chybaby byli dziećmi szatana!
Ze dniem poszliśmy w dalszą wędrówkę, ale nas wszędzie tak samo przyjmowano, jałmużną, chlebem, a sieroty nikt nie podjął się wziąć od starca i zbywano różnemi wymówki.
Ku wieczorowi trzeciego dnia dziad co dotąd nadzwyczajną jakąś pchany siłą szedł, żem za nim ledwie mógł podążyć, choć wprzódy ledwie miał mocy dosyć, by przez izbę się przewlec — upadł mi nagle przed wrotami domostwa które opuściliśmy właśnie.
— Dość tego, — zawołał — ludzi niema, czas umierać... i przycisnął mnie do serca z takiem łkaniem rozpaczy którego do śmierci nie zapomnę. — Gdy będziesz głodny idź do psów, — rzekł, — nie do ludzi... idź między wilki prosić ochłapa... niema braci, niema ludzi!... Krzyże stoją, ale Chrystusa z nich zdjęli żeby na niego nie patrzéć, żeby go nie naśladować... Ziemia przeklęta... w bydło nas Bóg przemienił... umrzeć, umrzeć by nie patrzéć!
I tak wołając, miotał się biedny dziad mój aż krwawa piana stanęła mu na ustach, oślepłe wywróciły się źrenice i skonał z jękiem przeraźliwym w konwulsjach... za rękę mnie cisnąc tak, żem w skrzepłéj dłoni pozostał przy trupie przestraszony i wpół ledwie żywy.
Że to było pod samemi dworu wrotami, zbiegli się zaraz ludzie, wrzawa stała się wielka, przestraszono się trupa i sądu, a nad ciałem jeszcze niezastygłem na żebraku, miotano przekleństwa że się tu umierać ośmielił.
Z tego wszystkiego pozostało mi tylko jedno głębokie wówczas wrażenie, że ludzie byli nieprzyjaciołmi moimi, że od nich uciekać i chronić się należało. I gdym tłumy ciekawych ujrzał gromadzące się dokoła trupa, wyrwałem dłoń z ręki starca zsiniałéj i zimmnéj myśląc instynktowo o własnem bezpieczeństwie.
Miałem wówczas około dziesięciu lat gdym tak na szerokim rozdrożu pozostał samiuteńki jeden i własnym zostawiony siłom. Szczęściem dla mnie, dziad opuszczając chatę naszą, porwał był papiery w których był ślad i dowody naszego pochodzenia i wcisnął mi je za nadrę, sądząc, że mnie gdzie potrafi umieścić, a polecając bym ich strzegł jak najpilniéj. Miałem więc przynajmniéj jakiś ślad kim byłem i jako włóczęga lub zbieg pochwycony być nie mogłem. Ale w pierwszéj chwili tak byłem przerażony ostatniemi wypadkami, przekonany że jestem prześladowany i ścigany, że odbiegłszy trupa dziadowskiego, rzuciłem się oślep drogą nie myśląc gdzie pójdę i co z sobą zrobię. — Pierwszą noc przebyłem w pustem polu pod gruszą, na deszczu od którego mnie tylko szmata przemokła już broniła. Jak na brzask wybrałem się daléj i od drzwi do drzwi żebrząc zziębły szedłem nie wiedząc dokąd idę. W myśli tylko miałem odejść jak najdaléj, gdzieby o mnie i o dziadzie nie słyszano...
Trzeciego dnia ze strachem przebywszy ogromny bór dębów i sosen, znalazłem się w kraju zupełnie dla mnie obcym i od tego który opuściłem odmiennym.
Dzieciństwo moje upłynęło na szerokim stepie, wpośród którego gdzieniegdzie mały gaj zieleniał, a parowami płynęły srebrne rzeczułki i u brzegów ich tuliły się wioski; pierwszy raz w życiu widziałem niezmierne lasy stare i wydało mi się żem zaszedł na drugi koniec świata. Ziemia nawet pod stopami mojemi była inna, jaśniejsza, żółta, piasczysta, a te olbrzymy wiekowe, dęby i sosny potężne, ze swym szumem poważnym przestraszały mnie i nęciły zarazem.
Po słotach zaświeciło słońce, ociepliło się powietrze, strach powoli ominął, a żem był dzieckiem, począłem z ciekawością rozglądać się w tem co mnie otaczało. Byłbym może daleko większego strachu doznał w téj puszczy, gdyby nie to że wiodący przez nią gościniec był bardzo ludny i co chwila spotykałem to pieszych, to konnych, to wozy które w tę samą stronę co ja dążyły. Niektórzy z ludzi zapytywali mnie dokąd idę i dziwili się widocznie widząc dziecko tak odpuszczone i same, chłopek jakiś wsadził mnie na wóz i podwiózł pół dnia, użaliwszy się nad bosemi nogami które pokaleczyłem do krwi nieprzywykły będąc do chodzenia.
Nareszcie tak trzeciego dnia gdy się las przerzedził i coraz częstsze na brzegu jego pokazywały karczemki; odsłoniła się równina wielka i wśród niéj w dole nad rzeką pokazało się szeroko rozłożone miasto. Ja com nigdy nie widział nic prócz lichéj żydowskiéj mieściny w któréj był nasz kościołek parafialny, dokąd z dziadem w pogodną porę chodziliśmy, stanąłem osłupiały, postrzegłszy niezmierną przestrzeń całą zabudowaną ściśniętemi domami, strzelające wyżéj błyszczące wieże kościołów, i taką liczbę ogromnych budowli.
Strach mnie przejął myśląc co to tu ludzi być musi, i jak ja mały i biedny wśród nich dam sobie radę żeby nie zginąć i na nieprzyjaciół nie trafić. Śnili mi się już wrogi i prześladowcy! ot, jak rozpoczynałem życie!
Długo nieśmiałem ruszyć ku miastu i zbliżyć się do tego mrowiska z którego już zdala pomieszane głosy dzwonów, turkot powozów i gwar ludzi mnie dochodził; aż nareszcie zmorzony głodem i zmęczeniem pchany jakąś nadzieją, posunąłem się za drugimi.
Tu już wozów i wieśniaków, żołnierza i żydów coraz więcéj było, a na pagórku zasadzonym wśród skał resztkami sosen z wyrąbanego lasu, napotkałem naprzód kilku mojego wieku dzieciaków ochoczo i wesoło bawiących się w piłkę.
Śmiechy ich i wesele wstrzymały mnie, i stanąwszy z boku nieco, jąłem się przyglądać zabawie któréj nigdym jeszcze nie kosztował.
Świat to był dla mnie nowy, bom oprócz wychudłych pastuszków wiejskich do których zbliżyć się nie miałem czasu, nie znał nigdy rówieśników, a wesołości i śmiechu nie wiele się w życiu napatrzył. Dziatwa ta więc pociągnęła mnie ku sobie i wlepiłem w nią oczy myśląc że oprócz nędzy jest jeszcze coś na świecie... że są sieroty któremi się ktoś opiekuje, i dzieci niegłodne.
Usiadłszy tak pod sosną na pagórku, spoglądałem to na miasto dziwując mu się, to na chłopaków blizko latających za piłką która niegdy aż ku mnie się zataczała, alem ja jéj tknąć nie śmiał. A że mnie głód wielki morzył i chleba jeszcze oschłego miałem kawałek w szmatce, począłem gryść mój suchar przypatrując się dzieciom , których wesele i mnie orzeźwiać zaczęło.
Chłopcy nie spojrzeli nawet na mnie, tak zajęci zabawą i sobą, ale po chwili zbliżył się stary już mężczyzna w długiéj ciemnéj sukni, którego zrazu nie postrzegłem, bo stał pod drzewami na uboczu. Wziąłem go za nieprzyjaciela i chciałem uciekać, ale łagodna jakaś i spokojna twarz uspokoiła mnie wkrótce; on popatrzał na mój chleb suchy, na podartą i obłoconą odzież, na pokaleczone nogi którem był kawałkami od koszuli odszarpanemi poobwiązywał, i w końcu zapytał:
— Zkąd jesteś moje dziecko?
— Ja nie wiem, — odpowiedziałem — jestem sierota.
— Dokąd idziesz?
— Nie wiem, za jałmużną...
— Nie masz więc ani rodziców, ani nikogo?
— Nikogo, — odparłem, — obawiając się wspomnieć o dziadzie.
— Nie tutejszy jesteś?
— O! z daleka.
— A jakżeś się tu dostał?
— Jak widzicie, piechotą...
Jegomość ten począł mi się przypatrywać bacznie, łzy jakoś zakręciły mu się w oczach.
— Biedactwo, — rzekł, — któż byli twoi rodzice?
— Nie wiem...
— Ale jakże się zwało miejsce zkąd wyszedłeś?
Nieśmiałem mu powiedziéć.
— Czegóż się ty boisz? — szepnął mi z serca pochodzącym głosem ów jegomość — mów, mów, ja ci pomódz może potrafię... nie lękaj się...
— Boję się...
— Czego?
— Wszystkiego się boję, — rzekłem, — i zacząłem płakać wspomniawszy dziada i wygnanie nasze...
Pogłaskał mnie po twarzy ów człowiek i uspokoił jakoś, bo głos jego miał siłę pociągającą dobroci, któréj skłamać nie można.
— Mów, — rzekł, — bo inaczéj ja ci nie potrafię być pomocą, otwarcie i szczerze mi gadaj. Szczęście twoje, żeś nie dostawszy się do miasteczka trafił na mnie, tamby cię co złego istotnie spotkać mogło... ale mi powiedz szczerze coś zajeden zkąd i jak tu przyszedłeś.
Nie wiem jak, ale mimo przestrachu ów człowiek takie we mnie wzbudził zaufanie, żem po krótkiéj chwili nietylko mu powiedział co o sobie wiedziałem, alem nawet ukryte papiery pokazał.
Dziwnie począł ramionami ruszać i mruczeć coś pod nosem, aż wreszcie rzekł mi:
— Jeśli nie chcesz zginąć, słuchaj mnie, nie obawiaj się niczego i idź ze mną... Sam jeden zginiesz i zwalasz się w miasteczku... Ja może potrafię cię poratować... A potem odwróciwszy się do dzieci bawiących zawołał:
— No! mości panowie, pora do domu!
Dziatwa rzuciła się ku niemu, a ja za nią w ślad z tyłu się sobie powlokłem.
Takie było pierwsze moje ze światem spotkanie i mało komu pewnie na pierwsze danie los taki kęs przygotował. Zwykle miękko ludziom w kolebce, trochę słodyczy jest choć na brzegu kielicha, mnie troskliwe przeznaczenie zwodzić nie chciało, i dziecku dało skosztować sieroctwa, nędzy i głodu.
Były to życia początki nie zwiastujące wcale uroczystych godów...
Za owym jegomością o którym wspomniałem z wielką powagą wiodącym za sobą całą gromadkę moich rówieśników, poszedłem tedy i ja zdala, ostrożnie, uważając że poczciwe człeczysko często się oglądał czy téż ja idę. — Chłopcy ciekawi wkrótce poczęli zbliżać się do mnie, ale młodsi szczególniéj z figlami i żarcikami które nie oszczędzały nawet mojéj widocznéj nędzy i znękania. — Często tak w pierwszych latach rozpieszczone zwłaszcza dzieciaki, zamiast instynktu litości, mają tylko zwierzęcy popęd do prześladowania słabszych — wina to pierwszych wrażeń i wychowania. — Krew nawet na szmatach któremi nogi moje były obwinięte śmiech ich pobudzała, trochę mnie to przestraszyło i myślałem się pozostać i ukryć, gdy przewodnik nasz dosłyszawszy zapewne co tam się poza nim działo, długą począł do żaków perorę.
— A gdyby który z was, — rzekł, — był w jego położeniu, miłoby wam było żeby z niego szydzono zamiast pomódz, i przedrwiwano coby się miano litować? — a jesteścież wy pewni że to jednego z was nie spotka? kto to wie? Jutro może najbogatszy być na ulicy i bez chleba... Panu Bogu nic trudnego.
Chłopcy upamiętali się zaraz bo téż w téj ich napaści, więcéj było swawoli niż złéj woli, i jeden z nich nawet dobywszy z kieszeni jabłko obdarował mnie niem, za co, pamiętam, pocałowałem go w rękę, bo po suchym chlebie, zapach owocu świeżego zdał mi się cudownym... a tak byłem głodny, żem zaraz jeść począł chciwie.
Spuściwszy się z gliniastego pagórka, znaleźliśmy się u brzegu płytkiéj, po ogromnych skał obłamach, płynącéj rzeczułki, którą przebyliśmy po moście przy młynach, i ztąd weszliśmy już w ulicę która się pięła do góry dość sromo i przykro.
Nigdy w życiu takiéj jak tu wrzawy nie słyszałem jeszcze i zrazu wylękły stanąłem nie śmiejąc postąpić daléj; ulicę całą zajmowały wozy z ciężkością drapiące się ku górze, ludzie, pędzone konie, i powracające bydło... Bruk miejscami powybijany po którym chodzić nie umiałem, dotkliwie ranił nogi moje, a że gromadka z przewodnikiem dość pospieszała i mnie trudno ją było napędzić zdyszanemu, nie wiem jak, nie chcąc ich z oczów stracić, przelękły tłumem, wpadłem między wozy i bydło.
Uczułem nagle silne uderzenie w bok prawy, krzyknąłem z bolu i padłem na ziemię, nie wiedząc co się ze mną stało... Oczy mi zasłoniło i straciłem przytomność.
Gdym przyszedł do siebie nieco, ujrzałem się leżącym z boku ulicy, na ziemi pod strzechą małego domku, otoczony wielkim tłumem żydostwa i gminu, a stary ów jegomość co mnie prowadził z sobą, krzątał się z chłopakami nademną. Mocny ból czułem w boku i na przebitéj odzieży krew się pokazywała, starano się mnie uspokoić, a cyrulik z bliskiéj kamienicy opatrywał uderzenie które mi bydlę rogami zadało. Płakałem pocichu przestraszony, ale gdy rana nie okazała się niebezpieczną, sparty na ramieniu jednego z rówieśników moich, ostatkiem sił powlókłem się za niemi. Szliśmy długo ulicą pod górę ciągle co mnie zmęczyło niezmiernie, tak że gdy potem w prawo w ciaśniejszy zaułek ku mieszkaniu mego przewodnika iść jeszcze przyszło czas jakiś, kilka razy siadałem na ziemi, tak mi się w głowie zawracało i oddechu brakło.
W ostatku dowlokłem się do progu dworku drewnianego stojącego w dość obszernym dziedzińcu na ustroniu od miasta, a stary ów jegomość co mnie zabrał z sobą, pospieszył naprzód czegoś niespokojny. Gdyśmy za nim do ganku doszli, znaleźliśmy go rozmawiającego pokornie z jakąś tłustą jejmością która się zżymała i ruszała ramionami.
— No! to go odesłać do szpitala do panien miłosiernych, — mówiła, — co ja tu z nim robić będę? mało my to mamy biedy z tymi co niby to płacą, a jeszcze będziemy daremnych brać na głowę, czy to ja wielka pani. Na to jest szpital! Mało to sierot szlacheckich na świecie. Pan wiesz panie Słonkiewicz, — dodawała, — wszystko teraz podrożało, za dwieście albo i trzysta złotych ciężko utrzymać, a nie bez tego żeby dyrektorowi nie trzeba było prezentu, prefektowi także... ot i wasanu... a wszystko to z kieszeni mojéj która i tak i niebardzo wypchana.
Mruczała tak stara kobieta czegom ja wówczas niebardzo zrozumiał, ale obaczywszy mnie okrwawionego i bladego, ruszyła się pierwsza troskliwie na pomoc, łając wszystkich i gderząc ze starego nałogu.
Byłato wdowa Kulikowa utrzymująca studentów wedle ówczesnego obyczaju, u któréj ów jegomość w długim surducie, co pierwszy się do mnie zbliżył, zostawał jako korepetytor... Nigdy nie zapomnę poczciwego owego Słonkiewicza jednę z istot najmniéj pokaźnych, a najzacniejszych jakie poznałem na ziemi. Pan Teodor, gdyż zwano go pospoliciéj tem imieniem, był synem ubogiego ekonoma i jak ja został sierotą od klassy czwartéj, musiał więc w szkołach jeszcze na chleb zarabiać. Uczył się doskonale choć talentu nie miał wielkiego, ale za to serce złote. Dosyć wysokiego wzrostu, z długą szyją i włosem twardo najeżonym na głowie, twarz miał niepospolicie brzydką i o dziesięć lat starszą od siebie; a mimo to pełną takiego wyrazu spokoju i uczciwości, a dobroci że ku sobie pociągała każdego. Nie podobna go było nie kochać. — Z powodu ciężkich zapewne ruchów i powolnego obejścia, w szkole jeszcze przezwano go wielorybem, a że pozostał w miejscu gdzie dokończył nauki, nazwisko to poszło z nim w świat i pospolicie studenci nawet inaczéj go nie mianowali. Łagodny i powolny, pełen uszanowania dla starszych, nigdy nie narzekający na nic, nie wiedząc jak się pomieścić po ukończeniu szóstéj klassy, został korepetytorem i biedny kawałek chleba zapracowywał w pocie czoła na kwaterze pani Kulikowéj, która choć gderała, narzekała, gniewała się na sługi i chłopców dzień cały, w gruncie była poczciwą i litościwą kobietą. Ciągła tylko bieda, walka, niepokój, nauczyły ją nieustannie się skarżyć, kląć i od rana do wieczora jakieś sobie powody zmartwień wymyślać. Najczęściéj były to rzeczy błache, gdyż w większych razach Kulikowa jak ów niedźwiedź w bajce, traciła mowę i pocichu tylko płakała.
W pierwszéj tak chwili wyłajała Wieloryba za to że mnie przygarnął i sprowadził, hałasowała że jéj kłopot przymnożył, odgrażała się że mnie do szpitala miłosiernych odeśle, ale obaczywszy położenie moje, zaraz jęła się krzątać koło mnie. Znalazła i starą bieliznę i szmaty na obwinienie rany i kątek w alkierzu z łóżeczkiem dla mnie, a koniec końców zburczała znowu Słonkiewicza, że tak nieostrożnie prowadził i na uderzenie bydlęcia naraził. Biedny Wieloryb milczał z głową spuszczoną i uśmiechał się widząc że jejmość do serca wzięła położenie sieroty.
Ubodzy pierwsi mnie na świecie przygarnęli, nie było tam słów i obietnic, grzeczności i nadskakiwań, rozpadań się obłudnych owszem trochę utyskiwania i gderstwa, ale zarazem poczciwy uczynek płacił za gorzkie słowo, a starania Kulikowéj były prawdziwie macierzyńskie. Miała ona swoich dwóch chłopaków którzy chodzili do szkół, utrzymywała ich, siebie, małą córeczkę, z okruszyn studenckiego chleba, często w domu grosza brakło, jednak miłosiernie przygarnęła sierotę. Rana moja opatrzona zagoiła się prędko, choć ból w boku na całe życie pozostał, zwlokłem się z łóżka i już znalazłem że mi Kulikowa i Słonkiewicz obmyślili dalszą przyszłość.
Wdowa nie była w stanie wziąć na siebie ciężaru jednego więcéj dziecięcia, ale gdy Wieloryb oświadczył się że ze swéj pensyjki coś na rzecz mojego utrzymania ustąpi, oboje targując się i dumając jakby to uczynić aby szlacheckie dziecko nie zmarniało, znaleźli jakąś poczciwą duszę, a nazwiska nawet nie wiem kto to był, co na cel ten maleńką jakąś kwotę zaofiarował.
— Już za strawę nic nie wezmę, — mówiła Kulikowa, ono to się pożywi i przy moich chłopakach, ależ odziać potrzeba... a możeby go i do szkoły posyłać, to zaraz i xiążki i papier i odzież trzeba dać przystojniejszą, bo odartusa do klassy prefekt nie przyjmie.
— No, to już ja, to już ja obmyślę, — dodał Wieloryb.
I tak zostałem w tym kątku ubogim, zrazu pół posługaczem bo Kulikowa nikomu próżnować nie dawała, potem już uczniem szkoły. Wieloryb uczył mnie w wolnych godzinach trochę czytać i pisać, abym do pierwszéj klassy mógł być przyjęty. Niełacno mi to szło, bom zapóźno musiał nakładać się do tego rodzaju pracy, ale Słonkiewicz dopilnowywał i nieustannie mi kładł w uszy że od tego przyszłość cała zależy.
Nie bardzom to ja rozumiał wówczas co ona znaczyła przecież na sobie mi wskazując przykład, trafił Wieloryb do mojego przekonania.
— Widzisz mój kochany, — mówił — i ja jak ty byłem sierotą bez kawałka chleba, odumarli mnie rodzice, a przecież ucząc się, ot do czego doszedłem...
W istocie położenie Wieloryba zdawało mi się wówczas jeśli nie szczytem szczęścia, to jednem z najwspanialszych na świecie. Nawet pani Kulikowa szanowała go i niekiedy była dlań grzeczną, do stołu siadał na pierwszem miejscu, miał władzę sądowniczą i wykonawczą, dwa surduty, buty zawsze całe, parasol czerwony, i izdebkę przy naszych osobną.
To pewna że on ani marzył ani zapragnął więcéj, a przy maluczkich jego potrzebach i oszczędności, czasem nawet mógł kupić xiążkę pod kościołem, co dla niego najżywszą było rozkoszą. Mało mu czasu pozostawało na czytanie, ale godziny swodobne spędzał nad staremi szpargałami, które odarte kupiwszy sam oprawiał, kleił, numerował i o ile wiem, doszedł był do siedmdziesięciu tomów bibljoteki, którą miał za wielce szacowną. Spoczywała ona w kuferku pod kluczem, zastrzeżona od wilgoci panującéj w całym domu, cegłami na których skrzynka sparta była; a co kilka miesięcy Wieloryb suszył ją w swojéj izdebce.
Rzadkiéj to był skromności, cichości i dobroci człowiek, o ile go dziś sobie przypominam, milczący, potulny, nie umiał sobie dać rady ze swawolną młodzieżą, ale go tak kochali wszyscy, że najbardziéj rozbrykani uspokajali się jednem jego zaklęciem: — jak mnie kochacie!
Postać miał niemiłą zrazu, nawet surową na oko, ale wpatrzywszy się w niego, poczciwą duszę, cichą i świętą, czytać było można z wejrzenia czystego i skromnego. Najmniejszéj w nim zazdrości, ani chęci wywyższenia, zawsze rad z wszystkiego, spokojny, przyjmował życie jak mu je Bóg zsyłał, w pokorze dziękując za nie.
Kulikowa gderała na niego, ale go téż szanować umiała, truchlejąc nieustannie aby jéj kto téj perły nie napatrzył i nie odmówił ofiarując korzystniejsze warunki. Próżna to była obawa, gdyż Wieloryb tak był niepozorny, że niktby się nań nie skusił, nie poznawszy go bliżéj.
W kilka miesięcy przy usilnéj pracy Słonkiewicza i starszego syna Kulikowéj który mnie pokochał i mną się opiekował, byłem jako tako przygotowany do szkoły, sprawiono mi bóty, surducinę, czapkę i Wieloryb wdziawszy odświętne odzienie, poprowadził mnie do dyrektora.
Powziąłem już straszliwe wyobrażenie o tym potentacie na odgłos imienia którego, co tylko należało do szkoły, chowało się w mysze jamki, do którego Kulikowa przystępowała z adoracją i złożonemi rękami, którego Wieloryb bez czapki przez dziedziniec przeprowadzał schylając się przed nim do kolan, gdy więc iść przyszło osobiście się stawić przed majestatem dyrektorskim, ledwie mnie bladego, wylękłego i trzęsącego się jak w febrze, wepchnął do pokoju poczciwy Słonkiewicz.
Dyrektor szkoły był maleńki człowieczyna gdzieś zdaleka przybyły, czupurny, czarniawy, żywy, trochę zezowaty, zresztą podobny do innych ludzi chodzących po ulicy. Może w skutek tego że taki był maleńki, chodził zawsze mocno wyprostowany, głowę do góry, poważnie bardzo, i głos sobie wyrobił dyrektorski, to jest dyktatorski. Widać było spojrzawszy nań że na tych barkach spoczywała troska o wychowanie przyszłych pokoleń, bo niepospolicie się puszył, nadymał i usiłował być wielkim człowiekiem. Order na szyi którego nigdy nie zdejmował nawet chodząc w szlafroku, czynił go jeszcze świetniejszym, a czub najeżony wzrostu mu dodawał.
Co robił, nie wiadomo, to pewna, że krzyczał wiele, machał rękami, i gdzie się pokazał, przestrach paniczny rozsiewał. Udobruchać go jednak zdaniem Kulikowéj która ludzi znała, było łatwo. Tajemnicę tę znali i sami klienci. Przynoszono mu na ofiarę począwszy od głów cukru aż do brzęczącéj monety, od mąki do wazoników z kwiatami, a jeśli on nie przyjął, żona pocichu przygarniała te datki do spiżarni. Były jednak fakta w których dał dowód niezłomnego charakteru i odmówił darów zbyt lichych lub w biały dzień przyniesionych przy gościach. Straszne te przykłady bezinteresowności trafiały się najczęściéj z tymi, którzy długo opierali się i kurczyli, aż w ostatku prześladowaniem przyciśnieni przynosili ofiarę na ołtarz zapóźno. Dyrektor odrzucał ją z oburzeniem, zgrozą, łajaniem, a niekiedy konfiskował na rzecz szpitalów. — Mówiono o tem głośno, tak jednak by na przyszłość od przyjacielskich darów nie zrażać innych...
W ogóle ten naczelnik wychowania publicznego, ubogich téż rodziców i uczniów nie lubił, przyjęcie do klass każdego charłaka szło z wielkim z jego strony oporem.
— Na co się im uczyć, — mawiał, — niech idą do rzemieślnika.
Szukano różnych pozorów aby nie przyjmować biednych, nawet w niedostatecznéj odzieży, w braku xiążek, papierów udowadniających pochodzenie i t. p. Dla majętniejszych ułatwiało się wszystko cudownie i prawo tłumaczyło inaczéj, — ubogich odpychano bez litości, niekiedy z szyderstwem. — Dla tych examen był publiczny, twardy, ostry i obwarowany jak najściśléj, inni odbywali go osobno w mieszkaniu dyrektora lub przy obfitem śniadaniu wydanem przez rodziców. Wiedział i Wieloryb dobrze, że dyrektor był nieprzyjacielem oświaty dla ubogich i miał swoję po temu teorję, przeczuwał zatem jak ciężkie będzie przyjęcie moje do szkoły, ale w imie Chrystusowe poświęcał się na nieuchronną przykrość, która go tu spotkać miała.
Wepchnięto mnie tedy do wielkiéj izby dosyć ciemnéj, po któréj z długim cybuchem w ustach, przechadzał się ów mały ale ważny człowieczek, od którego nateraz przyszłość moja zależała. Wieloryb stanął równie pokornie jak ja u samych drzwi i począł od ukłonu pełnego namaszczenia.
— No! co to tam takiego? — żywo począł dyrektor.
— Jestto, proszę Jaśnie Wielmożnego pana — (tytuł ten wprawiał zawsze w dobry humor pana radzcę stanu) — jestto biedny sierota, dziecko szlacheckie, które Kulikowa przyjęła z litości, chcielibyśmy go oddać do szkół,
— Do szkół! a to poco! — odezwał się stając potentat — po co! wszyscy do szkół! do czego im ta nauka! Wszyscy do tych szkół się cisną! szkoły są dla majętnych dzieci szlachty! Ma rodziców?
— Sierota zupełny i bez żadnego funduszu.
— No! to oddajcie go do majstra... wiecie, klassy i tak zbyt liczne...
— Na jednego toby się tam jeszcze miejsce znalazło — pokornie prosząc rzekł Słonkiewicz i zbliżył się całując w łokcie dyrektora i dodając drugi raz Jaśnie Wielmożnego, a prosząc za mną abym mógł być przyjęty.
Pokora jego ujęła widać dygnitarza, który nadąwszy się mocniéj, ale łagodniejąc dodał w sposobie kondolencji.
— Niepotrzebnie i wy i Kulikowa jakimś włóczęgą się obciążacie, a xiążki? a mappy? zkąd on to weźmie kiedy bez funduszu?
Popatrzał na mnie surowo, niepodobało mu się żem stał ręce założywszy na piersi i sam raczył mi je spuścić i pokazać jak się przed zwierzchnikiem stać powinno.
— No! no! — rzekł w końcu, niechże zdaje examen, zobaczymy, a papiery ma?
Słonkiewicz jeszcze raz w łokieć go pocałował, a ja odetchnąłem gdyśmy wyszli z przybytku, do którego dopuszczony zostałem. — Poczciwy Wieloryb musiał potem ze mną obchodzić po kolei, prefekta i nauczycieli wszystkich polecając mnie ich łasce i prosząc o lekki examen. Przyszła nareszcie chwila próby stanowcza, a skutkiem zabiegów Słonkiewicza, choć niebardzo byłem przygotowany, a przytomność mnie całkiem odbiegła gdy odpowiadać trzeba było, zostałem przyjęty do pierwszéj klassy.
Pobyt mój w szkołach żywo jeszcze do dziś dnia pamiętam, a choć położenie stawiło mnie w dosyć przykréj zawisłości od ludzi, ubóstwo narażało na prześladowanie, bo ci co stali na czele wychowania, pierwsi dawali przykład niecny poszanowania dla grosza, a nieposzanowania ubóstwa; — jednakże są to może najmilsze lata życia mojego. Nie myślałem o przyszłości, otaczający towarzysze byli życzliwi, lepiéj mi było niż u dziada, i tu dopiero żyć począłem.
Byłem pod opieką Wieloryba który kochał we mnie moje sieroctwo i opuszczenie, i żywo się zajmował moim losem. Kulikowa posługiwała się i gderała, ale także przywykłszy, niemal na równi ze swemi dziećmi mnie pielęgnowała, studenci widząc cichego i pokornego nie bardzo się znęcali nademną. W klassie wprawdzie siedziałem daleko i nikt się mną szczególniéj nie zajmował, ale téż nie prześladowano. Potrzebę nauki wpoił we mnie Słonkiewicz stawiąc się nieustannie za przykład, i wziąłem się do pracy zrazu ciężkiéj i nudnéj z usilnością wielką. — Były dnie nudy i utrapienia, ale święta, ale przechadzki nasze nad brzegiem rzeki, gry, zabawy, wieczorne śpiewy i rozmowy — jakże dziś jeszcze uroczo się wydają!! Szczególną dla mnie woń mają dotąd jeszcze te wspomnienia lat pierwszych w szkołach spędzonych, z wydartemi łokciami i często dziurawemi butami.
Zrazu wypłacałem się Kulikowéj myjąc talerze, czyszcząc odzienie współtowarzyszów i zastępując chłopca do usług, ale w trzeciéj już klassie Słonkiewicz mój opiekun, uznał mnie zdatnym do pomagania mu w korepetycjach i kazał próbować się z pierwszą klassą, któréj dozór mi powierzył.
Tak z dziecka prawie rozpocząłem zawód pedagoga i do czwartéj doszedłszy staraniem poczciwego Wieloryba otrzymałem tak zwaną kondycję. Pierwsza była bardzo licha, rzucił bowiem okiem na mnie pan dyrektor i kazał przychodzić do swojego syna dla powtarzania z nim matematyki, za co, rozumie się, nie dawał nic prócz wysokiéj protekcji swéj i drogocennych uśmiechów kiedy był wesół...
Niedługo jednak wybyłem u niego, bom utrapionemu pieszczochowi piątéj z rzędu konsolacji Jaśnie Wielmożnego, ochoty do nauki wpoić nie mógł i wybijaniu okien w klassach przez niego zapobiedz nie potrafił, usunięto mnie więc jako niezdatnego od zaszczytu karmienia regułą trzech ukochanego Benjamina pani dyrektorowéj. Kulikowa zaś choć byłem jéj przydatny, widząc że gdzieindziéj zarobić sobie coś potrafię, sama nastręczyła mi miejsce u równie ubogiéj wdowy Pacewiczowéj, która także kilkunastu utrzymywała studentów.
Gdy przyszło opuścić dom Kulikowéj (bo do dyrektora od niéj tylko chodziłem na godziny, utrzymywany będąc przez nią) — gdy rozstać się trzeba było z zacnym panem Teodorem i towarzyszami, młode jeszcze naówczas serce mocno mi się ścisnęło. Byli to pierwsi ludzie na świecie z którymi dobrze mi było, do których się przywiązałem wdzięcznością i wspomnieniami, Kulikowa łając płakała przy rozstaniu, pan Teodor nieustannie mi kładł w uszy przepisy postępowania z doświadczenia czerpane, towarzysze żegnali nie bez smutku i łez.
Do tych izdebek nizkich i ciemnych, do tego podwórka ocienionego dwojgiem lip starych równie jak do ludzi przyrosłem był i choć nie daléj jak na drugą wynosiłem się ulicę, zdało mi się że w całkiem obcy świat i nowe wędruję kraje.
Życie wszakże niewiele się odmieniło, z tą różnicą żem tu stanął na wyższym stopniu z podwładnego wychodząc na dozorcę; przybyło z władzą troski, odpowiedzialności i kłopotu, a mniéj miałem czasu na własną naukę. Ale młodość ma siły niepojęte... spałem wówczas ledwie parę godzin w nocy pracując dla siebie, we dnie trzeba było pilnie swawolników dozierać, nieraz się zgryść, a w dodatku często nie dojeść, bo Pocewiczowa sama była uboga i ubogich tylko miała u siebie — a jednak wszystkiemu się jakoś podoływało.
Nowa gospodyni moja równie poczciwa jak Kulikowa, wcale innego była temperamentu, modliła się, zalewała łzami, a rady sobie dać nie mogła do zbytku będąc powolną i miękką. Studenci robili z nią co chcieli, professorowie zmuszali do ciężkich ofiar, wszystko ją drożéj niż innych kosztowało i na każdéj rzeczy oszukaną była. A żem ochotnie jéj służył i zastępować się ją starał, nie dziw żem się stał potrzebnym. Ale z czynniejszem życiem niemało przybyło utrapienia, bo nawet gospodarstwem domowem zajmować się musiałem, gdy i w tem Pocewiczowa rady sobie dać nie umiała. Tak przebiedowałem czwartą i piątą klassę nie zawsze w całych butach ale wesoło i bez troski o przyszłość która mi się już po przebytem łatwą wydawała.
W obu tych latach dostały mi się nagrody, chociaż nic za sobą nie miałem oprócz usilnéj pracy, a tu jak na świecie nie koniecznie praemia dostają się najgodniejszym. — Obok mnie wzięli je wprawdzie najgorsi uczniowie, których rodzice datkiem i przyjęciem ujęli nauczycieli i JW. dyrektora, ale dano i mnie ulegając konieczności. W piątéj klassie już, choć xiążkę mi przeznaczono, uważałem że dyrektor surowy był dla mnie i dawną stracił przychylność. Wiele do tego było powodów których ja wówczas jasno widzieć nie mogłem, stało się że raz na ulicy o mroku nie zdjąłem przed nim czapki, co u nas za crimen laesae majestatis się uważało, potem świsnął ktoś na lekcji professora historji którego nie lubiono, a ja powołany do wydania winowajcy wraz z innymi złożyłem się naturalnie niewiadomością.
W piątéj więc już klassie nie bardzo byłem dobrze położony u dyrektora, a szósta pogorszyła jeszcze ten stan nieszczęśliwy. Gromy co chwila spadały na mnie, podwoiłem usilność, nic to nie pomagało. Kto chce psa uderzyć o kij mu łatwo, a władza nasza nie zbyt dobierając kija, używała i kułaka w potrzebie. — Wołano mnie nieustannie do kancelarji dyrektora objawiając groźno nieukontentowanie za dziurawe buty jednego, za nabitego guza u drugiego, za nieumianą lekcją innego z uczniów moich; mnie samego examenowano surowo, a nauczyciele wszyscy pod dyktatorską władzę potentata zgięci pokornie, przypodobać mu się usiłowali prześladując tych dla których niechęć okazywał. Padałem więc ofiarą nie umiejąc sobie wytłumaczyć czem na gniew taki zasłużyć mogłem i przebłagać go nie będąc w stanie. Trafiają się takie antypatje i w szkołach, a znać władca nasz czuł ją dla mnie. — Musiałem więc podwójnie nad sobą i swoimi pracować, a chodziło mi wielce o to, by niechęć jawna nie zaszkodziła do wzięcia medalu przy kończeniu nauk który dla przyszłości mojéj zdaniem Wieloryba był potrzebny nieodzownie. Uczyłem się wedle wyrażenia szkolnego, na medal, i współuczniowie już mi go zawczasu przepowiadali, ale przeznaczenie chciało inaczéj.
Mieliśmy w tejże klassie towarzysza syna zamożnych rodziców, który siłą podarunków, obiadów i wieczorków, śniadań i balików, przeszedł kurs cały. Ojciec kochający jedynaka, nie szczędził kosztów na podtrzymywanie go w szkołach, wszyscy nauczyciele byli od niego płaceni pod pozorem lekcji prywatnych których nie dawali, kilka razy do roku przyjmowano Jaśnie Wielmożnego szampanem i kolacją, podarki płynęły z okoliczności każdych świąt i uroczystości, a Porfirek przechodził z klassy w klassę tryumfująco przed innemi, przez wszystkich wychwalany jako dziecię największych nadziei.
Byłto chłopak żywy, próżny, rozpieszczony, ale nie bez zdatności. Obdarzony wielką przytomnością umysłu, w najkrytyczniejszym razie umiał sobie dać radę i wywinąć się z niebezpieczeństwa. Lekcję umiał czy nie, mówił niezmiernie śmiało, szybko, bez zająknienia, tak że słów jego pochwycić nie było można. Śmieliśmy się z tych jego improwizacji zuchwałych, ale nauczyciele przyjmowali je za dobre. Największą brednię wiedząc o tem recytował bezczelnie, pospiesznie, głośno i ani oka zmrużył choć sam był przekonany, że niedorzeczeństwa wyplatał.
Porfirek ilekroć przechodził, głaskany był przez wszystkich, a nie mogąc w nim czego innego pochwalić, unoszono się nad jego przytomnością umysłu, rokując dlań wielkie powodzenie w świecie. Miał i to za sobą, że choć czuł rodzicielskie obiady i podarki, uniżonością i pokorą zbytnią ze swojéj strony jeszcze do reszty jednał względy władzy, którą szanował w oczy, za oczy zręcznie jéj język pokazując.
Filut jakich mało, gładko się wykręcał ze wszystkiego i niebardzo był przez nas lubiony, ale téż niewiele dbał o to nie żyjąc wcale z towarzyszami. W ostatniéj klassie ojciec który dotąd łożył na przeprowadzanie syna coraz wyżéj z honorami nagród i pochwał których mu nie szczędzono, postanowił wyrobić dlań medal koniecznie i od początku roku sprowadziwszy się do miasta, co niedziela dla nauczycieli dawał obiady, woził naszego władzcę swoim powozem na podwieczorki, słał prezenta i powiększał dozy czując że po nich on i syn na laurach spoczywać będą mogli.
Zdania nasze, moje usilną pracą wymożone, jego opłacone sowicie, były prawie jednakowe w xiędze nauczycieli, choć Porfirek nic prawie nie umiał. Potrzeba więc było mnie koniecznie zgnieść stojącego na przeszkodzie, aby jego postawić na mojem miejscu.
Nie było to trudnem wcale do uczynienia przemocą, ale i najpodlejsi z ludzi mają wstyd jakiś, a radziby tak swoję robotę ubarwić, aby miała pozór przynajmniéj sprawiedliwości. Szukano więc do mnie przyczepki nie mogąc jéj znaleźć rok cały i tak doszliśmy oba do ostatecznych examenów rocznych. Dyrektor dał był słowo że ulubieniec medal wziąć musi przedemną i dotrzymał go pod pozorem krnąbrności i zuchwalstwa, pisząc mi w rubryce obyczajów zdanie wątpliwe. To mnie oburzyło niezmiernie, bo w atestacie pozostać miał ślad wieczny mojego niedobrego prowadzenia się, wolałbym był niesprawiedliwe ocenienie nauki, niż rzucenie plamy na całą może przyszłość. I choć poczciwy Wieloryb hamował mnie jak mógł przekonywając, że trzeba uledz w cichości lub pokorą starać się przebłagać dyrektora, przejęty niesprawiedliwością poszedłem publicznie upomnieć się o moję krzywdę.
To pogorszyło jeszcze sprawę moję, gdyż zręczny człowiek samo znalezienie się moje, przedstawił jako dowód charakteru krnąbrnego i usprawiedliwienia swojego zdania. Zamiast więc medalu, zaledwie otrzymałem świadectwo szkolne, w którem że mi złéj noty nie postawiono w obyczajach, winienem to był poświęceniu Słonkiewicza. Wieloryb bowiem potajemnie wyrobił to pocałowaniem w łokcie dyrektora i napomnieniem o mojéj skrusze i żalu. — Porfirek z powszechnym aplauzem otrzymał żądany medal i tegoż dnia po examenach, władzca szkoły, nauczyciele i całe ciało gymnazjalne na wielkim balu u ojca jego zapili zgryzotę sumienia libacjami szampana, a w kilka dni potem parę siwych koni i faeton znany bardzo ukazał się w stajni i wozowni pana dyrektora.
Chociaż z innymi współuczniami zaproszony byłem i ja na tę medalową uroczystość, nie poszliśmy na nią ze Słonkiewiczem i sami jedni w ciemnéj izdebce przesiedzieliśmy wieczór ten smutnie gwarząc. — Wieloryb starał się we mnie wpoić tę cnotę, którą miał w wysokim stopniu, pokorę i rezygnację, usiłował mi dowieść, że potrzeba było pojednać się ze wszystkimi, przebłagać gniewy i daléj jeść chleb korepetytorski.
— Mój kochany, — mówił, — nie w szkole tylko, ale tak jest wszędzie na świecie: możniejsi kupują sobie co chcą, my powinniśmy im ustępować z drogi i milczyć aby nas nie zgnietli. Wojna z nimi próżna, bo sprzymierzeńców nie znajdziesz, a cały świat pójdzie za groszem i siłą, przeciwko prawdzie i sprawiedliwości. Jeżeli rozpoczniesz wojnę, powiedz sobie z góry że paść musisz, a maszże ty siły na męczeństwo?
— Ale to oburza! — wołałem.
— I mnie to oburza, — odpowiedział Wieloryb, — ale ja cierpię cicho, pomodlę się, Panu Bogu ofiaruję i daléj biedę klepię. Co my biedni przeciw sile i liczbie! Próżnobyśmy wołali i porywali się, ci nawet co w duszy jak my czują, słowem się za nami nie odezwą.
Według téj teorji swojéj czarnym kawałkiem chleba kontentując się Słonkiewicz, został przy Kulikowéj i uczniach swoich, nie pragnąc więcéj nad to co miał i pokornie zastosowując się do woli przeznaczenia, ale mnie, mimo usilnych przekonywań do podziału swojego losu namówić nie potrafił. Postanowiłem opuścić miasteczko, szkoły i pójść w świat szeroki dobijać niezależności.
Wieloryb słuchając marzeń moich uśmiechał się z litością i może miał słuszność..... wielem ucierpiał tylko a nic się nie dobił, cierpienie zostało najczystszym zyskiem téj walki, która mnie doprowadziła do stanu w jakim dziś widzisz.....
— Cóż z sobą poczniesz? — pytał niespokojny Słonkiewicz — gdzie pójdziesz szukać i jakiego chleba mając tu choć biedny ale gotowy? myślisz że tak łatwo o pracę nawet?
Z pełna i ja nie wiedziałem co z sobą zrobię, ale mocne miałem postanowienie opuścić miasteczko i dozór studentów, przewidując że mnie to nadal przy każdéj zręczności prześladować nie omieszkają, a zbyćby się radzi niepotrzebnego świadka popełnionéj niesprawiedliwości. Po rozjechaniu się uczniów, zostałem jakiś czas u Pocewiczowej, która mnie błagała napróżno abym jéj daléj nie opuszczał, potem przeniosłem się do Wieloryba i z nim spędziliśmy kilka tygodni wakacyjnych, czytając, chodząc po pięknéj okolicy, rozprawiając o życiu jak ci co go jeszcze nie znają.
Wiecznieśmy z sobą sprzeczali się różne mając pojęcia, ale te spory jeszcze nas lepszymi czyniły przyjaciołmi. Dotąd w szkołach oprócz naukowych, żadnéj xiązki prawie nie miałem w ręku, teraz dopiero zacząłem czytać pożyczając z kolei od Słonkiewicza z kufra drogocenne jego xięgi jedna po drugiéj i pożerając je chciwie. — Bóg wie co to tam było na dnie tego zbioru najdziwniéj zebranego przypadkiem zawsze i bez żadnego planu. Słonkiewicz bowiem nie mógł wybierać i nabywał co najtańsze dzieła wszelkiéj treści, tak że i słowniki i gramatyki i medycyna i botanika i polityka i romanse, równe w kufrze jego miały prawo obywatelstwa. — Ozdobą i najdroższą perłą był francuzki Plutarch pani Dacier, którego ja z zachwyceniem pożarłem, — po nim zaraz natrafiwszy na Djabła Kulawego i Dykcjonarz filozoficzny!!
Niezatarte na mnie jednak wrażenie uczynił biograf stary, a świat ów greko-rzymski, wydał mi się w nim majestatyczny i potężny charakterem, daleko wspanialszy i idealniejszy od tego co mnie otaczało. Uwielbiałem pogański hart duszy tych bohaterów którzy nie mając przed sobą nieśmiertelności chrześćjan, święcili się aż do śmierci dla utrzymania dostojeństwa człowieczego...
Często ze Słonkiewiczem siadłszy u stóp Sokuléj skały, w pustéj a uroczo pięknéj okolicy, po kilka godzin aż do zapomnienia się spędziliśmy na czytaniu i rozprawach.
Tum go jeszcze bliżéj poznał, tego najzacniejszego z ludzi, cichą cnotę nieocenioną, maluczko miejsca zabierającą na świecie, skromną, nic nie pragnącą, dopełniającą wszystkich swych obowiązków, a nie żądającą w nagrodę nawet czci i uznania. — Wieloryb ukrywał się z równą usilnością jak drudzy pokazywali, chronił od oczów, czynił maleńkim, obawiał wszystkiego i drugich ceniąc przesadnie, sobie ledwie poczciwość śmiał przyznać.
Jednego ranka zdziwiono nas niezmiernie poselstwem od dyrektora, który mnie do siebie wzywał. Nie byłem już od niego zależnym i nie mogłem pojąć o coby chodziło i na co mu mogłem być potrzebny; chciałem z razu nie pójść, ale Słonkiewicz zaklął mnie na wszystko w świecie najdroższe żebym szedł natychmiast. Ubrałem się więc i choć niechętnie udałem do dyrektora...
Kazano mi czekać w przedpokoju chwilę, gdziem miał czas czyjeś wielkie oglądać kalosze i wspaniały płaszcz axamitem podbity; nareszcie dopuszczono przed oblicze władzcy, którego znalazłem na kanapie z fajką, a naprzeciw niego wspaniałéj postaci mężczyznę, z wąsami sumiastemi, usiłującego się z nim rozmówić, choć oba różnemi mówili językami, wzajem je dla siebie kalecząc przez grzeczność.
Gdym stanął w progu, dyrektor wskazał na mnie ręką, wspaniałemu gościowi swemu.
— Otóż to jest lupus in fabula, — rzekł — o którym mowa, uczeń dobry, nie mogę powiedziéć, pilny, pracowity, obeznany z młodzieżą, bo od lat trzech korepetytorem był... mogę go panu Prezesowi zarekomendować.
Nie wiedząc czemum był winien tę łaskę, skłoniłem się grzecznie w milczeniu.
— Zdaje mi się, że życzyłeś sobie, — dodał, — znaleźć kondycję na wsi, oto właśnie się nastręcza u JW. Prezesa, który ma syna jedynaka i chce go do szkół przygotować.
Prezes oglądał mnie naprzód bacznie, i powstawszy rozpytywać począł o pochodzenie, nazwisko, familję, położenie.
Rozpowiedziałem mu szczerze życie moje, dodając że nie miałem całkiem familji i byłem zupełnie panem siebie.
Odprawiono mnie po chwili, wskazując mieszkanie Prezesa do którego dla umowy z nim udać się miałem za godzin kilka. Słonkiewicz gdym powrócił i opowiedział mu o co chodziło, razem się ucieszył i zasmucił; długo walczył z sobą usiłując odgadnąć co dla mnie lepszem być mogło, a ostatecznie zawyrokował, że wolałby mnie widziéć korepetytorem w miasteczku.
— Masz zaledwie rok osiemnasty, gdzie ci się samemu jednemu puszczać w świat, między ludzi! tysiące popełnisz niedorzeczności nie z dobréj woli ale przez nieznajomość stosunków... możesz sobie życie zwichnąć!
Gdym jednak oświadczył mu, że wypadek ten uważam za opatrzną ręką podany mi środek oswobodzenia się, Wieloryb smutny zamilkł i puścił mnie dla umówienia się z Prezesem.
Układ nasz przyszedł łatwo, gdyż ofiarowana mi nagroda za dozór przy synu Prezesa, zdała mi się niezmiernie i nadspodziewanie wielką, przyjąłem więc wszystkie warunki z wdzięcznością i we dwa dni potem ze łzami rozstawszy się z Słonkiewiczem, Kulikową i Pocewiczową, ruszyłem na wieś pełen najsłodszych nadziei.
Jestem do zbytku gadułą, — przerwał z westchnieniem nieznajomy, ciągle przechadzający się po izdebce, obróciwszy się do Oktawa, — ale te lata pierwsze człowieka i dziś jeszcze gdym plunął na życie, mają dla mnie urok wielki. Patrzę na nie jak na ciebie mój przyjacielu, z tą żądzą odżywienia się tchnieniem młodości, która napada nas przetrawionych spalenizną pod koniec życia utrapionego.
Jak widzisz nie było to tam wielkich rozkoszy i powodzeń, chleb czarny, nędza, ubóstwo, przemoc i niesprawiedliwość już w pierwszych latach, a jednak bije serce jeszcze na wspomnienie tych jasnych godzin pierwocin życia. — Śmieję się z tego siebie dawniejszego, który mógł naiwnie znajdować przyjemność w rzeczach co dziś oczówby nie odwróciły na chwilę, — a przecież kocham tego siebie lepiéj niż dzisiejszego...
Wyjazd z miasteczka był początkiem drugiéj epoki życia a raczéj on dopiero otworzył mi na świat wrota.
Już w drodze poznałem Prezesa, który mnie wiózł, dostojnego obywatela wysoce ceniącego swą godność szlachecką i prezesowską, człowieka prawego zresztą ale obałamuconego tradycyjnem poszanowaniem dla swego stanu i jego przywilejów, wierzącego głęboko w to że na szlachcica pracuje natura wieki aby go wydać, i że to drogie jéj dzieło przewodniczy losom świata. Zresztą pojęcia jego szlacheckie były nawet uczciwe i piękne, bo przyjmował przynajmniéj obowiązki, dopominając się przywilejów, i czuł ciężary jakiemi je okupić należało; ale téż znowu idea chrześćjańska braterstwa całkiem mu znikała z oczów gdy szło o stosunki społeczne. Mnie którego brał do domu za nauczyciela do syna, acz młokosa, jako szlachcica z pewnym uważał szacunkiem, ale wcale nie za równego sobie, a że szlachcica miał także kamerdynera, obu nas widocznie kładł na jednéj szali.
Szlachcic bowiem bogaty i szlachta goła, stanowiły dlań dwie całkiem odrębne kategorje, a do ostatniéj ja i lokaj należeliśmy. Nie powiem żeby mnie to poniżało, bo przywykłem był nikogo nie mieć za gorszego od siebie, i do innych zasług nie do położenia wartość człowieka przywiązywałem, ale pociesznie było widziéć jak Prezes pilnie odrazu zakreślił mi granice w których zdaniem jego powinienem był zostawać, nie dopuszczając się zbytniéj poufałości. W drodze zaraz dał mi to do zrozumienia uprzedzając że po odbytych w przytomności francuza lekcjach z jedynakiem, będę mógł zajmować się sobą, nie mając obowiązku mieszać do towarzystwa.
Podróż przeszła dosyć nudnie, gdyż odebrawszy instrukcje choć się z czemkolwiek odezwałem do Prezesa, zbywał mnie półsłówkami i siedział zamyślony i milczący. — Dziwnym trafem choć kilka wielkich lat rozdzielały mnie od mojéj ucieczki z dziadem i śmierci jego, poznałem jadąc miejsca którem przebywał wprzód pieszo, okolicę naszą, nawet domek w którymeśmy mieszkali.
Niepodobna mi było od łez się powstrzymać przypomniawszy okropną śmierć starca i moje osierocenie z którego cudem wyrwany zostałem przez litość Słonkiewicza. Ale powóz minął szybko okolicę i o milę daléj dopiero ujrzeliśmy dwór Prezesa bardzo wspaniały, na wzgórzu przy wielkiéj wsi nad stawem pobudowany. Była to rezydencja nie tak dawna, gdyż w kraju naszym wyjąwszy prawdziwie wielkich panów nie stawiano pałaców, i ten sięgał tylko ostatniéj epoki, nosząc na sobie cechy smaku Stanisławowskiego. Znać było że i pałace i budowle otaczające go, wedle jednego planu odrazu postawione zostały... na miejscu pewnie gdzie dziadowski poczciwy był dwór szlachecki. Tu już widocznie na coś pańskiego zakrawało, mieliśmy i herby na facjacie w maltańskim krzyżu, i galerje na małą skalę dom z oficynami łączące, i oranżerje wspaniałe, i figarnie i — pompatyczną rotundę kościoła parafialnego naprzeciw alei z napisem złotemi literami:
Zakrawała ta dedykacja trochę na Wolterowską, a przepych tutejszy bardzo był wyblakły, ale mnie nowemu jeszcze na tym świecie, wszystko się przepysznie wydawało.
Ze drżeniem wszedłem wprowadzony przez Prezesa na dół do sal i pokojów codziennych, gdyż na górze inny apartament od uroczystości i gości, ale i tu wśród ogromnych komnat ciemnych przyozdobionych gdzieniegdzie złocistemi zégary i obrazami w szerokich ramach, zdało mi się po królewsku wspaniale, po izdebkach Kulikowéj, i alkierzyku Pocewiczów.
Prezes był wdowcem, po żonie została mu córka mojego wieku i syn znacznie od niéj młodszy, do którego trzymano francuza, ja byłem przeznaczony aby języka potrzebnego w obywatelstwie nie zapomniał i do niektórych pomniejszych lekcji. — Wszystko co żyło zbiegło się zaraz na powitanie gospodarza, który mnie dosyć lekko Franusiowi i jego nauczycielowi przedstawił.
Panienka która z Franusiem razem wyszła naprzeciw nas z towarzyszką już w wieku, nie była zachwycającéj piękności, ale niewiem dlaczego widok jéj niesłychanie mnie zmieszał i wprost na mnie skierowane ciekawie oczy, zupełnie onieśmieliły. — Dotąd prócz Kulikowéj i mojéj Pocewiczowéj a dziewcząt prostych nie widywałem nikogo, nie dziw że szykowniejsza i wdzięczniejsza twarzyczka i postawa takie na mnie zrobiły wrażenie. — W twarzy téj był wyraz dobroci i rozsądku niewysłowiony, coś sympatycznego i łagodnie poważnego zarazem.
Tu zatrzymał się nieznajomy i po chwili wahania patrząc na Oktawa, dodał:
— Na co mam kłamać lub kryć to co czułem, nie, potrzeba żebyś wiedział jak mała i drobna okoliczność rządzi ludzkiem życiem. To dziecię mojego wieku lub nieco młodsze, ta panienka na którą ledwiem śmiał podnieść oczy, miała złamać całą przyszłość inaczéj pewnie mogącą się rozwinąć... gdyby! a! gdyby... cóż powiem! fatalność! — są przeznaczenia i wola przeciw nim nie pomoże!
Wiem że ta nauka nie chrześćjańska — i że mnie za heretyka poczytać możecie, ale obronić się jéj nie umiem.
Dwór tedy do którego wchodziłem, składał się z Prezesa, z córki jego Ludwiki, syna Franusia, w wieku już podeszłym krewnéj gospodarza pani Fendrich, niegdy żony pułkownika w wojsku pruskiem, i francuza pana Le Bon, który w istocie był szwajcar, ale tak jak do nas frankońskie wina za francuzkie przychodzą, tak i szwajcarowie za paryżanów przyjeżdżają, po naszemu mówiąc — służył on za francuza. Był to sobie dobry człowiek, uległy, grzeczny, nie orzeł wcale, pracujący dla grosza i powiększenia spadkowéj winnicy którą gdzieś miał koło Neufchatel‘u, zresztą zimny, samolub ale nieszkodliwo bo tchórz... Jestem pewien że Pan Bóg wielu stworzeniom daje tchórzostwo jako zabezpieczenie aby nie robiły złego na świecie, dlatego téż każdego prawie tego rodzaju człowieka, strzedz się potrzeba — byłby zły gdyby się nie obawiał.
Pan Le Bon przy dosyć ogromnéj głowie, niewiele umiejąc przywiązywał niezmierną wagę do tego co posiadał, uparty był trochę ale nie zaczepiając go, żyć z nim było można poznawszy słabostki.
Franuś był dosyć zepsutem dziecięciem jako jedynak, ojciec chował go do wielkich przeznaczeń i górne na nim budował nadzieje, w oczy go chwalił, niesłychane w nim upatrywał zdolności i wmówił w chłopca zarozumiałość. Pod rozmaitemi pozorami wolno mu było nie uczyć się, swawolić, nie słuchać nauczyciela, drwić z niego, grymasić, a ojciec zawsze znalazł coś dla uniewinnienia ukochanego dziecięcia.
— Niepodobna go tak obarczać znowu suchą nauka, — mówił, — umysł jego pewien jestem, póki dźwignie póty się starać będzie podołać, Franek lubi naukę, ale wiek jego i żywość! Potrzeba czasem i swawoli dla ciała, nie lubię dzieci zbyt posępnych i spokojnych, to dowodzi charakteru skrytego i niedobrych skłonności.
Nieposłuszeństwo względem nauczyciela tłumaczyło się wewnętrznem uczuciem sprawiedliwości, lub skutkiem rozumowania do którego chłopiec miał zdolność szczególną, — żarciki ze starych wesołym humorem, dziwactwa stanem zdrowia.
Ale Franuś po prostu był zepsuty, rozpieszczony, a pan Le Bon uznając to nie zadawał sobie pracy poprawiania go, obawiając się ojcu narazić.
Cale inaczéj wychowaną była starsza córka Prezesa, któréj pierwsze lata zeszły pod okiem matki surowszéj nieco a sercem umiejącéj opłacić to co czyniła z obowiązku, znać na niéj było to tchnienie macierzyńskie które jak promień słońca roślinie, daje dziewczęciu barwę i życie. Luzia dorosła już panienka, dojrzałą była może zawcześnie, ale osierocenie które ją zostawując samotną dopełniło lat, nie odjęło naiwności i żywości dziecięcéj.
Śmiała, wymowna, pełna uczucia, nie umiejąca nic pokryć i skłamać, dla ojca była ona przedmiotem nieustannego przestrachu i niecierpliwości. Nie lubił jéj wcale, a że Luzia obchodziła się jeszcze surowo z Franusiem który ją przed Prezesem zaskarżał, do reszty straciła u niego łaskę. Była nawet zdaje mi się mowa o tem aby ją nakłonić do klasztoru w celu by posag znaczny powiększył majętność przyszłego dziecięcia, ale gdy na pierwsze słowo o tem zakrzyknęła żywo, ojciec nie nalegając więcéj, tajemnie tylko polecił pani Fendrich, żeby ją ku temu przygotowywać się starała.
Ale nikt mniéj do klasztornego życia usposobiony nie był nad Ludwikę, która nieustannie walczyć z sobą musiała aby wybuchy swéj szczerości i oburzenia powstrzymać..... Nie będąc piękną Prezesówna miała dla mnie przynajmniéj wdzięk nadzwyczajny, cała jéj świeża i rumiana twarzyczka oddychała szczerotą, uśmiech pełen był dobroci, oczy świeciły blaskiem duszy szlachetnéj.
Pani Fendrich jéj towarzyszka, byłato sobie osoba spokojną, cicha jak Le Bon, rada swemu położeniu w domu Prezesa, które jéj chleb i wygody zapewniało, zresztą posłuszna woli pana i brata i zabawiająca się czytaniem starych francuzkich romansów. Mówiła niewiele, po większéj części potakiwała każdemu, gdy nie mogła, milczała, lubiła kawę i konfitury, a w rozmowie często wspominała o Berlinie i Wrocławiu w którym z mężem jeszcze znaczną część życia spędziła.
Zaraz nazajutrz wytknięte mi zostały ścieżki po których chodzić miałem, naznaczone mieszkanie w oficynie przy panu Le Bon, godziny nauki, zabawy, obiadu i wieczerzy; z resztą czasu zbywającego mogłem robić co mi się podobało. Franuś mnie pierwszego wieczora obejrzał i znalazł dosyć znośnym, co wywołało pochwały innych gdyż dzieciak w istocie rządził tu ojcem, domem i wszystkiem; z pomocą jego otrzymałem indygenat w towarzystwie i wnijście do salonu.
W tym to domu dojrzałem i przebyłem długich lat kilka, — mówił daléj Poroniecki, z których spowiedź cięższa jest dla mnie niżeli z reszty mego życia. Prezes zajęty był urzędowaniem i gospodarstwem, większą część czasu przesiadywał w mieście, myśmy w towarzystwie o którem wspomniałem, pędzili dni i lata dosyć jednostajne, a jak dla mnie szczęśliwe. Nie umiałem się jeszcze, jak dziś, obawiać pomyślności, i nie wiedziałem że wszelkie szczęście ludzkie burzę zwiastuje.
Jak się stało żem śmiał spojrzeć na pannę Ludwikę i pokochać ją, dziś nie powiem... ale to przyszło nieznacznie i powoli, a z mojéj strony nie mam sobie do wyrzucenia zbytku odwagi i natarczywości. Od pierwszego wejrzenia wydała mi się istotą jedyną ku któréj ciągnęło mnie serce, czemś tak mi potrzebnem do życia jak powietrze i światło, ale nie pragnąłem ani się do niéj zbliżyć, ani jéj to powiedziéć, taką przejmowała mnie bojaźnią i poszanowaniem dla siebie. Długo spotykały się nasze oczy i niema ich rozmowa, kończyła się wprawiając mnie w nieopisane rozdrażnienie.
Ubogi sierota wiedziałem dobrze że w oczach ojca spojrzenie nawet na jego córkę za grzech nieprzebaczony by było miane. Nie ośmieliłem się ani przemówić pierwszy, ani zbliżyć, ani wyjść z zakreślonego mi ściśle obwodu codziennych stosunków. — Lubiłem patrzéć na Luzię ale ukradkiem, śledziłem jéj kroki, słuchałem rozmowy, ciągle zdaleka i zawsze oddzielony od niéj przytomnem mi położeniem mojem.
Oswojono się ze mną prędko i nie wielkiemi obarczony byłem ciężarami, zrana odbywaliśmy lekcje z Franusiem który uczył się jeśli chciał, lub zmieniał program dnia według fantazji. Pogodą wypraszał się na konne przejażdżki lub przechadzki, w deszcz zachciewało mu się zabawy jakiejś, a francuz musiał z nim używać nadaremnych środków dyplomatycznych aby go do pracy posadzić choć na godzinę. Chłopak nie był bez zdatności, ale nadzwyczaj zepsuty. Najmniejszy przymus oburzał go i skoro Prezes powrócił na jaki dzień do domu, skarżył mu się że go niegodziwie męczono, a humor ojca i obejście jego z nami gniewne, świadczyły że Franuś nas źle przedstawił.
Ludwika czując jakim niebezpieczeństwem dla brata było to uleganie jego zachceniom, śmieléj od nas z nim walczyła i codzień téż Prezes zimniejszym był dla niéj. Ona jedna w domu opierała się czasem bratu który otwarcie mówił z dziecinną naiwnością, że chciałby żeby już sobie za mąż poszła i przestała mu dokuczać. Le Bon, pani Fendrich i cały dwór, nie mówiąc już o mnie, byliśmy powolnemi sługami Franusia, który się rządził jak zachciał, a najdziwniejsze jego pomysły wzbudzały tylko w ojcu rozczulenie nad nieporównanem dziecięciem. Znając jego władzę służba, oficjaliści wszystko co chcieli przez Frania robili, a pochlebstwo i dogadzanie, czyniły go codzień swawolniejszym. Gdy siostra nie miała najmniejszego prawa żądać ni rozkazać, brat młodszy trząsł domem jak mu się podobało, a my stosować się zmuszeni byliśmy do jego dziwacznych fantazji.
Dzieciak nie miał złego serca, ale w nim zawcześnie rozwijało się wszystko co jeszcze spać było powinno i więcéj go zajmowało gospodarstwo, konie, sąsiedztwo, odwiedziny, niż nauka do któréj najmniejszéj nie miał ochoty.
Staliśmy wszyscy, on, ja i francuz w oficynie, pani Fendrich z panną Ludwiką w pałacu, a na śniadania, obiady i wieczory schodziliśmy się razem. Nieszczęśliwa stara kuzynka była wówczas zwykle przedmiotem żarcików Franusia i znosiła je z cierpliwością przykładną, czasem podobało mu się drwić i ze mnie lub Le Bona, siostry tylko która mu nie przebaczała, obawiał się zaczepiać.
Wieczory wedle programu spędzać powinniśmy byli na czytaniu jakiemś, ale Franio rzadko na to przychodził i tak umiał przerywać pytaniami, uwagami, że w końcu xiążkę zastępowała rozmowa, a chłopak wyrywał się do przedpokoju do sług których towarzystwo nad nasze przenosił i tam dokazywał jak chciał. Naówczas najczęściéj pan Le Bon nieśmiejąc gonić ucznia który z nim w cztery oczy bardzo ostro się obchodził, siadał przy pani Fendrich i rozpoczynał spokojną gawędkę o swoim Neufchatelu i państwie pruskiem, a ja mimowolnie zbliżałem się do panny Ludwiki z którąśmy albo pocichu rozmawiali lub czytywali razem.
Najszczęśliwsze to były życia mojego godziny i gdybym nic więcéj nie zapragnął, nie posunął się daléj, dziś bym może jeszcze żył ich wspomnieniem spokojny. Wprędce panna Ludwika postrzegła zapewne jak wiele mi brakło do ukształcenia i jak pragnąłem wypełnić niedostatek mojego wychowania, ona mi pierwsza dała xiążki, otworzyła bibljotekę i wskazała co z niéj wybierać, W dzień dosyć mając czasu na pracę własną, wieczorem potem jéj zdawałem z niéj sprawę, rozprawialiśmy, a umysł jéj dojrzalszy i żywszy potężnie wpływał na mnie.
W pierwszym roku mojego pobytu u Prezesa choć czułem w sercu najżywsze dla niéj przywiązanie i wdzięczność, a choć potrafiłem sobie zarobić na przyjaźń, nie dopuściłem nawet zuchwalszéj myśli żadnéj.
Stosunki nasze były braterskie, spokojne i czyste, czułem tylko że panna Ludwika codzień większą władzę miała nademną i że gdyby mi się ztąd oddalić przyszło, bolałbym srodze nad stratą jéj jednéj. Starałem się téż może z téj obawy być jak najposłuszniejszym Franusiowi, jak najmniéj go obarczać, a pracując nad nim nieznacznie, przy zabawie, w rozmowie wpajać mu potrosze potrzebę nauki i ogólniejsze jéj zasady. Tak mi się to szczęśliwie jakoś powiodło, że Franio mnie polubił, a znajdując towarzysza do wielu niewinnych rozrywek, zapowiedział ojcu że się nigdy ze mną nie rozstanie.
— Pana Le Bon to sobie papa może wyprawić kiedy zechce, — rzekł wskakując mu na kolana, ale poczciwego Poronieckiego ja sobie arenduję na zawsze...
Prezes skutkiem tego poświadczenia obdarzył mnie w końcu roku złotym zegarkiem i dopuścił parę razy do zaszczytu palenia fajki w jego obecności, na krzesełku u proga. Wpłynąłem nawet na postępowanie siostry z bratem, dowodząc jéj z mojego dawniejszego doświadczenia, że taki umysł jak Franusia, siłą i groźbą nie da się pokierować, że potrzeba prowadzić go łagodnością i niemal uleganiem, obudzając tylko ciekawość, łechcąc próżnostkę wmawiając ochotę do pracy. Luzia trochę téż mniéj była surową dla Franusia, a dzieciak i to przed ojcem wyśpiewał, bo się zaraz dopatrzył w tem mojego wpływu.
Po roku byłem już tu jak w domu i zdało mi się żem nigdy ich opuścić nie powinien, Franuś nawet zapowiadał że mnie z sobą weźmie do szkół, do uniwersytetu, a potem osadzi mnie w oficynie na resztę żywota.
Jedną z najtrudniejszych w świecie jest historja takiej nieszczęsnéj miłości jak moja, — rzekł wzdychając Poroniecki. — Dziś ja sam sprawy sobie z niéj zdać nie mogę.
Zrazu kochałem sam o tem nie wiedząc, i panna Ludwika przywiązała się do mnie nie myśląc by to uczucie na niebezpieczną namiętność urosnąć miało. Możebyśmy w tym stanie przetrwali szczęśliwi do końca, gdyby nie traf który w drugim już roku, zbliżył nas do siebie niespodzianie.
Krewna i dawna towarzyszka młodości Ludwiki, przybyła na dni kilka do nas; była to panienka nieco od niéj starsza a wielce różna temperamentem, trzpiotowata, wesoła, swobodna i naczytana francuzkiemi romansami. Śliczne to dziecię poczęło od tego, że przy pierwszem śniadaniu zrobiło ogląd towarzystwa pilny, wycałowało Frania, rozruszało Le Bona który zaraz nową na obiad włożył kamizelkę, wyciągnęło z pani Fendrich całą jéj życia historją, i mnie nawet zawsze dość ponurego rozweseliło i ożywiło. Franek zerwał lekcje ażeby być z panną Julją przed którą na dziedzińcu konno się popisywał i uganiał po pokojach — wszystkich nas oczarowała.
Dowiedziałem się późniéj że pierwszego dnia obejrzawszy mnie i wyśledziwszy wejrzenia nasze, powiedziała kuzynce, że się w niéj kocham. We trzy dni potem na przechadzce, szepnęła do ucha mnie znowu, że widzi wszystko, ale że nikomu nic nie powie. Próżnom się zaklinał że nie rozumiem i nie wiem o co chodzi.
— Na co to tu kłamstwa! — dodała, — trzeba ślepego żeby nie widział jak się państwo kochacie... ale ja was nie wydam...
Trzpiot dziewczyna raz sobie to wbiwszy w głowę, nie miała spokoju póki nas oboje nie zbliżyła i nie uregulowała naszych stosunków jak mówiła. Przez ciąg jéj pobytu daléj zaszliśmy skutkiem zabiegów panny Julji niż przez cały rok poprzedzający.
Może skutkiem tego że ona sama kochała się wówczas na zabój w ubogim chłopcu o którym rodzice jéj słyszéć nawet nie chcieli, choć późniéj wyszła za bogatego sąsiada, Julka pragnęła mieć towarzyszkę w Ludwice. Ale o ile pierwsza była trzpiotem, druga nawet w młodych uczuciach poważną. Wymógłszy na mnie wyznanie podchwycone uwielbienia i czci dla panny Ludwiki, poniosła je z dodatkami swojemi do ucha towarzyszki, a w parę dni potem zaprzysięgła przedemną, że Luzia także mnie kocha, pobudzając i ośmielając abym z nią był otwartszy.
— Ale pani, — rzekłem, — na czem się to wszystko skończy? na wygnaniu z raju i wstydzie... na męczarni dla mnie, na cierpieniu dla niéj...
— A na czemże się zwykle kończy miłość? — odparła ze śmiechem Julja, — sama ona jest już szczęściem i więcéj od niéj wymagać nie potrzeba... nad to co dziś daje... a jutro!? co tam!!
To pewna że po wyjeździe Julji oboje zbliżyliśmy się nieznacznie ku sobie, i sam nie wiem jak przyszło do tego, żem jednego wieczora wśród swawoli Franusia i rozmowy Le Bona, powiedział jéj że życie moje do niéj należy.
— Słuchaj pan, — odparła na to smutnie, nie łudźmy się dziecinnie choć latami dziećmi może jesteśmy... nie sądź bym ja tak płochą była jak ta poczciwa Julka, ja nie pojmuję innego przywiązania tylko wiekuiste, i komu je poślubię, dotrzymam. Moje przywiązanie stać się może dla ciebie zawadą i ciężarem, prześladowaniem, ale ja dwa razy w życiu kochać nie będę... Raz na wieki...
— I ja nie inaczéj téż pojmuję to święte uczucie, — odpowiedziałem, — ale mi łatwo przyjdzie dochować je do śmierci, łatwiéj niż pani wystawionéj na pokusy, zostającéj pod władzą ojca... dla któréj tysiąc się znajdzie ludzi ponętniejszych od biednego sieroty...
— Wieszże pan co dla mnie ponętą? to może nie ów świat większy, nie ludzie błyskotliwi, nie dowcip i ułożenie, ale poczciwe wierne serce które mnie nie zdradzi...
Od tego wieczora długich wyznań, byliśmy związani na wieki, a słowo Ludwiki, tak naówczas sądziłem i — nie zdaje się bym się omylił, starczyło za największą przysięgę. — Opowiedziałem jéj życie moje, sieroctwo, opuszczenie, ale położenie to nie wpłynęło na jéj uczucie i nie zmieniło dla mnie, owszem zdawała się tem czulszą im z większéj niziny dźwigała mnie ku sobie. Nie sądzę by kto naówczas dostrzegł naszych stosunków które się mało zmieniły wzajemnem wyznaniem. Ludwika była spokojną i pewną siebie, ja posłusznym jéj kierunkowi. Stara kuzynka i francuz nie posądzili nas o nic, a Franuś po dziecinnemu prześladując choć mu się coś śniło, niebardzo rozumiał jeszcze na jak straszną nadeptał tajemnicę. Życie szło ciągle trybem jednym i płynęło niepostrzeżone dla nas pędem strzały. Czekaliśmy wieczora, zasiadali do czytania a xiążka służyła za pośrednika... Franuś wybiegał do przedpokoju, Le Bon zasiadał przy staruszce, my byliśmy przy świadkach a sami. W lecie na długich przechadzkach równie nas swobodnych zostawiano, i często dziecię z francuzem puszczało się daleko, staruszka pozostawała w tyle, my jedni szliśmy przy sobie niewyczerpaną prowadząc rozmowę.
Nie będę ci rozpowiadał dziejów tych znanych dwojga serc i dwojga ludzi — miłość jest to także ziarno gorczyczne maluczkie, a wyrastające na drzewo rozłożyste, niepostrzeżone w sercu się zasiewa, obejmuje, zalega, i gdy je wyrwać potrzeba już zbyt głęboko wpiło się w pierś i opasało człowieka. Tak stało się z nami, a położenie moje w tym domu, nieustannym napawało mnie strachem. Ludwika śmielsza była odemnie choć lepiéj może znała ojca i widziała niepodobieństwo otrzymania jego pozwolenia, ale przywiązanie jéj mniéj gwałtowne napozór, nie obawiało się ani walki z ludźmi ani z czasem.
Upływało już lat dwa mojego w tem miejscu pobytu gdy jednego wieczora sobotniego Prezes nie jak zwykle sam, ale w towarzystwie młodego jakiegoś człowieka powrócił do domu. Gości u nas bywało nie wielu oprócz blizkich sąsiadów i Julii która kochając się raz trzeci, dziwiła się mocno Ludwice i mnie żeśmy dotąd trwali w statecznem i rosnącem codzień przywiązaniu do siebie. — Dało to wielce do myślenia, że Prezes przybywszy zaraz posłał do pani Fendrich oznajmując aby srebra dobyto i wieczerzę podano wystawnie w górnym salonie. Oprócz imienin Prezesa nigdy się to jeszcze za mnie nie trafiło, mocno więc byliśmy wszyscy zaciekawieni przybyłym, gdy Franuś który pierwszy do ojca poleciał, doniósł nam że z nim przyjechał p. Bolesław M..... i szepnął na ucho mnie: — To już pewnie do Ludwisi, a czas żeby sobie za mąż poszła...
Chociaż nie brałem tych słów dziecka na serjo, wstrząsłem się jednak i pobladłem, a Franek postrzegłszy to dodał:
— O! o! pan byś temu nierad, ale to nic nie pomoże, przecież Ludwisię za mąż wydać musiemy... a jak papa każe to pójdzie choćby nie chciała... Pan Bolesław bogaty, prawda że zająkliwy i ojciec jego świniami handlował... ale ma piękny majątek...
Po samem podaniu herbaty widać było że Prezes przyjmował nie bez zamiarów, dobyto stare srebra, oświecono pokoje, pannie Ludwice kazano się ubrać i my nawet odświętne przywdzieliśmy stroje.
Choć domyślała się bardzo o co chodziło, biedna ofiara ukazała się ze spokojem który i mnie dodał odwagi, bardzo skromnie ubrana, smutna zresztą i zrezygnowana. Pan Bolesław był przyzwoitéj powierzchowności i dosyć ładny mężczyzna, otarty widać w świecie, ubrany wykwintnie bardzo, trochę może zawiele noszący błyskotek, ale zająkliwy szkaradnie i nie wielkich zdolności. — Ojciec dorobkowicz chodzący w kapocie zyskawszy majątek w handlu bydłem i karmnemi wieprzami, starał się dając mu fortunę znaczną, stosowne téż obywatelskie, jak mówił, dać wychowanie. Powiodło mu się to co do formy, gdyż pan Bolesław mógł wszędzie pokazać się przyzwoicie, ale na głowę ciasną nauczyciele publiczni i prywatni środka nie znaleźli. — Lubił hulać bo mu to nieco język rozwiązywało, polował konno jeździł doskonale, a w towarzystwie kobiet ciężko mu szło jakoś i nie bardzo w niem sobie podobał. Przybycie jego do domu Prezesa na które stary ojciec nakłonił, miało w istocie na celu staranie o pannę Ludwikę, ale chłopak posłuszny rodzicowi swemu, miał na myśli z niego się późniéj wykręcić. Nie wiele też sobie zadawał pracy aby się podobać z początku, i więcéj mówił do ojca niż do córki, aż dopiero przy wieczerzy posadzony przy pannie Ludwice, lepiéj znać się jéj przypatrzywszy, nieco stał grzeczniejszym.
Ja płonąłem ze strachu i niepokoju, a choć mnie wejrzenia jéj podtrzymywały, nie umiałem być panem siebie i skryć co się we mnie działo.
Prezes występował nie tylko ze srebrami i salonem, ale w rozmowie z przodkami, stosunkami, znaczeniem w obywatelstwie i wielkością swoją zręcznie się popisując, co jednak na chłodnym gościu nie zdawało się wielkiego czynić wrażenia.
Panna Ludwika jednak mimo chłodu i obojętności prawie pogardliwéj jaką mu okazywała, podobała się widocznie, gdyż nazajutrz został jeszcze na obiedzie i jąkliwą swą bawił ją rozmową.
Po wieczerzy gdyśmy się rozeszli, dowiedziałem się od Franusia, że ojciec nie rad znalezieniu się córki, powołał ją do siebie i surowo zgromił zalecając jak największą grzeczność dla pana Bolesława; z dodatkiem, że go sobie życzy za zięcia.
Franek, który podsłuchiwał pode drzwiami swoim zwyczajem, wygadał mi się, że Ludwika śmiało ojcu odpowiedziała, że Prezes mocno się gniewał, że w końcu trzasnąwszy drzwiami, odszedł grożąc i piorunując.
— Papa jak chce to umie być zły, dodał, ze mną to nie, bo ja się zaraz rozpłaczę i rozchoruję, a on się tego boi; ale z Ludwiką, — to strach! ażem ja się zląkł.
Nic to wszakże nie pomogło i nazajutrz ujrzałem ją z wczorajszym pokojem i chłodem przyjmującą pana Bolesława, który widocznie zdziwiony był obojętnością córki, równie jak nadskakiwaniem ojca. Odjechał wreszcie nie wiem w jakich usposobieniach tą razą, ale Prezes nie szczędził mu grzeczności i odprowadził go aż do ganku, zapraszając, aby jak najczęściéj go odwiedzał.
Gdyśmy po odjeździe ojca znaleźli się znowu sami, a ja przerażony począłem pytać co począć mamy, panna Ludwika odpowiedziała mi z zimną krwią ściskając moję rękę. Cierpieć i czekać.
— A jeżeli ojciec zmusić zechce? zapytałem jéj.
— Któż może zmusić człowieka? odpowiedziała, ja tego nie pojmuję, on sam tylko jest panem swoich czynności, jak skoro ma pojęcie ich znaczenia... Bądź spokojny...
Położenie, moje wychowanie, nawet charakter, uczyniły mnie daleko słabszą od niéj istotą, alem energji nabierał z tego szacunku i przywiązania, jakiem mnie natchnęła. Byłyby rzeczy pozostały w tym jeszcze stanie szczęśliwym stosunkowo dla nas obojga, w jakim dotąd trwały, gdyby nie Julja znowu, która poszedłszy już za mąż za trzeciego ulubieńca zawsze się jeszcze mocno sprawą sercową kuzynki zajmowała, i postanowiła sobie namówić ją do stanowczego kroku. Miałem już wówczas lat dwadzieścia kilka, a prawie tyleż panna Ludwika, w obliczu więc prawa, byliśmy pełnoletniemi, a Julja jęła nas oboje silnie namawiać do zawarcia potajemnych ślubów.
— Mów ty sobie co chcesz, to jedno może wam przyszłość zapewnić, powtarzała. Prezes będzie musiał przystać... inaczéj wynajdzie tysiąc sposobów na znęcanie się i przymuszanie i dokona waszego nieszczęścia...
Luzia oburzała się na samą myśl potajemnego związku, ale Julja tak nam to umiała pięknie tłumaczyć, tak przekonywająco przemawiała, tak silnych używała argumentów! Zresztą myśmy oboje widzieli w tém jedyny środek zabezpieczenia przyszłości.
— Pobierzcie się tylko, mówiła przyjaciółka; niech to stosunków ni życia waszego nie zmienia bynajmniéj, a zapewni wrazie nacisku...
Ale projekt ten dziwny, zdawał się nie douskutecznienia: wynaleźć xiędza coby chciał dać ślub tajemny, wymknąć się obojgu nie postrzeżonym... nie widzieliśmy do tego sposobu...
Julja w ręce klaskając wszystkiego się podjęła...
Właśnie w majątku, w którym mieszkała z mężem, był proboszczem ośmdziesięcio-letni zdziecinniały staruszek, na niego więc rachowała Kostarska, że odmalowawszy mu nieszczęsne położenie dwojga prześladowanych kochanków, nakłoni do dania ślubu. Mąż jéj naturalnie pomagać w tem musiał. Luzia miała przyjechać w odwiedziny z panią Fendrich, towarzyszkę można było na czas jakiś usunąć, ja mogłem dostać pozwolenie do miasteczka i przybyć wcześnie do plebanji i t. d.
Przyznaję że osnuty plan choć ziszczał moje nadzieje był mi już wówczas straszny i kazał przeczuwać złe jakie miał wywołać; miałem wstręt do takiego podstępu, do ukrywania się i kradzieży która położenie moje w domu czyniła w najwyższym stopniu ohydną. Zrobiłem tę uwagę Ludwice, ale ona nie widziała w tem nic zdrożnego.
— Jestto tylko ponowienie tych przysiąg któreśmy dawno sobie uczynili, — rzekła — uroczystsze może ale nie świętsze od pierwszych. W oczach ludzi ono nas łączy nieodzownie i jako środek przeciw nim użyć go musiemy, inaczéj wiem że ojciec by nigdy nie pozwolił.
Zdziwiło mnie przyzwolenie Ludwiki, ale nie mogłem już się opierać skoro ona tego zdawała się żądać, — zgodziłem się na to czego Julja tak gorąco dla zabawki swéj — może — pragnęła. Myślałem jednak że marzenie przyjaciółki ziścić się nie będzie mogło, że zajdą przeszkody a rzecz się rozchwieje. Kochając z całéj duszy czystą i zacną istotę, nie chciałem jéj pozyskać podstępem i zdradą skrytą, a im miłość moja dla niéj była większa, tem przykrzejsza ta ostateczność.
W niepokoju oczekiwaliśmy nowin od pani Julji, a ta tak się gorliwie krzątała, że w przeciągu kilku tygodni potrafiła ułożyć wszystko, namówić xiędza staruszka, wynaleźć dyskretnych świadków, urządzić zaprosiny do siebie.
Obojgu nam brakło czasu do namysłu, bo przekonany jestem, że Luzia byłaby sama oparła się temu potajemnemu ślubowi. Julji potrzeba było tajemniczych zajęć, intrygi, dramatu, a nie mając ich dość we własnem życiu stwarzała je by się rozerwać i długie już godziny pożycia małżeńskiego wypełnić. Ona zajmowała się wszystkiem, obmyśliła, przewidziała i na dany dzień najętemi końmi ruszyłem do miasteczka pozornie, a w istocie tylko na plebanję do Z....
Wieczorem nadjechała Ludwika śmielsza odemnie, spokojna i oboje nas wprowadzono wraz ze świadkami umówionymi, (z których jednym był mąż kuzynki), do małéj ogrodowéj kapliczki. — Xiądz staruszek choć przekonany zawczasu, robił jeszcze cokolwiek trudności przed ślubem, ale wreszcie bardzo pospiesznie i nie bez obawy drżący połączył nas i pobłogosławił, poczem podpisał ze świadkami akt którego dwie kopje mnie i żonie mojéj oddane zostały.
Julja była tryumfująca, ja szczęśliwy ale smutny, Ludwika spokojna jak zawsze, i gdyśmy wyszli z kaplicy a ja do nóg się jéj rzuciłem, podniosła mnie z ziemi i rzekła głosem odwagi pełnym.
— Teraz, śmierć chyba nas rozłączy!!
Nie było czasu bawić i choć gospodarze chcieli bym dłużéj pozostał, obawiając się podejrzeń, ruszyłem zaraz do miasteczka, a ztamtąd nocą powróciłem do domu. Ludwika przyjechała dopiero nazajutrz, i nic w pozornych stosunkach naszych nie zmieniło się, a ja po niejakim czasie odetchnąłem ze strachu.
Tymczasem pan Bolesław przyjechał raz, drugi i trzeci, przesiadywał po dni kilka, a Prezes coraz był natarczywszy, a Ludwika wciąż mu odpowiadała że nie chce wychodzić za mąż. Franuś który już wyszedł na chłopaka ale nie zmienił uczuć swych dla siostry i chęci pozbycia się jéj z domu, pierwszy nas podsłuchawszy i podpatrzywszy gdyśmy się schadzali na długie rozmowy w ciemnéj ulicy kasztanowéj, powiedział przed ojcem.
— Wszystkiemu temu winien Poroniecki.
— Poroniecki? — zapytał Prezes.
— A tak, — dodał Franuś, — bo on się kocha w Ludwisi, a Ludwisia w nim, już nawet żoną i mężem się nazywają!
Prezes rzucił się na niego gwałtownie chcąc zapobiedz by takich potwarzy nie powtarzał, ale chłopiec obstał przy swojem i wręcz powiedział ojcu że mu ułatwi podsłuchanie naszéj rozmowy, aby się na własne uszy przekonał, że go nie oszukuje.
Nie wiem jak tam się to stało, ale w pamięci mojéj do dziś dnia ostatnia scena tego dramatu którym omal życiem nie przypłacił. Bytność pana Bolesława wymagała narady z naszéj strony, przywykliśmy byli oprócz tego schodzić się na krótką chwilę w ogrodzie albo w przedpokoiku Ludwiki po odejściu jéj służącéj, zgaszenie światła w jednem oknie a postawienie go w drugiem, było dla mnie znakiem, miałem klucz od drzwi dobrany do nich wśród starego żelaztwa... Było około północy gdym się wkradł do pokoiku Ludwiki i ledwie miałem czas ucałować jéj ręce, gdy szelest dał się słyszéć za drzwiami i tuż za mną wpadł Prezes tak zmieniony i straszny, żem go nie poznał.
Stanął, ale mu słowa na ustach zamarły, córka rzuciła mu się do nóg i wskazując na mnie zawołała:
— Mój mąż!
— Mąż? kto? ten żebrak! ten włóczęga, ten łajdak mężem mojéj córki! kochanek chcesz mówić bezwstydna, — krzyknął, — ale nie mąż!
— Panie Prezesie, — rzekłem z kolei, — możesz mnie zabić, ale nie masz prawa hańbić mojéj żony... xiądz nas połączył!
— Xiądz! ślub! co to jest! — ryczał starzec — gdzie, jak! moja córka bez wiedzy mojéj poślubiona! Cóż to za ślub! jam przecie nie pozwolił i nie błogosławił... Rózeg na tego łotra... na tę łotrzycę i precz z mojego domu...
Nie pamiętam zresztą jego słów które były dzikim krzykiem; ale po chwili opamiętał się i przelękły aby go nie posłyszano, wyrzucił mnie za drzwi cisnąc za gardło.
— Słyszysz, — rzekł stłumionym głosem, jeżeli noga twoja postanie na dziesięć mil w koło, jak psu ci w łeb strzelę... świadkiem mi Bóg że to uczynię... jeśli piśniesz słowo struć cię każę lub ubić... jeśli twe imie posłyszę, zemstą cię gnać będę nieubłaganą... Idź i przepadnij...
Ludwika chciała udać się za mną, ale ojciec rzucił ją o ziemię i omdlała...
Nie mogąc jéj tak porzucić, przyparłem się do drzwi i nieśmiejąc walczyć z ojcem żony, usiłowałem bezwładny stawić mu opór. Ale po chwili ocuciła się Ludwika, i sądząc że mi grozi niebezpieczeństwo, rozkazała ustąpić.
— Idź, — rzekła, — odwagi i męztwa, na tym lub innym świecie znajdziemy się, ja wiary nie złamię, idź i ratuj życie.
Prezes ściągnął mnie na dół zamknąwszy córkę która iść chciała razem ze mną i dzielić los jaki mnie czekał, a u dołu wschodów powtórzył jeszcze:
— Nie zachodź nigdzie jeśli chcesz życia, płaszcz i czapkę rzuć nad stawem, zgiń ty i nazwisko twoje... lub się innym pozbędę cię sposobem...
Wszystko to odbyło się jak piorun pada w jedno mgnienie oka, tak, że gdym się znalazł w podwórzu i ciemności, długo do siebie przyjść nie mogłem, nie byłem w stanie utrzymać się na nogach, ni obmyśléć ratunku.
Tak dla mnie skończyły się kilka lat jedynego szczęścia jakiego w życiu doznałem; kradzionego, podchwyconego losu i rozwianego jak sen który przerywa burza. U stopni tego domu który lat tyle był moim, stałem odarty, wypędzony, nie mając środka zaradzenia sobie, nie wiedząc co pocznę... Groźba starca tkwiła mi w uszach, a nie wątpiłem że ją dotrzymać potrafi, nie wolno mi było nawet zajść do mojéj izdebki, pożegnać ją, zabrać z sobą pamiątki moje i skarby...
Jak stałem pobiegłem po nad staw znajomemi drogami kierując się do wsi w któréj mieszkała Julja, i przybyłem znużony i nieprzytomny nadedniem. Noc ta będzie mi do śmierci pamiętną, bo trwała dla mnie wieki i zdawała się nieskończoną... o brzasku dopadłem do dworu w którym wszyscy jeszcze spali, zwróciłem się więc do plebanji staruszka, sądząc że go przebudzonym zastanę i rady zasięgnę... Świeciło się téż w okienku, drzwi były otwarte... wsunąłem się pocichu, ale odrętwiały stanąłem w progu. Wśród izdebki pustéj i ciemnéj ubogi tapczanik pokryty kilimkiem stał na ziemi, wkoło paliły się kilka świec w cynowych lichtarzach, — na nim spoczywał staruszek ów co nam ślub dawał z krzyżykiem w ręku w czarnéj wyszarzanéj sutannie. Pilnujący ciała braciszek spał ze spuszczoną na stół głową... nikogo więcéj nie było...
Poklękłem powoli w progu widząc w tem zdarzeniu jakby znak losu który mi nie chciał przebaczyć i groźbą spotykał śmiertelną na pierwszym kroku; łzy mi się puściły z oczów, rozpłakałem się jak dziecko. Łkanie moje przebudziło znać śpiącego który się nieco wystraszył, ale przekonawszy się kto jestem, powrócił do przerwanych pacierzy. Gdy rozedniało dobrze, powoli poszedłem do dworu chcąc się widziéć z panią Julją. — Dopuszczono mnie do niéj nie łatwo, ale z twarzy jéj poznałem że mi nie pomoże wiele tak była pomieszana i wylękła.
— Co pan tu robisz? — spytała, — ojciec się dowiedział, — wołała załamawszy ręce, mów, jak to było? a Luzia?
Opowiedziałem jéj wszystko, wzywając ratunku do którego niejako dawniejsze postępowanie ją zobowiązywało.
— Ale ja nic panu poradzić... nic zrobić nie mogę... odpowiedziała mi zmieszana — ściągnęłabym i na nas gniew Prezesa który nie przebacza nigdy... uciekaj pan jak najdaléj i staraj się ukryć, a jeżeli się co tu zmieni damy mu znać...
Nie śmiałem jéj powiedziéć że uciekać nawet nie miałem o czem i jak, a ona wcale się o to nie zdawała troszczyć i myślała tylko aby się mnie pozbyć jak najprędzéj... wypchnięty więc prawie z tego domu bez grosza, w rozpaczy znalazłem się drugi raz w życiu na rozdrożu, rzucony losowi na pożarcie; nie mając w świecie prócz biednéj Ludwiki która równie cierpiała, nikogo coby się mną zaopiekował, coby mnie sercem wsparł lub dłonią.
Młody chłopcze któremu przy każdym odjeździe z rodzicielskiego domu na błogosławieństwach, groszu i łzach poczciwych nie zbywa, a co może nieraz przecie skarżysz się na srogość losu, gdy nie masz za co kupić rękawiczek — powiedz mi, jakbyś sobie dał radę?
Nie wiem jakim cudem pugilares w którym zawsze przy sobie nosiłem metrykę ślubną bojąc się wytrychów i ciekawości Franusia, razem z papierami familijnemi został przy mnie; znalazłem także zegarek mój i kilka złotówek w kamizelce...
Tak uposażony z rozpaczą w duszy myśląc co się dzieje z nieszczęśliwą Ludwiką, puściłem się na oślep do tego miasteczka do którego już raz uciekałem dziecięciem, zapomniawszy że tyle lat oddalenia zmieniły w niem moje stosunki i pozbawiły przyjaciół. A żem się lękał i pogoni i zasadzki, bo Julja zapewniła mnie że Prezes na wszystko gotów gdy o honor domu jego iść będzie, musiałem skrywając się manowcami mrokiem przedzierać piechotą... Nawet w miasteczku w którem on bywał często, nie czułem się bezpiecznym, ale nimbym wyruszył daléj, potrzeba mi było zasięgnąć czyjejś rady, bo nie miałem najmniejszego pojęcia tego co mi wypadało począć z sobą...
Późnym wieczorem jak złodziéj wkradłem się znaną mi ulicą do miejsca tak dla mnie pamiętnego, tak mi dziś jeszcze przytomnego, że mógłbym w niem każdy kamień powitać. Budowy, ściany, dachy, wszystko to dziwnie nietknięte i niezmienione zostało jakem porzucił, ale zdawało się jakby zupełnie nowy lud zamieszkiwał domy stare... ani jednéj twarzy znajoméj... ludzie jacyś inni... życie nowym urządzone trybem... Mieścina znacznie się uporządkowała i rozrosła w głębi, i jedna może ulica owa pozostała jaką była od początku... błądziłem długo nim się dobiłem do dworku Kulikowéj.. Dopytując o Słonkiewicza i o nią, zetknąłem się z jakimś grubym jegomością który mnie nie chciał zrozumieć i wmawiał mi że tu nigdy żadnéj Kulikowéj nie było i nie pamiętają, że pana Słonkiewicza imie jest przekręcone, że uczniowie nie stoją nigdzie w mieście ale w jakimś gmachu osobnym i t. p.
Szczęściem wychodząc z podwórza na którem mnie o mało psy nie zjadły, spotkałem się z żydkiem roznoszącym dawniéj jabłka i pierniki którego poznałem choć bardzo był postarzał, nosił on teraz katarynkę na zgarbionych plecach i długo musiał sobie przypominać nim mnie poznał. Spytałem go o Słonkiewicza, ale o nim nie potrafił nauczyć, o Kulikowéj wiedział że mieszkała w komornem na Katedralnéj ulicy żyjąc z jałmużny tak była podupadła przestawszy utrzymywać studentów. Prosiłem go żeby mnie do niéj zaprowadził, i dobiłem się wreszcie do staruszki, którą znalazłem w wilgotnéj ciupce odgrodzonéj tarcicami od większéj izby gospodarzy, w łóżku, chorą, zestarzałą straszliwie i zbiedzoną. — Zaledwie poznać mnie mogła, a gdym się jéj przypomniał, poczęła płakać rzewnie. — A! dobre to jeszcze były czasy moje dziecko, — zawołała, — kiedy Słonkiewicz był u mnie, jeszczem to ja była gospodynią i moje chłopaki byli przy mnie... a dziś... ze mnie żebraczka!
— A dzieci? — spytałem.
— Cóż dzieci, jeden służy na wsi, drugi podział się kędyś że go dopytać nie mogę, jak pojechał nad granicę tak jak w wodę wpadł. Zostawili mnie starą na barłogu i gdyby nie litość ludzka z głodubym umarła dawno...
— A Słonkiewicz?
— Już ja i nie wiem co się z nim stało, gdzieś go wzięli na wieś na nauczyciela... jeszcze rok temu przysłał mi trzydzieści złotych wiedząc o mojéj biedzie... a teraz ani słychu...
— A Pocewiczowa?
— W szpitalu moje dziecko, dawno paraliżem tknięta... może umarła — nie wiem.
Nie śmiałem pytać o nikogo więcéj i załamałem ręce.
— Gdybyś miał jaki grosz zbywający, — dodała Kulikowa... nie zgrzeszyłbyś dając mi go, bo często o suchym chlebie i odegrzanym krupniku po tygodniu żyję, a stara jestem...
Nie mając jéj zostawić co innego, oddałem zegarek który miałem i wyrwałem się ztamtąd nie wiedząc dokąd pójdę i co z sobą zrobię!
Wybiegłszy ulicą, poszedłem gdzie oczy poniosą... wieczór był i w miasteczku zapalano latarnie, a ruch jakiś powozów oznajmywał zabawę. Znając życie spokojne tutejszych mieszkańców łatwo mi się było domyśléć niezwykłego jakiegoś wypadku, widowiska, uroczystości, gdyż ludność cała i mnóstwo zaprzęgów były w ruchu na rynku. Piesi i jezdni kierowali się wszyscy jedną ulicą, którą i ja pociągniony tłumem poszedłem; i nie wiem jak znalazłem się u wnijścia maleńkiego teatru oświeconego kilką lampami przed którym wysiadali widzowie liczni i cisnęła się publika na miasteczko te nadzwyczajna.
Rzuciłem machinalnie oczyma na afisz wielki i przystrojony w rysunki, na którym stało jak dziś pomnę, ogłoszenie następujące:
będzie miało zaszczyt
1. Arlekin i Colombina, odegra JMP Jack i Molla.
2. Wzięcie twierdzy Gibraltaru, przy którem małpy strzelać i walczyć będą, zakończy fajerwerk i ognie bengalskie.....
Nie doczytawszy afisza zgłupiały mojem nieszczęściem, powtarzałem wciąż początkowe jego wiersze jakbym się ich na pamięć uczył i stałem potrącany przez przechodzących, gdy w tem ktoś mnie uderzył mocno po ramieniu.
Odwróciłem się zdziwiony, ale przed sobą ujrzałem twarz cale mi nieznaną z wielkiemi wąsami, draba cienkiego a wyrosłego jak tyka który uśmiechał się tylko figlarnie poglądając mi w oczy.
— Poznaj kiedyś mądry! — zawołał wesoło.
Ale i po głosie niepodobna mi było przypomnieć go sobie.
— No! koleżko? wszakże jesteś Poroniecki? prawda? ale ty się wcale nie odmieniłeś, a ja podobno znacznie, bo mnie starzy znajomi wszyscy nie poznają.
— I ja także — rzekłem smutnie.
— A siedzieliśmy na jednéj ławie w szóstéj... widzisz... byłeś u Kulikowéj potem u Pocewiczowéj, prawda? widzisz? no! zgaduj!
Mnie w myśli ni w pamięci nie było odgadnąć ktoby to był taki ten drab, który zresztą tak staro wyglądał jakby od piętnastu lat szkoły skończył. Nie miał téż wcale pociągającéj powierzchowności i los widać po wyjściu ze szkół nie nadto był dlań przyjaznym, z odzieży acz starannie opiętéj i obciągnionéj, znać było jéj zużycie, kołnierzyka koło szyi brakło, rękawiczki całe były poprute, buty wykoszlawione, a kapelusz pogięty i miejscami do żywego jak koń pozacierany.
Rozmowa nasza zaczynała niepotrzebnie uwagę otaczających zwracać, obawiałem się żeby znowu mojego nazwiska nie wspomniał, i odsunąłem się nieco odedrzwi, ale kolega poszedł za mną powtarzając:
— No! musisz sobie taki przypomnieć!
— Zdaje mi się że jeśli mi sam nie pomożesz...
— Przecież stałem u Horczyka, pamiętasz, na rogu małéj Wilskiéj... no! Samuel...
Ale i po imieniu nie mogłem go sobie jeszcze przypomnieć, dopiero gdy mi przezwisko swe szkolne powiedział, przyszedł mi na pamięć z całą swą historją przeszłą, dosyć zresztą nie ciekawą. Dobry to był chłopiec, zdatny, ale zawołany hulaka i niedający się ani karą, ani wstydem pohamować gdy chodziło o dogodzenie sobie; grosz cudzy i swój marnował, odzienie zastawiał, xiążki sprzedawał i już w szóstéj klassie nie myślał o niczem tylko o kieliszku i ładnych twarzyczkach. Syn ubogich rodziców udawał zawsze bogatego, komponował sobie stosunki i pochodzenie, familją, wielkie w przyszłości nadzieje i w tego rodzaju kłamstwach, niczem niezbity z drogi choćby go i wyśmiano i przekonano że fałsz prawił, nazajutrz z nowéj beczki rozpoczynał w najlepsze.
— Cóż tu robisz, — spytałem, — panie Samuelu?
— Ja... jak widzicie... mieszkam w mieście dla przepędzenia czasu, — rzekł, — nie mam co robić... Lubiłem zawsze teatr, nieszczęsna jeszcze passja do jednéj z tutejszych aktorek... ot co mnie tu trzyma... Siedzę, bawię się, wiodę życie wesołe... i przez amatorstwo... czy uwierzysz? czasem grywam w teatrze. Rodzice moi, dodał po chwili, chcieliby mnie ztąd wyciągnąć, dają mi folwark w Kowelskiem, ale co jabym robił w téj dziurze? nudy śmiertelne! wolałem zostać w mieście. Trochę mnie za to prześladują że się do ich woli nie stosuję, ale ja to heroicznie znosić umiem.
Wiedziałem zdawna jak mało można było dać wiary słowom Samuela, i mimo nieszczęścia mojego, trudno mi się było nie uśmiechnąć słysząc te słowa wyrzeczone z dobrą miną, przeciw którym świadczyły buty dziurawe i cała postawa.
— No! a ty? — zapytał, — a ty?
— A ja! jestem na bruku bez dachu i kawałka chleba! — rzekłem otwarcie.
— Jakim sposobem?
— Pozwól mi to zamilczéć, dość że jak mnie widzisz, nie mam gdzie przenocować i nie wiem co jutro jeść będę!
Samuel miał zawsze dobre serce, choć w postępowaniu najmniejszego nie okazywał rozsądku, poruszyło go to wyznanie niezmiernie.
— Nie pozwalasz, więc nie rozpytuję nawet, — rzekł prędko, — ale przecie koledzy jesteśmy, pozwólże sobie być pomocą... my ci tu cóś znajdziemy, a naprzód... zaprosiłbym cię do siebie.
Tu się zawahał nieco.
— Ale, — rzekł ciszéj, — pocieszna historja, moje zwykłe mieszkanie na Kijowskiéj ulicy na pierwszem piętrze restauruje się, kazałem porobić niektóre zmiany, stoję w téj chwili niezmiernie licho, a raczéj nie mam mieszkania, bo sam ulokowałem się u prezesa przyjaciela rodziców moich, ale słudzy moi których teraz niema w mieście, mają liche pomieszkanie i te gdybym ci niem mógł służyć, nim co obmyślemy...
To mówiąc biedny kłamca ujął mnie za ręce i uśmiechał się przynaglając abym się nim posłużył. Prawdę rzekłszy, nie miałem nic do wyboru.
— Aleś ty stał przed teatrem, przerwałem ci widowisko, — rzekłem.
— My dziś nie gramy, to jest, oni dziś nie grają, — poprawił się, — jestem wolny, małpy tam pokazują, ustąpiliśmy im na ten wieczór teatru, a ja widziałem to kilka razy. Proszę cię, chodźmy.
I wziąwszy mnie pod rękę, puścił się ze mną na małą uliczkę dobrze mi znaną, nie przestając po drodze zabawiać rozmową.
— Osobliwsza rzecz, że ty tak regularny i nieposzlakowany, jesteś w takiem położeniu? co cię do tego doprowadziło? Co się tyczy mnie, powiem ci że jestem najszczęśliwszy, niema w świecie życia nad życie artysty dramatycznego...
— Jesteś więc aktorem?
— Nie, to jest grywam, przez amatorstwo. Wiadomo ci że mam familję możną i wielkie stosunki, nigdyby na to nie pozwolili, kryję się, ale niekiedy występuję na scenę, w małych rolach choć na afiszach gwiazdkami mnie tylko oznaczają... Życie najrozkoszniejsze w świecie, — dodał, — kobiety wesołe, swobodne, miłe, mężczyzni przyjacielscy i dobrego humoru; — ciągle coś nowego, dramat nieustanny.
Gdy tak prawił, doszliśmy do lichego dworku na owéj małéj uliczce w którym i za dawnych moich czasów zawsze się mieściły wszelkie do miasteczka przybywające towarzystwa wędrujące, skoczki, akrobaci, małpy, przejeżdżający śpiewacy naśladujący słowika, młodzi koncertanci i w ogóle ci wszyscy którzy bez grosza jeżdżą i często furmanom nie mają czem zapłacić. Była to gospoda wszelkiego rodzaju biedaków utrzymywana przez znaną w miasteczku figurę oryginalną bardzo lichwiarza który z tych nieszczęsnych nędzarzy ciągnął nielitościwe zyski. On za nich opłacał furmanów, koszta występu, ubiory, najęcie sali, a potem z procentami po swojemu obrachowanemi, wyzyskiwał najczęściéj w ten sposób, że gołym przyjechawszy odarty artysta od niego wyjeżdżał bez grosza. Trzy domy tego osobliwszego spekulanta który potrafił z nędzy najostateczniejszéj zysk sobie wyciskać, stały w błotnistéj uliczce, i tak były urządzone, że w nich zawsze znajdowało się pomieszczenie dla przybywających.
Całe ówczesne towarzystwo dramatyczne mieściło się w nich spakowane w kilku ciemnych izdebkach od dziedzińca, małpy stały od ulicy jako zamożniejsi lokatorowie.
Dziedziniec pełen był bryk owych długich w których się przewożą menażerje i artyści, wozów z których pozdejmowano paki różnych nierozgatunkowanych rupieci i śmiecia. Towarzysz mój przeprowadził mnie po kładkach i cegłach w głąb podwórza, potem wszedł na wschodki zewnątrz domu przyczepione, na drugie piętro, i otworzywszy drzwi które wprost z podwórza wiodły do owego mieszkania niby przez jego sługi zajmowanego, wszedł wraz ze mną do ciemnego schronienia gdzie musiałem chwilę stać w miejscu nie ruszając się póki nie rozpalił światła.
Gdy mały świeczki ogarek rozjaśnił wreszcie izdebkę, pokazało się żeśmy się znajdowali w bardzo nędznym alkierzyku pod strychem, ozdobionym dwoma połamanemi krzesełkami i stoliczkiem, łóżkiem w największym nieładzie zostającem, i rozmaitemi sprzętami dla mnie nieznajomego przeznaczenia. Na ścianach wisiała odzież z lekkiego ale jaskrawego materjału szyta najdziwniejszego kroju... wszędzie widać było nieład i ubóstwo.
— Jestto jakem ci mówił, — rzekł Samuel, izba moich ludzi ale się to porozłaziło... widzę że nieporządek wielki. No! siadaj! Ot, będziesz miał jakiekolwiek przytulisko tymczasowo... radbym cię czem przyjął, ale tu nic nie mam, o wieczerzy jednak pomyślemy.
Tak byłem znużony żem padł bezwładny na pierwsze krzesło i słabo mi się zrobiło. Postrzegł to mój towarzysz.
— Bieda! ty bo i nie bardzo zdrów jesteś, dodał, możeby doktora... my tu wszystko mamy pod ręką w tym domu.
Nie byłem w stanie mu odpowiedziéć, taka ogarnęła mnie bezsilność, a wylękły Samuel że sobie biedę napytał, pobiegł zaraz po lekarza który w tym samym dziedzińcu mieszkał na kredycie u gospodarza.
Otrzeźwiono mnie solami i znać domyślono się żem oddawna nic w ustach nie miał, bo mi przyniesiono ciepły buljon który nieco pokrzepił. Ujrzałem naówczas lepiéj krzatających się koło mnie, doktora już szpakowatego krągłego niemczyka z okularami na nosie, w podartym szlafroku który mi w oczy zaglądał pilno, i drugą jeszcze figurę z fajki w zębach dosyć oryginalną.
Jegomość ten miał na sobie węgierkę ze złotem szamerowaniem wytartą i oszarpaną, spodnie płócienne przytem, na nogach pantofle, szeroko wywinięte rękawy koszuli dobrze wysłużonéj i beret axamitny na głowie obfitym włosem pokrytéj. — Fizjognomja jego była wyrazista, ruchawa i dziwnie skłonna do przybierania najmniéj zwyczajnych expressji, postać excentrycznie napuszona i pocieszna. Łatwo mi było domyśléć się w nim jednego z aktorów przyjaciela pana Samuela.
— Widzę światło u ciebie, — mówił przybyły, — przeczuwam żeś w domu... nie na małpach, wchodzę i zastaję scenę z tragedji... piękny nieznajomy osłabły ze znużenia, nie przypuszczam głodu — lekarz troskliwie krzątający się koło niego... ty nareszcie... Raczcie mi wytłumaczyć co to jest?
— Najprostsza rzecz w świecie, — odparł Samuel widocznie chcący się pozbyć przybysza dla którego jednak miał rodzaj uszanowania, jest to mój szkolny towarzysz którego nieszczęśliwe okoliczności wymagające tajemnicy pod gościnny ten dach zawiodły. Spotkałem go pod teatrem... a że nie miałem co z sobą począć, tu go przyprowadziłem.
— A jeśli to jaki podejrzany człowiek? — spytał cicho mężczyzna w huzarskim ubiorze.
— Ale ja go znam i ręczę...
— Jak skoro znasz i ręczysz.. dobrze... jednak powiedz co za jeden?
— Nieszczęśliwy! to dosyć! — odparł tragicznie Samuel.
— Nawet zawiele, — rzekł trzęsąc głową mężczyzna w węgierce — a więcéj co?
— Ja sam nie wiem.
— Tak jak ja! — dodał zawsze z najlepszym humorem, a serjo przybyły, — a zatem radźmy oba co z nim począć. Doktor poznał że mu potrzeba jedzenia, rzecz skończona, sprowadziłeś buljonu, bardzo dobrze, terazby może obmyślić gruntowniejsze jakieś lekarstwo... gdyby bifsztyk lub zrazy? jabym nie był od tego także? butelkę piwa! co? jak ci się zda, są to medykamenta uniwersalne, których skutki nieraz mi się widziéć zdarzyło najszczęśliwsze...
Niemiec który się przysłuchiwał i znać zrozumiał, rozśmiał się postępując do nich, ja tak byłem jeszcze zbity i nieprzytomny, żem słysząc całą rozmowę, siedział nie mając ani ochoty ani możności wmieszania się do niéj.
Wtem otworzyły się drzwi i od progu dał się słyszyć głosik kobiecy wesoły i jasny.
— Pewnie już mój mąż tutaj, a ja go szukam wszędzie.
To mówiąc wchodząca, postrzegła znać mnie obcego i ugrupowanych około siedzącego zamilkła i stanęła. Była to młoda jeszcze kobiecina, chuda, blada, delikatna, pięknych rysów, ale dziwnie zmęczonych i noszących ślady ciężkich przejść życia, na twarzyczce jéj dwoje tylko oczów czarnych świeciły nadzwyczajnym blaskiem. Strój jéj tak był prawie zaniedbany jak męża, bo na sobie niemiała nic prócz koszuli i narzuconego lekkiego przyodziewku, nogi bose w pantofelkach, a włosy związane zaledwie i roztargane z boków zsuwały się na ramiona. Mąż dał jéj znak, by milczała, a na widok nieznajomego, poprawiła instynktowo ubranie i spytała ciekawie:
— Co to jest?
— Jakiś bohater nieszczęśliwy! — szepnął mąż.
Nie mogąc się dopytać kobieta, przeszła po za węgierkę i szarpnęła pana Samuela, który jéj coś pocichu włożył do ucha.
— A zatem posyła się po zrazy, kaszę i butelkę piwa, — rzekł przybyły.
— Zapomniałem pieniędzy! — rzekł cicho Samuel.
— Gdzie? — spytał drugi...
— Nie mam przy sobie...
— Ja także, ale to nic nie znaczy, kredyt mamy jeszcze do pewnego czasu... a zatem idę i Pawełka pcham.
Kobieta stała i wciąż wlepiając oczy we mnie, ciekawie badać się zdawała położenie moje co chwila było przykrzejsze, w innym razie nie mógłbym go wytrzymać i uciekł, ale tak byłem zdrętwiały i bezsilny, że mnie to już nie obchodziło.
Po odejściu węgierki, doktor ruszył także lekko się nam skłoniwszy widząc że na honorarja próżnoby czekał, a ja zostałem sam na sam z Samuelem i ciekawą kobieciną która powoli zbliżyła się do mnie ostrożnie.
— Co to panu jest? poczęła nachylając się ku mnie poufale, — słaby jesteś?
Alem podniosłszy na nią oczy nie mógł odpowiedziéć.
— Odpowiedzże mi pan jak to było? — obróciła się do Samuela i poczęli z sobą szeptać, naradzać się, aż nareszcie kobiecina zmierzywszy mnie jeszcze wzrokiem po cichu się wyśliznęła.
Widziałem po twarzy towarzysza że mocno był mną skłopotany teraz gdym mu tak zesłabł i zaniemiał, a będąc sam na sam z nim, przemógłem się żeby przemówić do niego.
— Ja wam zawadzam, — rzekłem, — jeśli chcecie odejdę.
— Dokąd? co? na to nie pozwolę! — zawołał powracając do swéj fanfaronady dawny towarzysz, — jakkolwiek w téj chwili z powodu mojéj familji która mnie chce zmusić głodem prawie do objęcia dóbr i zajęcia się gospodarstwem w Kowelskiem, znajdujesz mnie w przykrem położeniu, zawsze mogę ci być użytecznym i nie chcę tak opuścić. Zresztą ci artyści których lubię i proteguję to naród poczciwy, my ci tu coś obmyślimy, nie troskaj się proszę, ja cię biorę w moję opiekę.
Za powracającym mężczyzną w węgierce, który najdziwaczniéj się krygował i przybierał postawę dramatyczną, wsunęła się teraz druga figurka nie mniéj oryginalna, nie młody już mężczyzna w okularach mosiężnych, łysy, zgarbiony w szaraczkowym długim surducie, butach po kolana, z czerwoną chustką w ręku ciągnącą się za nim i każącą domyślać tabakierki. Ten przybiegł wprost do mnie, wziął świecę, podstawił mi ją pod nos i popatrzywszy chwilę, pokiwał głową.
— Co to jemu takiego?
— Tajemnica! — rzekł ów w węgierce.
Poczęli szeptać z sobą pocichu, ostatni przybyły widocznie miał tu jakąś władzę gdyż rozkazywał i zdawali się go słuchać oba. — Nie wiem co tam postanowiono, ale mężczyzna w węgierce wyszedł i powrócił po chwili z butelką zieloną i kieliszkiem w ręku.
— Kropelkę, — rzekł do mnie nalewając, to nic nie zawadzi, zwilży usta, rozjaśni płuca, obudzi umysł, rozwiąże język, pokrzepi, sprobujcie!
Sam nie wiedząc co czynię, wypiłem pół kieliszka przyniesionéj wódki i istotnie rozjaśniło mi się w oczach. Towarzysze moi użyli tego samego lekarstwa wszyscy, poczynając od starego aż do Samuela który pił na ostatku.
Łysy usiadł zaraz na krzesełku naprzeciw mnie i wpatrując mi się w oczy począł mówić:
Ponieważ mnie nikt nie przedstawia, prezentuję się panu sam, antreprener teatrów wołyńskich i podolskich, dyrektor towarzystwa artystów dramatycznych Jacek Mulka-Mulkiewicz Palengowski, weteran sceny narodowéj i uczeń nieśmiertelnego Bogusławskiego, z którym miałem zaszczyt grać na jednych deskach...
— A ponieważ skromność naszego dyrektora, antreprenera, reżysera i dobrodzieja, zapewne mu nie dozwoli, — przerwał mężczyzna w węgierce, — przedstawić się w całem świetle i okazałości, niech mi wolno będzie dodać i to jeszcze, że jest razem autorem licznych powinszowań i strof do publiczności, i t. d. i t. d., bo liczba funkcji jego jest nieskończona, a prace olbrzymie! Jak go widzicie zacny nasz pan Jacek mógłby już spocząć na laurach gdyby miał co jeść, ale że wstrzymać się od jedzenia bardzo trudno, a darmo nigdzie dotąd niema zwyczaju karmić zeschłych artystów dramatycznych, rad nie rad zbiera daléj laury, długi, kłopoty i pracuje na chleb powszedni tysiącznemi talenty jakiemi go łaskawe obdarzyło niebo.
— Tak jest, nieszczęśliwy i od losu prześladowany młodzieńcze, obracając się do mnie dodał dyrektor, — pracuję do zdechu dla niewdzięcznych współbraci w Momusie i Talij i dla oziębłéj publiki... Ale w zamian nie zechcecież nam zwierzyć się losów swoich? zkąd przybywasz? cóż się stało... Ej słuchaj! — dodał zmieniając głos i biorąc mnie za rękę, — mów otwarcie, goli jesteśmy, ale nie takie szatany za jakich nas po świeście mają... bieda biedę zrozumie.
— W dwóch słowach całe moje położenie, — rzekłem otwarcie nareszcie, — nie mam kąta ani przytułku, nikogo w świecie, ani grosza w kieszeni. Nieszczęśliwe wypadki o których zamilczyć muszę, wygnały mnie z domu gdzie dotąd miałem schronienie, będę pracował choćby z rydlem i siekierą.
— Doskonałe kwalifikacje ma na artystę: goły, sam jeden i desperat... a czytać i pisać?
— Ale to uczony człowiek całą gębą! — przerwał Samuel urażony tem że jego przyjaciela posądzano o niepiśmienność.
— Jak z nieba spadł! — zawołał dyrektor, ale dajmy mu spocząć!
— Przedewszystkiem dajmy mu jeść! — rzekł w węgierce mężczyzna — posłaliśmy po zrazy i butelkę piwa, połączywszy kredyt mój i Samuelka.
— Nie od rzeczy! potwierdził stary, — i ja trochę głodny jestem...
Na wschodkach téż dał się słyszyć chód Pawełka który wszedł z talerzami i miską otłuczoną niosąc strawę z blizkiéj garkuchni, a butelka piwa papierem zatknięta wyglądała mu z kieszeni.
Pomnę ten cały wieczór, tak mi się dziwne jego postacie i świat dla mnie nowy silnie w pamięć wraził — posiliłem się kawałkiem chleba i milczący siedziałem przy ich wesołéj wieczerzy, którą i pan Samuel niby żartem i dla towarzystwa tylko jako niepyszny podzielał.
Gdy się późniéj rozeszli a my zostali we dwóch tylko, Samuel przypomniawszy sobie że przedemną utrzymywał iż stoi u prezesa, a to jest tylko tymczasowe mieszkanie jego ludzi, zapowiedział mi że dla mego towarzystwa zanocuje ze mną. Nie chciałem przyjąć łóżka które mi ofiarował i położyłem się w kącie na przyniesionéj słomie, a gdy nazajutrz zbudziłem się, było już dobrze po południu, a w izbie nikogo.
Zostawiony sam sobie miałem czas zastanowić się nad położeniem mojem, ale środków wybrnięcia z niego nie mogłem znaleźć w zbolałéj głowie, pragnąc tylko śmierci i końca utrapionego życia...
Nad wieczór przyszedł stary pan Jacek sam, na ten raz w fartuchu zawalanym farbami gdyż przystawkę jakąś właśnie malował, zobaczyć co się ze mną dzieje, widząc mnie siedzącego w kącie na moim barłogu, zbliżył się do mnie z twarzą pełną poczciwéj litości.
— Słuchajno waćpan, — rzekł, — pogadajmy z sobą szczerze, coś to zbroił takiego? przyznaj się? nie zabiłeś przecie? nie ukradłeś?
Spojrzałem mu w oczy dziwnie, a widząc w nich oburzenie, pochwycił mnie za rękę i dodał:
— Jakaś kobieca sprawka... rozumiem, gdzie djabeł nie może babę pośle... stare dzieje! Ale to boli, boli i zaskorupieje! a żyć i jeść potrzeba... co myślisz robić?
— Niewiem jeszcze.
— Cóżeś robił dotąd?
— Byłem nauczycielem prywatnym...
— Otóż to jest, łatwo się domyśléć, była panienka w domu, zwąchali się państwo, i bieda, tatko wypatrzył... tak? nie?
Milczałem pomieszany.
— Coś pewnie w tym rodzaju, — dodał — nie dopytuję, ale co myślisz? co?
— Jeszczem nie przyszedł do siebie...
— A jeśliby w waćpanu ochota się znalazła do naszego swobodnego życia? hę? możebyśmy z sobą się porozumieli... Między nami mówiąc, ja wykształciłem już ze stu znakomitych artystów nie licząc suflerów, maszynistów i dekoratorów których wyuczyłem także i dziś mają chleb i sławę... mam passją zajmować się kształceniem młodzieży... gdybyś chciał? Zawód trudny, talent rzadki, wymagania wielkie, ale przy głodnym żołądku i dobrych chęciach co niepodobnego? Ja sam wszystko winienem sobie, bo nieśmiertelny Bogusławski który był moim przyjacielem, już mnie wziął gotowego i dojrzałego... byle chęci! możesz zostać znakomitym artystą nawet! masz fizys przyzwoitą, czytać i pisać umiesz! możesz zaraz rozpocząć od lokajów i tłumu... zawsze to kawałek chleba, a jeśli ci się trzeba ukrywać, nigdzie lepiéj jak u nas...
— Dobrze, dobrze, — rzekłem, — ale dajcie mi zebrać myśli, odetchnąć!
— Zbieraj! oddychaj! swoboda zupełna... nic słuszniejszego, — dodał stary. — Ot patrz na Samuela, między nami mówiąc, urwipołeć, talentu żadnego, a że w mojem towarzystwie niedostawało artysty, już na chleb zarabia i kto wie? może się na czarne charaktery wyrobi. Waćpan miałbyś role drugich kochanków...
Widząc że spuściłem głowę, stary dorzucił spiesznie.
— Ale nie nalegam, miéj czas do namysłu, tymczasem ci jeść przyślę... a potem zobaczymy.
Jakoż Pawełek przyniósł mi znowu jadło jakieś, które zgłodniały pożarłem po zwierzęcemu nie wiedząc nawet czem było. Pod koniec mojego obiadu, ze śpiewką na ustach wpadł Samuel.
— Brawissimo! — krzyknął w progu, — posilasz się, doskonale, z siłami powróci spokój duszy i desperacja opuści. Ale podziękujże Opatrzności, żeśmy się wczoraj spotkali i odrazu trafiłeś na port zbawienny, pod gościnny dach pana Jacka. Już jest mowa o tem żeby cię wziąć do towarzystwa naszego, o co się staram mojemi wpływy. Świeżo osierocili nas ucieczką swą dwaj zdatni artyści, uchodząc pieszo do Białéj-Cerkwi, tak że trudno jest coś większego przedstawić, a mamy wielkie zamiary.
To naleganie ze wszech stron przykrzyło mi się, ale Samuel nie postrzegając wyrazu twarzy z jakiem je przyjmowałem, mówił daléj:
— Ja ci powiadam, niema życia jak artysty... swoboda, wesołość, kobiety śliczne i poczciwe... trochę się z sobą kłócą, ale gdzież się one nie kłócą?.. aktorowie choć do rany, słowem raj powiadam ci ziemski... Zbytku nie ma, czasem nieco dokuczy niedostatek ale to soli życiu dodaje... przerywa jego monotońją. Ja naprzykład, mógłbym śmiało mieć po uszy wszystkiego, gdybym się zgodził zamieszkać na wsi i objąć dobra w Kowelskiem, ale za nic nie porzucę tego zabawnego trybu życia. Ale, — dodał ciszéj, — potrzebuję cię przestrzedz, że oni tu nie znają mojego położenia, familji i stosunków, udaję przed nimi biedaka, dla rodziców!! rozumiesz... Nic nie wiedzą!
— I grywasz? spytałem.
— To jest, — rzekł — mało co, bo znowu zaprzęgać się do pracy co mi? kocham się w Antosi... młodéj córce p. Jacka z drugiego małżeństwa, dla zbliżenia się do niéj dźwigam to, i podobam sobie w tem życiu... ale gram tylko aby niby do trupy należyć!
Niemal cały wieczór gadał mi o sobie coraz inaczéj Samuel, aż nareszcie jął się uczyć jakiejś roli, i opuścił mnie samego dając czas do namysłu — wyszedłszy na próbę do pana Jacka...
Wcale nie do smaku mi był ten rodzaj życia którego próbki miałem przed sobą i pragnąłbym był inny sobie wyszukać, ale to przeznaczenie co mnie już dało najdziwniejszych przejść skosztować, zmuszało teraz zaprządz się w jarzmo najprzykrzejsze. Nie powiem żebym jak inni pogardzał temi ludźmi w których i serce poczciwe i wiele znalazłem dobrych przymiotów, ale pomimo zalet, lekkość ich, nieopatrzność, nieustanne spory, raziły mnie i odstręczały.
Gdy na jednéj scenie
Dziś klaskano Barbarze, a jutro Syrenie.
Probowałem wymknąwszy się na drugi i trzeci dzień, znaleźć sobie gdzie cichą jaką pracę i schronienie, ale zmuszony kryć się, nie mając znajomych i opiekunów, wszędzie nieprzełamane znajdowałem trudności. — Z głodu niemal musiałem przystać na wszystko i przyjąć ofiarowane mi miejsce przez pana Jacka.
Przez te dni poznałem bliżéj ich wszystkich i zdumiałem się wesołości z jaką dźwigali brzemie nie lekkie nędzy, lekceważenia ludzi i trudnych z sobą samymi stosunków. — Nic biedniejszego nad stan ich wymyślić niepodobna, sam dyrektor i antreprener stary już dosyć pracował za dziesięciu, oszczędzając grosza i zastępując wszystkich kogo mu brakło. Miał do utrzymania na głowie żonę niegdyś znamienitą piękność dziś otyłą i rozgrymaszoną kobietę która z niczego rada nie była i nieustannie narzekała, dwie córki w liczbie których jednę ukochał kolega Samuel, dziewczęta miłe ale trzpiotowate bo młode których musiał pilnować, syna z pierwszego małżeństwa ulubionego przezeń, a na nic nie przydatnego dla braku pamięci, a co najgorsza całe towarzystwo któremu nigdy dogodzić nie było podobna.
Przy każdem rozdaniu ról rozpoczynała się walka o ich wybór, na każdéj próbie zawiązywały spory i kłótnie, a często w chwili występywania na scenę, ktoś otwarcie podnosił chorągiew buntu... Pan Jacek niczem nie zrażony z równą odwagą i zręcznością malował przystawki, toczył balaski, kleił kurtyny i walczył ze swymi artystami. — Przywykły wszystkiego się spodziewać, zawsze był panem siebie, a że z wielką liczbą ludzi miał w życiu do czynienia, wiedział jak do kogo zagadać. Nie mieszał go brak rekwizytów w chwili wystąpienia ani rozdąsanie artysty, w zrozpaczonym razie sam zawsze gotów był moździerzem zastąpić złote naczynie, a kochanka własną naprędce zmetamorfozowaną postacią. — Grał jak Bóg dał, ale nie było roli któréjby się w potrzebie nie podejmował, i w masce gotów był tańcować balet za piętnastoletnie dziewczę. Przyjęcie publiczności także go nie mieszało, oklaski, śmiech i sykanie, przyjmował ze stoicką obojętnością, ukłonem i niekiedy konceptem trafnym rozbrajał najnieprzychylniejsze dla siebie usposobienia.
Ile siły moralnéj zużył ten niepospolity człowiek na swoje dyrektorstwo i coby on na innem w świecie stanowisku mógł dokazać — trudno sobie wyobrazić. — Nie miał on chwili spoczynku i czem się trzymał, jest dla mnie tajemnicą największą: jadł mało, nie pił chyba z konieczności, spał ledwie parę godzin, nieustannie znosił skargi i narzekania, łajania i najdziksze ku sobie wymierzone zarzuty, pracował głową i ręką bez wytchnienia, a tak był rzeźwy i spokojny, jak gdyby najszczęśliwsze prowadził życie.
Żona jego, ex-piękność, grywała dotąd kochanki, choć dawno roli téj porę przeżyła i powinna ją była zdać na córkę Antosię, ale mąż nie mógł jéj tego wyperswadować. Córki obie wychowane za kulisami, nie były bez talentu, szczególniéj ta w któréj się kochał Samuel, ale dla nich występowanie na scenie było nie zadaniem sztuki tylko środkiem przypodobania się, i drogą do romansowego jakiegoś zamążpójścia.
O tem tylko marzyły i mówiły jak na nie z krzeseł lub loży patrzał ten i ów, jak tamten klaskał i szeptał, a recytując role swoje, zapominały o ich znaczeniu szukając oczów zwróconych na siebie.
Obu nie uśmiechało się wcale zamążpójście za artystę, o świetniejszych marzyły losach, a wierzyły jeszcze nieboraczki, że miłość dokazuje cudów, i z desek teatralnych prowadzi na trony salonów!!
Nie będę tu waćpanu opisywał całego składu naszego towarzystwa dosyć licznego, głównemi jego postaciami była rodzina pana Jacka, ów w węgierce z wąsami wesoły jegomość z żoną zowiący się Halt, kilku jeszcze ludzi, a na ostatku kolega mój Samuel którego położenie wcale było odmienne od tego co on o niem rozpowiadał. Przedemną uznał za potrzebne udawać syna zamożnéj rodziny, plótł o mieszkaniach, o prezesie, o sługach, ale w istocie biedę klepał przyczepiwszy się do teatru, który z niego żadnego nie miał pożytku i dziury nim zatykał. Talentu nie miał żadnego na scenie, a choć w życiu nieustanną grał komedję, ta go wcale nie przygotowała do ról które mu dawano. Źle się uczył ich na pamięć, dodawał swoje nietrafnie i obawiano mu się powierzyć cokolwiek, bo po kilkakroć był przyczyną niepowodzenia.
Duszą towarzystwa którego miałem zostać członkiem, choć mi się nigdy nie śniło być artystą i najmniejszego w sobie ku temu nie czułem powołania — był jak widzicie stary Jacek... on i Samuel wychwalający swobodę żywota aktorów, nakłonili mnie do przyjęcia warunków i zapisania się w poczet towarzystwa nie mniéj biednego jak owo Scarronowskie... Ale cóż miałem począć ze sobą? — ani się ukryć, ani zarobić na chleb nie umiałem, z obojętnością więc zgodziłem się na co chcieli, i prosiłem o wyznaczenie mi roli. — Pierwszy to raz w życiu przyszło mi o zadaniu tego rodzaju pomyśléć, a przywykły do sumiennego spełniania obowiązku, naśmieszyłem ludzi kłopocząc się wielce o pojęcie i oddanie charakteru który mi wypadł z losu.
Jacek po mojem usposobieniu sądząc, przeznaczył mnie do tak zwanych czarnych charakterów... Pierwszy mój występ nie był bardzo szczęśliwy, starałem się być naturalnym i umiarkowanym, co sprawiło że połowa publiki uznała mnie zimnym.
Pan Jacek niezrażony przyszedł do mnie tegoż wieczora.
— Chociaż nie mieliśmy powodzenia, — rzekł mi, — ale już ja widzę talent... będzie dobrze! ręczę! Tylko na Boga, na co waćpanu ta naturalność? natura mospanie jak powiadał nieśmiertelny Bogusławski, dobra na ulicy, ale na scenie ludzie nadnaturalnych rzeczy potrzebują... Musisz waćpan przesadzać tak jakbyś krzyczał mówiąc do głuchych. Gdybyśmy mieli do czynienia z bardzo ukształconymi ludźmi, możnaby jeszcze być prawie naturalnym, ale z taką mieszaniną jaka do naszego teatru uczęszcza, cała rzecz krzyczyć, rzucać się, i jak najmniéj do człowieka być podobnym. Oni tu nie po to przychodzą aby widziéć co codziennie w domu mają, ale żeby skosztować innéj potrawy, czegoś nadzwyczajnego. Dlatego mało jest ludzi którzyby poszli na dobrą komedję, choćby komik był najdoskonalszy, a na dramat najlichszy miejsc braknie. Ale to rzecz naturalna zresztą, zmęczy się człowiek powszednią pracą i biegiem życia jednostajnym, rad by choć z za kurtyny inny świat zobaczyć i wyższych ludzi i szlachetniejsze uczucia i coś niezwyczajnego.
Przyznać téż potrzeba, że teorja pana Jacka przez jego współtowarzyszów ściśle była wykonywaną, i świat który się na scenie przedstawiał, nie miał najmniejszego podobieństwa do tego, który o białym dniu widzimy. — Halt szczególniéj odznaczał się przesadą niekiedy tak dziwną, że choć śmieszną bywała, obudzała oklaski i porywała widzów niechybnie.
Strój jego, mowa, ruchy, wszystko było dziwaczne i spotęgowane, a czy grał dramat czy komedję, zawsze był pewien że je utrzyma swym krzykiem i konwulsjami, z których potem pierwszy drwił ocierając pot z czoła za kulisami.
Ciężkież to zaprawdę było życie! a chleb gorzki i biedny, długów mieliśmy nieskończone mnóstwo, lichwa gospodarza pożerała pana Jacka, nieustannie uczyliśmy się rzeczy nowych, a lada wieczorek w miasteczku, opustoszał teatr tak że często zamykać go musiano, bo ławki tylko nas słuchały. — Napróżno zmagano się na wymowne apele do publiczności, do téj światłéj, łaskawéj, protegującéj sztukę i talenta publiki, do lubowników teatru, do mecenasów sceny... próżno wymyślano tytuły najdziwaczniejsze, obiecywano bengalskie ognie i dekoracje nigdy nie widziane jeszcze... oprócz kilku miłośników płci pięknéj, mało kto przychodził do teatrzyku naszego.
Jeżeli jest nędzne i utrapione życie, to takiego nieszczęśliwego artysty na prowincji, który w złowrogiéj życia godzinie połakomił się na chleb teatralny... nie mówię o niedostatku bo to rzecz najpospolitsza, najmniéj może ciężka do zniesienia, a tylu go cierpi w milczeniu, ale dla człowieka z uczuciem i instynktem prawdy i sztuki co za męczarnia być narzędziem do wypoczwarzania życia, stać się karykaturą dobrowolnie, grać rzeczy bez żadnéj wartości, w ostatku cierpieć od nieustannie podrażnionych namiętnostek które ocierają się o siebie i bojują i sporzą i walczą o bańkę mydlaną.
Prócz mnie com sobie z góry powiedział że cierpić będę i milczyć nie podnosząc głosu, wszyscy codziennie obarczali dyrektora wyrzutami, własne dzieci, żona, przyjaciele.., najlichsi komparsi, każdy chciał pierwszéj roli jak w życiu, upatrywał w towarzyszach chęć szkodzenia sobie, a ztąd nieustanne waśnie i spory. Ta powiedziała coś na tamtą, ów obrócił się do innego w sposób obrażający, dano rolę pierwszego drugiemu i t. d. i t. d., a nie było dnia bez sprawy kryminalnéj, narzekań, groźby oddalenia, czasem nawet rozstania artysty, który nazajutrz powracał. Mężczyzni nienawidzili się dostatecznie, ale kobiece waśnie przechodzą wszelkie pojęcie... słupiałem patrząc jak po serdecznych pocałunkach wieczornych nazajutrz oczy sobie wydzierały i znów potem przysięgały przyjaźń wiekuistą... Świat to był dla mnie niepojęty, a po tych kilku leciech spokoju i wytchnienia zepchnięty znowu w warstwę od któréj odwykłem, cierpiałem męki czyścowe.
Ale z czemże się człek nie oswaja? powoli i ja przywykłem do tego co mnie otaczało, przestałem się dziwić i biedne życie nasze zdało mi się tylko szczerszym obrazem tego co gdzieindziéj maskuje się i przykrywa.
Towarzystwo nasze składało się z Jacka Mulki Mulkiewicza zarazem dyrektora, antreprenera, reżysera, niekiedy suflera, maszynisty, dekoratora, rekwizytora, lampucera i w pilnéj potrzebie grywającego ojców, z żony jego Marcybelli Mulkiewiczowéj występującéj w roli kochanek, ciotek, dam poważnych i królowych; z dwóch córek pięknéj Antosi i Michalinki subretek i dziewcząt wiejskich, niekiedy młode role męzkie przyjmujących z wielką publiczności uciechą, z obojga państwa Halt grywających co tylko było potrzeba, z Samuela który niewiele był użyteczny, ze mnie i kilku jeszcze osób dodatkowych... Tłumu i wojska w liczbie trzech do pięciu ludzi dostarczała ulica, i zawsze znajdowali się amatorowie gotowi przywdziać pancerze, ująć lance i wystąpić szeregiem na deski po dwa złote od głowy.
Teatrzyk drewniany maleńki, licho oświecony, niezbyt opatrzony w dekoracje, był placem naszych popisów. Pomimo niedostatku środków, Mulka nigdy nie cofnął się przed najstraszniejszem zadaniem, i porywał się na sztuki z walecznością bohatera. Żadna dlań nie była niedostępną, a w razie niedostatku osób, trudności dekoracyjnych i kostiumowych radził sobie z Napoleońską odwagą. Obcinał całe akty, przemieniał płeć, niepotrzebne wykreślał osoby, sceny eliminował, dodawał śpiewki, wnętrza pałaców przerabiał na skaliste okolice, słowem często trudno było znajomą rzecz poznać w tym nowym produkcie twórczéj jego ręki, która z materjału wszelakiego umiała dla siebie wyrobić i stosowny i dostępny program widowiska. Ogień bengalski grał tu wielką rolę i obrazy ostatnie zawsze się nim kończyły, używaliśmy także burzy i piorunów obficie, a nic nas nie kosztowały owe szumne tytuły do których taką miał wprawę Mulka, że niekiedy zdumiewać się i do rozpuku śmiać przychodziło gdy afisz układał.
Każdy akt dramatu miał u niego osobne nazwanie, a najczarniejsze zbrodnie i najokrutniejsze poczwarne zjawiska najupodobańszych materjałów do intytulacji dostarczały.
Nie wiem czem potrafiłem zaskarbić sobie łaski jego, ale po kilku miesiącach próby i nowicjatu bardzo mnie polubił, zapraszał, posługiwał się mną, zwierzał z swéj biedy, i w ostatku rzekł mi raz gdyśmy sam na sam byli.
— Już teraz na pewno ręczyć mogę, że waćpan masz istotny talent... ja się na tem znam, bom ich tysiące wykształcił, porozumiejmy się... podajmy sobie ręce, będzie chleba kawałek... rozpatrz się około siebie... zróbmy umowę.
— Masz mnie pan i bez kontraktu.
— Ale mi cię kto odmówić może...
— Znasz przecie żem nie łakomy...
— Tak, ale wolałbym być pewniejszym... Popatrzno waćpan na Michalinkę i Antosię, dziewczęta ładne, możeby ci się która podobała, jabym nie był od tego.
Roześmiałem się z boleścią na te słowa.
— Jestem żonaty! — rzekłem pocichu zamykając mu usta.
Mulka porwał się z siedzenia chwytając za głowę.
— Doprawdy! i drapnąłeś od żony... rozumiem! no! cicho!... sza!
— A w Antosi, — dodałem, — kocha się na zabój Samuel.
— Ja to bardzo dobrze wiem, ale znać go nie chcę, szaławiła i do niczego, dziewczyna mi potrzebna, a jemu codzień co innego w głowie... z tego nie będzie nic...
Uważałem że po téj rozmowie poufnéj wiele straciłem u pana Jacka, który przestał na mnie rachować od dnia do dnia spodziewając się że mu się wyśliznę.
Michalinka dobre dziecko dosyć mię przyjaźnie wprzód widziała i zdawała się do bliższych wyzywać stosunków, ale po rozmowie mojéj z ojcem, postrzegłem że coś jéj powiedziano, bo się smutna oddaliła odemnie.
Żyłem ze wszystkiemi dobrze, a jako neutralna istota używany byłem przez wszystkich do robienia często potrzebnéj zgody, i nie ciężyła mi nędza, bo inne cierpienie dotąd silniejsze nad wszystko, myśléć o niéj nie dozwalało. W tym samym domu nająłem sobie izdebkę od dziedzińca pod strychem, i w niéj ukryty spędzałem długie często dnie na uczeniu się ról i czytaniu. Pan Jacek przez ciąg swéj artystycznéj po świecie pielgrzymki zgromadził na nieustanną potrzebę nowości, dosyć znaczny repertoar sztuk oryginalnych i tłumaczonych w drukach i rękopismach, a choć z tych bazgranin pełnych omyłek i pokreślonych czerwonym ołówkiem jego niemiło było czytać, musiałem zabijać nudę przerzucając coraz nowe dramatyczne utwory. Nie wiem jakim przypadkiem na dnie kufra, znalazły się niemieckie oryginalne dzieła Schillera, tłumaczony przez Wielanda Shakespeare i kilka sztuk Lessing‘a na nich przypomniałem sobie moję zaniedbaną niemczyznę. Mimowolnie wciągnąłem się w życie artysty, pokochałem sztukę i począłem pojmować jakie ona stanowisko mogłaby sobie wyrobić w życiu społecznem. — Cierpienie wewnętrzne zmuszało mnie szukać silnego zajęcia jako lekarstwa na nieznośną niepewność, znalazłem je w myśleniu i czytaniu. Samuel napróżno usiłował mnie wciągnąć w swój rodzaj życia goniący za wrażeniami i płochy, ale przeszłość poważniejsza, nieszczęście nie dały mi w nim zasmakować. — Lichy artysta, łakomym on był na życie, które bardzo pojmował poziomo; — usiłował zabawić się, odurzyć, wcisnąć między ludzi i wcale nie dbając o jutro dzisiejszy dzień zawsze opłacał przyszłością, byle chwilowemu dogodzić upodobaniu.
Choć wiedział bardzo dobrze że mu wierzyć nie mogę, zawsze przedemną grał rolę dziedzica wielkich włości wyemancypowanego zpod władzy rodziców dla czarnych oczów Antosi, kłamał stosunki swe, a czas spędzał po bilardach i cukierniach lub na poddaszu naszego domu.
Żyliśmy tak więcéj roku i ja jużem był przywykł do mojéj doli zaczynając nabierać smaku do gry, bo mimowoli gorąco mi się robiło, gdy najmniéj zdolna ocenić mnie publiczność, poklasnęła wyrazowi wyszłemu z ust moich — gdy mi wypadło grać rolę kochanka w Kabale und Liebe. Jakkolwiek tłumaczenie tego arcydzieła liche było, a otaczający mnie artyści nie dopomagali wcale do przejęcia się położeniem, pochwycony zostałem poezją tego dramatu, przebijającą się przez niedołężność przekładu stylem Schillera, jego namiętnością i gorączką i gotując się do roli zapomniałem z kim i dla kogo grać ją miałem, myśląc tylko o jéj znaczeniu i trudności.
Jacek naturalnie przysposobił afisz niezmiernie pociągający w którym i nieśmiertelnego umieścił Schillera i pochwałę sztuki i dla każdego aktu osobne a straszliwe tytuły, tak że nad wszelkie nadzieje w ową pamiętną dla mnie niedzielę przed otwarciem kassy w przysionku teatru nie było już biletów do sprzedania. Na parterze przystawiano krzesełka, sztukowano ławki, i gdy zasłona podnieść się miała, Mulka zacierając ręce oświadczył, że na szpilkę miejsca niema w teatrze.
— Tylko mi grajcie jak się należy, a dam wieczerzę Baltazara! — zawołał do nas.
Nie zważając na to że moją Luizą była dzieweczka która głębszego uczucia pojąć nie mogła i biła się z wyrazami miłości dla siebie niezrozumiałéj, przejęty byłem wychodząc w pierwszym akcie jéj widokiem, a niesłychanym cudem stało się z nią co czasem dzieje się z ludźmi w stanowczych chwilach życia. — Antosia nagle stała się artystką i poznać jéj nie mogłem, takie uczucie głębokie, prawdziwe, rzewne objawiła w scenie ze mną pierwszego aktu. Jak się to stało, nie wiem, ale wyszedłszy za kulisy tak byłem przejęty żem usiadł nie chcąc rozmową pustą zgasić w sobie roztlonéj iskierki.
Zapomniałem o wszystkiem co mnie otaczało, gdy po krótkim przestanku przedzielającym dwa akty, Jacek dał mi znać że pora wychodzić do sceny z Ledy Milford..... W téj saméj chwili kiedym z ukłonem wsuwał się wymawiając wyrazy.
— Przebaczysz mi pani jeśli jéj przerywam[2] otworzyły się drzwi loży dolnéj dotąd niezajętéj i oczy moje spotrzegłszy z niewyraźnym przestrachem wchodzącego do niéj Prezesa i żonę moję Ludwikę...
Można sobie wyobrazić położenie w jakiem się uczułem, przestrach mój, boleść, przywiązanie, pomieszanie wybuchające zarazem w chwili, gdy chłodny miałem dworskim tonem rozmówić się z faworytą...
Słów mi na ustach zabrakło, osłupiałem... W tejże chwili oczy mojéj Ludwiki z loży padły na scenę, krzyk dał się słyszyć przeraźliwy i Prezes skoczył na ratunek córki groźnem zmierzywszy mnie okiem. Zamieszanie z powodu wypadku tego przerwało na chwilę przedstawienie, a ja nie mogąc zdać sobie sprawy z tego co czyniłem, poleciałem przez kulisy, roztrącając wszystkich i łamiąc drzwi pozamykane ku korytarzowi który do lóż prowadził. Prezes ze służącym i kilku przyjaciołmi wyprowadzali właśnie Ludwikę z loży gdym w ubiorze aktorskim, blady, nieprzytomny, przyskoczył do nich... Żona moja spostrzegła mnie i ruszyła się wyciągając ręce ku mnie, ale w tejże chwili Prezes stanął między nami groźny i trzęsący się od gniewu wołając na policję aby ujęła warjata...
Oparty o ścianę zaniemiałem — koło mnie przesunął się pospiesznie jéj ojciec ciągnąc za sobą dziecię wpół omdlone i błagające litości... uczułem szelest jéj sukni gdy mijali mnie, dłoń jéj dotknęła mojéj ręki, a usta cicho szepnęły:
— Cierpliwości i wytrwania! uciekaj! uciekaj!
Potem wszystko znikło, a groźba uwięzienia zmusiła mnie co najprędzéj szukać schronienia i oddalić się z teatru.
Słyszałem w sali wrzawę niezmierną i krzyki, musiano spuścić kortynę, dyrektor sam nie wiedząc co się stało, bronił się w sposób który mnie potępiał, oświadczając że artysta przedstawiający Ferdynanda, podlegał czasem napadom jakiegoś szału... Potwierdzony przezeń Prezesa wykrzyknik, czynił mnie obłąkanym, i w rzeczy postępowanie moje wielce prawdopodobnem to czyniło... Myśl że mnie do domu warjatów zamknąć mogą, przeraziła więcéj niż groźba śmierci; jak stałem więc, nie wracając już do mieszkania, puściłem się w miasto, byle się gdziekolwiek ukryć tymczasowo.
Szczęściem znane mi były wszystkie wchody i wychody, tak że niepostrzeżony wyrwałem się tyłem i przez ogrody i płoty wybiegłem aż za miasto. Tu dopiero postrzegłem że ubiór mój, brak pokrycia, narażały na nowe niebezpieczeństwo, że potrzeba było koniecznie powrócić do izdebki i zrzucić odzież dziwaczną a przywdziać jak najpospolitszą. Musiałem więc wytchnąwszy nieco udać się do naszéj gospody i postanowiłem zobaczyć z panem Jackiem. Gdym się pocichu skradał do mego mieszkania, zdala już posłyszałem hałas wielki; drzwi od mojéj izby stały otworem i światło w nich kazało się domyślać że się tam właśnie współtowarzysze moi zgromadzili; w progu stał pan Jacek i dowodził coś z wielkiem poruszeniem. — Nie widząc nikogo obcego któryby mnie mógł zastraszyć, podszedłem pocichu dla zbadania co się tam działo... i dosłyszałem następujące dowodzenie dyrektora:
— Dawno pewny byłem że coś przeskrobał i że go ścigać muszą, a to nic innego nie dowodzi tylko żem trafił... panicz postrzegł w loży tych co go znali, krzyk się dał słyszyć i drapnął... tyleśmy go widzieli, a prawdę powiedziawszy, żal mi — gdyby dłużéj był kształcił się pod moim kierunkiem, mógł zostać znakomitym artystą.
— O tem ani wątpię, — rzekłem, — że rady pańskie wielce pożytecznemi być mogły.
Okrzyk dał się słyszéć.
— Otóż i on! oto on!
— Cicho! na Boga! — zawołałem — przychodzę tylko zabrać moje rupiecie, zrzucić strój teatralny i pożegnać was.
— Ale cóż to było? — zakrzyknął Halt, jego żona, Samuel i pani Mulkowa.
— Co było, z tego tłumaczyć się nie mogę.
— Kompromitacja teatru ogromna! zgubiłeś nas WPan! — zawołał dyrektor, — kto teraz pójdzie na najpiękniejszą sztukę, gdy myślą że na drugim akcie się urwie; pieniędzy im nie oddałem bom temu nie winien; zastąpiłem sam Ferdynanda... ale sykano!
— Darujcie mi, — odezwałem się, — to było nad siły moje, nie mogę i nie powinienem się tłumaczyć, ale wam ciężarem dłużéj nie będę. Bądźcie zdrowi, mnie los gna daléj, nie wiem dokąd.
Stary się udobruchał.
— Skorom pieniędzy nie oddał, to się nie gniewam, — rzekł, — z publicznością wiedząc jak postąpić, wszystko posztukować można, ale mów co ci się stało? kto była ta dama która krzyknęła i omdlała.
— Żona moja! — szepnąłem mu na ucho.
— Takem się domyślał! Będą cię ścigać i prześladować, dłużéj tu być nie możesz, policja już się dowiadywała o waćpana, dam ci list do mojego wspólnika w B.... i koniec. Nie ma ci tu co popasać.
Wszyscy patrzeli na mnie z niezmierną ciekawością, a Antosia zbliżyła się z uczuciem i w cichości uścisnęła mi rękę; widziałem łzy w jéj oczach.
— Kto wie! — szepnęła — godzina dłużéj, a byłabym może artystką!!
I oddaliła się milcząca z głową spuszczoną. Zrzuciłem z siebie odzież coprędzéj, stary dał znak towarzystwu aby odeszło, a sam na sam ze mną pozostał.
— Więc to był ojciec jéj i ona! — rzekł zafrasowany, — możni ludzie widać, nazywają go prezesem! Pocóż ci było takiéj sobie biedy napytać? Ale mówią że ona jest panną? tak słyszałem.
— Małżeństwo nie zostało uznane.
— Niema co robić! musisz się waćpan wynosić, masz jaki grosz? spytał.
Miałem trzydzieści złotych całego majątku...
— Ja wprawdzie raz o piętnastu wyszedłem z Warszawy szukać szczęścia na prowincji, i to w dziurawych butach, ale waści jeszcze coś dodać muszę — rzekł poczciwy stary, sięgając po sakiewkę. — W B.... znajdziesz nie tak dobrane towarzystwo ale cię tam przyjmą ochotnie za poleceniem odemnie.
Spiesznie napisał list i nim godzina upłynęła związawszy mój węzełek, udałem się nocą ku miejscu przeznaczenia, potrzebując się za ciemna z miasta wyśliznąć. — Gdym gospodę naszą opuszczał, Antosia jeszcze raz zaszła mi drogę i pożegnała słowy Schillera, na które odpowiedziéć jéj nie mogłem, tak prędko znikła mi z oczów.
„Cóżem ja winna, że ten sen był tak piękny a... przebudzenie tak straszliwe!“[3]
Nie będę ci opowiadał drobnostkowie dalszych kolei życia mojego, dodał po przestanku i namyśle Poroniecki, ale nie mogę pominąć głównych wypadków, bo chcę ci się nietylko zwierzyć, ale użyć cię za pomocnika w wielkim zamiarze, który mnie tu sprowadził.
Widzisz sterałem tak wiek mój włócząc się po świecie, a kto wie czy nakoniec nie stanę się godnym téj ręki którą mi wyrwano; mogę być bogatym, niezmiernie bogatym i wówczas nie wątpię, że sierota nieznany stanie się bardzo zacnym człowiekiem. — Uśmiechnął się: — Gdyby mi się skarb o którym marzę zdobyć udało, stałoby go na nas obu, ale jam już za stary i takiego jak ty potrzeba mi sprzymierzeńca aby go opanować.....
Oktaw słuchał nie rozumiejąc, a nieznajomy tak ciągnął daléj:
— Ale naprzód muszę ci dokończyć historji tego głupiego życia mojego. Powlókłem się więc do B.... z pożegnaniem Antosi, dziwnie brzmiącem w uszach moich, z przestrachem aby mnie zdradzonego na drodze gdzie nie pochwycono. Szczęściem nikt podobno ścigać nie myślał i drugiego dnia przybyłem do małéj żydostwem zaludnionéj mieściny. Był tam teatrzyk także na wielkie zjazdy i jarmarki utrzymywany, a resztę roku obwożony przez entreprenerkę po kraju.
Miałem w myśli prosić ją o przytułek, ale pomiarkowawszy że mnie rychléj na teatrze niż gdzieindziéj szukać będą, wstrzymałem się od tego, zaszedłem do gospody i postanowiłem inny sposób zarobienia na chleb wynaleźć. W dobrą godzinę nastręczono mi dla jakiegoś kupca napisanie listu w obcym języku, potem znalazły się inne tego rodzaju korespondencje, utrzymywanie xiąg handlowych, uczenie dzieci, i w parę tygodni nie obawiałem się umrzéć z głodu. Płacony byłem bardzo licho, używany ostrożnie, ale miałem co jeść i nie walałem się na ulicy, więcéj doprawdy nie śmiałem żądać.
Rok cały przesiedziałem w téj błotnistéj kryjówce i byłbym tam może pozostał na zawsze, gdyby nie nadjechał pan Jacek Mulka, który mi przedstawił że talent mój marnuję, że powinienem powrócić do teatru, i nie namówił do puszczenia się z sobą w podróż do Odessy z polskim wędrującym teatrem... Zapomniałem był o Antosi i jéj pożegnaniu ze mną, licha mieścina nudziła mnie, uczucie niebezpieczeństwa przeszło, postanowiłem jechać, warując sobie tylko bym w mieście gdzie mnie spotkał ów wypadek występować nie był obowiązany.
Znowu więc jakaś fatalność rzucała mnie na deski teatralne... Nie zdawało mi się żebym się wielce przywiązywał do towarzyszów mojéj doli, a jednak gdy z téj pustki powróciwszy znalazłem się znowu w izdebce mojéj na poddaszu, gdym zobaczył Halta, Antosię, Michalinkę, starą Marcybellę i szaławiłę Samuela, łzy mi się zakręciły w oczach. — Nic tak nie wiąże jak przecierpiana razem niedola, — szczęście rozprasza i czyni trudnymi ludzi, cierpienie ich spaja i przywięzuje. — Do miłego wrażenia jakie uczynił na mnie po pustce w B.... powrót do miasteczka które prawie za rodzinne przywykłem uważać, przyczynił się i nadspodzianie odebrany list od Ludwiki, pierwszy jaki od niéj po wygnaniu z ich domu otrzymałem... i ostatni.
Przyniósł mi go stary oficjalista któremu był powierzony i podjął się wziąć odemnie odpowiedź. Ludwika zaklinała mnie na wszystko abym z wiarą i ufnością w Bogu cierpiał i czekał, donosząc że ojciec dotąd trwa w uporze i małżeństwa uznać nie chce, ale prześladować mnie nie myśli chyba w razie gdybym mu się nastręczył sam lub poczynił jakie kroki; zapewniała o tem że nigdy nie zapomni o mnie, ubolewała że się stała przyczyną cierpień dla mnie, których końca przewidziéć nie może. List jéj napełnił mnie smutkiem i jakąś nadzieją, nabrałem otuchy i sił na wytrwanie jak życie może długiego oczekiwania. — Odpisałem jéj gorąco, szeroko, łzawo...
Tegoż roku ojciec ją wywiózł za granicę.
My ruszyliśmy z wędrowną naszą trupą ku Odessie, grywając po jarmarkach, zatrzymując się po miasteczkach, pielgrzymując jak niegdyś pierwsi aktorowie Grecji na wózku, który wiózł razem dramat i komedję, farsę i tragedję Shakespeara.
Coraz bardziéj przywykałem do tego życia nędznego które ma swoje uciechy i dni jasne, nie mogąc się nadziwić niewyczerpanéj czynności pana Jacka, i powołany będąc do nieustanego godzenia sporów jakie codzień prawie między członkami towarzystwa wynikały.
Poczciwa Antosia téż którą kochałem jak siostrę, swoim humorem wesołym i szczerotą jakąś przywiązywała mnie do siebie. Z pociechą ujrzałem rozwijający się w niéj talent który rozkwitł owego wieczora w pierwszym akcie Schillera Intrygi i Miłości, a teraz zdawał się z każdym dniem rosnąć. Dla mnie także pozbawionego innego celu w życiu, kształcenie się było potrzebą i gorączkowem zajęciem. Ucząc się roli, zapominałem o téj głupiéj jaką grałem sam na świecie.
Wyprawa nasza nad wszelkie powiodła się spodziewanie, w Odessie jeszcze naówczas nowéj dla kraju naszego i ponętnéj, znaleźliśmy mnóstwo z Podola, Ukrainy i Wołynia przybyszów, a teatr nasz zyskał ich względy.
Tak znowu jakoś rok upłynął i skazówka zegaru posunęła się bliżéj końca. Na nieszczęście rozwijającéj się pomyślności naszego wędrownego teatru, tamę położyła nagła prawie śmierć poczciwego pana Jacka, który na drodze do kraju zachorował z przeziębienia, śmiał się z choroby swojéj do końca, dostał zapalenia płuc i zmarł nam w nędznéj gospodzie na gościńcu. Pochowaliśmy go na biednym cmentarzyku wiejskiem, a sami po kilku dniach powlekliśmy daléj nie wiedząc kto go zastąpi. Pani Jackowa zostawała po nim dyrektorową i chwyciła rządy wraz ze mną przybranym opiekunem rodziny...
W tydzień po pogrzebie jużeśmy się musieli śmiać i wyłamywać na scenie która pełna jeszcze była pamiątek po niezmordowanym Mulce, a nie czas było nosić żałobę i załamywać ręce, które na chleb zarabiać musiały.
Nie wiem czy mi WPan uwierzysz gdy mu powiem że większą część życia mojego spędziłem tak na scenie, nie pragnąc zmiany, nie widząc potrzeby dobijania się czego innego. Kilkanaście lat nie miałem wiadomości od niéj i łzy zaschły w głębi serca, a jam się zupełnie na niedbającego o jutro odartego aktora przerobił; pomagałem wdowie w jéj ciężkiem gospodarstwie, wieczorami uczyłem Antosię która chciwie pragnęła się wykształcić i wreszcie stała się téż ulubienicą publiczności, codzień więcéj przywiązując się do tego dziecięcia, które mi się serdeczną i gorącą odpłacało przyjaźnią.
Samuel mój towarzysz po kilkakroć łączył się z nami i od nas odłączał, pociągała go Antosia, zrażała jéj obojętność, przechodził do innych dyrekcji i wracał ku nam gdy tam skłócił, ograł i zadłużył, — ale niewielkiego wszędzie był pożytku. Jak wielu innych w życiu powszednim niekiedy miał iskry niby świetnego usposobienia, grał komedję bardzo dobrze, na scenie był sztywny, wymuszony i chłodny; w żaden sposób nie można było przekonać go że o deskach należy zapomnieć wychodząc na nie, i nie ostudzać myślą widzów i oklasków. Za kulisami bywał wyśmienity, jak skoro podniosła się kurtyna, stawał nieznośny.
Nie będę cię nudził historją naszego towarzystwa które powoli przybierając nowe żywioły, tracąc stare, całkiem się przeistoczyło, wdowa choć stara wyszła za mąż za daleko od siebie młodszego odartusa, Michalina zaślubiła oficera od piechoty i z nim na wózku jedno-konnym powędrowała w dalekie kraje nad Wołgę, Antosia wreszcie któréj się nadarzył przyzwoity chłopiec, uścisnąwszy mi rękę w milczeniu, zapłakała i stanęła do ołtarza... Powoli poopuszczali mnie znajomi i towarzysze, przywlekli się nowi, ale już w sercu nie było sił tyle by się do nich przywiązać.
W téj walce o chleb powszedni nędzny i spleśniały, z ludźmi cierpieniem starganymi i zgnębionymi, z nadzieją próżną usłyszenia jedynego głosu jaki mnie mógł pocieszyć, wałęsałem się lata długie z końca w koniec kraju, na lichych scenach jarmarcznych, przed publicznością pogardliwą wylewając gorycz która mnie truła. — Życie wyrobnika może jest słodszem a pewnie spokojniejszem... a cóż rzec o wyższych nieco pragnień i pojęć człowieku zaprzężonym w to jarzmo i zmuszonym zaprzeć się nieraz przekonań własnych dla przypodobania niewykształconemu tłumowi? Nieraz obmywając róż i bielidło z twarzy zżółkłéj i pomarszczonéj, z niemi zmywałem gorące łzy które wypalały mi oczy.
Nakoniec przyszła siwizna i chłód jesieni życia, zobojętnienie na wszystko, niesmak i pogarda ludzi.. Otoczony gwarem, stałem jak otłuczony posąg wpośród żywych ludzi, milczący, zastygły, bez wiary, bez nadziei, bez celu... Głos którego oczekiwałem od Ludwiki, ani razu już nie doszedł uszu moich, świat murem stanął między nami i przedzielił nas od siebie.....
I sił w ostatku zabrakło; te udawane namiętności jak prawdziwe pożerają człowieka, nie można bezkarnie przechodzić przez ognie i chłodnym pozostać. Sama walka, szyderstwo, niepewność chleba jutrzejszego, nędza malowana i szychem strojna, łamią powoli najtwardszą duszę i ciało... uczułem i ja w końcu że daléj śmiercią przypłacić przyjdzie twardą pracę któréj nikt wkoło nie widział i nie rozumiał. Nie miałem obojętności pana Jacka, jego wesołéj rezygnacji i codzień obrzydliwszą stawała się dla mnie scena, która naigrawała się wewnętrznéj boleści złamanego życia. Postanowiłem opuścić teatr, choćby pójść za jałmużną, dziwne myśli snuły mi się po głowie, aż dnia jednego wziąłem kij i puściłem się w pielgrzymkę daleką. Bytność w Odessie podała mi pierwszą do tego ideę, widziałem odchodzące statki i powiedziałem sobie patrząc na ubogich pielgrzymów jadących do Jeruzalem, że i ja mógłbym o chlebie i wodzie dostać się tam, a może z głodu i pragnienia o ucisku dusznym zapomniéć. Tą drogą téż udałem się na wschód do Ziemi Świętéj... i mówić ci nie będę com przecierpiał w podróży, bo może nie dałbyś mi wiary jak ja sam nie łacnobym uwierzył, że bezkarnie tyle przetrwać można, z niewielkim sił zapasem.
Nie myślałem powracać do kraju wcale, i umieściłem się był w jednym z katolickich klasztorów na wschodzie jako braciszek, a możebym był umarł tam przywdziawszy suknię zakonną, gdyby najdziwniejszy w świecie wypadek nie rozbudził we mnie namiętności o któréj istnieniu w sobie nie wiedziałem nawet.
Na drodze do Jerozolimy w klasztorze samotnym, który jak wyspa wśród oceanu stoi na skale tuląc w sobie garstkę chrześćjan otoczonych niewiernymi, nocując w ubogiéj celi, zdziwiony zostałem niepomału usłyszawszy z ust starca zgrzybiałego mowę naszą, która całą mi przeszłość moję na myśl przywiodła.
Przywlókł się do mnie niedobitek ów życia, zgarbiony, o kiju, aby raz jeszcze posłyszyć dźwięk macierzystego języka co mu pieśń śpiewał u kolebki...
Długi pobyt na wschodzie już go był prawie oduczył języka, ale w nim jeszcze odmawiał pacierze, śpiewał pieśni i marzył wygnaniec na skalistych wydmach Judei o zielonych dolinach naszych...
Lat swoich doliczyć się nie mógł czy nie chciał, to pewna że w ostatnich czasach po kassacie zakonu jezuitów u których był braciszkiem, udał się na wschód i składem najprzykrzejszych okoliczności od dnia do dnia niemal przeciągając pozostał złamany latami, chorobą, niedołężnością która się czepia jak mech starości, wszystko z dziś na jutro odkładając, wówczas gdy najmniéj jest jutra. — Starzec ten teraz czekał aby mu zbrzękłe nogi cokolwiek odeszły chcąc się puścić ku starym progom domu w którym już nie miał nikogo oprócz powietrza i wody. Ale nogi mimo ziół które pił i któremi je okładał, spuchłe były i jeśli jedna z nich odeszła, druga nabrzmiewała.
Istota to była pobożna i żyjąca w Bogu tylko i modlitwą, istny obraz anachorety starych wieków dla którego świat nie miał powabu, ni życie przyjemności. — Nie mogąc spać wstawał z dniem i szedł czuwać na modlitwie do południa prawie, pokrzepiał się lekką strawą, a mało czasem spocząwszy na ławie cmentarnéj pod kasztanami, wchodził znowu do kościoła i śpiewał a modlił się do późnéj nocy, tak że często zamykający kościół, szukać go gdzie musiał w zakątku ukrytego aby wyciągnąć i do klasztoru odprowadzić gdy klęczeniem tak się znużył że wyprostować się nie mógł.
Tu znowu pacierze wieczorne zajmowały go nim usnął na twardem łożu na chwilę. Nie wiedziéć jak i czem krzepiła się tam dusza w tem ciele wyschłem, zwiędłem i niepotrzebującem zda się pokarmu.
Kubek wody krynicznéj, kawałek chleba, trochę jarzyny w wodzie ugotowanéj, czarna kawa czasem i sucha figa lub daktylów parę utrzymywały go dostatecznie. Mięsa nie jadał nigdy.... Z ludźmi był łagodny i powolny, nie umiejąc się pogniewać ni zniecierpliwić, znosił wszystko nie zmarszczony, pokornie, a w długich podróżach nieraz litość i poszanowanie u niewiernych wymógł siłą ducha i zwycięztwem nad sobą.
Oblicze staruszka było miłe, uśmiechnięte, oczy niebieskie głęboko wpadłe i blade, usta zawsze wesołe, twarz pomarszczona skórą tylko pokrywała kości uwydatnione tak że po nich każdy pręg żyłki przebiegającéj był znaczny; każda wklęsłość czaszki gładkiéj widoczna. Odrobina siwych włosów u dołu, koronowała tę głowę piękną, ale martwą barwą i kształtem do zeschłéj mumji podobną. Nosił suknię zakonu swojego czarną, pas podobny, kij prosty, biały, na nogach sandały tylko, kapelusz słomiany i w słotę szeroki płaszcz czarny z sierści wielbłądziéj jakiego wszyscy używają na wschodzie. Całem jego mieniem był stary brewiarz, różaniec, wytarty pugilares i torebka płócienna połatana w któréj chleb lub daktyle nosił.
Usłyszawszy polską mowę któréj był dobrze zapomniał między obcemi, starzec rzucił mi się na szyję i ze łzami uściskał; chciał do mnie przemówić, ale mu wyrazów nie stawało co chwila i zmusił mnie tylko wysłuchać pacierza który kląkłszy czysto i bez omyłki z uczuciem wielkiem, głośno wymówił przedemną.
Taką była pierwsza nasza znajomość w celi dalekiego monasteru wschodniego, z człowiekiem który... ale dowiesz się zaraz... Pierwszego dnia oderwał nawet parę godzin od modlitwy dla mnie, i kazał sobie opowiadać dzieje życia w naszym języku, którym niemogąc mówić, rozumiał go jednak wybornie. Dźwięk téj mowy budził w nim jakieś wspomnienia, bo słuchał go jak muzyki w upojeniu rozkosznem, a niekiedy rozpłakany ściskał mi ręce i błogosławił wpatrując się w twarz któréj rysy przypominały mu znać znajomych. Zbliżenie się do człowieka co świeżo kraj opuścił, odświeżyło w nim jakieś wspomnienia zastygłe, które żywo do serca przypłynęły, powoli przypomniał sobie wyrazy i sam słuchając mnie, mówić zaczął, a gdy przyszło się rozstać, zaklął na wszystko święte, abym z nim dłużéj pozostał.
Całe dni spędzałem w kościele z nim lub na podwórcu klasztornem otoczonym murem i ocienionym platanami, kasztanami, kilką palmami i cyprysami. Siadaliśmy wówczas na ławie kamiennéj w krynicy mruczącéj i w cieniu długie prowadziliśmy rozmowy. — Starzec codzień się więcéj przywiązywał do mnie; chciał nawet pod moją opieką do kraju powracać.
— Niechbym ja jeszcze, — mówił głosem drżącym, odetchnął tamtem powietrzem i popatrzył na ziemię naszą, a kości tam moje złożył przy ojcach.
Ale czuł że sił mu nie stawało, i tak wybierając się ciągle siedzieliśmy w owym klasztorze ruszyć się nie mogąc.
Jakby to silne wrażenie którego doznał wstrzęsło nim do głębi, braciszek ożywiony silniej z razu, potem widocznie podupadać począł i zaniemógł zupełnie na nogi tak że bez mojéj pomocy już i do kościoła przejść nie był w sile.
Widzieliśmy wszyscy spiesznemi kroki przybliżającą się śmierć któréj on nie zdawał się dostrzegać... Czuwałem nad biednym nocami i dniami odmawiałem z nim modlitwy.
Z kilku słów wprzódy wyrzeczonych widać było że chciał mi jakąś powierzyć tajemnicę, ale się ciągle wstrzymywał, dopiero ostatniego wieczora gdy już i głos mu zesłabł i siły coraz gwałtowniéj opuszczać zaczęły, kazawszy wyjść z celi wszystkim, tak począł mówić do mnie.
— Wiecie, żem był braciszkiem niegodnym możnego i wielkiego zakonu... ruina jego jak żywot świat napełniły rozgłosem... Padliśmy jak wszystko na świecie rozsypuje się i upada. W chwili zagłady nikt się jéj nie spodziewał, nikt w nią nie wierzył, schwyciła nas jak śmierć gdyśmy tylko o życiu myśleli. Nie potrzebuję ci objaśniać mocy potęgi zakonu, środków jakiemi rozporządzał... byliśmy istotnie bogaci bardzo, a skarby mnogie różnemi tytuły przekazane nam i powierzone, spoczywały ukryte... o tych przełożeni ledwie i starszyzna wiedziała. W Kaniowcach gdzie mnie ów wyrok śmierci pochwycił...
— W Kaniowcach? — spytał Oktaw ciekawie.
— Tak jest, — mówił daléj Poroniecki, — w tych samych Kaniowcach.
— Zakon miał prawie wszystko zebrane czem prowincja tutejsza rozporządzała, summy zapasowe, depozyta, ofiary różne i grosz oszczędzony... W chwili kassaty niepodobna było pochwycić wszystkiego, starszyzna więc postanowiła skarbiec w bezpieczne przeniósłszy miejsce, zakryć go od oczów ludzkich pozostawując straży losu.
My braciszkowie nic o tem nie wiedzieliśmy, aż gdy nas nocą jedną do rektora zawezwano i pod przysięgą kazano naprzód upewnić że tajemnicy nikt nie wyda do lat pięćdziesięciu i to chyba na łożu śmierci jednemu zaufanemu człowiekowi. Skarbiec ten naówczas miał się już stać własnością szczęśliwego znalazcy któryby go odkrył z warunkiem aby część jego przynajmniéj na ofiarę Bogu poświęcił...
Tak mówił starzec, a choć zobojętniały i postarzały, chciwem uchem chwytałem wyrazy jego bojąc się by mu śmierć nie przerwała zwierzenia które mi chciał uczynić — takie wrażenie na nas wszystkich czyni ten nieszczęsny grosz...
Opowiadał mi potem jak z oczyma zawiązanemi przez rektora zaprowadzeni zostali do sklepionéj izby i z niéj wory złota i srebra przez trzy noce w dziesięciu przenosili z zawiązanemi znowu oczyma do drugiéj tajniejszéj kryjówki, którą potem starannie zamurowano i zarzucono ziemią tak, że istnienia jéj nikt się domyśléć nie mógł. — Staruszek mniéj więcéj zdał sobie sprawę z miejscowości w któréj stary skarbiec był położony, i z drogi którą odbywał do kryjówki mającéj się zamurować; za świeżéj pamięci nakreślił drogę, wyliczył kroki i zostawił mi objaśnienie, jak mnie się zdawało naówczas, dostateczne do odkrycia zatajonego skarbu którym rozporządzenie mi przekazał. Ale ich było dziesięciu tak samo użytych i tyleż wiedzących, mógł więc jeden z nich powrócić na miejsce odkryć loch zamurowany i unieść co się w nim znajdowało!
Nad ranem tego dnia kiedy mi oddał planik i opowiedział o skarbie, staruszek skonał spokojnie wobec całego zgromadzenia i pochowaliśmy go na cmentarzyku w cieniu starych cyprysów, a ja z umysłem dziwnie rozerwanym, puściłem się w dalszą podróż pragnąc powrócić do kraju.
Skarb ten mnie niepokoił, palił mnie, musiałem wreszcie wstrzymywany jakby naumyślnie tysiącem przeciwnych okoliczności, nazad do kraju dla poszukiwania go powrócić...
— Odkryłżeś pan go? — spytał Oktaw ciekawie.
Poroniecki uśmiechnął się.
— Zaczekaj, — rzekł, — nie koniec na tem jeszcze... Wiesz, żem wyszedł o kiju a pielgrzymował o żebraninie, posłuchaj wprzódy jak los dziwnie ulitował się nademną, trochę zapóźno przypomniawszy sobie że żyłem. Już napowrót jadąc do kraju, przybyłem do Kairu, gdzie dla braku grosza musiałem się jakiś czas zatrzymać, tu mnie schwyciła febra i rzuciła o ziemię pozbawionego wszelkich środków nietylko ratowania się ale utrzymania życia.
W najostateczniejszéj nędzy gdym nieprzytomny leżał w karawanseraju, anglik jakiś wziął mnie litościwie w opiekę i z podróżnéj apteczki ratował chiną, któréj znaczna doza, przerwała utrapioną chorobę. Nie dość na tem wypytawszy co za jeden byłem, zostawił mi dostateczną sumkę na powrót do Europy. Z tem, nie wiedząc nawet imienia dobroczyńcy dobiłem się do Francji, ale na brzegu powitała mnie znajoma nędza któréj już tylekroć doznałem, żem się jéj przestał obawiać. Musiałem pracować w porcie aby na kawałek chleba zarobić, ale powrót znowu był utrudniony. Dziwnym trafem poznałem się tu z wdową po oficerze poległym w Algierze, a pochodzącym z naszego kraju, który toż samo co ja nosił nazwisko.
Nie miałem blizkich krewnych jak wiecie, nie wiedziałem nawet zkąd mógł pochodzić, ale poczciwa stara kobieta opłakująca zgon męża dotąd, uparła się koniecznie widziéć we mnie powinowatego nieboszczyka, upatrywała nawet jakieś w rysach naszych podobieństwo, w obyczajach i postaci. — Wzięła mnie więc w swoją opiekę, a że nie miała dzieci, zmusiła niejako bym pozostałość którą odziedziczyła po mężu, przyjął od niéj jako spadek po krewnym. Własna jéj majętność aż nadto wystarczała na życie. Opierałem się temu z razu nie chcąc zabierać co do mnie w żaden sposób należeć nie mogło, ale w ostatku musiałem uledz jéj woli, a chęć powrócenia do kraju przynagliła mnie do tego. Tak, Bóg jeden wie jaką drogą, na obcéj ziemi, z nędzarza stałem się jeśli nie majętnym, to przynajmniéj niezależnym człowiekiem. Majątek mojego imiennika nie zbyt wielki wynosił przecie kilkadziesiąt tysięcy franków, z temi już stanąłem tu w Kaniowcach. Możesz miarkować, — dodał Poroniecki, — jak niecierpliwie pobiegłem w ruiny klasztoru z planikiem braciszka i pamięcią pełną danych mi przezeń skazówek.
— I... przerwał Oktaw.
— I dotąd grzebię się w gruzach napróżno — rzekł z westchnieniem Poroniecki, — ale teraz gdyśmy już we dwóch... bo chętnie cię do podziału przypuszczam — lepszą mam nadzieję... Robota, poszukiwanie, wymaga tajemnicy, potrzebuje pomocnika, oddawna kogoś mi tu należało przybrać, a wolę waćpana niż innego.
Wiesz więc tajemnicę moją, — odezwał się wyciągając doń rękę, — nie potrzebuję cię prosić o milczenie gdyż słowo nieroztropne obu nas może w trudnem położeniu postawić i pozbawić tego czego szukamy... Dla was, — rzekł, — to jeszcze coś więcéj niż dla mnie — cóż mi przyjdzie ze skarbu? jak go użyję? czy mi on zwróci stracone lata, przecierpiane bole i zmarnowaną młodość...
— Ale wróciwszy do kraju nic żeś się pan nie dowiedział o żonie...
— Dotąd... tak jak nic, — rzekł wstrzymując się jakby pragnął coś mówić i nie śmiał wyznać Poroniecki, — a kto zna serce ludzkie, — dodał, — pojmie że się obawiam śledzić i pytać ażeby więcéj nie boleć.
Na téj rozmowie brzask dnia ich zastał, a Oktaw postrzegłszy się za późno że o niego w domu niespokojni być mogą, pożegnał gospodarza.
— A zatem, — dokończył z dziwnym wyrazem stary aktor, — jesteśmy sprzymierzeńcami i odbędziemy razem wyprawę do Kolchidy... ale milczenie! — tajemnica i cierpliwość!
W kilka dni po opisanym wypadku Podkomorzanki przestraszonéj nagłem ukazaniem się starego aktora, słabość jéj będąca skutkiem trwogi jakiéj doznała, stopniowo odchodzić zaczęła, wstała z łóżka i powróciła powoli do swoich zwykłych zatrudnień. Ale niepokój jakiś nie opuszczał ją i teraz, dopytywała wciąż o owego nieznajomego, mówiła o nim, i dziwiła się, że nie uznał przyzwoitem przyjść do niéj i choćby przeprosić za przestrach którego był powodem.
Oktaw który teraz często znowu przebywał u Podkomorzanki, może dlatego że się tu z Anną spotykał, czy z Adelą? — przytomny temu żądaniu głośno objawionemu, z uśmiechem potrząsł głową.
— To zupełnie zdziczały człowiek, — rzekł, — trudno od niego wymagać zachowania form towarzyskich...
— Waćpan go znasz podobno lepiéj od nas wszystkich? — spytała Podkomorzanka.
— Tak jest pani, przypadek nas zbliżył do siebie... jakaś dziwna sympatja połączyła.
— Więc któż to jest taki?
— To tylko o nim powiedziéć mogę, że jest wielce nieszczęśliwy — dodał młody człowiek, — a chociaż mi życie swe opowiadał, nie dał prawa powtarzać tych zwierzeń poufnych.
Podkomorzanka spojrzała nań bacznie i milcząc do swojéj siatki wróciła.
Oktaw był niejako ogniwem łączącem Poronieckiego który trwał w swojem osamotnieniu z towarzystwem miasteczka, ciekawe zawsze obracającem nań oczy. Mało jednak obchodziło to zajęcie starego aktora który się uśmiechał z zabiegów sąsiedzkich i odpychał garnących ku sobie, z wyjątkiem jednéj Podkomorzanki. Oktaw uważał że o tę codzień prawie zaczepiał go i dopytywał.
— Pan byś powinien być u niéj, — mówił mu młody człowiek, — zdaje mi się że bardzo pragnie pana poznać!
— Ona? a ja komu na co się dziś przydałem? Waćpan mnie znasz i wiesz żem do niczego, jeśli odgrzebiemy nasz skarb... ha! to przynajmniéj groszem będę mógł służyć gdy sercem nie mogę, głową nie potrafię, a osoba chyba na strach w konopiach się zdała.
— Cóżby to Waćpanu szkodziło zrobić znajomość?
— A wiesz ty młody przyjacielu, co za sobą ciągną znajomości? znasz ty ich ciężar i obrachowałeś skutki? Wam się zdaje że są rzeczy obojętne na świecie... a tu nic niema małoważnego... twarz na którą patrzysz myśli ci wlewa, cóż dopiero usta które do ciebie mówią, pierś co przy nas oddycha? ludzie o których się ocierasz codziennie?
— Właśnie dlatego zdaje mi się, — dodał Oktaw, — że z ludźmi żyć potrzeba, a odosabniać nie godzi... jedni na drugich wpływamy, wstydzimy się siebie i nie dajemy sobie upaść wzajemnie.
— Lub jeśli się jeden przewróci, całą kupą upadamy razem.
Nie przestawał jednak Poroniecki troskliwie się dopytywać o Podkomorzankę i udając obojętność, szydząc powracał coraz do rozmowy o niéj i o jéj domu.
Ze swéj strony ona także niepokoiła Oktawa zarzucając pytaniami o Poronieckiego, a choć student miał się na ostrożności, aby nie wygadać, gdy go raz zaczęły we dwie z Adelą brać na spytki, napomknął coś że był aktorem.
Podkomorzanka która robiła siatkę, nagle zerwała się z krzesła przelękła poruszona i krzyknęła:
— To on! to on!
Oktaw się przestraszył; Adela pobiegła ku ciotce zbladłéj nagle i rozpłakanéj, ale gdy ją dopytywać poczęli co się stało, gwałtownie przerwała, że sama nie wiedziała co mówiła, i że właśnie ktoś przechodził przed oknami co jéj widzenie straszne, będące powodem choroby przypomniał.
Tak się to skończyło, ale Adela i Oktaw nie mogli poznać Podkomorzanki codzień więcéj widząc ją zmienioną, roztargnioną i niespokojną.
Wieczorem tegoż dnia poczęła znowu rozpytywać Oktawa o któréj porze Poroniecki powracał do domu, co robił, gdzie chadzał... ale rannym wybuchem przelękły młody człowiek, milczał uparcie. Dnia tego na herbacie był ksiądz Herderski i siedział dosyć długo usiłując zabawić Referendarza który bawił Adelę, goście rozeszli się późno, a Podkomorzanka odprawiwszy swe dziecko na spoczynek, sama zamknęła się w swoim pokoju.
Wieczór był bardzo ciemny i deszcz pruszył drobny, tak że ulice zawczasu się opróżniły, i jeden tylko Szambelan niewiadomo dla jakiego interesu, bez parasola nawet, przed furtkę dworku swojego wysunął się cichaczem. W chwili kiedy rozpatrywał się w uliczce czy go kto nie widzi, bo znać chciał przejść niepostrzeżony, zobaczył w dali od bramy domu Podkomorzanki zjawiającą się postać ciemną, okrytą płaszczem, która chwilę wstrzymawszy się u wyjścia jakby dla rozpatrzenia w ulicy, poczęła powoli i ostrożnie iść w kierunku jemu przeciwnym.
Niewiadomo nam wcale dokąd i po co wybrał się był Szambelan który późniéj utrzymywał że dla dusznego w dworku powietrza, chciał nieco odetchnąć podwórzowem, to pewna że widok tajemniczo osłonionéj postaci wychodzącéj z miejsca w którem dwie tylko znane panie mieszkały, nadto był zajmującym faktem, by go stary mógł nie zbadawszy pominąć. Stanął więc przytuliwszy się do topoli, wstrzymywał oddech, i niesłychanie zaciekawiony, a potrosze szczęśliwy że na wątek jakiejś historji trafił, czekał co téż to będzie. — Ciemność nie dozwalała mu nawet rozeznać, czy idący cień ów był mężczyzną czy kobietą, pokrycie jednak głowy dozwalało wnosić, że to była pani jakaś z obawą widoczną i strachem posuwająca się uliczką stroną przy któréj stał dworek Poronieckiego. Szambelanowi zdawało się że poznał salopę czarną Podkomorzanki, ale oczom własnym wierzyć nie chciał. Nagle cień ów zastanowiwszy się u furtki przy krzaku wirginji, nie wiedziéć gdzie się podział... stary oczy otworzył, śledził, patrzał, ale nie mógł odkryć co się z nim stało, przypuszczał tylko, że ten ktoś musiał chyba wejść do dworku Poronieckiego.
Ten dziwny wypadek tak silnie zajął ciekawego staruszka i wlał weń odwagę tak niepohamowaną, że mimo wstrętu jaki w nim budził właściciel dworku od ostatniego spotkania, nie mógł wytrwać by za cieniem tym nie pobiedz ku furtce i krzakowi wirginji. — Tu już nikogo nie zastał staruszek, ale słyszał wyraźnie chód cichy w sieni, otwierające się drzwi, a że w oknie u Poronieckiego się świeciło, dostrzegł jakby przesuwający się cień osoby która weszła do pokoju. Nagle krzyk dał się słyszéć głuchy, stłumiony, dwa głosy zmieszane, płacz, łkania a potem cisza wśród któréj tylko szepty dziwne dochodziły uszów Szambelana, któremu reszta włosów siwych ze strachu jeżyła się na głowie. Usiłował on przez okno nizkie dojrzéć co się działo we środku, ale mętne szyby nie puszczały wewnątrz wzroku.
Położenie ciekawego staruszka wcale nie było przyjemne, z jednéj strony chciało mu się bardzo po nitce schwytanéj dojść do kłębka jakiegoś, z drugiéj obawiał się własnego szpiegostwa, a przedłużony pobyt tajemniczéj postaci, stawił go w bardzo przykréj konieczności przemoknienia do nitki na drobnym deszczu, który się ciągle powiększał; naostatek ostrożność radziła oddalić się od okna aby nie być schwytanym na podejrzanem wielce stanowisku.
Wszystko zważywszy, choć niekiedy pod oknem coś niecoś mógł dosłyszéć Szambelan i zdawało mu się nawet głos Podkomorzanki rozpoznawać, choć piekła go niepomiarkowana żądza dobadania się tajemnicy najdziwniejszéj, którą tak przypadkowo pochwycił, musiał wszakże o bezpieczeństwie swojem radząc, ustąpić aż do drzwi dworku i tu przysiąść na czatach. Ale długa upłynęła chwila, a z domku Poronieckiego nikt nie wychodził...
Szambelan był jednym z tych ludzi upartych co nie łatwo rozpoczętą rzucają robotę, a zwłaszcza tak niesłychanie ważną, bo bliźniego się tyczącą... Choć się więc trząsł i zimno mu było bardzo, a febra zagrażała, dostał placu mężnie i nierychło wśród nocy ujrzał zamiast jednéj postaci wychodzące dwie ze dworku sąsiada.
W towarzyszącéj pierwszemu zjawisku łatwo mu było choć w grubych ciemnościach rozpoznać Poronieckiego, który z troskliwością przeprowadzał kobietę ową przez uliczkę i doszedłszy z nią do bramy jéj domu, po chwili nazad powrócił.
Szambelanowi w głowie się zawróciło, tak pojąć nie mógł coby to znaczyć mogło... serce biło, uśmiechał się do siebie, zacierał ręce, aż gdy wreszcie Poroniecki powrócił, umknął i on do swéj izdebki, nie mogąc się nacieszyć odkryciem jakie uczynił.
Zdaje mi się, że wprawny czytelnik, który już nie jednę powieść w życiu przerzucił i niejednemu przypatrzył się dramatowi na scenie i w świecie, łatwo się domyśli tego, co dotąd z tak troskliwą pieczołowitością staraliśmy się przed nim ukrywać, półgębkiem mówiąc, w pół cieniu wysuwając przed nim postacie osłonione mgłą tajemnicy. Stary figiel dłużéj już przeciągniony, zakrawałby na daremną mistyfikacją. Powiemy mu za tem niechcąc dłużéj nadużywać cierpliwości jego niezmiernie do końca powieści potrzebnéj, że najzupełniéj odgadł...
Podkomorzanka była ową Ludwiką córką Prezesa, który następnie nosił ten tytuł ostatni już z powiatowych podkomorzych, (subcamerarius ultimus, jak nawet na kamieniu jego grobowym wyrażono), a mężem jéj był ów nieszczęśliwy Poroniecki, którego dzieje poznaliśmy z opowiadania poprzedzającego.
Po powrocie do kraju Poronieckiego, choć starał się ubocznie dowiedziéć o żonę swoję, żadna wieść o niéj go nie doszła. W miasteczku osiadłszy zdziczały i odosobniony stary aktor, nawet nazwisk sąsiadów nie dowiadywał się wcale. Zajęty był przytem tak gorąco poszukiwaniem swojem, a tak mało spodziewał się natrafić na Ludwikę, że o najbliższych nie wiedział sąsiadach. Dawno już pogrzebł on w swem sercu ten sen przeszłości który mu się zdawał bezpowrotnie skończonym, i jak sen tylko dziwny czasem się w pamięci obudzał. Przebyte nieszczęścia, cierpienie długie nie zatarły w nim przywiązania do kobiety, którą ukochał miłością pierwszą i ostatnią, ale wiek sam i znużenie przygasiły uczucie teraz zgorzkniałe i bolesne... zdawało mu się że żona koniecznie zdradzić go musiała, że nie mogła poślubionéj dochować mu wiary, i unikał bliższego dowiadywania się o nią, aby nie zatruwać nową boleścią i tak ściśnionego serca. Kto zna potęgę pierwszego uczucia przerwanego gdy rozkwitało, urok wspomnień, żal po młodości, pojmie łatwo jak często Poroniecki, pozbawiony innych w życiu węzłów i zajęcia, wracał do tego co snem swoim nazywał. — Miłość ta jedyna, wielka choć zeschła i uwiędła, jeszcze panowała nad nim i często łzy wyciskała mu z oczów...
Znamy zkądinąd Podkomorzankę, która jedynéj w życiu poprzysiężonéj wiary święcie dochowała do siwych włosów, mimo że świat nęcił ją do jéj złamania. Po wygnaniu haniebnem z domu tego którego nazywała swym mężem, życie jéj stało się ciężką pokutą za chwilę nierozważnéj nadziei, ojciec ani myślał uznać małżeństwa zawartego bez jego wiedzy i jak on utrzymywał bez żądanych przez kościół i prawo form... Nierozgłaszając wypadku, potrafił w największéj tajemnicy postarać się o rozerwanie ślubu, uznanie go nieważnym i postanowił córkę zmusić do nowego zamążpójścia. — Ale Ludwika z uszanowaniem i łagodnością oświadczyła mu, że dla niéj raz wyrzeczona przysięga jest świętą i wiary ślubowanéj dochowa do śmierci temu któremu ją dała.
Próżne były usiłowania upartego starca który wszelkich użył środków do zniewolenia jéj napróżno. Tymczasem Franuś jedynak, ulubieniec, nadzieja rodziny, dziedzic imienia, zaledwie dorósłszy, puszczony samopas na swobodę wkrótce skończył życie wyczerpane, nim zakwitło... Tak tedy Ludwika została u Podkomorzego w pustym owym domu samą jedną, a trwoga starego powiększyła się jeszcze o córkę i majętności których nie chciał zostawić na los i oddać jakiemuś przybłędzie. Wybrany przezeń młody chłopak tegoż nazwiska i herbu, daleki krewny domu, został przeznaczony na męża Ludwice, która i teraz stanowczo oświadczyła że za nikogo nie pójdzie, bo jest żoną i drugi raz przysięgać nie może.
Stary Podkomorzy wyczerpawszy wszelkie środki przymusu, prośby, groźbę wydziedziczenia, zaparcia się, rachując na czas w ostatku, wywiózł Ludwikę za granicę sądząc że kraju zapomni, i że uniknie nowego jakiego spotkania podobnego pierwszemu w teatrze które go było niesłychanie przeraziło... Ale z długich podróży odbytych w towarzystwie ojca i krewnego wyznaczonego jéj za męża, Podkomorzanka wróciła niezachwiana w postanowieniu. Wkrótce téż ojciec jéj umarł, a ona podzieliwszy się majątkiem z tym którego jéj za małżonka chciał narzucić, osiadła naprzód na wsi, a potem w miasteczku.
Nie miała już wcale nadziei zobaczyć kiedy tego, którego wspomnieniu była wierną; długie upłynęły lata, wiedziała o jego włóczędze po kraju w towarzystwie wędrownych artystów, dopytała potem że się udał na wschód i pogrzebła go dawno sądząc umarłym. Można więc sobie wystawić wrażenie jakiego doznała, gdy nagle z rumowisk i grobów zjawiła się przed nią postać, w któréj mimo upływu lat tylu, jeszcze poznać potrafiła towarzysza młodości. Są twarze które życie tak odmienia i przeistacza że w nich starego nie odkryjesz człowieka, ale są téż dziwnie świeże i młode, pomimo marszczek co je okrywają i noszące do śmierci wyraz który na nich wypiętnowały pierwsze lata życia. Taką była twarz Poronieckiego, zorana troskami i nędzą, ale taż sama co w młodości. Cierpienie zniszczyło ją, wiek poorał, ale pod tym całunem zarysowały się kształty pierwotne, będące obrazem niezmienionego wewnątrz człowieka.
Tak samo Podkomorzanka postarzała niezmieniona i twarzą otoczoną siwemi włosy, przypominała, poważne dziewczę które miało raz kochać i za tę miłość cierpieć życie całe. Poznali się więc oboje, ale zrazu nie wierzyli oczom własnym, i potrzeba było wygadania się Oktawa, aby przekonać Podkomorzankę, że ten cień wychodzący z grobu, był żywym jéj mężem.
Tegoż wieczora, jakeśmy widzieli, wymknęła się biedna z domu, pewna że Poroniecki (który zresztą zmienił nazwisko) był jéj mężem, domyślając się fałszywie, że przybycie jego do miasteczka przypadkowe miało na celu zbliżenie się do niéj, wyrzucając sobie że natychmiast nie podała mu ręki. Z właściwą sobie odwagą, choć słaba i drżąca, Podkomorzanka wyszła po nocy z domu udając się do blizkiego dworku... pilno jéj było powiedzieć temu którego lat tyle nie widziała, że serce i rękę dochowała dlań choć o życiu jego nawet nie miała wiadomości; obawiała się by o niéj nie wątpił.
Z bijącem sercem przestąpiła próg pustéj izdebki, w któréj biedny wygnaniec stał właśnie zadumany, bijąc się ze wspomnieniami przeszłości i szydząc sam z siebie.
— A! to ty Adolfie! — zawołała rzucając się ku niemu — nakoniec! — I ledwie tych słów domówiwszy, musiała upaść na krzesło, bo nogi pod nią się zachwiały.
Poroniecki stał chwilę osłupiały i milczący, zbliżył się i w chwili gdy miał przemówić, potok łez zatamował mu głos, począł się razem śmiać i płakać...
Nie podobna nam opisać téj sceny, któréj uczucia nie każdy pojmie, bo iluż nas jest wiernych naszéj przeszłości?
Dziwnemi zrządzeniami, na drugim brzegu znaleźli się oboje starzy już, a w sercach niezmiennemi dla siebie, i na przekwitłych tych twarzach zajaśniał promyk nadziei na resztkę życia. Długo płakali oboje i w łkaniu ledwie się im jakie wyrwało słowo bolesne...
— Widzisz Adolfie, — odezwała się wreszcie Podkomorzanka, — jeżeliś kiedy zwątpił o mnie jak ciężki grzech popełniłeś! Po latach tylu znajdujesz mnie wierną tobie..... Poznajmyż się dziś po tylu cierpieniach? chcesz że mnie starą i biedną...
— O moja najdroższa! — odezwał się Poroniecki, — byłżem ja godzien takiego poświęcenia, i straconego życia twojego? Widzisz mnie zawstydzonym, upokorzonym, przybitym twoją wielkością, w prochu przed tobą... bo, przyznaję... jam wątpił, jam się nie czuł godnym tego... Ale czy dziś ofiara właśnie nie wyda ci się wielką i próżną? Czemże dziś ten komu poświęciłaś życie?... złamaną istotą, biedną, upadłą, zgasłą... promyk młodości co jakiś blask rzucał na nią, dawno zatarły ciemności, — nie poznasz może we mnie tego który był twoim...
— A tyż mój drogi, inaczéj mnie znajdziesz? — przerwała Podkomorzanka rumieniąc się, — spójrz... jam dziś siwa, stara, zesmutniała i równie jak ty złamana...
Oboje, — mówiła daléj, — przetrwaliśmy wiele, ale dzisiejsza chwila płaci za lata zabyte... Tyś był daleko jeszcze nieszczęśliwszy odemnie, przymuszony walczyć z nędzą, z głodem i z ludźmi co się nie poznali na tobie, ciebie nic nie podtrzymywało to uczucie jakie ja miałam... ta pociecha...
I wstrzymała się na chwilę Podkomorzanka jakby wyznanie kosztować ją miało.
— Ja miałam dziecię nasze! — dodała cicho.
— Dziecię! nasze dziecię! — krzyknął Poroniecki, — ono żyje!
— I jest przy mnie, — odpowiedziała Ludwika. — Za życia ojca oddane było krewnym i nosiło nazwisko obce i wychowywała je babka, po jéj śmierci nic mnie już wstrzymywać nie mogło, bym go nie odebrała nazad, teraz przyznamy je i posłyszę to imie matki, którego tak łaknęłam spragniona, któregom nigdy z ust mojego dziecięcia nie posłyszała.
— Widzisz Adolfie, — rzekła, — żem nie tobie jednemu była wierną, że mniejszą mam zasługę niż sądziłeś zrazu, bom żyła dla ciebie i naszéj córki, któréj ty teraz dasz imie, przyniesiesz ojca...
— A! smutnego rodzica mieć będzie! — rzekł Poroniecki, — i nie pochlubi się nim pewnie, któż wie czy nie lepiéjby dla niéj było pozostać sierotą..... Więc to śliczne dziecię?
I zaniemiał załamawszy ręce.
— Prawdaż to, — rzekł jakby do siebie, że ja sierota od urodzenia, wygnaniec wiekuisty, nagle znajduję żonę, rodzinę, dziecię, świat co mnie przyjmie, czemżem ja na to u Boga zasłużył? — a! to sen chyba! to marzenie...
I znowu łzy przyszły na powieki obojga i poczęła się owa cicha rozmowa, spowiedź z całéj przeszłości, opowiadanie splątane w którem dwa razem życia objawiły się sobie i spotkały...
Po długich zwierzeniach, Podkomorzanka powstała nareszcie.
— Już więc się nie rozstaniem, — rzekła, ale w oczach ludzi potrzeba teraz uznać to cośmy taili dotąd... a uczynić to jak najrychléj, bo chwili z tych resztek nie mamy do stracenia. Mnie zostaw staranie o to...
Nazajutrz rano zdziwiona była Adela, gdy przy śniadaniu Podkomorzankę ujrzała choć znużoną, ale wesołą i rozczuloną jak nigdy jéj nie widziała — oczy jéj błyszczały dziwnie, ręka drżała gdy obejmowała dziecię, a nim posłany po xiędza Herderskiego powrócił, z dziesięć razy spytała o niego i oknem wyjrzała, prawie dziecięcą okazując niecierpliwość.
Nareszcie odprawiwszy mszę świętą xiądz dziekan z wesołą twarzą, wyświeżony i wcale się nie domyślając ważnéj sprawy do któréj został powołany, zjawił się na progu dworku Podkomorzanki, która przeciwko niemu ożywiona wybiegła.
— Jakże mi pani dziś doskonale wyglądasz! — zawołał Herderski, — chwała Bogu! a zatem choroba już przeszła.
— Całkowicie, chodź dziekanie, mamy z sobą o ważnych pomówić rzeczach.
— O! o! — niedowierzająco odezwał się duchowny, — cóż tedy? słucham...
Podkomorzanka odprawiła Adelę, i gdy się zostali sami nierychło mogła się zebrać na wyrazy.
— Ojcze mój, — rzekła wreszcie nabierając odwagi, — wiesz, czy nie cokolwiek o młodości mojéj?
— Bardzo niewiele!
— Znałeś nieboszczyka Podkomorzego?
— Dopiero pod koniec życia...
— Ale przecie doszło cię coś może?
— Nie zwykłem cudzych śledzić tajemnic...
— Dowiedz się więc w jednem słowie tego, czego najmniéj może się spodziewałeś... ja mam męża...
Dziekan wcale nieprzygotowany do podobnego wyznania, nie dowierzając uszom swoim, porwał się z krzesełka i zawołał:
— Pani żartujesz ze mnie!
— Spodziewałam się że mi nie chcesz uwierzyć, lat temu przeszło dwadzieścia jakem tajemnie zaślubioną została...
— Pani tajemnie zaślubioną... czyż to być może?
— Adela jest moją córką, — kończąc przykre wyznanie, dodała Podkomorzanka.
Dziekan zmieszany coraz bardziéj, upadł na krzesło wlepiając wielkie oczy w gospodynię.
— Ojciec mój, — kończyła, — nie uznał tego małżeństwa, postarał się nawet o zerwanie go w konsystorzu... ale ja święcie raz ślubowanéj dochowałam wiary.
— A mąż ten... któż to jest? żyw? umarły? spytał dziekan zdziwiony.
— Miałam go dotąd za umarłego, żadnéj o nim nie mogąc pochwycić wieści, dopiero kilka dni temu...
— Jakto? byłżeby nim...
— Ow wasz straszny nieznajomy... Adolf Poroniecki... Teraz, — dokończyła Podkomorzanka, — radź mi co mam począć? Chcę nareszcie aby położenie moje wyjaśniło się, nie mam potrzeby nic taić, bo się niczego nie wstydzę, pragnę dziecko moje przytulić do piersi i podać rękę temu, komu serce moje wiernem pozostało...
— Ale znaszże go dziś pani? — rzekł nieśmiało dziekan, — dwadzieścia lat zmieniają człowieka do niepoznania, czynią go prawie nową istotą...
— Kimkolwiek jest, mężem moim być nie przestał, kochany dziekanie... Wyznam ci wszystko, widziałam go wczoraj, człowiek życiem złamany, ale nie zepsuty, biedny..... należy mu się choć trochę pociechy i spokoju na starość.....
Dziekan zamilkł — wyznanie to tak przyszło niespodziane, dziwne, tak go znalazło nieprzygotowanym, że myśli zebrać nie umiał.
— W jaki sposób mam go uznać moim mężem? co począć? — żywo mówiła Podkomorzanka, — śluby nasze zostały unieważnione potrzebujemy ich odnowienia.
— Nie sądzę, rzekł kapłan — ci co je nierozważnie zerwać usiłowali, byli widocznie w błędzie... forma jest dla ludzi, dla Boga dość słowa dwojga małżonków i błogosławieństwa kapłana u ołtarza.
— Jak mam to oznajmić Adeli? — mówiła daléj niepokojąc się Podkomorzanka.
— Ale na Boga nie spiesz pani, daj mi pomyśléć! niech ze zdumienia wyjdę i opamiętam się... nic nie wiem i nie rozumiem.
— A ja czekać nie mogę! — przerwała pierwsza, — dosyć już cierpieliśmy... pilno mi w oczach świata przebyć tę ciężką chwilę, która mi jeszcze pozostała...
— Otóż patrzcie, — rzekł jakby sam do siebie dziekan, — żeby mi był kto dziś rano powiedział co ja tu usłyszę, byłbym go dyscypliną przepędził jak oszczercę...
— Ale to nie dziwować się tylko radzić potrzeba.
— A ja nie umiem, — odparł dziekan, — cóż? chyba po prostu posłać akt ślubny do konsystorza i ludziom powiedziéć, jestem żoną, a to mąż mój od lat dwudziestu. Naturalnie przygotować się potrzeba na zadziwienia, tłumaczenia, niedowierzania, pytania, przykrości.
— Wypiję się już kielich do dna mój ojcze, — zawołała Podkomorzanka, — chodzi o to jak go wziąć i z któréj strony zaczynać...
— Jeśli wiem, niech...
— A ja mniéj jeszcze, — przerwała gospodyni, — chyba wprost pójść go tu przyprowadzić i...
— Ot to będzie gwar w miasteczku!
— Prawda kochany dziekanie, ale mamże się go lękać?
— Część kanoniczną sprawy biorę na siebie, — dorzucił dziekan, — ale co pani uczynisz z towarzystwem... doprawdy ani wiem, ani pojmuję.
Trwała jeszcze narada chwilę, a gdy Herderski wyszedł od Podkomorzanki, czekający nań Szambelan postrzegł na jego twarzy ślad tak dziwnego pomieszania, że się nie mógł powstrzymać żeby mu tego nie powiedziéć.
— Gdzież ja tam i czego mam być pomieszany, — zawołał ruszając ramionami xiądz dziekan, — co się téż WPanu dobrodziejowi przyśniewa?
— A ja właśnie także z ważną jedną rzeczą szedłem do xiędza dziekana, — rzekł Wędżygolski.
— Z ważną rzeczą? co to jest? — zatrzymał się Herderski.
— Nie do wiary wypadek! — mówił Szambelan, od niejakiego czasu tajemnice nas tu otaczają... ja nie wiem na czem się to skończy... Wystaw sobie WPan dobrodziéj są zgorszenia które oburzają...
— Zgorszenia?
— Żyliśmy tu lat tyle cicho, pięknie i nie było na co patrzeć, teraz co godzina to nowina.
Po takim wstępie z wielką powagą staruszek na ucho i pod pieczęcią tajemnicy zeznał przed dziekanem jakiéj podejrzanéj nocnéj przechadzki był świadkiem. Zdawało mu się że to rani xiędza Herderskiego silnie i wywoła oburzenie, niedowiarstwo i zgrozę, gotów był nawet przysięgą popierać zeznanie... ale jakże się zdziwił gdy dziekan powoli i bez najmniejszego wzruszenia, odparł.
— Wiedziałem o tem...
— Jakto? WPan dobrodziéj? wiedziałeś o tem?...
— Zapewniam pana kapłańskiem słowem, i mogę mu zaręczyć że jakkolwiek się to panu zda nieprzyzwoitem, jest zupełnie naturalnem i uczciwem...
Szambelan odstąpił kroków kilka i wydawał się jak człowiek ów, któremu kuglarz trzymany w garści złoty pieniądz w skorupkę od jaja przemienił... usta otworzył, podniósł brwi i milczał.
— A za dni kilka, — dodał żegnając go dziekan, — sam pan uznasz, że w tem nic nie było ani dziwnego, ani zdrożnego... Spodziewam się jednak że przez ten czas potrafisz dochować przyzwoitego milczenia, które nakazuje uczciwemu człowiekowi, wszelki fakt niewytłumaczony, a źle przez złych tłumaczyć się mogący...
To mówiąc xiądz Herderski, zdjął kapelusz i pożegnał staruszka, który pozostał wśród ulicy zupełnie zbity z tropu, oplatany nierozwikłanemi domysły, i zaciekawiony do najwyższego stopnia.
— Co on plecie! co plecie! to być nie może! Podkomorzanka i ten hołysz jakiś, cóż tu jest za związek, jaka być może tajemnica! nie pojmuję... koniec świata.
Po wielu latach zobojętnienia i rozłąki umyślnéj, wezwany przez córkę p. Joachim Wielica, jechał do niéj z uczuciem ojca, ale z obawą człowieka co w znanéj mu niegdyś całkiem ma nową powitać istotę. Właściwie rzekłszy, mało on nawet znał to dziecię, odebrane mu w chwili dojrzewania i wprędce wydarte zamążpójściem, które ich stosunki całkowicie zerwało. Gdy w dali ujrzał dwór pański, serce mu zabiło i łza przyszła zwilżyć powieki... czuł, że go kosztować musi zbliżenie na nowo do własnego dziecięcia w innéj żyjącego sferze i innemi pojęciami o świecie napojonego... nie wiedział jak potrafi podołać zadaniu...
Wiejskie mieszkanie hrabiny Tylmann, choć rzadko tu przyjeżdżała, stało na pańskiéj stopie, i liczyło się do najpiękniejszych rezydencji w okolicy. Wielki dom piętrowy z oficynami, obszerny park, oranżerje, miały swą służbę, i choć nikt tu zwykle prócz rządzcy nie mieszkał, kosztownie dosyć się utrzymywały. Dla Wielicy miejsce to miało mnóstwo wspomnień przeszłości i sam widok je rozbudził... wzruszony wysiadł w ganku z biednéj swéj bryczki, na którą służba wygalowana poglądała ledwie nie z politowaniem, bo pan rządca daleko porządniejszym zwykł był jeździć powozem.
Była to godzina wieczorna i kamerdyner warszawski hrabiny, otworzył wprost drzwi salonu Wielicy, gdzie piękna Ewelina właśnie u otwartych okien piła herbatę..... Spodziewał się z listu zastać ją samą, we łzach, cierpiącą i niepomału się zdziwił postrzegłszy kilka osób przy niéj, a odgłos rozmowy przerwanéj przekonał go, że się dość wesoło zabawiano.
Ewelina rzuciwszy wszystko, podbiegła ku wchodzącemu z temi oznakami czułości, które na Bożym świecie tak niewiele kosztują ludziom do nich wyuczonym, że je trudno za dobrą wziąć monetę. — Śliczna jéj twarzyczka mgłą tylko melancholji pokryta, strój niezmiernie wytworny i staranny, sam głosik wesoły, przekonały pana Joachima, że się napróżno może tak bardzo o córkę niepokoił..... W istocie nic tu nie znamionowało wielkiego cierpienia i nadzwyczajnych wypadków a życie zdawało się iść trybem bardzo zwyczajnym.
Córka przedstawiła ojcu znajdujące się przy niéj osoby, które jéj w podróży towarzyszyły, była to panna Teolinda, przyjaciółka jéj, już niezbyt świeża, ale jeszcze pełna wdzięku i niezmiernie o swą piękność troskliwa, wytwornisia miejska, — pan Herzog fortepianista w okularach, podżyły i okrągławy niemczyk, z jakimś orderem w pętlicy świadczącym o koncertowéj przeszłości na dworze jakiegoś niemieckiego xięcia; pani Litte niewiadomego pochodzenia, przyjaciółka hrabiny numer drugi, i nakoniec kuzynek hrabiego którego przedstawiając zarumieniła się mocno Ewelina, starając ukryć swe pomieszanie zajęciem niby herbatą, choć jéj nigdy sama nie robiła.
Pan Edmund Troiński miał zaledwie lat dwadzieścia kilka, powierzchowność miłą, łagodną i znaczącą, był brunet i rzeczywiście piękny jak Antinous, o czem może jednak zanadto wiedział i pamiętał. Co robił na wsi przy Ewelinie trudno było wytłumaczyć, i nie dziw, że przedstawując go ojcu, córka się mocno zarumieniła, a spojrzawszy nań Wielica pochmurniał.
Wcale inaczéj spodziewał się zastać nieszczęśliwą i zbolałą hrabinę, i przykro mu się zrobiło niemal, widząc że wpadł w jakieś towarzystwo, z którego ciężko mu wybrnąć będzie. Z prostotą sobie zwyczajną, usiadł do stołu wśród milczącego dworu, który nań z ciekawością nietajoną poglądał. Wszyscy byli widocznie pomieszani, a hrabina najwięcéj; podtrzymywała tylko rozmowę zdawkową monetą pani Litte i Teolinda, usiłujące zająć przybyłego i nie dać mu postrzedz pomieszania córki i pana Edmunda.
Z kierunku jaki nadawano obojętnéj paplaninie, widać było, że miano Wielicę za szorstkiego i nieokrzesanego wieśniaka, usiłując litościwie zastosować się do jego zardzewiałych pojęć, co uśmiech nieznaczny a smutny wywołało na usta przybyłego. Córka spoglądała nań ukradkiem, nieśmiało, jakby chciała wyczytać wrażenie, jakie na nim zrobi towarzystwo.
Na jéj twarzy, trochę troską jakąś powleczonéj, był wyraz niepokoju i rozdrażnienia, ale nie było téj rozpaczy, jaką się spodziewał znaleźć Wielica; wejrzenie nieustanne biegało z ojca na Edmunda, który w nią patrzył jak w tęczę, i z niego znowu na ojca... Wielica dostrzegł jakichś znaków porozumienia które sobie dawali uśmiechając się i potrząsając głowami, ale musiał udać że ich nie postrzega. — Znać było z fizjonomji wszystkich, że wpadł bardzo niepotrzebnie i dosyć im ciężył.
Córka jednak jak nigdy, troskliwie chodziła około ojca, starając się uprzedzić jego życzenia, dopytując o wszystko co się go tyczyło, bolejąc nad długą rozłąką... Jakkolwiek całe towarzystwo przykre jakieś zrobiło wrażenie na panu Joachimie, musiał udawać wesołego i być dla nich grzecznym, tak słodziuchno wszyscy chodzili około niego.
Nareszcie po godzinie rozmowy z wielką sztuką prowadzonéj przez panią Litte i piękną Teolindę, do któréj prócz Eweliny nikt się nie mieszał, — pan Herzog wymknął się pierwszy, za nim wkrótce dwie towarzyszki hrabinéj, a nareszcie i pan Edmund, tak, że ojciec i córka sam na sam z sobą zostali... Gdy ostatni wychodził, piękna Ewelina widocznie była zakłopotaną... nigdy mniéj córka może nie znała ojca, ani ojciec dziecięcia, a przygotowująca się rozmowa, dla obojga niezmiernie trudną była... prowadziła ona do zwierzeń dwoje ludzi prawie nieznajomych.
— Jakżem ja wdzięczna papie, — odezwała się po chwili Ewelina, bawiąc się końcem szalu i spuszczając oczy, — żeś był łaskaw przybyć na moje wezwanie, tak mi było potrzeba użalić się przed kimś, poskarżyć, wylać ból którym jestem przejęta, zasięgnąć rady.
To mówiąc chwyciła jego rękę.
— A papo kochany, — dodała, — ja nie jestem szczęśliwa!
I łzy zakręciły się w ślicznych jéj oczkach.
— Któż z nas był szczęśliwy, — rzekł Wielica, — na ziemi trudno się tem pochlubić, ale Ewelinko moja, dla ciebie życie zdawało się obiecywać jeśli nie rajem, to przynajmniéj wesołą przechadzką w dobrem towarzystwie... Sama prawie wybrałaś sobie męża, kochałaś go, on ciebie, Bóg ci dał czego tylko zapragnąć mogłaś.
— Tak! tak... a jednak wszystko to doprowadziło mnie tylko do łez i cierpień...
— Ewelinko kochana, — przerwał ojciec, wyście trochę pieszczone dzieci i zanadto wymagacie może od świata... wam sybarytom złożony we dwoje listek róży dolega i wywołuje jęki... wy cierpieć nie umiecie.
— A! papo! nie ja przynajmniéj... posłuchaj, posłuchaj! — człowiek któregom wybrała, którego kochałam...
— Kochałam? — spytał Wielica.
— Tak, bo już go kochać nie mogę... ten człowiek zdradził mnie haniebnie i dla kogo!! a! to okropnie!
To mówiąc twarz zakryła rękami.
— Uspokójże się, — rzekł ojciec, — mów mi proszę wszystko... cóż się stało?
— Ten człowiek, — ciągnęła daléj hrabina, — nie kochał mnie nigdy, nie był w stanie takiego jak moje uczucia ocenić, jemu tylko zwierzęcych namiętności nasycenia potrzeba, i to mu wystarcza. Zimny, szyderski, zepsuty, każdem dotknięciem i słowem obrażał mnie i drażnił. Com wycierpiała z nim, tego żadne słowo wypowiedziéć nie potrafi... Alem milczała długo i znosiłam w pokorze, sądząc że go potrafię z tego błota wyprowadzić. Teraz wiesz ojcze... w oczach całego świata, ze zgorszeniem powszechnem, opuścił mnie prawie i wyjechał za granicę z jakąś tancerką. Zamykałam oczy póki mogłam na mniejsze jego płochości, których nie widziéć, nie wiedziéć było można... ale dziś! zrobił to otwarcie, nie kryjąc się, w oczach wszystkich. Dodam, że na to używa mojego majątku, który korzystając z zaufania, obciążył długami, że moim groszem płaci swoje ulubienice... a gdy mu to wyrzucam, gdy wstydem okrywam, śmieje się i szydzi...
Obraz jakkolwiek pospolity, był straszny, i Wielica oburzył się słuchając córki, która niewstrzymanym potokiem wylewała przed nim swe żale.
— Nikt nie jest w stanie pojąć com wycierpiała! ile upokorzeń, ile ucisku, ile goryczy, ale dopókim sądzić mogła że się poprawi, że go nawrócę... byłam cierpliwą...
— Cóż się z nim stało? — spytał ojciec.
— Zerwaliśmy zupełnie, wyjechał za granicę... odwołałam mu plenipotencję, ale miał czas porobić długi ogromne... Teraz między nami wszystko skończone i zerwane na wieki.
To mówiąc Ewelina spuściła główkę i zamilkła.
— Moje dziecię, — odezwał się Wielica, wiesz dobrze żem w twojem małżeństwie najmniejszego nie miał udziału, żem mu był przeciwny... że nigdy wielkiego pojęcia o tym człowieku nie miałem, ale pozwól bym ci szczerze powiedział, że gdy raz to się stało, wzięłaś obowiązki żony i spełnić je do ostatka, jest twoją powinnością.
Ewelina podniosła nań oczy ciekawe i niespokojne.
— Żona jest aniołem stróżem męża... jeżeli on błądzi, ona powinna prowadzić go na drogę poświęcając siebie, — nie może opuścić go ani się wyrzec nawet zbrodniarza... węzeł co ich łączy jest nierozerwany.
— Jakto? — z gorączkowem oburzeniem przerwała córka, — zawsze ma być ofiarą tylko kobieta?
— A jestże co piękniejszego jak być ofiarą? — zapytał Wielica.
— Ale są ludzie ofiary niegodni?
— Tem większe i droższe poświęcenie moje dziecię, a możemyż powiedziéć kiedy, że dusza którą zbawić mamy, niegodna ofiary?
Ewelina płakać zaczęła pocichu.
— Ale ja nie mogę powrócić do niego, on nigdy mnie nie kochał, nie pojął, ja potrzebuję współczucia, serce moje pragnie przywiązania, nie mam sił na heroizm, jestem pospolitą kobietą, słabą, nieszczęśliwą...
Mówiła to żywo i coraz szybciéj, nareszcie głosu jéj zabrakło, i po chwili dodała:
— Czyżby i własny ojciec miał mnie nie zrozumieć i potępić? chcecież mnie wydać na pastwę temu... temu bydlęciu.
— Ewelinko, — przerwał Wielica, — upamiętaj się... uspokój — pamiętaj że nic nie może cię od obowiązków żony uwolnić!
— Jakto nie? przecież jest rozwód, możemy być swobodni; ja z nim żyć nie chcę...
— Rozwodu niema moje dziecię, rozwód jest tylko uznaniem nieważności małżeństwa, a nie wiem czybyś życzyła sobie, aby twa przeszłość okryła się plamą nieprawego jakiegoś związku. Chrystus inaczéj nas nauczył świętości tego stanu i wyniósł go do powagi sakramentu, dlatego że małżonkom wskazał wzajemne poświęcenie się i ofiarę jako cel żywota. Nie idzie tu o pozyskanie szczęścia, ale o dopełnienie obowiązku, który raz wzięty na ramiona, wśród drogi zrzucony być nie może. Cierpieć musimy, ale dźwigać.
— Więc chciałbyś mnie papa widziéć całe życie najnieszczęśliwszą?
— Nie, świętą i wielką niewiastą tylko — rzekł Wielica. — Twoje oburzenie przeciw Tylmanowi pojmuję, — dodał, — ale mów szczerze... czy nie przyczynia się do powiększenia go co innego?
Ewelina zapłoniła się cała, zmieszana w milczeniu pocałowała ojca w rękę...
— Nie chcę mieć przed tobą tajemnic, — rzekła, — byłam tak młodą gdyście mnie za mąż wydali.
— Nie ja przynajmniéj, — przerwał Wielica.
— Tak, nie ty, kochany ojcze... ale babunia, nie mogłam sama czynić wyboru, nie znałam świata i własnego serca... ja kocham, ja kocham teraz pierwszy raz kogo innego...
— Milcz na Boga, — przerwał przerażony ojciec, — ty nie masz prawa kochać! tyś żoną innego! to zbrodnia.
Ewelina pobladła.
— Jam się tego odrazu domyślał, — rzekł Wielica poważnie; — narzekasz na męża, lecz jestżeś mniéj winną od niego? On pojechał za granicę z tancerką, ty na wieś z kochankiem.
— Zkadże wiesz?
— Wszak widziałem Edmunda! na Boga, cóż świat powie! potępi was oboje! potępi, i jemu prędzéj wybaczy niż tobie, boś ty kobieta, istota która czystą być powinna, bo ją Bóg na anioła domowéj strzechy stworzył, bo niepokalane imie jest jéj jedynym skarbem.
— A! — zakrywając oczy, poczęła rozpłakana Ewelina, — innych słów spodziewałam się od ojca.
— Boś mnie nie znała wcale, — odparł Wielica, — dzieckiem porwano cię odemnie aby przerobić na istotę płochą i maluczką jakich świat potrzebuje dla zabawki, żyliśmy w dwóch cale odmiennych sferach, ty w odurzającym wirze, ja w spokojnych rozmyślaniach i poważnem milczeniu, patrzaliśmy na świat, każdy inaczéj i z innego stanowiska... dziś ty we mnie szukałaś pobłażania, gdy ja ci go dać nie mogę, ja w tobie cnoty i hartu do których cię nie usposobiono...
— A! gdybyś ty go znał ojcze! — przerwała niebardzo słuchając sobą zajęta Ewelina, — gdybyś się zbliżył do niego, potrafiłbyś go ocenić! Co za wzniosłe uczucie, jaka dusza czysta, jaki umysł wykształcony, dobroć niewyczerpana... nie malujeż się to wszystko na jego twarzy? możnaż go znać i nie kochać?
— Wierzę w to wszystko, — zawołał ojciec, — pojmuję że serce twoje czyniąc wybór, przywiązało się do godnego miłości człowieka, ale jest coś świętszego nad serca popędy... ważniejszego nad zaspokojenie własnych pragnień, to obowiązek, to cnota!
— Przecież nie posądzasz mnie ojcze, bym zeszła z téj drogi! — cicho szepnęła Ewelina bojaźliwe nań zwracając oko.
— Niech mnie Bóg broni, wierzę w czystość uczucia, ale najczystsze jest niebezpieczeństwem i grzechem.
— A! to okropnie! papa jesteś nieubłagany!
— Świat jest nielitościwy, a Bóg dając mu prawo, nie zrobił wyjątku dla nikogo...
— Więc chyba umrzéć! — płacząc zawołało rozpieszczone dziecię.
— Nie! ale spełnić do czego się zobowiązało przysięgą.
— Jeśli ten co nam przysiągł połamał sam przysięgi?
— Nie rozumiem w jakiby to sposób nas oswobadzać mogło? Czy przysięgając u ołtarza, kładniemy to za warunek? wszak nie... Płakać można nad słabością i grzechem towarzysza, ale zacóż go mamy naśladować?
Ewelina wstrzęsła się nagle i powstała mierząc oczyma Wielicę, który przyciągnął ją ku sobie i pocałował w czoło.
— Uspokój się dziecko moje, — rzekł, — a nie trać serca do mnie — mogęż ci powiedziéć inaczéj jak myślę? chciałażbyś bym ci pochlebiał, radażbyś była upadkowi na chwilę wydającemu się szczęściem, a rychło mającemu przemienić w zgryzotę?
— Nie! ja nie tracę nadziei, że ty mnie uniewinnisz, że inaczéj widzieć będziesz mnie gdy jego poznasz... nie potępiaj proszę! zaczekaj...
Wielica zamilkł i przez drzwi otwarte razem wyszli do ogrodu, ale biedny ojciec przybity był i osmucony.
W ulicy spostrzegli Edmunda, który chodził z cygarem i po chwili zbliżył się do nich śledząc niespokojnie skutków rozmowy z ojcem na zapłakanych oczach hrabinéj. Po chwili nadeszły panna Teolinda i pani Litte, a w ostatku przysunął się Herzog, którego talent dostarczył wątku trudnéj teraz gawędzie osób co się pierwszy raz spotykały.
Po tym wybuchu pierwszym, Ewelina unikała już starannie z ojcem drażliwego przedmiotu, znać było że się w nim spodziewała znaleźć podporę i pobłażliwego sędziego, a omyliwszy się, żałowała może wyznań zbyt szczerych. — Zawsze dosyć czuła dla Wielicy, ilekroć on sam zagadywał coś o tem, wywijała się ogólnikami, a towarzystwo otaczające ją niedopuszczało prawie by się zostali sam na sam.
Wielica czuł że się go pozbyć pragnęli, ale przerażony niebezpieczeństwem córki, ustąpić nie chciał. Zbliżył się tylko do Edmunda i usiłował lepiéj go poznać, aby wreszcie jemu się otworzyć i powiedzieć szczerze w jak fałszywem był położeniu.
Młody człowiek w istocie wart był tych pochwał jakiemi go Ewelina zalecała, — dusza czysta, umysł wzniosły, serce gorące, poetyczna wyobraźnia, wychowanie staranne, czyniły go istotą niepospolitą i pociągającą. Ale obok tych przymiotów, były wady i niedostatki, które wszystkim tym władzom rozwinąć się w całym blasku nie dawały, zagraniczne wykształcenie starło w nim zasady religijne i zastąpiło je pomysłami filozoficznemi, które łacno do potrzeb życia się stosując, kierować niem nie mogły. Wyrabiał sobie teorje do chwilowych fantazji, i posłuszny im, szedł gdzie go serce i namiętności prowadziły. Wielki zwolennik Emmersona, niemieckich postępowych moralistów, niczem nie określał swobody człowieka, i nie widział dla niéj granic.
Poza tem życiem ciemno dlań było, i ledwie przypuszczał jakiś byt w formie nieokreślonéj, między czynami człowieka a przyszłością duszy nie uznając koniecznego związku. Jakaś mrzonka metempsychozy, stopniowego kształcenia się duszy migrującéj po istotach i światach, była upodobaną jego ideą. Z chrześcijańskiéj nauki wzięta miłość i pojęta mistycznie, ale po ludzku, wypełniała próżnię tego systemu, w którym na oślep błąkać się mogła wyobraźnia, nie opierając na żadnéj trwalszéj podstawie. Jakieś podania mgliste wieków, jakieś mrzonki filozofów, poetyczne wymysły i rojenia chorobliwego zachwytu, stanowiły dlań pewniki na których gmach cały budował.
Z taką nauką nie mogącą panować życiu, łatwo mu było to czynić co zapragnął, i uświęcić występek nawet wielkiemi słowy, których na małe namiętnostek sprawy nigdy człowiekowi nie braknie.
Pierwsze rozmowy tych dwóch ludzi, z których jeden był już doszedł do poznania prawdy powolną drogą pracy i cierpienia, drugi błąkał się jeszcze więcéj woni szukając niż treści — były wzajemnem badaniem i rozpatrywaniem w sobie.
Edmund nie spodziewał się wcale znaleźć w ojcu Eweliny ogłoszonym za prostaka, człowieka nauki głębokiéj i wielkiego hartu duszy, myślał że błyszczącemi teorjami go zachwyci, a wpadł na tak dobrze oswojonego z historją myśli ludzkiéj badacza, że mu nic nowego obcem nie było, bo w dziejach prastarych przeszedł co dziś świeżem się zdaje, świeżym tylko umysłom.
Może sprzeczność tych dwóch ludzi z których jeden pragnął co drugi już posiadał, obu dobréj wiary i prawego serca, sprawiła iż wzajemnie się podobali sobie. Pan Joachim polubił Troińskiego, Edmund przywiązał się do Wielicy.
Starszy miał to pomiarkowanie, że zrazu nie uderzył całą siłą na przeciwnika, ale powoli i chłodno starał mu się tylko okazać, że niema nic nowego pod słońcem, a najbujniejsze kwiaty rozumu i wyobraźni kwitły już nieraz na ziemi.
Pierwszy to raz spotykał Edmund człowieka takiéj siły, bo w świecie w którym się zwykle obracał, powierzchownie wykształconych ludzi, miał się za niezwyciężonego. Własne jego systemata po téj próbie, wydały mu się słabszemi, nowość była ich najsilniejszą podporą.
Z innéj strony Troiński nie mógł się nie podobać panu Joachimowi, który czuł że w głębi serca oplątanego ziemskiemi uczuciami był poryw wielki ku jasności i prawdzie.
Przebyli tak z sobą dni kilka usiłując poznać lepiéj i przybliżyć, nareszcie jednego wieczora wśród samotnéj przechadzki, Wielica przerwał obojętne rozprawy, i ujmując za rękę Edmunda, rzekł mu poważnie.
— Kochany panie, wiem że u was wiek i doświadczenie nie ważą, bo siłę uznajecie tylko w młodości, a nie cenicie tego co daje cierpienie długie, badanie i praca... nie w imie więc wieku ani powagi, ale jak brat brata, pozwól bym cię zapytał szczerze i otwarcie jakie są wasze z Eweliną stosunki?
Młody człowiek zarumienił się mocno.
— Kocham ją, — rzekł stanowczo, wiem że mnie kocha wzajemnie, człowiek którego jéj narzucono wcale nie godzien téj anielskiéj istoty... za cóż miałaby poświęcać się i cierpieć dla niego. Potrzeba zerwać te węzły już stargane przezeń, i...
— Wstrzymaj się, — przerwał Wielica, — pomyśl tylko... Nie pytam cię dlaczego dobrowolnie na całe życie wyrzeczoną przysięgę uznajesz nieważną; ale powiedz mi: w oczach świata jakie jest i będzie położenie Eweliny?
— Cóż nam świat? co nas obchodzi wrzawa głupich ludzi?
— Ciebie, może, ale kobietę z któréj zdziera zasłonę co ją życie całe okrywać powinna... Jestli to miłość co żąda poświęcenia, a sama się na nie zdobyć nie może? Nie piękniejże byłoby pokazać choć uczciwe przywiązanie i skierować ją drogą obowiązku?
— Jakto? więc pan, ojciec, skazujesz ją na męczarnie i cierpienia?
— A pan na zgryzoty i spodlenie?... Ja skazuję ją na tę drogę którą poszła sama, ale się zobowiązała uroczyście dotrwać w niéj do końca. Nie byłem nigdy za tem małżeństwem, innego pragnąłem dla niéj, chciałem nie z waszego świata płochego i niedającego żadnéj szczęścia rękojmi, ale z ludzi pracy i poświęcenia dobrać jéj towarzysza; wyrwano mi dziecię, rozporządzono niem mimo woli mojéj... ale ja ojciec winienem stać na straży, aby gdy szczęście niepodobieństwem, cnota przynajmniéj została.
Edmund zamyślił się smutnie.
— Jesteśmy, — rzekł, — zbyt daleko od siebie w pojęciach przeznaczeń człowieka i obowiązków, byśmy się porozumieć mogli o znaczeniu jego czynności.
— Tak jest, — odparł Wielica, — ale to stanowisko na którem pan dziś jesteś, drogą tylko może do tego na którem ja stoję... cóż będzie jeśli rozporządziwszy swojem, i co gorzéj, cudzem życiem wedle zasad dzisiejszych, zmuszony będziesz uznać się w błędzie i żałować?
— Nigdy!
— Któż wie! umysły tego rodzaju jak twój panie Edmundzie, przechodzą różne drogi w pogoni za prawdą, ale jéj dościgają nakoniec... Powiedz mi jeśli późniéj sąd twój z moim się zrównoważy, jeśli swe życie pojmiesz jak ja — co będzie z uczynkiem dzisiejszym?...
Miłość jest największem uczuciem, ale jéj mieszać nie potrzeba z prostą pożądliwością, miłość to ofiara... a nie egoizm, ona prowadzić powinna to co kocha na wyżyny, nie w ciemną pieczarę jakąś aby pożreć tylko i nasycić się. — Ja także kocham córkę moję, i zapewne nie mniéj od pana, ale pragnę właśnie dlatego widziéć ją wielką i świętą, nie słabą i upadłą... Według mnie, wiesz WPan cobym na jego miejscu uczynił? — odjechałbym na czas umyślnie dając jej pomyśléć nad sobą i z sercem powalczyć... bez pożegnań na wieki, bez dramatycznych rozstań co gwałtowne budzą żale. Kobieta, słabsza, cóż dziwnego że pójdzie gdzie ją powiedzie słowo serdeczne... ale godziż się ją tam prowadzić? — kochasz, więc wierzysz w trwałość przywiązania swego, oddal się i kochaj.
— Pan jesteś nielitościwy! — zawołał powtarzając słowa Eweliny Edmund. — Skazujesz nas z najzimniejszą krwią na męczarnie, dla jakichś konwencjonalnych ludzkich praw.
Wielica rozśmiał się z politowaniem ruszając ramionami.
— To nie są prawa ludzkie; na małżeństwie spoczywa społeczność, jest wiele do zniesienia w tym stanie, ale ciężar jego nie zmniejsza obowiązku, czyni go tylko piękniejszym. Wy po ludzku chcecie szczęścia w małżeństwie... a tu nie chodzi o nie, ale o ofiarę i spełnienie powinności. Szczęście jest zabawką starych dzieci, cnota zadaniem dojrzałych... największa miłość nie zapewnia szczęścia na dwa dni, a spełnienie obowiązku daje świętość, siłę i — spokój duszy.
Troiński spojrzał na poruszonego Wielicę i ścisnął jego rękę.
— Pan może nigdy nie kochałeś, — rzekł czuléj, — może nigdy nie byłeś kochanym, nie wiem, ale wieszże co to jest opuścić tę za którą dałoby się życie, patrzéć na jéj łzy, myśléć o jéj cierpieniu, odpychać dłoń która z rozpaczą wołając ratunku i litości wyciąga się ku tobie. Gdzież siła aby to uczynić! człowiek siebie, przyszłość, wszystko oddałby aby jéj jednę łzę oszczędzić!
— I niech poświęci przyszłość, życie, ja nic nie powiem, — odparł Wielica, — ale kochany przyjacielu, nie godzi się przez litość dla biednéj istoty z nią razem lecieć w przepaście.
— A! nie rozumiemy się!
— Daruj! zrozumiesz mnie, bo masz zacne i szlachetne serce, a to ci wskaże po chwili rozmysłu, którędy iść i co począć. Wierz mi, pojmuję położenie twoje, wasze, boleję nad niem. Gdybyście byli wolni, dziśbym szczęśliwym się nazwał łącząc was i powierzając przyszłość mojego dziecka tobie, ale wyżéj szczęścia obowiązek! Dziś zasiejecie tylko zgryzotę na resztę życia... które trudno dźwigać i bez tego brzemienia, cóż gdy z niem?
Długo jeszcze w ten sposób ciągnęła się rozmowa, a łagodności z jaką sobie postąpił Wielica, winien był może, iż Edmund mimo jego niewzruszonych zasad, nie unikał go, i coraz bardziéj czując poszanowanie dla charakteru zbliżał się do niego.
Opatrznem zrządzeniem wypadek ten, chwila w któréj przyszedł, stanowisko jakie zająć musiał pan Joachim, dziwnie na niego samego podziałały.
Widzieliśmy w jakiem usposobieniu wyjechał z Kaniowiec, jakiemi marzeniami serce i umysł miał zajęty — choć sam nie przyznawał się przed sobą, kochał Adelę tą niebezpieczną miłością jesienną człowieka, który czepia się jéj jak ostatniéj deski wybawienia rozbitek. Zrazu ujrzał w niéj niebezpieczeństwo, późniéj potrafił sobie wytłumaczyć że obowiązany jest do walki, nareszcie uległ urokowi i musiał wpatrując się w głąb duszy, przyznać do słabości, która siwiejącéj nie przystała skroni... ale możeby usłużny rozum potrafił mu wystawić inaczéj za późno przychodzącą namiętność, gdyby nie list Eweliny i pobyt u niéj... i z Edmundem rozmowy.
Dzieje tych biednych istot wcale do naszéj nie należą powieści, przywiedliśmy z nich ustęp tylko, aby wytłumaczyć zmianę któréj uległ Wielica. — Każąc drugim o walce i zwycięztwie mimowolnie zwrócić się musiał ku sobie i chłodniejszem okiem wejrzéć na stan swego serca i gotującą się przezeń przyszłość.
— A! stary niedołęgo, — mówił z goryczą do siebie, — jakimże prawem mówisz drugim o poświęceniach i boju, gdy sam stoisz na brzegu rozdzielającym się od Bóg wie jakiéj przyszłości, gdy stary rozmarzasz młodą głowę, któréj marzeniom nie wystarczysz, gdy dla urojonego szczęścia kłamiesz przed sobą młodość i stawisz się w położeniu które jutro stać się może dla ciebie chwilowem szczęściem, a dla niéj wiekuistym żalem?
Obraz uśmiechającéj się Adeli, która białą swą drżącą podawała mu rękę, i patrzała nań z ufnością dziecięcia, a czułością istoty potrzebującéj współczucia, wprędce znowu rozwiewał te surowsze uwagi i rzucał w nierozwikłane łzy i nadzieje...
Ale pan Joachim i w sobie widział człowieka, a słabości których doznawał, śledził okiem starego lekarza nawykłego do symptomatów i niepobłażającego gorączce. Czas więc który przebył na wsi przy córce, z Troińskim, dla niego samego był ważnego przesilenia chwilą, — zajęty córką i Edmundem, musiał powiedziéć sobie, że powinien im dać przykład, że nie godzi mu się sięgać po szczęście niepewne poświęcając mu Adelę, która coś lepszego i stosowniejszego nad zwiędłe jego serce znaleźć powinna.
Z tem postanowieniem zbierał się powracać do Kaniowiec, wmówiwszy już w Edmunda, że na czas jakiś opuści Ewelinę choćby tylko dla oczów ludzkich i uniknienia niepotrzebnych posądzeń — gdy doszły go wieści z miasteczka tak dziwne, że im zrazu wiary trudno dać było. Opowiadano na wsi, że dziwnym wypadkiem Podkomorzanka od lat dwudziestu zaślubiona potajemnie komuś, a gwałtownie oddzielona od męża, znalazła go i przyznała zarazem swe dawne śluby i Adelę za córkę. Mówiono razem że mąż Podkomorzanki przeszedł dziwne losu koleje, był aktorem, mnichem, wędrował po wschodzie i przypadkiem dostał się do Kaniowiec nie wiedząc o pobycie swéj żony.
Znając skłonność sąsiadów do tworzenia historji nie bywałych, pan Joachim ruszył na nią ramionami zrazu, ale gdy coraz dobitniéj głosić o tem poczęto, zdjęła go w końcu ciekawość dowiedzenia się o ile to prawdą było, napisał więc do Szambelana z zapytaniem, a ten mu przez posłańca w następujący odpowiedział sposób.
„Na list jego z dnia 10 praesentis, spieszę odpowiedziéć kochanemu sąsiadowi, że i do wiary niepodobne rzeczy czasem się na świecie przytrafiają. — Prawdą jest że Jmć panna Podkomorzanka którąśmy wszyscy mieli za osobę niezamężną, okazała się i zeznała sama poślubioną oddawna nieznajomemu człowiekowi, który jak Deus ex machina w Kaniowcach się zjawił, a dziś rewendykuje tytuł małżonka i dostojność ojca panny Adeli. Ten to jest dziki nasz nieznajomy dziedzic dworku pod krzakiem wirginji, który nas swą mizantropją i fiziognomją obłąkaną przestraszał. — Dziś on znacznie przychylniejszym się stawszy, stawi śmiałe czoło ludziom i opowiada o swych podróżach po wschodzie i różnych na lądzie i morzu przygodach.
Jak sam łatwo pojmiesz, całe miasteczko nasze tym wypadkiem wzruszone, o niczem nie mówi jeno o nowem stadle, które po latach dwudziestu na resztki życia się zeszło, gdy oboje w oczekiwaniach téj szczęśliwéj godziny, postarzeli i posiwieli.
Po kilkakroć miałem szczęście spotkać się z dawną naszą Podkomorzanką, a dziś panią Poroniecką i ciekawym jéj małżonkiem, już to w ich domu, już w innych naszéj uliczki, i nie mogę pojąć co tak gwałtowne przywiązanie do tego człowieka obudzić mogło; jest bowiem dziwak, dość opryskliwy i deklamator nieznośny.
Zrazu głucha wieść tylko szerzyła się u nas o niepodobnem do wiary małżeństwie, aleśmy wreszcie jawnie i oczewiście przekonani zostali, iż to nie było baśnią, gdy po mszy Świętéj na ich intencję mianéj, małżonkowie pod jednym dachem wspólnie wieść życie poczęli.
Referendarz na jakiś czas wyjechał do Warszawy, a panna Petronella nam została; Malutkiewicz nie potrafił się nawet wydziwić temu co nas tu wszystkich w najwyższy sposób zdumiało, Oktaw jeszcze bawi, ale wkrótce napowrót do uniwersytetu się wybiera, a tymczasem studjuje serce ludzkie w dworku W. pani Poronieckiéj...
Nie wiem czy panu dobrodziejowi wiadomo jest, że panna Adela wzięła się do wychowania znanéj tu ze swéj piękności dziewczyny Anny córki stolarza Prokopa, i pracuje nad nią wielce, poświęcając jéj czas swój wszystek. Dzieło zaiste chwalebne, ale jak się powiedzie, trudno zgadnąć. To pewna, że już skutki wpływu JMPanny Adeli widoczne są na dziewczynie, która posmutniała, pobladła i śpiewać przestała.
Innych nowin nie donoszę, pragnąc abyś WPan dobrodziéj sam ciekawością zdjęty, do nas co najrychléj powrócił, gdyż nam go braknie bardzo i powrotu jego wszyscy mocno życzymy, ja zaś w szczególności kochanego sąsiada wyglądam i w nadziei zobaczenia rychłego, nie żegnam, tylko do widzenia, zostając z prawdziwym szacunkiem i t. d.
Poraj Wędżygolski
List ten, jakkolwiek zawarte w nim nowiny i po szambelana zapewnieniach potwierdzenia potrzebowały, mocno zastanowił pana Joachima i na chwilę go jakoś zasmucił; obudził on wspomnienie Kaniowiec, chęć powrotu, ale obowiązek kazał pozostać przy córce i Wielica nie myślał nawet unikać spełnienia go.
Potrzeba było naprzód nakłonić do odjazdu Edmunda co niemało go kosztowało, potem wybuch żalu pieszczonéj Ewelinki wytrzymać, wreszcie w dość niedobrem towarzystwie trudno ją było zostawić. Panie które jéj towarzyszyły na wieś, piękna Teolinda co wiek cały spędziła usiłując przywabić kogoś i w nieustanne plącząc się intrygi miłosne głowę i serce niemi tylko miała zajęte, pani Litte niegdyś bohaterka romansu dla któréj nieszczęsny jeden głupiec w łeb sobie strzelił, nawet fortepianista Herzog który wygodnie na wsi odpoczywał, — wszyscy razem podżegali Ewelinę, pochlebiali jéj i zamiast hamować aż nadto skłonne do ofiar serce, uprzejmie rodzącemu się przywiązaniu dopomagali nie widząc w niem nic zdrożnego. — Dwór ten naturalnie uznał pana Joachima tyranem zimnym, ojcem nielitościwym, gadułą nudnym, i gdyby nie poczciwość Eweliny, nie wyższy umysł Edmunda skończyłoby się może na wygnaniu Wielicy.
Edmund wszakże uznał potrzebę wyjazdu, pożegnania były łzawe i rozpaczliwe. Teolinda nie mogła już patrzéć na pana Joachima, Ewelinka się rozchorowała, i po odjeździe Troińskiego żałoba i smutek okryły dwór cały. Jedyną pociechą opuszczonéj, zostały listy które Edmund od pierwszéj stacji pisać począł, a tym na przeszkodzie stanąć nie mógł troskliwy ojciec.
Całe towarzystwo kobiece przy wielkiéj napozór gorliwości religijnéj najmniejszego ducha religijnego nie miało w sobie, i ojciec pragnący córkę uleczyć, począć musiał od katechizmowania jéj powoli.
Okrzyczano go tedy fanatykiem...
Położenie jego w tym domu wcale nie było do zazdrości, ale obowiązki wielkie i święte, zmuszały dostać placu. W takich to położeniach trudnych rozwija się człowiek i podnosi.
Szczęściem dla pana Joachima nadspodziana okoliczność uwolniła go od trudnego zadania w chwili gdy o niem prawie rozpaczać zaczynał. Hrabia Tylman który wyjechał z tancerką na gody, znalazł zamiast nich śmierć przedwczesną na kolei żelaznéj między Bruxellą a Paryżem. Pociąg w którym jechali, spotkał niespodzianie z przeciwnéj strony idącą lokomotywę, a w strzaskanych przednich wagonach między pięćdziesięcią osobami silnie rannemi i zabitemi znalazł się właśnie nasz podróżny i jego towarzyszka niebezpiecznie okaleczona. Tylman został prawie na miejscu... i nie żył nad kilka godzin.
Wieść o tem doszła Ewelinę jak piorun niespodziewana i przerażająca, i oddać jéj potrzeba sprawiedliwość, że zapłakała nad niewiernym małżonkiem, choć serce jéj może swobodniéj uderzyło nazajutrz do nowego życia. — Sama ona wymogła listem na Edmundzie, żeby na czas żałoby się oddalił, błagając go tylko by nie jeździł koleją. Przyszłość uśmiechnęła się jéj znowu, a pan Joachim gdy przyszła godzina rozstania z córką po żałobne fioki zmuszoną wracać do Warszawy, ze łzami żegnając i błogosławiąc, długą rozmową i radą poważną pokrzepił. Nie śmiał on odrywać od niéj przyjaciółek w jego przekonaniu niebezpiecznych, ale zlekka nadmienił wdowie, że lepszeby mogła dobrać sobie towarzystwo...
Gdy podróżny powóz hrabinéj niknął w kłębach kurzu na gościńcu, Wielica smutny siadł na swą ubogą bryczkę i do miasteczka napowrót odjechał.
Kilka tygodni czasu wielkie tu sprawiły zmiany, i gdy po powrocie swoim do miasteczka, Wielica niespokojny pospieszył do dworku Podkomorzanki, zastawszy ją na progu siedzącą samą jedną wypadkiem, zdziwił się znajdując wesołą dawniéj sąsiadkę, głęboko zamyśloną i tak zatopioną w sobie, że przybycie jego nierychło postrzegła.
— A! to pan, kochany mój sąsiedzie! — zawołała uśmiechając mu się wesoło i smutnie zarazem, — już musisz zapewne wiedziéć co za cuda tu u nas zastajesz, a mianowicie mnie którąś porzucił starą panną bez nadziei pójścia za mąż, nagle poddeptaną i niemłodą jejmością? Ale radabym ci zarazem i męża mojego przedstawić, który choć może z początku się niepodoba, bo to człowiek skołatany życia wypadkami, powinien być twoim przyjacielem... Ty jeden go tu może ocenisz i będziesz dlań wyrozumiały i pobłażający.
— Jakże się nie mam zdumiewać, kiedy mi pani sama powtarzasz tę nowinę nie do wiary, która już na wsi mnie doszła.
— Dziwuj się jak chcesz, a nie potępiaj, kochany panie Joachimie. Powiem ci pocichu, jak staremu przyjacielowi, że dziwnie mnie moje szczęście nowe, mnie samą co ci to mówię, zdumiewa i ogłusza... Módz uścisnąć dziecię i nazwać je tem słodkiem imieniem, posłyszyć od niego nazwisko matki... po latach wielu podać dłoń temu co cierpiąc za nas dotrwał nam wierny do końca... a! na takie szczęście sił potrzeba!
Westchnęła Podkomorzanka.
— Adela jest u siebie, — dodała, — ale gdyby wiedziała żeś pan przyjechał, jużby tu była pewnie, tak niespokojne byłyśmy o pana... a Parol jego tak tęsknił... przynajmniéj jak my... Ale mówże nam o sobie?
I poczęła się długa rozmowa, ale oboje mimo zapewnień wzajemnych szczęścia, wzdychali i byli smutni, a pan Joachim niedoczekując się Adeli, odszedł do xiędza Herderskiego.
Nie przeczuwał on zapewne że i w Adeli wielka znajdzie zmianę i usiłował oddalić się od niéj, znowu pochwycony myślą niebezpieczeństwa jakie mu zagrażało; jakie jéj mogło grozić od niego.
Na probostwie znalazł świat wielki jakiego się niespodziewał i wieczorek proszony, któremu już asystował Szambelan, pan Poroniecki i Oktaw, nie licząc miejskich urzędników i Malutkiewicza, który w kątku jakąś łacińską xiążkę wertował.
Wszyscy go otwartemi przyjęli rękami, a mąż Podkomorzanki przystąpił doń starając się okazać mu uczucie przyjacielskie. Na niego naturalnie z ciekawością największą zwróciły się oczy przybyłego, potem na Oktawa który dość smutny i pogrążony w jakichś młodzieńczych dumaniach siedział w kątku. Przerwany na chwilę wist, odciągnął znowu graczy, a pozostali rozmawiać poczęli o obojętnych przedmiotach. Szambelan który wychodził z gry, odciągnął wprędce pana Joachima.
— Otóż patrz asindziéj co się tu u nas dzieje... nowy świat, — rzekł, — człowiek nie wie, na którą stąpić nogę. Tego przybłędy niby to męża naszéj Podkomorzanki, ja cierpiéć nie mogę i z tem się nie taję... patrz co za spojrzenie, kto wie co on robił na świecie i czem się zabawiał... nienajlepiéj mu z oczów patrzył...
Pan Joachim się uśmiechnął.
— Mów co chcesz, a ten przybysz dla nas wcale nie pożądany, dom Podkomorzanki, ona sama zupełnie zmieniona, smutna, zadumana, pogrążona... ja szczerze przyznaję, że się go boję. Mało mówi, a gdy się odezwie, to narzeka i szydzi, przywykły znać do biedy, nie może się ze szczęściem oswoić. Fatalny nawet wpływ już wywarł na Oktawa, którego ja nie pojmuję, dzieciak spochmurniał także, chodzi z głową zwieszoną.
— Kochany Szambelanie, czy się tylko nie uprzedzasz przeciwko niemu?
— No! no! sam osądzisz!
Wielica mało mógł jednak wnioskować z pierwszego zbliżenia, ale nie uszło jego oka to, że Poroniecki zupełnie obcy zwykłemu spokojnemu towarzystwu, przyzwyczajony do innéj klassy społeczeństwa, z ciężkością się w nowem kole obracał. Zdawało się jakby się obawiał wszystkich i niedowierzał otaczającym, a mowa jego często przechodziła w słowa ostre i szyderstwa niespodziane. — Xiądz Herderski który już bliżéj się z nim poznał, nieustannie go powagą swoją miarkował i na właściwszą sprowadzał drogę. — Z przeszłości pozostała szorstkość jakaś, czyniła Poronieckiego trudnym w towarzystwie człowiekiem.
— Biedna Podkomorzanka! — rzekł w duchu przybyły, — i dla niéj resztki życia są pokutą za przeszłość, a oczekiwane szczęście może się stać ciężarem!
Po chwili skinąwszy na Oktawa, który tu nie miał zajęcia, Wielica wyszedł z nim razem.
— Coś i ty mi, — rzekł do niego kierując się przez rynek do uliczki swojéj — nie najlepiéj wyglądasz, posmutniałeś, zdziczałeś, co ci jest, mów mi szczerze.
— Ale nic, — odparł młody chłopak, — może mimowolnie czuję zbliżanie się chwili odjazdu, a zawsze mi ciężko opuszczać Kaniowce.
— Poznałeś bliżéj Poronieckiego?
— Jestem z nim bardzo dobrze, — odpowiedział Oktaw.
— Mogę cię spytać jak go znajdujesz?
— A będęż ja miał odwagę sądzić o człowieku po niewielkiéj liczbie godzin jaką z nim dotąd spędziłem?
— Nie pytam się o sąd, ale o wrażenie twoje.
— Zdaje mi się złamaną i biedną istotą dla któréj mało co pozostało na ziemi; długie cierpienie zabiło w nim władzę używania nawet maluczkich przyjemności powszednich. Tak przywykł do gorączki i nieszczęścia, że w spokoju zdaje się ich szukać, wyglądać, przeczuwać...
— Ale dziś błogi wpływ Podkomorzanki, — rzekł pan Joachim.
— Należałoby się spodziewać, — dodał Oktaw. — Zresztą dusza poczciwa, serce dobre, ale wystaw pan sobie więźnia, któryby po dwudziestu latach męczarni powrócił do spokojnéj strzechy z któréj go wyrwano; zawsze na jego rękach zostanie blizna od kajdan, na czole marszczka od troski.
— A Podkomorzanka?
— Ona pracuje nad jego szczęściem, a o swojem nie myśli. — Adela i on, to dwa życia jéj cele. Obie kobiety z tem większą troskliwością obchodzą się z nim, że nagrodzić by mu chciały co w przeszłości przebolał... ale...
— Mów otwarcie.
— Nie wątpisz pan, że szanuję wysoce człowieka który godnie cierpieć umiał, a dla mnie jest przyjazny i serdeczny, ale nie mogę dziś powiedziéć by to nowe stadło po latach tylu rozłąki, miało tem być czemby się stało może pracując na harmonją umysłową i serdeczną... Podkomorzanka i jéj mąż cale odmienne mają obyczaje, pojęcia, formy, a Poroniecki zawsze się wydaje upiorem z innego świata.
— Inaczéj téż być nie mogło, — odezwał się Wielica.
Oktaw chciał mówić coś jeszcze, ale zamilkł postrzegłszy się w porę że nie swoję by był wygadał tajemnicę. O owem bowiem marzeniu skarbu zakopanego w ruinach klasztoru, jemu się tylko jednemu zwierzył Poroniecki, a nawet w chwili rozpoczęcia nowéj życia epoki, myśl dobycia jezuickiego lochu nie opuszczała go i niepokoiła.
— A panna Adela? — zapytał Joachim spoglądając na Oktawa.
— Zawsze tak cudna i anielska istota jakąś ją pan tu widział wprzódy, zawsze taż sama. Zbliżenie się do niéj, poznanie bliższe nie ujmuje, powiększa dla niéj szacunek i uwielbienie.
— Daleko już w nich zaszedłeś? — spytał przybyły wesoło.
— Ja? powiększyć się nie mogło co odrazu było największe, — odpowiedział Oktaw spuszczając oczy. — Aniołów się nie poznaje, one się objawiają odrazu.
Zbliżając się do dworku Żelizów, rozstali się z sobą przechadzający, a Oktaw zamiast powrócić do domu, powlókł się zatopiony w myślach znowu ku murom jezuickim zwykłéj swojéj przechadzce.
Wieczór jesienny cichy był i majestatyczny, liść suchy z drzew opadły szeleściał już pod nogami, a dymy miasteczka i wonie pól zżętych swobodnemi strumieniami płynęły w powietrzu. Gdzieniegdzie wśród pożółkłéj trawy wykwitał obałamucony ciepłem kwiatek nieostrożny w drugą uwierzywszy wiosnę; na drzewach zwarzonych lekkim mrozem zielone liście okrywały się najrozmaitszemi barwami kolorującemi malowniczo lasy oddalone. W ruinach pusto było i cicho, świegotały tylko wróble i stado kawek z krzykiem obsiadało kopułę kaplicy na któréj obrały sobie siedlisko.
Niekiedy w głębi murów olbrzymich niewytłumaczony szelest i stuk, zwiastował że i tam już zwierzęta zajęły miejsce ludzi, gospodarząc swobodnie na zwaliskach.
Oktaw szedł oglądając się jakby żegnał te miejsca które dlań były wspomnieniem zarazem drogiem i przykrem; zatrzymał się przy złomie muru pod którym przebyli ulewę, potem ścieżką wązką puścił się na polankę ku mogile i opuszczonéj chacie strażnika.
Gęste zarośla leszczyny, przez które przechodził, opadłe z liści, smutnie teraz stały z nagiemi i połamanemi gałęźmi, gdzieniegdzie puste dźwigającemi gniazdeczko. Goście tych gęstwi opuścili je z liśćmi, i polecieli szukać cieplejszych kryjówek lub jaśniejszego nieba.
Wychodząc na pólko, Oktaw drgnął widząc w progu chaty siedzącą postać białą w któréj poznał Andzię. Trochę już dawno się nie widzieli, a biedne dziewcze tak było zamyślone i smutne, że przychodzącego nie rychło dostrzegło.
Szelest kroków zdradził Oktawa, Anusia podniosła głowę, spojrzała, ale nie podbiegła ku niemu i pozostała tak nieruchoma z wlepionemi w niego oczyma.
— Dobry wieczór moja Andziu! — rzekł dosyć chłodno ale z wyrazem niepokoju przybywający.
— Dobry? ja nie wiem! powinien by być dobry kiedyście przyszli do mnie, ale na duszy mnie nie dobrze wcale, — chora jestem... smutna...
— Co ci jest? powiedz, — odezwał się siadając przy niéj chłopak.
— Albo ja wiem! czuję się inną i dziwuję sobie..... Dawna Andzia dzika i pusta, i nowa którą uczą pokory, skromności, posłuszeństwa pogodzić się z sobą nie mogą. Jakże chcecie? kilkanaście lat byłam czem mnie Bóg stworzył, a dziś każą mi zostać inną... tak nagle, tak dziwnie inną... w głowie się pomieszało! Tyle mi rzeczy razem powiedziała panna Adela... kochać, nie wolno, śmiać się nieprzyzwoicie, chodzić saméj niebezpiecznie, patrzéć nawet na mężczyzn trochę grzechem... a wciąż pracować, a zawsze się modlić!... nie! ja tego życia nie rozumiem...
I powoli głowę pochyliła na ramię Oktawa.
— Zkąd chcesz weź życie, — odezwała się pocichu, — zawsze ono tak nie do rzeczy jak było... wolałabym była zostać jak mnie stworzył Pan Bóg i wykołysał duch matki, teraz jestem gorzéj niespokojna i może nieszczęśliwsza. Przynajmniéj miałam tę pociechę, żem sobie szydziła z ludzi, z siebie, z całego świata, a dziś — i tego nie wolno...
— Prawdziwie, nie poznaję cię Andziu, — rzekł Oktaw.
— A! a! boście téż długo nie przychodzili tutaj, a ja codzień... codzień i zawsze na próżno... i stęskniłam się okrutnie. Co z tego mojego kochania, — dodała powoli, — nic — nic... wy mnie nie możecie kochać nigdy... ja to widzę i nie chciałabym w to uwierzyć i muszę.
— Zkądże to znowu?
— Mam oczy dobre... i jestem zazdrosna, śmiejąc się boleśnie odezwała Andzia.
— Zazdrosna? o kogóż?
— Nie domyślasz się paniczyku?
Oktaw zapłonił się w ciemności.
— Tak! tak! a gdybym na was nie patrzała zbliska, przeczułabym zdaleka... i jakże mnie biednéj stanąć obok niéj! O! nie! nie! to darmo.
To mówiąc zamilkła i łzy potoczyły się po jéj twarzy.
— Śni ci się Andziu, nie wiesz co sama — przerwał chłopiec, — jakżebym ja mógł pomyśléć o niéj?
— Człowiek jak drzewo zawsze strzela do góry, — odpowiedziała Anusia, — ja ku tobie, ty... ku niéj... bijemy się ku słońcu, oboje może daremno. No! tobie jeszcze choć pomyśléć można, a Andzi?..... Ja dla was zabawką tylko..... gorzej, może już ciężarem.....
Oktaw był milczący.
— Któżby się do ciebie nie przywiązał, — rzekł po chwili, — zkąd ci te myśli dziwne... ten smutek niepotrzebny?
— Zkąd! ot tak, wiatr je nosi po polu, — odezwała się smutno. — O jednych się obije i nie przejdzie do głębi, drugim do środka się ciśnie. Wy jedziecie, a pytacie się czemum smutna?
— Ale powrócę, — rzekł chłopiec.
— Kiedy? i jakim?... do panny Adeli możecie posłać pismo, do mnie... nie zamarzy się wam nawet... Czemu wy tam tak często przy niéj? co wy jéj tam czytacie? na co patrzycie jéj w oczy? co szepczecie z sobą... na co ona mnie was odbiera, — coraz żywiéj poczęła Andzia, — mało jéj świata? ja mam jednego i tego mi chcą wyrwać! Ale ja nie dam!
I wstała podnosząc zaciśnioną rękę do góry.
— Co ci się dzieje Anusiu! — rzekł przestraszony Oktaw, — zkąd ten niepokój nagły? dlaczego mi nie wierzysz?
— Bo patrzę i mam oczy! a ona straszna... kogo zechce oplącze słówkiem i wejrzeniem, umie spojrzéć i mówić i milczéć... ja tylko gniewać się potrafię i męczyć...
I zamilkli oboje, a dziewczyna znowu przybliżyła się ku niemu i głowę zwiesiła na jego ramieniu.
— Nie prawda? — spytała, — szalona jestem! toż to może ostatnia w życiu godzina, a ja sobie ją truję i was męczę! poco myśléć o tem, co poza nami i gdzie daleko? Jutro..... no... to się umrze i wszystko zapomni, a dziś jeszcześ ty mój paniczu!
I objęła go rękami z czułością.
— Jakbyś ty chciał a pozwolił, jabym tam poszła za tobą gdzie ty pójdziesz? Ja się nie boję ani wielkiego miasta, ani ludzi ani drogi dalekiéj... Jestem prosta dziewczyna i wytrzymam słotę, zimno, głód, a ludziom umiem się obronić.
— Cóż za myśl szalona..... cóżby powiedzieli?
— Ludzie! niechby sobie gadali na mnie... Ale prawda, — dodała, — na was! niechcę!! nie! trzeba tu zostać i schnąć powoli... i tak żyć jak się żyło dawniéj lat tyle...
— Inaczéj Andziu? — przerwał Oktaw — potrzeba się uczyć, modlić i wierzyć mi... a być spokojną.
— Jacyście wy wszyscy spokojni!! uśmiechnęła się dziewczyna, — prawda, na was patrząc, pomyślałby kto żeście szczęśliwi, że wam nic nie dolega, że nie znacie ucisku serca i nie bijecie się z sobą... Nauczyli was z młodu wszystko w sobie chować i nic nie pokazywać... ale ja tego nie umiem i nie potrafię... kłamać nie chcę i nie będę... jak mi się na łzy zbierze to płaczę, jak na śmiech to szaleję, i nikt mnie nie przerobi...
— Kto wie, — odezwała się po chwili, — jak wy pojedziecie, ja tę naukę porzucę, mnie to nudzi i męczy. Panna Adela dobra, serdeczna... ale i jéj nie cierpię... lękam się... i... mówić z nią jak chcę nie mogę szczerze, ani płakać, boby się śmiała z szalonéj Andzi.
— Więc cóż poczniesz?
— Co? znowu swobodna sobie pójdę błądzić po miasteczku, śmiać się, drwić z ludzi i biesić ich jak się wystroję, żeby się patrząc wściekali...
— Doprawdy, nie poznaję cię, — przerwał jéj Oktaw, — byłaś już spokojniejszą i lepszą, a dziś?
— Dawny giez mnie ukąsił, nieprawda? łzy z oczów płyną, serce się krwawi, a na śmiech szalony się zbiera? wszystkiemuście wy winni! Po co tam chodzicie, a patrzycie na nią, a modlicie się do niéj wzrokiem jak nigdy do mnie. Patrzałam nieraz przez szparę, jak wy przed nią stoicie... tam to widać kochanie, a ze mną bawicie się jak z pieskiem... i rzucacie jak pieska...
I znowu się na łzy zebrało biednéj dziewczynie, ale je otarła fartuszkiem żywo i chmurne wejrzenie Oktawa przestraszyło ją.
— Nie! nie! nie słuchaj, — rzekła, — niewiedziéć co plotę! żartowałam z was... chcecie bym była wesołą, zaśpiewam, potańcuję, tylko nie tak patrzcie na mnie i nie tak mnie żegnajcie chłodno... powiedzcie mi dobre słowo, to je sobie schowam i nosić będę do waszego powrotu.
— Cóż kiedy mi nie wierzycie, — rzekł Oktaw zmieszany — prześladujecie mnie Adelą... wymawiacie co nie jest... sam nie wiem jak cię przekonać.
— Już to źle kiedy słowami przekonywać potrzeba, — przerwała Andzia, — jabym po oczach poznała, gdyby co w sercu było... Macie trochę litości, a zresztą... miło wam przytulić się do Andzi, bo komuż nie słodko jak go kochają, ale...
— Nie wierzysz?
— Nie wierzę! nie!
— Cóż ja na to poradzę!
— Wy! nic! a Pan Bóg chyba!
Łzy, wymówki, zgoda i znowu wyrzuty, mieniały się tak w téj rozmowie dziwnéj a wiecznie jednéj od tylu lat tysiąców. Poznał Oktaw, że biedne to serce dręczone było zazdrością, która co chwila wybuchała, a sił nie miał by ją rozproszyć bo w duszy czuł się winnym.
W istocie, zbliżenie się do Adeli odrodziło w nim naprzód uwielbienie dla niéj, potem tę miłość czystą i wielką, która raz tylko w życiu jaśnieje, i wedle piersi na jaką padnie, jest jak owe ziarno przypowieści wyrastające na drzewo rozłożyste lub ginące marnie. Na chwilę Oktaw dał się był uwikłać uściskowi Andzi i namiętności jaką w nim wzbudziła, ale tracąc ją z oczów, wracał do jaśniejszego obrazu Adeli, i klękał przed nią w ciszy serca.
Gdybyśmy policzyli ile w życiu przechodziemy kolei różnych, nim staniemy na drodze, którą późniéj lub przywiązanie lub nałóg nas pędzi... ileżby niedonoszonych uczuć i w zarodku umarłych myśli złożyło się na żałobny ów różaniec! Probujemy na wszystkie strony — zaglądamy w serc wiele, ważym, słuchamy, często postępujemy kilka kroków i niewiedziéć dlaczego stajem lub zwracamy się wstecznie. Ze straconych chwil takich składa się większa życia połowa... młodość szafuje niemi, i drze te próby nakreślone niedbale, na starość już człowiek nie ciekaw i idzie prosto gościńcem nie zwracając się na boczne ścieżynki.
Oktaw był jeszcze w téj życia porze, w któréj sam urok nowości pociąga na wszystkie strony, — żałował stracić Andzi i nie chciał się wyrzec ideału Adeli, a przypadek zasiał w nim jeszcze jedno uczucie niezdrowe i trawiące, obudzając chciwość.
Spowiedź Poronieckiego, opowiadanie jego o skarbach pojezuickich, przemówiły do wyobraźni młodego chłopca, i powlokły za sobą całe pasmo marzeń niedorzecznych. — Dotąd opierał się na pracy, teraz począł myśléć o bogactwie które mu przyjść miało jako dar nieba i wykupić życie od trudu. Chodziło tylko o to, by znaleźć ów mur ukryty w gruzowiskach, przebić jedną ścianę i zdobyć nieużytecznie leżące stosy srebra i złota. Chorobliwie i gorączkowo marzył o tem Poroniecki i zaraził tego, którego młodość obrał sobie za pomocnika i spólnika.
Biedny Oktaw, któremu dotąd życie płynęło bez wielkich wzruszeń, na progu prawie z dzieciństwa wychodząc, znalazł się opanowany zarazem miłością Andzi natrętną i dziką, urokiem Adeli i marzeniem bogactw, które nań spaść miały. Silniejszego by to zwichnęło, cóż dziwnego że wątła istota nie wiedziała gdzie się obrócić i co począć z sobą.
Gdy po owéj schadzce wieczornéj cały jeszcze przejęty i rozdrażniony powrócił do spokojnego dworku, a staruszka matka całując go w czoło przyszła go w progu powitać, tak był dziwnie nie swój i pomieszany, że to oka matki nie uszło.
— Co ci to jest? — zapytała pocichu.
— Nic... tak... nie czuję się zdrów, a wkrótce odjechać potrzeba.
— Oj nie! nie! moje dziecko, — potrząsając głową odpowiedziała matka, — my na ciebie patrzemy bacznie, tyś nie swój, niespokojny... a nic nie mówisz przed nami.
Stali na progu alkierza w którym stary Żelizo siedział sparty na poduszkach w swojem łóżku z głową na piersi spuszczoną. Ręce jego machinalnie przebierały różaniec, a usta modliły się pocichu.
Stary przeżegnał się po chwili i wyciągnął dłoń wychudłą do syna.
— Chodź tu dziecię moje, — rzekł łagodnie, — zbliż się do mnie, rzadko teraz jesteśmy z sobą... potrzebuję pomówić. Tyś mi nie swój — dodał, darmo byś chciał to wytłumaczyć, znać w poczciwéj i nieumiejącéj kłamać twarzy, jakąś walkę ciężką... komuż lepiéj jak ojcu zwierzyć się możesz, kto lepiéj ci życzy? Nie obawiaj się surowości mojej, człowiek co żył i był ułomnym, zaboleje, przebaczy ale zrozumie i pocieszy. Wiem że każda spowiedź jest zbawienną. Pojmuję żeś musiał zetknąwszy się ze światem stracić spokój dziecięcy, tysiąc rzeczy wabi, pociąga, obiecuje, a wybór trudny i napój nienasycający... mów Oktawie, ja cię pewnie nie potępię, a będę przynajmniéj wiedział jak się do twego anioła stróża pomodlić?
W innéj chwili możeby fałszywy wstyd zamknął usta synowi, ale wzruszony był, przejęty, — cierpiał i potrzebował się wylać, gdy matka odeszła powoli powodowana instynktem jakimś; gdy stary Żelizo powtórzył mu: mów, — raz jeszcze, Oktaw się rozpłakał i począł szczerą spowiedź przed ojcem.
Przywykły był dawniéj nie miéć przed nim tajemnic, i lżéj téż mu było wypowiedziéć dziś choć się rumienił za to co w jego sercu się działo.
Żelizo słuchał spokojny, łagodny, zamyślony i brew tylko siwa zawisła mu nad nabrzmiałą od łez powieką. Miłość Andzi, urok Adeli, nawet marzenia o skarbach Poronieckiego, wyspowiadał przed ojcem, który mu słowem nie przerwał opowiadania. Jak dziecię przytulił się do piersi ojcowskiéj i kryjąc oczy, szeptał do dna wyczerpując dzieje swoje młodzieńcze...
I była chwila uroczystego milczenia, po któréj stary z uniesieniem ręce podniósłszy do góry, syna w czoło pocałował.
— Nie gniewasz się mój ojcze? — zapytał Oktaw.
— Nie... cieszę się, — zawołał stary, — bo ten co dla starego ojca niema tajemnic i nie wstydzi się powiedziéć co myśli, ma w sobie siłę która go w życiu od wiela zła obroni. Cieszę się twojem wyznaniem, choć smucę pokusami których doznajesz, boś zamłody jeszcze aby o swéj sile im podołać. Ale ufam Bogu że cię wesprze i podtrzyma... boś wart Jego łaski. Porzuć naprzód owe chorobliwe o skarbach marzenie, które gdybyś i zdobył jakże czystem sumieniem używać ich potrafisz? Możeż człowiek posiadać uczciwie czego nie zapracował, co nie zapracowano dla niego, a na inny cel przeznaczono pierwotnie? W mojem przekonaniu nawet zdobywszy skarb, byłbyś tylko jego stróżem i przechowawcą, grosza z niego tknąć by się nie godziło, pocóż sobie kupować niepokój i głowę zaprzątać dziecinną jakąś zabawką? Twoja Andzia szalona... to szatan młodości co chce byś w kilku dniach pożrał przyszłość i zgubił duszę! Nie mówmy o niéj, uciec od biednéj jedyny środek, walczyć daremnie. Taka miłość wyczerpuje życie i zabija... Nie winię cię żeś podniósł oczy na pannę Adelę, żeś w niéj uwielbił wyższą istotę, ale jestli towarzyszka życia dla biednego jak ty chłopca który wszystko zdobywać musi i walczyć ze wszystkiem? Podkomorzanka szukać będzie dla niéj innego męża, a miłością kupisz sobie tylko daremną męczarnię. Ta wasza miłość, — dodał stary, — któréj teraz pełno w xiążkach i po ustach ludzi, nie dla nas biednych i ubogich którym dość Pana Boga i bliźniego kochać, a na czułości i rozpadania się serca i czasu nie staje... Świeci się to w początku życia i zdaje morską latarnią, a to błędny ognik co po morzu pływa i na skały prowadzi... Zresztą gdzie uczucie czyste, tam zła nie widzę... i nie chcę... słowem nawet dotknąć podrażnionego serca twojego... Tobie ztąd jechać potrzeba, — dodał stary, — powrócić do pracy i trybu zwykłego życia... zamęczysz się biedaku tu z nami. Ciężko mi rozstać się z tobą, bo dla mnie każda rozłąka grozi tem że może być ostatnią, ale dla twego dobra i spokoju potrzeba ci jechać, trzeba się oddalić... orzeźwić nauką i modlitwą.
I przycisnął znowu syna do piersi, a po chwili tak mówił jeszcze:
— Nie! nie zmarniejesz mój jedynaku kochany, Bóg cię pobłogosławi jak ja z łoża boleści błogosławię krzyżem świętym, bądź spokojny, otrząśnij się z troski próżnéj, wróć do nauki i pracy, a mary te czcze rozwieją się i przepadną.
Życie nie jest zabawką i ucztą weselną, jest przysionkiem świątyni w którym przygotowujemy się wnijść do przybytku pańskiego... niech w nim kupcy frymarczą, a gracze kości rzucają jeśli chcą, my wdziewajmy szaty świąteczne, obmywajmy się z prochu podróży i namaśćmy wonnościami, aby gdy podwoje otworzą, gdy próg przestąpić przyjdzie, być w gotowości stanąć przed arką w bieli, z czystemi usty i rękoma. Lata długie przechodzą jak oka mgnienie, spytaj mnie com je przebolał w zamknięciu, samotności i chorobie, a jednak wczoraj mi się zdaje co daleko poza nami zostało i ani wiem jakom spożył dni tyle.
Na te słowa pocichu weszła matka, a daleki dzwon kościołka zwiastujący Anioł Pański, przypomniał chwilę modlitwy wieczornéj i Oktaw po staremu ukląkł wraz z rodzicami przejęty, spokojniejszym się czując jakby brzemie wielkie spadło mu z piersi.
Stary Żelizo płacząc się modlił, ale wielka wiara nawet w chwili niebezpieczeństwa dla jedynego dziecka, dawała mu pokój wewnętrzny.
Dwoje ludzi których los na długo rozłączył i pchnął drogami różnemi, gdy się spotkają znowu, muszą w imie pamięci jak nowi sobie, rozpoznawać się wzajemnie i badać by przystać do siebie. To co w nich dawniéj było i pociągało ku sobie, czasem rozwija życie, niekiedy zaciera; zarody niewidoczne wyrastają, wreszcie sam wiek nowemi ich czyni.
Dla panny Podkomorzanki tak nowym był mąż którego nie znała tylko ze wspomnień kilku lat młodości, dziś zmieniony, zdziczały i już nieumiejący być nawet szczęśliwym... Nędza jednak i cierpienie nie uczyniły go złym, ale zrodziły w nim chorobę niewiary, szyderstwa, niepokoju i wystudziły miłość ludzi i łagodność.
Ona stosunkowo mniéj była zmieniona i podobniejsza do siebie; nie dała się ugiąć losowi, wierna charakterowi pozostała jeszcze taką, jaką ją znał Adolf gdy razem przechadzali się po kasztanowéj ulicy, a Franuś biegał przed niemi swawolny. Nawet przywiązanie jéj dotrwało do téj chwili żywe, niezachwiane i oparło się najstraszniejszéj próbie na jaką narażone być mogło, — nowemu z nim spotkaniu.
Ludwika przez warstwy kurzawy podróżnéj widziała jeszcze rysy dawnéj twarzy w mężu i w zwiędłem sercu, młodzieńcze... Całem jéj staraniem było teraz na ostatki dni zlać to wszystko czego brakło przeszłości, pokój, dostatek, swobodę... Ale życie dla niéj będące ideałem, człowiekowi temu co przywykł do miotania burzą, wystarczyć nie mogło. Jak lew co z okrętu wysadzony na ląd czuje pod sobą ruch fali i ustać spokojnie nie może, tak biedny ów człowiek wyżyć nie umiał w atmosferze cichéj domu, którego dnie płynęły zbyt jedne do drugich podobne, wśród ludzi którym jutro niczem nie groziło i nic nie obiecywało nad wczorajszego dnia powtórzenie. Przywykły walczyć, męczył się nieczynnością i dostatkiem, w opowiadaniu przygód szukając przynajmniéj téj przyprawy ostréj którą życiu daje niepewność jutra. Dla niego musiało nawet szczęście być dramatycznem i coraz nowem, a pokój stał za śmierć.
Tylko skarb ten jeszcze który mu zawsze tkwił w głowie i myśli, choć z nim taił się przed żoną i córką, gorączka złota długo marzonego dając mu zajęcie jakieś, wstrzymywała od odrętwienia i upadku ducha.
Wszystkie téż chwile wolne spędzał: na obrachowywaniu wedle powieści braciszka położenia zamurowanego skarbca, rozmowach o nim potajemnych z Oktawem, którego sobie przybrał za pomocnika i rozpatrywaniu się w ruinach.
Powieść owego wędrowca i zostawione przezeń papiery, dawały nadzieję odszukania zamurowanéj izby, były jednak niedostateczne do oznaczenia położenia w jakiem jéj szukać było trzeba. Braciszek opowiadał, że z celi rektora do któréj ich wprowadzano i gdzie im zawiązywano oczy, schodkami ciasnemi w murze spuszczali się na pięćdziesiąt stopni w głąb, poczem iść było potrzeba ciasnym korytarzem w prawo, kilkakroć w różne zwracając strony zniżając i podnosząc, aż nareszcie po dziesięciu stopniach dochodziło się do drzwi skarbca nizkich i wązkich. — Nakreślony planik w kilku miejscach wskazywał wgłębiania w murze, framugi, i rozmaite skazówki dobrze do rozpoznania miejscowości pomagające.
Gdy Poroniecki przybył na miejsce, spodziewał się łatwo rozpoznać celę rektorską lub dowiedziéć o niéj z miejscowego podania, ale nikt w Kaniowcach nie pamiętał jezuitów, część klasztoru leżała w gruzach, a z kilku mieszkań większych, bardzo do siebie podobne wschodki w murach wiodły na różne strony. Punkt więc wyjścia stanowił główny cel poszukiwania. Wedle wszelkiego podobieństwa, zdawało się że cela rektorska wraz z paradniejszemi izbami musiała być gruzem przysypana i tym sposobem położenia jéj dojść było można chyba wypadkiem, a schodków owych trzeba się było dobijać kopaniem zwracającem uwagę.
Trafem w sieniach na probostwie w ramkach niegdyś za szkłem a dziś za kurzem tylko znalazł plan murów jezuickich z wyszczególnieniem przeznaczenia izb i sal kollegium. Łatwo było dostać ten ważny dokument od braciszka Dyonizego, bo ten do niego jako do jezuickiéj pozostałości, żadnéj nie przywiązywał wagi, i Poroniecki przekonał się że cela rektora w skrzydle gmachu dotąd stojącem się mieściła. Na miejscu wszakże nie znalazł w niéj żadnego w murze otworu i wschodów.
Poszukiwania dalsze stawały się prawie niepodobieństwem, — Oktaw ze swojéj strony dowodził, że cela rektora mogła być zmienioną dla niewiadomych powodów i że za cechę jéj przyjąć należało schodki w głąb w murze idące i liczbę stopni pięćdziesięciu.
Ale wschodków znowu takich w kilku miejscach było wiele, a liczba stopni wszędzie prawie zgadzała się ze wskazaną, daléj zaś w lochach i przejściach gubili się oba nic dojść nie mogąc.
Podkomorzanka po pierwszych dniach zaraz dostrzegła w mężu jakiejś tajemnicy któréj on w obawie tylko jéj śmiechu i niedowiarstwa wyznać nie śmiał, przechadzki jego do ruin, rysowanie planów, dopytywanie o jezuickie mury zwróciły jéj uwagę.
— Dlaczego cię tak te zwaliska obchodzą? zapytała go.
— Jak wszystkie ruiny pełne są wspomnień i w tak... pięknem położeniu... Co to za szkoda że tak opustoszone...
— Mówią dziwy o dawnym splendorze, — dodawała Podkomorzanka, — ale lud zwykł swoje podania stroić tak że z nich dojść prawdy niełacno.
Nazajutrz po wieczorze u Żelizów, Oktaw przyszedł do Podkomorzanki (bo ją tak zawsze jeszcze z nałogu nazywał), aby ją i Poronieckiego pożegnać. Zastał ich wszystkich razem w znajomym saloniku, gospodynię przy siatce, Adelę z xiążką, a Poronieckiego chodzącego wielkiemi krokami po pokoju. Uśmiech Adeli powitał go w progu, i rozbił się o smutek rozlany na jego twarzy.
— Co to pan tak nam żałobnie wyglądasz? odezwała się Podkomorzanka.
— Gdyby nic więcéj, to że wyjeżdżam... już dostateczne, — rzekł Oktaw.
— Ależ powracasz przecie.
— Zawsze rozstanie wesołem być nie może.
Adela podała mu rękę dziecięcą.
— Bądź choć pan nam wiernym, — rzekła, — bo doprawdy zaczynam się uczyć, że każdy odjazd przyjaciela grozi, że nam powróci obojętnym; nigdym się tego nie domyślała wprzódy, ale przykład p. Joachima...
— Młodsze serca nie tak łatwo ciepło tracą, — przerwała Podkomorzanka, nie prawdaż? a i panu Joachimowi za złe tego mieć nie można, bo cierpienie ostudza, on biedny niespokojny o córkę, stracił zięcia...
— Za to młode serca, — rzekł Poroniecki, — od lada płomyka się zapalają... i pan Oktaw nie jest wyjątkiem z powszechnego prawa.
— A to doprawdy już się nam pan na oczy nie pokazuj jeśli masz powrócić innym jak jesteś! — zawołała naiwnie Adela.
— Gdybym chciał zmienić się, nie potrafię, — rzekł Oktaw.
— Czyż może być, — dodało dziewczę — żeby człowiek tak był słabéj pamięci i miękkiego serca, — przecież papa i mama... takie przywiązanie to rozumiem!!
— Inne téż tego imienia nie warto, — dodała matka.
— A więc musisz odjechać mój młody przyjacielu, — odezwał się Poroniecki, — ależ przecie nie zabawisz tam zbyt długo?
— Prawie rok!
— To groźne! — rzekł stary, — rok młodości to więcej niż dziesięć lat późniejszych... uczucia są jak ciało w pewnem względzie, im młodsze tem rosną prędzéj, na starość już się kurczą jak my... Cały rok, to bardzo wiele!!
— A ja ufam poczciwemu Oktawowi, że o nas zapomnieć nie może.
— Gdybym tak ja mógł sobie pochlebiać, rzekł nieśmiało zwracając się ku Adeli Oktaw.
— Pochlebiaj pan sobie! — rozśmiała się Podkomorzanka, — pozwalamy, ale nie do zbytku.
Rozmowa przeszła w obojętną, a po chwili Adela opowiadając o swoich zajęciach przypadkiem wspomniała Andzię... i Poroniecki spojrzał na Oktawa z uśmiechem.
— Z początku szło mi z nią jak z płatka, mówiła Adela, — ale od niejakiego czasu humor i usposobienia jéj zmieniły się zupełnie, a od dwóch dni nawet wcale nie przychodzi.
— Znudziłaś ją może!
— Gdzieżtam, byłyśmy w największéj przyjaźni w początku, z dziwną łatwością uczy się wszystkiego, choć trzpiot i niespokojna... a Bóg tam ją wie co się z nią dzieje, ale w końcu oświadczyła mi, że chce wrócić do dawnego życia... Wy mówicie że na wszystko lekarstwo praca, a mnie nie — lepsze daleko latanie po borach i szalenie wesołe, człek się zadurzy, zaśpiewa, zamęczy, potem przynajmniéj zaśnie... a po waszem czytaniu i gadaniu jeszcze większy niepokój ogarnia. Żal mi serdecznie biednéj dziewczyny tak niepospolite Bóg jéj dał usposobienia, a umysł i serce tak harde, że ich ugiąć niepodobna.
— Nie trzeba się zrażać, — dodał Poroniecki, — kochana Andziu, nadto przywykła do swobody, człek się tego nie łatwo wyrzeka... ale powoli, łagodnie, cierpliwie.
— Doprawdy jestem téż z nią cierpliwą i staram być łagodną; choć to czysty ptaszek dziki którego trzymasz w ręku, głaszczesz, pieścisz i już zdaje się siedzi uspokojony, wtem gdy cokolwiek dłoń zwolnieje, fru! i poleciał w powietrze...
— No! to go drugi raz złapiemy, — rzekł ojciec.
Przy pożegnaniu Adela zarumieniła się mocno podając rękę Oktawowi, który ją chwilkę zatrzymał i wyszedł z oczyma mokremi jakby ją rzucał na zawsze.
Poroniecki przeprowadził go do ganku.
— A cóż? — spytał, — skarby nasze... czy mam odłożyć poszukiwania, czy sam powoli się grzebać?
— Ja tu nie na wiele się panu przydam, — odparł Oktaw, zdaje mi się że innego pomocnika przybrać wypadnie, a na tak lichego jak ja nie rachować!
— Widzę żeś już zrażony — rozśmiał się stary aktor — jak to widać żeś nie żył... a jeśli znajdziemy?
— Szczęść Boże!
— Wyrzekasz się części na siebie przypadającéj?
— Z ochotą, byle komu innemu na dobre posłużyła.
— A ja nie rzucę tego tak łatwo! za cóż skarb ma gnić w ziemi... Ale tobie co innego na myśli inne skarby i zdobycze...
I uśmiechnął się siadając na ławce na któréj posadził przy sobie Żelizę.
— Cóż wasza Andzia? — zapytał patrząc mu w oczy.
— Posłuchałem waszéj rady, uciekam, — rzekł Oktaw, — nie widuję jéj prawie.
— Rozumiem, — smutnie dodał Poroniecki, — i wiele ich jeszcze przejdzie przez serce twoje, nim się ono zamknie jak przekwitły kielich rośliny... Bądźże zdrów i powracaj nam weselszy.
To mówiąc z uczuciem pocałował go w twarz i dodał.
— Kocham cię mój młody przyjacielu... może w tobie młodość moję... ale mi przykro się rozstać... pamiętaj o nas... Skarb jeśli odkopię, zawsze na twoje usługi.
— Prawdziwym skarbem mi będzie, jeśli pan zechcesz mi tę przyjaźń zachować, — a cobym ja robił ze złotem, któreby mnie tylko nabawiło gorączką i strachem?...
— Gorączką? strachem? — powtórzył zamyślony Poroniecki — któż wie, masz może słuszność... mnie sama jego nadzieja truje spokój któregobym mógł użyć... A gdybym i ja to dziwactwo odepchnął? ale nie! nie! ty masz słuszność odpychając skarby które ci młodość zastąpi, dla mnie już w ziemi szukać potrzeba nowego celu życia i nadziei...
Wymówił to smutnie, przerywanym głosem i ścisnąwszy rękę Oktawa, szybko zawrócił się do pokojów.
Dość smutno było w miasteczku, i choć Referendarz powrócił wkrótce z Warszawy zniechęcony przyjęciem jakiego tam nie doznał, utrzymując że teraz i w tem mieście żyć już nie było można, choć pan Joachim zamieszkał znowu; a Poroniecki powiększył liczbę członków towarzystwa Dworkowéj uliczki, — wszyscy po staremu chodzili każdy w swoję stronę, szpiegując się wzajemnie, śmiejąc potrosze z siebie i niewiele sobie przydatni.
Pan Joachim zaczął znowu nosić xiążki z biblioteki probostwa i polować z Parolem, Szambelan toczył i grał na klawicymbale, Referendarz czytał gazety wyciągając z nich wnioski głębokie, Żelizo się modlił, Malutkiewicz dzieci uczył i Senekę tłumaczył, a Andzia latała ze śmiechem i śpiewką rzadko zaglądając do dworku pani Poronieckiéj, u któréj mimo przybycia męża nie było lepiéj i weseléj niż wprzódy.
Zdziwiła mocno Podkomorzankę zmiana jaką dostrzegła w Wielicy i nie wiedziała dobrze czemu ją przypisać, domyślając się tylko że Poroniecki mógł być temu przyczyną. Ceniąc pana Joachima, uczuła to mocno, że się na biednym jéj mężu nie poznał i zdawał się stronić od nich dla niego; przykro jéj też było wyrzec się myśli którą już raz przypuściła, że los Adeli powierzy kiedyś Wielicy. Małżeństwo to zdawało się jéj nietylko stosownem, ale może najstosowniejszem... nie mówiła z nikim o swoim projekcie, ale pielęgnowała w Adeli szacunek i przywiązanie, którego zaród postrzegła.
Tymczasem pan Joachim powróciwszy, zdawał się dworku unikać umyślnie, przestał stołować się u Podkomorzanki, pokazywał rzadko, i Adela nie okazała tak wielkiego wrażenia ani żalu, jakich się matka spodziewała.
Po kilka dni nie było go widać, a przyszedłszy, szukał zaraz powodu by się oddalić.
— Juściż musi tam być powód jakiś! — mówiła w sobie Poroniecka, — i trzeba żeby mi się wytłumaczył.
Przez kilka dni odprawiała straż niespokojna w ganku aby złapać Wielicę, ale jéj się to długo nie udawało, nareszcie pochwyciła go odnoszącego xiążki na probostwo.
— Stójno pan, — rzekła, — choć ten raz musisz wstąpić do mnie, mamy z sobą do pomówienia.
— Jestem na rozkazy, — odpowiedział grzecznie trochę zmieszany Wielica, w którego stroju opuszczonym i twarzy nagle postarzałéj i bladéj, widać było trawiący go smutek.
— Chodź pan i siadaj tu przy mnie, — zawołała Podkomorzanka, — musimy się przecie rozmówić, — od powrotu ze wsi nie poznaję go i nie mogę się domyśléć powodu dla którego stronisz od nas, trzeba żebyś mi szczerze powiedział co to jest?
Wielica zmieszał się trochę.
— Ale nic a nic, — rzekł.
— Nic? dajże pokój udawaniu i zostaw dla innych komedją grzecznostek, bądźmy z sobą otwarci... Ja znajduję że w życiu przynajmniéj połowa fałszywych położeń i niewygodnych stosunków oszczędza się szczerością i porozumieniem choćby przykrem zrazu. Mów mi proszę co ci jest i dlaczego zmieniły się nasze stosunki...
Pan Joachim powiódł ręką po czole uśmiechając się smutnie.
— Chcesz pani bym mówił, choć spowiedź będzie przykra i wstydliwa dla mnie?
— Zakryj oczy i spowiadaj się, nic nie pomoże.
— Lepiéj późno niż po czasie pomiarkować się i ocenić położenie swoje. Zdaje mi się żeś pani dostrzedz musiała, jak niewłaściwie zachciało mi się grać rolę młodego człowieka..... w samą porę obejrzałem się i zląkłem...
— Widzisz pani, — dodał, — jaka to tam odrobinka życia tylko świeciła we mnie, kiedy kilka tygodni smutku i pracy już mnie starym uczyniły...
— Biedny mój przyjacielu, zdaje mi się że przesadzasz.
— Nie pani, — obawiałem się jesiennego bezrozumnego przywiązania, a postrzegłem że serce bije jeszcze choć ostatkiem, i wolałem cierpieć niż uwikłać kogoś w mój los, który już się zmienić nie może.
— Więc to powód? — spytała gospodyni, po prostu pokochałeś trochę Adelkę i zląkłeś się, nieprawdaż? Ale czego?
— Spójrz pani na mnie? możebym jeszcze kochać potrafił, ale mogęż obudzić przywiązanie jakiego młode potrzebuje serce? Młodości którą nic nie zastąpi, nie mam niestety, a bez niéj i chwila szału co się szczęściem zowie, niepodobna. Nie jestem znowu do tego stopnia samolubem, żebym sobie chciał drugich poświęcać.
— Ale dlaczegóż koniecznie sam chcesz być sędzią w swéj sprawie?
— Bo inni widzą twarz tylko, a nie mogą zajrzeć w serce; każdy omylić się może, ja niestety — nigdy!
— A przecież na chwilę...
— Zgrzeszyłem! przyznaję... ale możnaż się oprzeć nadziei która powraca opuściwszy nas na długo... Potrzeba było nieszczęścia córki mojéj, ostygnienia, oddalenia aby do rozumu powrócić.
— Kto wie czyś waćpan nie nadto rozumny i nie nazbyt chłodny, — zawołała Podkomorzanka. To tylko dobrze że nie inny powód was odemnie oddala, bałam się jakichś uprzedzeń, szczerze mówiąc, myślałam że od mojego męża uciekasz... Wy wszyscy na nim się nie znacie... to serce zacne i człowiek duszy hartownéj.
— Biedna moja Adela, — dokończyła wzdychając Podkomorzanka, — bardzo mi tu po panu tęskniła i do dziś dnia ma żal do niego, żeś nas tak opuścił.
Wielica zamilkł i spuścił głowę, w tem drzwi od pokojów otworzyły się, i ta o któréj mówiono, wysunęła się na ganek smutna jakaś i zamyślona; spojrzała na pana Joachima i zatrzymała w progu tak się jéj wydał dziwnie postarzały i zmieniony. Iskierka uczucia odmłodziła go na chwilę, cierpienie złamało nagle, przed kilku tygodniami prawie młody, teraz był starym i do siebie niepodobnym.
— Mój Boże! co się to z nim stało? — pomyślało dziewczę, — biedny człowiek, jakże on głęboko cierpiéć musiał i wiele przeżyć w krótkim czasie.
— Wyglądasz pan jakbyś był cierpiący, — odezwała się do niego nieśmiało.
— A jednak nic mi nie jest, — rzekł Wielica, — tylko starość przychodzi i zagląda w oczy.
— Starość?
— Tak, piąty krzyżyk! — dodał pan Joachim.
— Czyż to być może?
— Na nieszczęście metryki świadczą.
— Powinienbyś pan jak Referendarz postarać się o perukę i kosmetyk jaki... widzisz pan jak on świeży i odmłodzony z Warszawy powrócił... a pan trochę się dobrowolnie opuszczasz, jesteście przecie jednego wieku.
— Ale pozwól pani bym się w jednym rzędzie z tym znakomitym mężem stanu i politykiem nie stawił, — zajęcie dyplomacją ma to do siebie, że wybornie konserwuje, świadkiem xiążę Metternich i Taleyrand, ja zaś nigdym się temu nie poświęcał.
Na tym żarcie Wielicy który się zabierał do odejścia, skończyła się rozmowa i nasz pustelnik uciekł do swéj kryjówki.
A Adela? spytacie może: — ona sama spełna nie wiedziała jakie w niej uczucie obudził zrazu pan Joachim i pokochała go więcéj przyjaźnią dziewczęcia niż miłością młodzieńczą; odsunięcie się jego zasmuciło ją, dotknęło przykro nie zatruwając życia. Powiedziała sobie, że musiała zasłużyć na to co ją spotkało, a może młode i gorące wejrzenie Oktawa zatarło wrażenie pierwsze. Z nim było całkiem inaczéj, czuła się wyższą, silniejszą, i obchodziła się jak z młodszym od siebie, choć lata ich były równe. Odjazd jego zostawił po sobie wszędzie próżnię i tęsknotę, a w jéj sercu nie mniejszą niż gdzieindziéj. — Gniewała się trochę na siebie, że jéj go brakowało, ale czuła że żal było tego promyka młodości, który życie smutne ich rozjaśniał.
W dworku Żelizów, u pana Joachima, u Podkomorzanki po odjeździe młodego chłopaka, smutniéj się zrobiło, dnie stały dłuższe i głos ten świeży i uśmiech wesoły przypominał się co chwila. W nim jednym wśród tych ruin i w Adeli tylko było życie, reszta ludzi tlała niedogorzałym ogniem którego nie miała już czem podsycić. Nawet Szambelan lubił młodego chłopca i szukał jego towarzystwa, odgrzewając się w niem jak przy słońcu.
Teraz znowu powracało wszystko do dawnego trybu jednostajnego, i nic nie ożywiało uliczki na którą rzadko wyjrzała główka Adeli smutnéj także i w pracy szukającéj roztargnienia. Spotykali się mieszkańcy Dworkowéj uliczki, kłaniali sobie, mijali obojętnie, zajmowali sobą na chwilę i musieli szukać jakiejś zabawki aby ciężko wlokący czas zabijać. Nikt z nich nie miał celu wyraźnego przed sobą, myśli niedopiętéj a koniecznéj, mety do którejby szedł jeszcze, — każdy zdawał się czekać rychłoli mu trumnę przywiozą i położyć się w nią każą.
Trudne zaprawdę jest całe życie człowieka, ale dla większości ludzi niema cięższego zadania nad tę resztę żywota z któremi niewiedzą co począć. Przychodzi chwila w któréj się skończyło wszystko, mało do czego czuje się już zdatnym, mało czego pragnie, a ostatek dopalających godzin staje się ciężarem nieznośnym.
U naszego ludu obarczonego pracą, a jak młodość i dzieciństwo nielitościwego czasem, gdy starzec nieużytecznym w chacie się staje, bierze torby i idzie po żebraninie śpiewając pieśni, lub w alkierzu dzieci kołysze do najlichszych używany posług. Na świecie jest trochę inaczéj, ale niewiele lepiéj, dzieci wyrosną, potrzeba im oddać majątek, dwoje starych jedzie pod kościół, zasiada w ubogim dworku i dożywa dni swoich na pustyni. — A cóżby poczęli wśród ludzi krzątających się jeszcze i żywych? wśród gwaru walki i zapasów do których sił nie starczy potrzebujący spokoju, wytchnienia i przed snem mogiły odpoczynku i rozmyślania?
Z tych wszystkich których tu poznaliśmy biednych rozbitków, dwom może tylko znośniejszem było życie, i to tym właśnie, którzy pozornie zdawali się najnieszczęśliwsi. Stary Żelizo ani narzekał, ani się nudził choć leżał w łóżku bezsilny, karmiła go modlitwa i rozmyślanie, a gdy pozostawały godziny swobodne, zwoływał dzieci z ulicy wabiąc je łakociami i nauczał katechizmu, rozpowiadał dzieje święte, czytał im ewangelją... Równie ubogi i niemniéj biedny na pozór Malutkiewicz miał przed sobą zawsze tłumaczenie Seneki, a po obiedzie urządzoną przez siebie szkółkę.
Ani muzyka, ani tokarnia nie wystarczały Szambelanowi, zmuszonemu nieraz uciekać się do czczéj gawędki z panią Farfurską i szpiegowania sąsiadów lub zbierania małych ploteczek. Ciężarem był sobie i rzadko drugich zabawiał.
Pan Joachim czytał i myślał, ale ta praca milcząca nie miała celu, zastosowania, i szła marnie bez pociechy wewnętrznéj dla niego, była to rozrywka jak inne niekiedy nużąca, przesycająca, niekiedy budząca ciekawość, a w ostatku wyczerpująca siły daremnie, bo zwrócona tylko do siebie. Nigdy téż nie poprzestawał na tem co badał i nad czem pracował, zmieniał przedmioty i szukał w nich podrażnienia ciekawości, rozbujania wyobraźni lub pastwy dla mizantropji.
Nie mówię już o Referendarzu i dostojnéj jego siostrze, która z nim i z całym światem potrzebowała prowadzić wojnę aby wyżyć...
Nawet Podkomorzanka czuła ciężar godzin, choć dla niéj dziecię wskazywało cel życia; zmiana w jéj losie zaszła, zbliżenie poufałe do człowieka którego nieznała prawie, niespokój o niego, potrzeba zbadania na nowo charakteru tego, nużyły ją i wątliły. Ale w tym domu szczebiotanie Adeli i młodość jéj, świeciła jak lampa wonna u ołtarza; rozpogodzone czoło dziecka rozjaśniało oblicze rodziców, a dwie jéj rączki łączyły nowe choć tak dawne małżeństwo. Poroniecki zapomniał o swych skarbach, o przeszłości chmurnéj i dumał o dziecięciu, którego jutrem się niepokoił. — Ciężkie i tu przychodziły godziny, gdy zdziwiona Podkomorzanka z podziwieniem znajdowała w mężu tak różne od swoich pojęcia, że nie wiedziała jaką przyjść drogą do wytłumaczenia ich sobie. A gdy po łagodnym sporze oboje małżonkowie zostawali każdy przy własnem zdaniu, na długi przeciąg czasu wstrzymywało to ich od szczerszych wyznań i zwierzeń. — I tu resztki tylko były życia.
Po odjeździe Oktawa przekonawszy się że sam nic nie pocznie dla wyszukania swych skarbów, Poroniecki pomyślał o przybraniu sobie towarzysza i pomocnika. Długo wahał się z powierzeniem tajemnicy, aż wreszcie wybór padł na pana Joachima. Z myślą tą udał się Poroniecki do niego i znalazł przy jesiennym kominku z xiążką w ręku i wiernym u nóg Parolem.
Powitali się dosyć chłodno.
— Pan czytasz a czytasz, — rzekł przybyły.
— Trzeba coś robić przecie, — odpowiedział pan Joachim, — oczy mam zdrowe, myśl niezajętą... czasu wiele zechcę.
— Mnie nawet czytanie nie zajmuje... żyłem zawsze życiem czynnem, przywykłem do pracy cielesnéj, odpoczynek mnie zabija powoli. — Znasz pan życie moje? — spytał w końcu.
— Trochę, — odpowiedział Wielica.
— Chciałbym żebyś je bliżéj i lepiéj poznał, — dodał Poroniecki, — bo chcę panu ofiarować dziwną współkę.
Wielica zdziwiony nań patrzał.
— Słucham, — rzekł z uśmiechem, — ale do czegóż ja komu przydać się mogę?
— Zobaczysz pan, naturalnie, — dodał Poroniecki, — jeśli się ofiara moja nie zda, dasz mi słowo, że tajemnicę dochowasz przy sobie.
Tu rozpoczął dzieje swéj podróży i historją braciszka i skarbów, ale gdy najżywsze spodziewał się obudzić zajęcie, postrzegł tylko w panu Joachimie utrudzenie i niewiarę..... myśl zdobycia skarbów nie ożywiła go wcale.
— Nadzwyczaj ciekawa historja, — rzekł wysłuchawszy Wielica — ale czyż istotnie pan chcesz poszukiwać tych jezuickich skarbów?
— Jakto? a pan?
— Jabym dla nich kroku nie zrobił, — odparł Wielica, — pytam się pana co mi dać mogą pieniądze? Mam ciepłą chatę, xiążki i na pogrzeb grosz dostateczny; coby mi przy było z pomnożeniem majątku? Trochę kłopotu tylko. Stroić się nie umiem, wygody do jakich przywykłem mam, córka moja wyposażona i bogata, ja przyjemności życia które kupować potrzeba nie cenię — cóżbym począł z beczką złota? Pytanie jeszcze czybym jéj na złe nie użył.
— Dlaczegóż nie zdobyć dla drugich, jeżeli nie dla siebie?
— Pan wierzysz w to że pieniądz jest pożytecznym? Niczem trudniéj zarządzić jak tem narzędziem uniwersalnem które często zda się na dobre, a prawie zawsze jest szkodliwe. Ubóstwo jak cierpienie pobudza, zamożność odrętwia i paraliżuje...
— Chyba nie wierzysz pan w moję powieść?
— Najzupełniéj, wierzę w to nawet, że wyszukaćby można i wnijścia do zaklętego lochu i zapleśniałych murów... ale zarazem ileżby się kupiło zazdrości, ile obudziło chciwości, na ile naraziło prześladowań, a utratę spokoju nagrodziłyżby pieniądze?
— Tak, ale mielibyśmy przedziwną zabawkę i namiętne zajęcie! — zawołał Poroniecki, a tego nam tu wszystkiego braknie jak sam przyznasz...
To mówiąc Poroniecki dobył z zanadrza swój pugilares, i rozłożył papiery przed Joachimem, usiłując go spokusić autentycznością notat braciszka, planów jego i wielkiem podobieństwem, że zamurowany loch da się odszukać.
Wielica przystąpił z uśmiechem, obejrzał z zajęciem, ale odstąpił chłodny powtarzając:
— Dziwi mnie że pan marzysz o tem, jabym nie umiał już serca do tego przyłożyć.
— Ale cóż poczniemy? — zawołał stary aktor... przecież zająć się potrzeba, robić coś musimy... a w bezczynności na tem bezludziu i pustyni wyżyć niepodobna...
— Nie licząc dni, nie szukając wrażeń, nie tworząc sobie celów niedostępnych, jak zegar idący regularnie a ciągle, przecie dobijem się do tego że wagi wyjdą i sprężyny staną.
Znużonym spoczynek choć długi i jednostajny, może być znośnym przecie, ale wpośród nich młodéj istocie pragnącéj życia i zmuszonéj drętwieć w atmosferze ciężkiéj i duszącéj, trudno wytrwać cierpliwie. Życie téż Adeli wśród tego kółka pustelników odgrodzonych od świata i okręcających się w sferze maluczkich zajęć powszednich było nieustanną ofiarą. Co krok spotykała ostudzające jakieś przekonanie, chłodną niewiarę lub szyderstwo i zimny całun prozy. Nawet gorące przywiązanie matki nie umiało rozgrzać dziecięcia, które przy staréj babce roiło przyszłość jakąś, a dziś zdawało się jéj pozbawione na zawsze.
Z początku zajęcie się Andzią, przechadzki i rozmowy z Oktawem utrzymywały ją wesołą i ożywioną, teraz gdy uczennica uciekła od niéj, młody towarzysz odjechał, została sama wśród starszych i poczuła duszący brak powietrza, jakby wśród zamkniętego lochu... Wesołość jéj powoli gasła i zamieniła się w tęsknotę niewysłowioną rzadkim opromieniającą uśmiechem, spoważniała nad wiek, a choć napróżno targając się w tych więzach, szukała pożywienia w poezji i xiążkach, nie starczyło to nawet na młodéj duszy potrzebę. Marzenie obróciło się w niedostępne kraje, w bliższych i znanych nie mogąc zamieszkać.
Podkomorzanka spodziewała się, że uznanie Adeli i majątek jéj, wreszcie przywabi starających się i zaludni jéj dworek, ale wieść o tym wypadku najniekorzystniéj przekręcona, odstręczyła jeszcze ostatki rodziny z nią połączonéj, która dawniéj spodziewając się po niéj spadku, obsypywała grzecznościami. Pozostali więc osamotnieni i szczęście nie zawitało po latach wielu któremi się okupić było powinno, na próg tego dworku, owszem dziś może mniéj tu było swobodnie i wesoło.
Nie mogła utaić przed sobą Podkomorzanka, że człowiek którego wybrała w młodości, dziś po męczeńskiem życiu znacznie wyobrażeniami i obyczajem oddzielił się od niéj. — Ubóstwo długie uczyniło go szorstkim, często nielitościwie szyderskim i surowym dla ludzi. W pierwszych chwilach połączenia był jakiś odbłysk młodości, lecz wiele i uczucia, ale wkrótce chłód wieku ogarnął oboje, i mimo wzajemnego szacunku i przywiązania, często się z sobą nie zgadzali.
Niepokoiło szczególniéj żonę, częste zamykanie się Poronieckiego, który przed nią ukrywał jakieś papiery, przechadzki jego tajemne a długie, zaprzątnienie silne, wreszcie zakłopotanie które nie mógł zamknąć w sobie. — Nie będąc wcale podejrzliwą, Ludwika niepokoiła się wszakże dopatrzywszy tych symptomatów i nie wiedząc jak je tłumaczyć, a podejrzewając coś złego w tem co przed nią ukrywać się musiało. Kilkakrotnie łagodnie usiłowała męża wybadać, ale Poroniecki wymawiał się przeszłością, która go takim jak był stworzyła...
— Daruj mi, — rzekł, — ja sam wiem żem się stał dziwakiem, mizantropem, nieznośnie szyderskim czasem, ale mogęż być innym po całem życiu walki daremnéj i nieustających cierpień?
— Tu nie o to idzie, — odpowiedziała pełna otwartości Podkomorzanka, — ale o to, ze zdajesz się coś przedemną ukrywać, a ja się tego lękam właśnie.
— Bądź spokojna, — uśmiechając się odparł Poroniecki. — Nie mam żadnych strasznych tajemnic, choć Szambelan podobno utrzymuje, że najmniéj rozbójnikiem być musiałem i zawsze odemnie stroni najniżéj mi się kłaniając; a jeśli przed tobą taję, to chyba coś takiego co ci oszczędza kłopotu, a mnie wstydu...
— Nie myślę nalegać, — zawołała żona, postępuj jak sądzisz stosownem, ale że każda tajemnica cięży, chciałam ci ulżyć tylko zapewnieniem, iż we mnie znalazłbyś bardzo pobłażającego sędziego i powiernika.
— A śmiać się nie będziesz? — zapytał mąż.
— Owszem, mogę się śmiać trochę, ale nie tak żeby cię to zabolało...
— Jużem zrażony, — rzekł Poroniecki, — bo nawet ten młokos Oktaw i pan Joachim odmówili mi pomocy i współczucia...
Podkomorzanka podniosła nań oczy zdziwione.
— A wstydźże się tak mało mi ufać, — zawołała, — żebyś wprzód spowiadał się przed Oktawem i Wielicą niż przedemną! Cóż to tam za wyznanie?
— Chciałaś, więc słuchaj, — rzekł mąż, i powtórzył jéj swoję historją braciszka i pojezuickich skarbów.
Podkomorzanka postrzegłszy o co chodzi, zaczęła się śmiać serdecznie.
— A mój Boże, — zawołała, — kopże sobie jeśli cię to bawi, ja choć w żadne skarby zaklęte nie wierzę, szczerze ci pomogę do téj niewinnéj zabawki... ale, prawdą a Bogiem, niewiele téż do znalezienia summ neapolitańskich przywiązuję wagi.
— Jakto i ty moja Ludwiko!
— A! niestety! i ja jak oni! Cóż z niemi zrobisz gdy je znajdziesz?
— Adela mieć będzie miljony.
— I cóż one jéj dadzą? wszak i tak ubogą nie jest, nuż na lep majątku nalecą te które się zwykle do niego cisną, muchy o złotych skrzydełkach, postrojone próżniaki wielkiego świata? Dziś Adela majętna, ale miernie jeszcze, nie pociąga tych paniczów, a w średniéj klassie gdzie się więcéj cnót uchowało, znaleźć może stosownego dla siebie człowieka, wówczas kto wie czy my oboje nie dalibyśmy się ująć, oślepić i nie zasmakowali w tytuliku, powierzchowności, lub ona wreszcie...
— Znajdujesz więc nawet niebezpieczeństwo?
— Przynajmniéj nie pragnę tego tak bardzo...
— Darujże mi, iż przeżywszy z tą myślą lat kilka tak łacno pozbyć się jéj nie umiem.
— Baw się tem jeśli chcesz — z westchnieniem dodała żona, — spadł mi wielki ciężar z serca, że wiem co to jest, bom się gorszego obawiała.
— Prawda! tyś wszystkiego lękać się mogła, — rzekł Poroniecki z uczuciem poszanowania całując ją w rękę, — twoje zacne serce było wierne wspomnieniu ale nieraz wstrząsnąć się mogło myślą że z niem przyjdzie doń istota nieznana, może zepsuta, zszarzana i skalana, niebezpieczna nawet... bo któż przewidziéć mógł czem się ja stanę? Mogłem rozbijać na gościńcach lub kraść zmuszony głodem, a tybyś i złoczyńcę przyjęła w spadku po Adolfie... Ale nie — Bóg nie dopuścił wielkiego nieszczęścia, — przypędził mnie tu złamanym, bezsilnym, nędznym, a jednak uczciwym jeszcze człowiekiem... choć może w wielu, ot i w tem com ci powiedział, szalonym! Daruj mi moja droga pani!
— Daruję ale się pośmieję czasem, — odpowiedziała wesoło Podkomorzanka
Ojciec Andzi zawsze dawne swe prowadził życie coraz bardziéj zarzucając rzemiosło a wdrażając się do karczemki gdzie codzień znalazła się sprawa do sądzenia i kieliszek do wypicia. Język jego tak się był wprawił tem ciągiem szermierstwem, że z nieporównaną łatwością na wszelkie starczył posługi, a lud co sam chyba pobudzony wielkiem uczuciem zbierze się na wymowę, wysoko cenił swojego rzecznika i dość mu było usta otworzyć by cisza go otoczyła i wszystkie oczy nań zwróciły.
Starzy kiwali głowami gdy mówił potakując mu, młodsi otwierali usta z podziwem, a często taki obudzał zapał w słuchaczach, że kwartę po kwarcie stawiano i w uniesieniach zmuszano pić a pić, a biedny Prokop powracał do chaty z monologiem, kręcąc się po gościńcu i legał spać prawie zawsze nieprzytomny. Nazajutrz rano niby to myślał brać się do hebla i warsztatu, oglądał narzędzia, probował suchości drzewa, przeżegnał się, namyślał, stukał, chodził wreszcie brał za czapkę i dążył na pole zwykłe popisu, do karczmy. Potrzeba było nadzwyczajnego w domu niedostatku lub ofiary nadzwyczajnéj ze strony potrzebującego żeby się jął pracy, którą odprawiał pospiesznie, stękając i bardzo niedbale.
Najczęściéj jadał u kogoś zaproszony lub przekąsił coś w gospodzie, a co się działo w domu, nie myślał; stara Agafja gotowała coś dla siebie i Andzi która téż rzadko jadała w domu i po całych dniach potem z kądzielą mrucząc siedziała na przyźbie myśląc nad swem dziecięciem które po świecie latało. Chata prawie pustką stała, obcy rzadko do niéj zajrzał, gospodarz ledwie na noc zachodził, a Andzia usiedziéć nie mogła; stróżowi wreszcie Agafji uprzykrzało się saméj jednéj i podparłszy drzwi, uchodziła do sąsiadów.
Chata stolarza Prokopa stała tak większą część dni zupełną pustką, i rzadko dymiło się tam w kominie, a kilka kur grzebiących się na śmiecisku, same jedne jéj strzegły. — Dopiero ku nocy ściągali się powoli mieszkańcy, naprzód stara Agafja wzdychając za Andzią któréj z góry upatrywała daremnie, potem dziewczyna, nareszcie pijaczyna powracający z gospody z piosenką, która go oznajmywała.
Dla spraw gromady i owych sądów w których tak ważną odgrywał rolę, Prokop tak był dom zaniedbał, tak o córce zapomniał, że rzadko się o co dowiedział nawet od Agafji, a starucha chyba go z rana na czczo przydybała żeby jaki grosz wyciągnąć. Córki, jak wiemy, nie lubił, ale się jéj obawiał jednak, i choć unikał, gdy się spotkali oprzeć jéj żądaniom nie umiał, lub chcąc uniknąć ich, uciekał.
Agafja kochała za to Andzię jak własne dziecko, ale nad nią żadnéj władzy nie miała; bolała, niepokoiła się nią, płakała, czasem całując po rękach i twarzy starała opamiętać, ale puste dziewczę wpół śmiechem, pół łzami odpowiadało na jéj prośby piosenką i żartami. — Znać niańka musiała śledzić czasem zdaleka kroki ukochanego dziecka, bo prawie zawsze wiedziała co się z nią działo, gdzie była i co robiła. Nie uszło jéj oka spotkanie z Oktawem pierwsze, i późniejsze przechadzki których się straszliwie przelękła, ale na wzmiankę o nich i zaklęcia, Andzia tak wybuchła gwałtownie, że Agafja umilknąć musiała.
Każdego tylko wieczora gdy się spotkały, dawała do zrozumienia córce, że wiedziała gdzie i z kim była.
— Mój Boże, — wołała jéj, — na co to tobie? nieszczęście sprowadzisz na swoję biedną głowę!
— Albo to ja i tak szczęśliwa? — odpowiadała Andzia, — a co może być gorszego? Gadali ludzie wprzódy, gadać będą teraz, a darmo mnie siedziéć pod piecem bo się do Prokopowéj córki swaty z ręcznikami nie zajmują... przyjdą młokosy zalecać się, ale żaden poczciwy człowiek nie zechce dziecka którego się własny ojciec wypiera.
Agafja płakała, potem całowała dziecię swoje, i nazajutrz powtarzało się toż samo. Tak przeszły pierwsze dni schadzek w ruinach, a gdy Andzia zaczęła chodzić na naukę do Adeli, stara się nieco uspokoiła, ciekawie tylko dopytując co tam ją uczono... Odetchnęła widząc że dziecię spoważniało choć posmutniało nieco i przestało szaleć i biegać po miasteczku.
— Może się Pan Bóg zlituje, — mówiła Agafja, — może Anusia się upamięta...
Ale jednego wieczora Andzia wróciła rozdrażniona jak dawniéj, niespokojna i zapowiedziała niańce że więcéj na naukę nie powróci.
— Poco? — mówiła, — co oni mnie nauczą? Gorzéj mi z tem jeszcze i tęskniéj — i z sobą się kłócę i niepokój czuję gorszy... nie chcę ja ich łaski i ich mądrości, mnie taką szaloną Andzią umierać jakem się rodziła...
W kilka dni Oktaw wyjechał, a dziewczę zamknęło się w domu płacząc, a stara niańka u nóg jéj siadła także i płakała. Prokop nic nie wiedział, nocką powrócił i wyszedł rano do karczmy.
Słowa dobyć nie było można z biednéj Andzi, która dnie całe niema to na ławie odpoczywała, to szła do okna z załamanemi rękami, popatrzała przez nie na staw i lasy, i znowu na swe miejsce wracała. Agafja karmiła ją przymusem i nie odstępowała na krok pocichu szepcząc słowa pociechy, których tamta zdawała się nie słuchać i nie rozumieć.
— Ale cóż się tobie stało? dziecko moje? gołąbku kochany? — mówiła, — powiedz, poskarż się, lżéj będzie...
Andzia potrząsała głową i jak siedziała tak siedziała milcząca, niekiedy popłynęły z oczów jéj łzy, to znów zasychały powieki i wzrok błyszczący, osłupiały, zwracała gdzieś w przestrzenie.
I upływały tak dnie za dniami, a szalona dziewczyna nawet o swoim stroju nie pomyślała, na ulicę nie wybiegała... Zrazu Agafja sądziła że ten żal którego domyślała się powodu, przejdzie powoli, sama ją namawiała żeby się ruszyła i pobiegła na miasteczko, ale dzień za dniem było gorzéj i przelękła się w końcu.
— Co tu począć z tem milczeniem i łzami? Nie chciała się radzić sąsiadek bo by ich naszło wiele patrzéć jak na dziwowisko, a niktby nie dał ratunku, sama nie umiała temu podołać, i jednego wieczora gdy cudem jakimś Prokop wcześniéj a trochę trzeźwiéj do chaty powrócił, zaczepiła go w progu.
— Majstrze Prokopie, — rzekła, — słówko.
— Czego? czego chcesz stara wiedźmo, — odparł, — puszczaj; całe miasto na mojéj głowie, a ty mnie będziesz jeszcze durzyć swojemi sprawami... Cóż? czubata kura zdechła, czy czerwony kogut korale stracił?
— A! Prokopie, Prokopie! — zawołała płacząc Agafja — a twojaż córka! nigdyż o nią nawet nie spytasz?
— A co mnie do niéj? Naprzód, moja albo i nie moja! co ty wiesz babo... prędzéj twoja niż moja, bom ja jéj nie chował i nie kochał. A co mnie do niéj? — powtórzył, — jak sobie pościele tak się wyśpi.
— Ależ to biedne dziecko chore i od tygodnia nie mówi, nie chodzi, tak ciężko cierpi?
— Żeby kózka nie skakała, toby nóżki nie złamała... a co ja wam na to poradzę? macie na to maści, ziela, okurzanie, odżegnanie..... puszczaj babo i idź mi z oczów...
— Otóż nie puszczę i nie pójdę, — żywo zawołała Agafja, — to nie są żarty, dziecko może umrzeć!
— Hę! umrzéć? — spytał Prokop, — one to od takiéj choroby nie umierają, — a jak trochę pod piecem posiedzi, to jéj nie zaszkodzi... U mnie całe miasto na głowie...
— I dlatego o domu zapominacie! — odparła Agafja, — rozumny ty, a! rozumny Prokopie, co rozum chowasz dla ludzi, a dla siebieś głupi.
— Patrzaj! łaje! — rzekł stolarz, — musi być coś ważnego... no, a gdzież Andzia?
— Nie gada, nie jé, nie śpi, słowa z niéj nie dopytać od tygodnia.
— Cóż chcesz żebym jéj wytrychem gębę otworzył? hę? było to i z nieboszczką że tak siadywała w kuczki pod piecem z zamalowaną gębą, ale na to nie ma lekarstwa. Trzeba jéj przyprowadzić innego majstra nie mnie.
— A to dziecko stracicie!
— No! to stracę, Pawełek trumnę zrobi, ta i hody!
— Bodajeś sam... zaczęła oburzona Agafja ustępując mu się z drogi i puszczając do środka.
— Klnij, klnij, — mruknął stolarz, — doświadczona rzecz, że przeklon idzie na zdrowie... już kogo błogosławią to mu pewnie bieda będzie, ale jak przeklinają!... Psie głosy nie idą w niebiosy!
Jednakże coś podśpiewując stolarz, powoli wlókł się przez izbę w któréj Andzia siedziała, i stanąwszy przed nią, zatrzymał się.
— Otóż to tobie piosneczki, szalone tany i wieczorne przechadzki, — rzekł do córki — ha, ha! tak się to musiało skończyć płaczem i bieda... Pewnie niegodziwiec porzucił?
Andzia nie odpowiedziała ani słowa, obróciła ku niemu głowę i oczy na których łzy jasne błyszczały, i cicho, spokojnie słuchała, a stary gaduła raz począwszy, prawił daléj.
— Biegała to i nabiegała... było tak z matką, musiało być z córką... ot tobie piosneczki, ot hulanie i chłopcy, ot tobie wesele! — Przyszło opamiętanie po czasie, ale nie zawrócisz co poleciało..... żeby to ślepy oczy miał!
Zwykle córka odpowiadała na każde słowo i Prokop jakkolwiek wymowny, ledwie się mógł przed nią utrzymać, zdumiał się więc nie słysząc odpowiedzi żadnéj i nie widząc w twarzy ani gniewu, ani niecierpliwości, łzy strumieniem ciekły cicho po zbladłych policzkach, a ręce się trzęsły jak w febrze. Przystąpił krok ku niéj.
— Co tobie jest?
Andzia spuściła głowę.
— Przecież ty nie taka głupia żeby ciebie lada kto w pole wyprowadził, choć to i rozumnym się trafia; ale z was każda dziesięć razy od nas bystrzejsza, gdzieżbyś ty się dała lada mazgajowi obałamucić! Czyżby już na ciebie przyszła godzina?
I potrząsł ją za ramie, ale Andzia milczała.
— Źle! — rzekł w duchu — a dawno to temu? — spytał Agafji.
— Już wam mówiłam że tydzień z górą.
— Ale wy wiedziéć musicie co się jéj stało? gdzieby baba nie wiedziała?
— A co ja wiem! — ruszyła ramionami Agafja płacząc, — wiem tylko to że mi żal dziecka, choć mu nic poradzić nie mogę.
— A ja co poradzę! — dodał Prokop spluwając. — Wszyscy do mnie jak w dym po radę, a zkądże ja jéj nabiorę! człowiek o sobie dla ludzi zapomniał... ale jéj nic nie będzie, — rzekł oddalając się, — wysiedzi się, wypłacze, wyplunie tego djabła didkowe dziecko i pójdzie drugich szukać!
To mówiąc stary powlókł się do alkierza, a Agafja pięść za odchodzącym pokazała.
Andzia pozostała jak była nieruchoma i zamyślona, trwało to jeszcze dni kilka, potem jednego rana wstała, ubrała się i poszła do kościoła, a niańka powlokła się za nią. Siedziała tu nie modląc się, dopóki drzwi braciszek Dynio nie przyszedł zamykać, i powróciła chmurna na swoję ławę.
— To już lepiéj, — mówiła w sobie Agafja, — powoli jéj odejdzie; i pochwaliła się rano przed Prokopem, który głową tylko pokiwał.
— Wiedziałem ja dobrze że jéj nic nie będzie, — rzekł, — didkowe dziecko! my jéj a ona nas nie zrozumie, ona wié swoje, a jak piśnie, to jéj tatunio pomoże.
Nazajutrz rano zerwała się Andzia z pościeli i głośno zawołała na Agafję która do niéj składając ręce nadbiegła.
— Matkę widziałam! — zawołała, — taką jak dawniéj, białą a jasną, przyszła znowu do mnie.
— We śnie? — spytała stara.
— We śnie czy na jawie, nie wiem, alem się jéj skarżyła, i przytuliłam głowę do jéj piersi i lżéj mi się zrobiło... kazała mi iść pieszo do Częstochowy.
— Dokąd? jak? — przestraszona zawołała Agafja.
— Do matki Boskiéj, — odparła Andzia zabierając się odziewać szybko i zbierając rzeczy w węzełek, — pójdę po jałmużnie.
— Ty? ty moje dziecko? sama jedna? Jakże to być może? — krzyknęła Agafja, — jak my stare puszczamy się na pielgrzymkę to jeszcze choć z biedą, ale tobie młodéj i pięknéj, saméj jednéj się powlec, chyba na zgubę oczywistą! Tyle złych ludzisków po świecie!
— To mnie matka obroni! a pójdę kiedy ona każe! — odezwała się Andzia — tu mnie co dzień gorzéj i smutniéj, trzeba uciekać.
I nie odzywając się więcéj do staréj która patrzała przelękła, jęła się gotować do drogi natychmiast ściągając bieliznę, chowając niepotrzebne, tak że ku południowi już wszystko skończywszy, nad wieczór wyjść postanowiła. Ten zamiar nagle przyprowadzony do skutku, przestraszył przywiązaną Agafję, która napróżno usiłując powstrzymać łzami i prośbą, pobiegła dać znać Prokopowi do gospody.
Trafem stolarz był na chwilę wolny, gawędził tylko z arendarzem i posłyszawszy wieść tę w porze niezwykłéj powrócił do domu. Znalazł już dziewczę czarno odziane z węzełkiem na ramionach oczekujące tylko niańki powrotu aby się puścić na pielgrzymkę i trochę się zmieszał gdy Andzia do nóg mu się rzuciła żegnając go ze łzami. Cofnął się stary Prokop mrucząc.
— Ot znowu co nowego! — zawołał, — dokądże cię utrapienie prowadzi?
— Idę do Częstochowy.
— Taż to za światem.
— Ludzie chodzą i ja dojdę... bywajcie zdrowi ojcze...
— Pomiarkujże się Andziu, — rozczulony nieco rzekł stolarz, — czego tobie tak daleko, Pana Boga wszędzie znajdziesz.
Dziewczę zamilkło...
— Sama jedna, bez grosza?
— Chodzą ludzie za jałmużną, a nikt nie umarł z głodu.
Prokop spoglądał i nie wiedział co mówić daléj, ale widać było z twarzy, że się frasował.
— I mnie tak porzucicie? — zapytał.
— Jam wam wcale niepotrzebna, — odpowiedziała dziewczyna, — nie kochaliście mnie nigdy, nie patrzaliście nawet, niepostrzeżecie gdy ubędę.
— A cóż? chciałaś bym cię na kolanach trzymał i pieścił się z tobą... Jest ich dużo co ciebie kochają lepiéj, a co tobie z mojéj miłości! Przecieżem nie katował i nie męczył?
— Teraz téż ani postrzeżecie że sobie pójdę.
Stolarz obrócił się do Agafji.
— Ja jéj nie przekonam, — rzekł, — to dawno wiadomo, że człowiek gdyby jak był rozumny, to go obcy będą słuchali i szanowali, a w domu nikt. Mnie cała gromada cześć oddaje i słowa mojego prosi, ale własnemu dziecku nie potrafię nic... ona widać rozumniejsza odemnie! Ot już noc, — dodał, gdzie teraz wam iść, poczekajcie choć do jutra... nie tak szparko.
Andzia spojrzała przez okno na zachodzące słońce, złożyła węzełek i usiadła na dawnem miejscu, a stary Prokop zakręciwszy się po izbie, pospieszył do karczmy wedle obyczaju.
— Nie zostaniecie? — spytała Agafja...
— Nie! jutro o świcie w drogę! to darmo! matka przykazała, a tu nie mam co robić dłużéj... bo bym umarła.
— To już ja cię samą nie puszczę, — odparła niańka, — gdzie ty, tam i ja, pójdziemy razem...
Andzia nie zdawała się słyszéć tych słów tak znowu pogrążona była w myślach i nie rozdziewając się usnęła na ławie dnia oczekując. Stara zmiarkowawszy że nic nie poradzi, jęła się sama wybierać i związała węzełek, przygotowała kij, żegnając wszystkie kąty do których przywykła, zebrało jéj się na płacz, ale płakała cicho aby dziecka nie budzić, a gdy pierwszy brzask zaświecił w okienku, obie były na nogach. Prokop spał w alkierzu po wczorajszéj biesiadzie, gdy dwie pątnice otwarły drzwi pocichu i powolnym krokiem Andzia naprzód, za nią Agafja puściły się ścieżyną nad stawem w nieznajomy sobie świat.
Słońce dobrze weszło gdy stolarz się ocknął i przeciągnąwszy zajrzał do pierwszéj izby w któréj nikogo nie znalazł, napróżno wołając Agafji.
— Otóż jak mówiła tak i zrobiła, — rzekł trzęsąc głową i ściskając pięście, — didkowa córeczka, poszła w świat i zabrała z sobą Agafję, a mnie tak porzuciły samego jak palec... choć chatę kołkiem podeprzéć i sobie pójść z torbami... ani ognia, ani strawy, ani ludzkiéj twarzy.
Kogut stary wlazłszy na stół zatrzepotał skrzydłami i zapiał krzykliwie schrzypłym głosem na odpowiedź stolarzowi który ujął czemprędzéj za czapkę i do miasteczka pospieszył nie mogąc już w chacie pustéj wytrzymać.
Dwa czy trzy dni myślał jeszcze że kobiety powrócą, czwartego posmutniał bardzo i nie przyszedł na noc do domu... a w tydzień zebrana gromada prowadziła na cmentarz nieboszczyka Prokopa, który zasnąwszy na ławie w gospodzie, już się więcéj nie przebudził.
Chmurna jesień z szaremi obłoki wisiała nad Kaniowcami, a uliczki miasteczka bokami powydeptywane przez mieszkańców, środkiem okryły się nieprzebrnionem błotem. Zwykle ta pora nawet w Dworkowéj ulicy, nieco piasczystszéj i suchszéj, a gdzie niegdzie w kładki opatrzonéj, zrywała stosunki towarzyskie między sąsiadami i zamykała ich po domach do pierwszych przymrozków.
Nie zdziwiono się téż wcale gdy pan Joachim coraz mniéj zaczął się pokazywać, w niedzielę tylko rano przechodząc na probostwo z xiążkami które odnosił i przynosząc sobie nowy zapas strawy na tydzień cały. Często Podkomorzanka czatowała nań w ganku i powoływała gwałtem do siebie, ale Wielica posłuszny rozkazom, przychodził tylko na chwilę i wyrywał się nazad jak gdyby najpilniejsze miał zajęcie. Niepokój jaki czuł w duszy jeszcze, kazał mu unikać Adeli, któréj widok zawsze na nim silne robił wrażenie. Walczył on z niem wszelkiemi środkami ludzkiemi i potęgą woli, przecież nie mógł się łudzić by niebezpieczeństwo ustało. Po powrocie ze wsi mniemał się wyleczonym z marzeń próżnych, ale rozmowa dłuższa, pobyt w domu Podkomorzanki, budziły tak silnie znowu uśpioną namiętność, że Wielica postanowił nie narażać się na odnowienie jéj i unikać widoku Adeli.
Ale któż tak pewien siebie i panem swéj woli, by spełnił co zakreśli? samotnika napadały tęsknoty niewysłowione, smutek ciężki, niepokoje straszne, a w ostatku usłużny ów rozum, który umie na wszystko znaleźć radę, łamał najlepsze postanowienia, wynajdując powody odwiedzenia Podkomorzanki i ukazując ich nieszkodliwość.
Spokojniejsza to była miłość niż w początku, nie łudząca się nadziejami próżnemi, ale nie mniéj uparta, i gdy już sądził że ją wyrwał z serca do szczętu, znajdował wyrosłą jak chwast którego wyplenić nie było podobna.
Dziecię z początku z naiwnem współczuciem rzuciło się było ku człowiekowi który zdumiał ją swą powagą, charakterem i wyższością, serce jego zaczynało bić gdy oziębłość, umyślne oddalenie się, chłód okazywany mu, wstrzymał rodzące się przywiązanie.
— Mógłbym być jeszcze szczęśliwym! — mówił sobie Wielica, — ale czy dla niéj byłoby to szczęściem co dla mnie jest największem? Godziż się poświęcać ją nieopatrzną mnie staremu i zużytemu, co sił już nie mam na dźwignienie brzemienia przeszłości? Nie! nie! kto raz wyszedł na plac i padł, drugi raz nie powinien sił probować.
— Niech będzie szczęśliwą! — dodawał, i niech mi wolno będzie patrzeć na nią z daleka tylko — to dosyć powinno być dla mnie.
I wracał do swoich xiąg, kominka, samotności, a przechodząc mimo okien dworku, unikał nawet spojrzenia w okna, bo uśmiech Adeli burzył go, a wzrok jéj śnił się dnie długie i siał w nim niepokój nieprzemożony. — Często gdy już się sądził bezpiecznym i wyleczonym, jedna godzina spędzona przy niéj, znowu go czyniła nieszczęśliwym i dowodziła że chorobę uśpił tylko. — Xiążki, polowanie, długie myśli o przeszłości, nie wystarczały, przychodziły godziny bezsilności, tęsknoty, rodziła się potrzeba ludzi i towarzystwa i Wielica musiał uciekać z domu na probostwo lub do Żelizów. U xiędza Herderskiego rzadko znalazł pociechę i rozrywkę, bo na plebanji nieustannie pełno było ludzi, i gościnne jéj drzwi nigdy się nie zamknęły. Ktokolwiek przyjechał na nabożeństwo z sąsiedztwa lub przejeżdżał przez Kaniowce, na popas, nocleg, odpoczynek, szedł do poczciwego pijara. Zamęt więc był wielki zawsze, a coraz nowe twarze i nowi ludzie których lubił widziéć xiądz dziekan, przykrzyli się Wielicy. Częściéj więc nie mogąc przystać ani do Szambelana, ani do Referendarza, pan Joachim szedł do starego Żelizy i tam po kilka godzin przepędzał, niekiedy zajrzał do Malutkiewicza, choć tam zawsze prawie słuchać potrzeba było Seneki, co się w końcu przejadło.
Spokój starca, jego łagodność, pewność że się go znajdzie takim jutro jakim się porzuciło wczoraj, co z ludźmi rzadko się trafia, czyniły towarzystwo jego miłem dla Wielicy.
Umysł jego był dowodem jak jedna xięga boża lepiéj kształci i wypełnia człowieka od ludzkich tysiąca; Wielica czytał niezmiernie wiele, badał i rzucał się na wszystkie strony, starzec ów oprócz Pisma Świętego i żywotów, oprócz kilku xiąg pobożnych, nic prawie nie znał — przecież widział jaśniéj, sądził bezpieczniéj i w obec niego pan Joachim czuł się słabym i niedorosłym. — Jego pojęcia o ludziach i świecie oparte na wiekuistych a prostych podstawach nigdy go nie myliły, miłość którą czerpał w ewangelji dopełniała reszty, pogląd na rzeczy był spokojny i górujący, nie dziwiło nic, nie przerażało, a wiara w cud i zakreślenie granicy rozumowaniu, wstrzymywały zaciekania próżnéj ciekawości. U łoża jego często godziny długie spędzał Wielica ucząc się cierpieć, czerpiąc spokój którego mu brakowało zawsze, podziwiając pogodę duszy Łazarza i dziecięce jego wesele.
Wszyscy go tam nazywali ojcem i Wielica z innemi, a starzec przyjmował to imie płacąc za nie prawdziwie rodzicielską czułością. Zbawienny téż wpływ wywierał na otaczający go światek, a to życie osamotnione, całe w Bogu, dawało mu siłę niemal jasnowidzenia i przeczucia. — Myśl jego odgadywać się zdawała co we wnętrzu duszy kto przynosił, i zdumiewała nieraz obnażając łagodnie rany które się mniemały dla wszystkich oczów zakryte.
Biedny Szambelan najwięcéj go unikał, często narażony na przymówki i nauczki których znieść nie mógł, bo się poprawić nie chciał.
Téj zimy mimo powiększenia towarzystwa przybyciem Adeli i jéj ojca, dnie zdawały się dłuższe i cięższe do przebycia niż kiedykolwiek, wszyscy narzekali na nudy oprócz Malutkiewicza i Żelizy. Referendarz napróżno grzebał się w gazetach których nowinami nie zawsze się miał z kim podzielić, jeśli na probostwie słuchacza powolnego nie znalazł, pannie Petronelli brakło plotek, Szambelan osmutniał i rękę skaleczył co go równie od tokarni jak od klawicymbała odegnało. Pani Farfurska chorowała, Poroniecki nie mógł po śniegiem przysypanych włóczyć się zwaliskach, Podkomorzanka żałowała Oktawa, a podobnież i pannie Adeli go brakło.
Na Dworkowéj uliczce w śniegu obfitym, ledwie kilka ścieżynek wydeptanych wązko, świadczyły jak mało było ruchu i stosunków wzajemnych.
Na chwilę tylko przerwała ciszę śmierć niespodziana kuzyny Szambelana, która przebolawszy kilka tygodni i już zdając się do zdrowia przychodzić, nagle zduszona jakimś atakiem do piersi, życie skończyła.
Trzeba oddać tę sprawiedliwość Szambelanowi, że ją serdecznie opłakiwał i wystąpił z pogrzebem wspaniałym, sam się nim zająwszy z pilnością wielką... ale choć głęboko wzdychał wspominając o nieboszczce i wysoko zalety jéj głosił, po kilku tygodniach ze zwykłą sobie lekkością powrócił do dobrego humoru, a nawet swobodniejszym się okazywał niż wprzódy. Zmiana jaka zaszła w jego obyczajach, dowiodła że pani Farfurska nieco ostro trzymała powierzonego jéj pieczy krewnego, który z wszelkich czynności musiał się jéj tłumaczyć i brał pozwolenie jeśli mu gdzie wyjść przyszło nie śmiejąc przekroczyć terminu w obawie admonicji jaką to na niego ściągało. Teraz Wędżygolski ruszał się, chodził, postępował inaczéj, a odświeżony strój i staranie około siebie okazywały że jeszcze myślał niekiedy o przybraniu sobie towarzyszki żywota, z czem się zresztą nie taił.
— Dlaczegobym się nie miał ożenić? mój prapradziad w siedmdziesiątym ósmym roku życia poślubił sobie ubogą wprawdzie ale dobrego rodu panienkę nie starszą nad lat dwadzieścia, i był z nią szczęśliwy, a nawet doczekał się konsolacji...
— Stosowniéjby było żeby wieki małżonków lepiéj się zgadzały, mówił xiądz Herderski, — jeśli już koniecznie żenić się trzeba.
— Boskie i ludzkie prawa nakazują! — wołał posłuszny Szambelan.
Panna Petronella nic przeciwko temu nie miała, ale według jéj teorji także młody powinien był żenić się ze starą, a dojrzały z młodą; zapewne dlatego aby zawsze pierwiastek młodości jakikolwiek znajdował się w małżeństwie. Byli ludzie życzliwi którzy siostrę Referendarza swatali nawet Wędżygolskiemu, ale ten się oburzał przeciw myśli tak zuchwałéj.
— Sługa uniżony! — mówił, — wcale nie mam ochoty do grzybów... niestrawna to potrawa...
Ktoś ten niewczesny żarcik doniósł do uszu Petronelli i nie dziw że tak nieprzyzwoite wyrażenie gniew w niéj potężny wzbudziło. Starała się nawet wymódz na bracie, aby gazet Szambelanowi nie dawał, i dom mu zamknął, na co jednak polityk się nie zgodził, ale ilekroć Wędżygolski przybywał, panna Petronella z wielkim hałasem wynosiła się z domu; a na ulicy choć nisko jéj się kłaniał, nigdy go widziéć nie raczyła.
Ucieczka Andzi, śmierć Farfurskiéj, żywot nowych małżonków, były przedmiotem rozmów na plebanji i w miasteczku przez całą zimę, a pierwszy skowronek zwiastujący wiosnę i powrót Oktawa, zaśpiewał wszystkim do serca.
Adela nawet zarumieniła się gdy jéj o tem wspomniała matka, i uśmiechnęła figlarnie.
— Ktoby pomyślał, — rzekła, — że nam tak bardzo ten młokos tu potrzebny?
— Ale się wcale gniewać jednak nie będziemy gdy powróci, — dodała Podkomorzanka — nie mówię ty, bo masz zawsze czem się zająć i starczy ci jeszcze własnego życia, ale nam starym widok młodych potrzebny, ożywiający, rzeźwiący... Żelizo liczył miesiące, teraz tygodnie, późniéj dnie i godziny rachować zacznie; ja sama radabym żeby powrócił i znowu przyszedł nam czytać i opowiadać. Przyznaję się że mi tego chłopaka braknie...
— A Bóg tam wie, — odezwała się Adela, co z nim przez ten rok się stało, mógł się tak bardzo odmienić, roztrzpiotać... i całkiem o nas zapomnieć.
— No! to sobie przypomni! — rozśmiała się matka, — nie mam wcale prawa wymagać aby się w nas kochał, a nawet pewna jestem, że nam się ledwie trochę przyjaźni dostanie, bo chłopiec pewnie tam do kogoś przylgnął, i nie radabym znowu zbytniéj jego czułości.
— Czemu, kochana mamo? — spytała naiwnie Adela...
— Doskonałe pytanie! czyż moja Adelka niewarta kogoś lepszego nad żaczka Żelizę, którego ojciec służył u nas za ekonoma...
— Mamo! mamo! — przerwała Adela, — jak to do ciebie niepodobne, daruj mi! — coś powiedziała...
— A jednak, — smutnie odezwała się Podkomorzanka, — przyjdzie mi może powtórzyć com mówiła. Żelizo święty człowiek, zapewne; młody, dobry chłopak, ależ to nie ów ideał o którym ja marzę dla ciebie.
— A gdzież go mama widziała, ów godny mnie ideał?
— Dotąd znaleźć go nie mogłam, ale nie rozpaczam, Pan Bóg nam przyśle gdy przyjdzie pora.
— A gdyby tak zapomniał jak o pannie Petronelli!
— A! złośliwa dziewczyno! — przerwała śmiejąc się Podkomorzanka, — on tylko o tych zapomina którzy nazbyt o sobie pamiętają... Wpadłyśmy na niebezpieczny przedmiot i lepiejby mu dać pokój.
— Więc damy mu pokój! — wesoło odparła Adela i na tem się teraz skończyło.
Rok prawie ubiegł od wyjazdu Oktawa i ucieczki Andzi o któréj nic słychać nie było, chata stolarza stała pustką, a władza miejska nie mogąc jéj wynająć, okna tylko powyjmować kazała jako rzecz kosztowną i deskami je zabiła, furtkę od grobli w poprzek dwoma dylami przymocowawszy, aby tam nikt nie chodził. Na wiosnę wyrosły bujno chwasty w ogródku i trochę trawy na mogile Prokopa, o którym tylko w gospodzie wspominano często w trudnych razach. Andzi nie było widać, o Agafji ani słychu, a pięknéj dzieweczki zapomnieli wszyscy prócz Szambelana, który zawsze z gorącem o niéj mówił uczuciem.
Znowu rozzieleniły drzewa w ogrodzie pojezuickim i Poroniecki powlókł się na ruiny szukać i domyślać celi rektora. Pociągnął on parę razy z sobą Wielicę, ale ten uśmiechnąwszy się, wolał iść na polowanie, niż szukać skarbów po wilgotnych lochach.
W lipcu nareszcie jednego wieczora, uboga bryczyna stanęła przed dworkiem Żelizów, i Oktaw wyskoczył z niéj wprost w objęcia matki, która w niemym uścisku powiodła go do ojca. Stary miał siłę na przeciwności i cierpienie, ale mu jéj już brakło na wzruszenia radości, i słów nie znalazł na powitanie ukochanego dziecka, drżąc tylko, tuląc je i płacząc, a patrząc mu w oczy jakby w nich chciał dobadać co rok ten dodał chłopcu i jak go przemienił.
Oktaw jeszcze urósł i zmężniał znacznie, ale twarz jego rumiana nie straciła świeżości ani oczy blasku, ani usta poczciwego młodości uśmiechu. Łzy kręciły się pod powieką poczciwego dziecka, a wargi zebrać się nie mogły na słowo.
Żelizo ledwie wypuściwszy go z objęcia, złożył ręce i obróciwszy do ołtarzyka, począł się modlić gorąco; dopiero po długiéj, cichéj modlitwie wśród któréj żona i syn stali czekając z poszanowaniem jéj końca, obrócił się do Oktawa i podał mu rękę do pocałowania.
— Wracasz, — rzekł — modliłem się codzień żebyś nam przybył całym, zdrowym na duszy i jak byłeś poczciwym, w téj chwili dziękując Bogu że mi cię dał oglądać, jeszczem Go prosił o toż samo. — Patrz mi w oczy, nie zmieniłeś się dzięki Bogu! to dobrze! nie zestarzałeś, rad jestem, bo młodość długo chować potrzeba... powiedzże nam co o sobie.
— Drogi ojcze... to tylko z głębi serca wyrzec mogę, że się mnie nie powstydzisz, żem pracował szczerze, że w duszy jestem spokojny i w zgodzie z sobą, a tak szczęśliwy z powrotu do was, iż żadnem słowem wyrazić tego nie potrafię.
Bryczka z któréj jeszcze tłumoczek chłopaka dobywano, zaraz zwróciła oczy sąsiadów których już turkot zaciekawił, domyślano się codzień oczekiwanego Oktawa i Malutkiewicz pierwszy zjawił się na progu ubogiéj chatki.
— A! witajże witaj! doctissime! jak się masz chłopcze! niechże cię uściskam! przecież przypomniałeś Kaniowce i obowiązki swe i przyjeżdżasz nas rozweselić, wędrowna ptaszyno! Vultus tuus loquitur! non opus est te diure, widzę żeś także rad z powrotu, a my wygnańcy to się téż nie mówi.
I ścisnął go z uczuciem stary tłumacz Seneki.
— Wszyscyśmy na miejscu, — dodał, — nie ubyło nic prócz jednéj niewiasty, towarzyszki Szambelana... mori est felicis, antequam mortem invocet... Jak widzisz trzymamy się krzepko, i ani znać żeśmy roczek przebaraszkowali..... Ja nawet, — rzekł, — zdaje mi się odmłodniałem... wraz z Szambelanem myślę się żenić... Przywoziszże co z uczonego świata? — wydano przecie co ludzkiego, poważnego?
— Zapominacie żem ja medyk, — odezwał się Oktaw, — a moja łacina ogranicza się barbarzyńską, lekarską, któréj wy niecierpicie.
— Nic nie szkodzi, zawsze to łacina, a ona jest podstawą wszelkiéj nauki... Ale dajmy rozprawom pokój, ot dobrze żeś przyjechał, przeczytam ci parę rozdziałów z Seneki, których tu nikomu w uszy włożyć nie mogłem, taka jest obojętność powszechna, a mnieć przecie potrzeba kogoś męczyć moim Lucjuszem.
Tuż zjawił się xiądz Herderski, który idąc do Poronieckich, zobaczył wózek i przyszedł podzielić radość Żelizów.
— Laudetur Jesus Christus! — zawołał w progu, — kochanego Oktawa! Aleś mi wyrósł! aleś zmężniał, nie wątpię o głowie i sercu. Chciałem cię tylko powitać i rodzicom nie przerywam by się tobą nacieszyli... professorze, chodźmy, niech się wygadają i napłaczą, świadki tu nie potrzebne.
W dworku Poronieckich już przychodząc z nowiną, znaleźli wszystkich zawiadomionych, bo panna Adela widziała przez okno przybywającego Oktawa i właśnie sprzeczały się z matką która utrzymywała, że to nie młody Żelizo jechał, ale syn Szambelana.
— A widzi mama! — zawołała Adela.
— Widzę moje dziecko żem ślepa, — odpowiedziała matka, — i że ty masz oczy doskonałe!
— Radość tam wielka, — przerwał proboszcz, — stary płacze i modli się, matka stoi i patrzy na syna jak w tęczę, a poczciwy Oktaw czerwieni się z radości całując ich po rękach.
Wnet wieść ta gruchnęła po całem miasteczku, Szambelanowi oznajmił chłopiec, Szambelan pospieszył z nią do Wielicy, Referendarz dowiedział się od krawca, panna Petronella od żydówki, nawet braciszek Dynio uśmiechnął się gdy mu o tem dzwonnik zaraportował.
Całe miasteczko odżyło, drzwi dworku nie zamykały się, a ta miłość dla dziecka jego rozczuliła znowu Żelizę.
— Idźże, — rzekł do Oktawa, — obejdź wszystkich i powitaj a podziękuj, ludzka miłość także coś warta, a pierwsze jéj poruszenie zawsze dowodzi, że się na nią zasłużyło.
— Dla was i mnie trochę kochają, — odparł chłopak, — nie czuję bym ja sam na to zasłużył.
Pierwszy krok Oktawa zgadniecie dokąd go poprowadził, minął dom Referendarza którego siostra nawet w szybę stukała usiłując zawrócić trzpiota, i pobiegł do Podkomorzanki. — Po chodzie szybkim poznano go w sieni, Adela zarumieniła się i zwróciła oczy na drzwi, a Podkomorzanka z uśmiechem przywitała przybysza, który patrząc gdzieindziéj, do ręki jéj nie dosyć prostą obrał drogę.
Poroniecki nawet stał rozjaśniony i wesoły co mu się rzadko trafiało.
Oczy młodych spotkały się niespokojne i badające wzajemnie, a pomieszanie Oktawa zdradzało uczucie z jakiem powrócił.
— Ślicznieś zrobił żeś przyjechał, — szepnął mu Poroniecki, jutro rano idziemy na górę, zobaczysz jak jestem blizki dopięcia celu... znalazłem schodki, ale korytarzyk zawalony gruzem.
— Mamy xiążki nowe i czekamy na lektora, — odezwała się Adela.
— Ja także przysłużę się robotą, trzy motki bawełny mam zwijać, — dodała Podkomorzanka.
— Ja go już przywitałem Seneką! — rozśmiał się Malutkiewicz.
— A ja grożę badaniem o nowiny kościoła i duchowieństwa, — rzekł dziekan.
— Słowem żeś asindziéj wszystkim tu potrzebny, — dodał Malutkiewicz, — otóż to szczęście młodości, a my starzy choć nami w piecu palić! do niczego!!
Zabawiwszy tu dłużéj niż myślał, Oktaw rozpromieniony przyjęciem, rozmarzony pobiegł do Wielicy, ale po drodze pochwycił go Wędżygolski zmuszając wnijść do siebie i rozpowiadając z czułością szczegóły nieszczęśliwego zgonu kuzynki, jéj pogrzeb i żal swój wśród osierocenia jakiego doznawa. Musiał rad nie rad wysłuchać Żelizo historji płaczliwéj i nie wiele go zajmującéj, a w końcu Szambelan oświadczył mu, że raduje się niezmiernie z jego przybycia, gdyż niema komuby się mógł zwierzyć i wylać, a młode tylko serce pojąć go i osłodzić mu potrafi jego boleść.
Pana Joachima znalazł Oktaw nad kilką rozłożonemi xięgami zajętego genealogją. Dziwnie zestarzałym i zwiędłym wydał mu się samotnik, którego uśmiech nawet wewnętrzną boleść odkrywał.
W pokoju było ciemno i smutno, Parol schudzony spał pod piecem i ledwie podniósł głowę gdy drzwi zaskrzypiały. Wielica ścisnął ręce chłopaka z uczuciem wielkiem i spojrzał mu w oczy ciekawie.
— Cóż to jest? genealogje jakieś? — rzucając okiem, rzekł Oktaw.
— Doskonały środek zabicia czasu, uśmiechnął się pan Joachim, — probowałem różnych, ale to łamigłówka najlepsza podobno, żeby zapomnieć co się wkoło dzieje. Potrzeba szperać, dochodzić, konfrontować, śledzić, i w końcu...
— Ale do czegóż to się zdało? — zapytał Żelizo.
— Gdy się tedy straci kilka miesięcy, — rzekł Wielica, — dobada nareszcie, że ojcem Wilhelma był niewątpliwie Fryderyk, a Fryderyka Maxymiljan, gdy się nabędzie pewności, że Albert zmarł o cztery lata późniéj, niż podaje ten lub inny kronikarz, gdy drzewo całe wyrośnie rozłożyście, naówczas rzuca się je w piec i rozpoczyna robotę około drugiego...
— Smutna rzecz, tyle zmarnowanéj pracy!
— A pracować potrzeba przecie! — westchnął Joachim... choć bez celu... Tyś jeszcze młody, — rzekł, i przed tobą wkoło rozrzucone gościńce, my już stoimy u kresu i niecierpliwie tupiemy nogami u drzwi... Stary Parol staje do krzaków na których siedziały kuropatwy, a ja do xiążek pustych jak te krzaki... z nałogu oba.
Nie wiedząc jak i dlaczego po krótkiéj rozmowie, gdy Żelizo wyszedł z dworku Wielicy, znalazł się na grobli u młynów, naprzeciw chaty Andzinéj. Mrok już padał i potrzeba mu było powrócić do rodziców, a niespokój jakiś powiódł go mimowoli w tę stronę... Dopiero zbliżywszy się dojrzał że chata była pustą, furtka zabita, okna założone deskami, a ścieżynka trawą porosła.
Nie było nikogo coby mu to wytłumaczył, i tęskno jakoś wszedł na rynek miasteczka — nie kochał może Andzi, ale jej przywiązanie budziło w nim litość serdeczną, a piękne dziewczę przypominało mu lata dziecinne... Nie śmiejąc wszakże zapytać o nią, wracał już ku domowi gdy na drodze spotkał Szambelana który szedł na wista do assesora. Jakby myśl jego odgadł, staruszek począł mu opowiadać naprzód o sobie, potem dziwnym zwrotem wpadł na Andzię.
— Wystaw sobie, — rzekł, — wkrótce po twoim odjeździe, jak mi opowiadano, dziewczyna zachorowała, posmutniała, nareszcie coś jéj przyszło do głowy i jednego pięknego poranku puściła się na pielgrzymkę do Częstochowy.
— I nie wróciła?
— Ani widu ani słychu! ojciec potem zapił się i zmarł sobie w gospodzie na ławie, a chatę nawet zaparto i nikt w niéj nie mieszka. Szkoda dziewczyny, bo była piękna jak gdyby w jéj żyłach szlachetniejsza krew płynęła...
Tyle tylko dowiedział się Oktaw od starego który go na rozstroju pożegnał, spiesząc na wieczorek, on sam musiał jeszcze do Referendarza zabiedz na chwilę.
Kwaśno go przyjęła Petronella, ale ciekawie obejrzała, Referendarz poważnie i protekcjonalnie jak na wysokiego urzędnika i wytrawnego człowieka przystało. Nie okazano mu czułości, a panna tylko sarkastycznie spytała czem tak był zajęty że nie słyszał gdy na niego pukała.
— Młodość ma swoje prawa! — rzekł sentencjonalnie Referendarz.
Panna Petronella wysypała naraz wszystkie nowiny już znane, ale z własnego stanowiska je przedstawiając, opowiedziała o śmierci pani Farfurskiéj, o pogrzebie jéj który, jak dowodziła, nie udał się wcale, z przekąsem nadmieniła coś o dziwacznem postępowaniu Poronieckiego, a nawet wspomniała o Andzi, wedle niéj, zbiegłéj z jakimś oficerem od komissorjatu, który tegoż dnia wyjechał. Dodawała że o trzy mile za Kamieńcami widziano ją na jego kibitce.
Tak spędził Oktaw pierwszy dzień w rodzinnem miasteczku.
Nazajutrz jeszcze był nie wstał Żelizo po kilkodniowéj podróży i bezsenności spoczywający w izdebce swéj dziecinnéj, gdy Poroniecki do drzwi jéj zapukał.
— Wstawaj śpiochu, — rzekł, — i chodźmy do roboty!
— Gdzie? dokąd?
— Juściż w ruiny gdzie się łatwo przekonasz, żem teraz trafił na właściwą drogę i o kilka kroków tylko jesteśmy od pożądanego celu. Nie mało się namęczyłem tem że muszę się taić aby moich poszukiwań nie zwietrzono i jak kuna do nory się chować, ledwie co zaszeleści; pracuję powoli, ale się nie zrażam i tego lata we dwóch musiemy się do drzwi dobić. Wystaw sobie, żem już z musu sam podołać nie mogąc zadaniu, zwierzył się poczciwemu Wielicy, ale ten ruszył ramionami i wyrzekł się wszystkiego do niczego nie chcąc się mieszać. Moja żona któréj się wyspowiadałem, także się śmieje...
— A ja?
— Ty się sobie będziesz śmiał jeśli ci z tem zdrowo, ale mi pomożesz, — rzekł Poroniecki, — prawda?
— Jak każecie.
— I twoja ta szalona Andzia już ci nie przeszkodzi z uśmiechem pocichu — szepnął Poroniecki. — Bóg wie co się z nią stało, nagle przestała chodzić do Adelki na naukę, zamknęła się w domu, a jak ludzie mówią, poszła na pobożną jakąś pielgrzymkę, z któréj dotąd nie powróciła... biedne dziewczę... Uwolniła cię przynajmniéj od wielkiego kłopotu i niebezpieczeństwa...
Oktaw się zczerwienił i położył palec na ustach obawiając aby matka nie posłyszała tych niewczesnych użaleń.
Chociaż na ten dzień wszystkim się był niemal obiecał Oktaw, musiał jednak pójść naprzód z Poronieckim, który gwałtem ciągnął go w ruiny klasztoru. — Stary aktor nie przestawał mu w drodze opisywać w jaki sposób doszedł tajemnego przejścia, celi rektora i korytarza w prawo zasypanego gruzami; ale Oktawa więcéj tu ciągnęły wspomnienia biednéj stolarzanki, miejsce gdzie pierwszy raz zobaczył Adelę, pamiątki lat dziecinnych, niż skarby zakopane.
Obojętnie zszedł z Poronieckim w zwaliska, na owe wschodki i dostał się z nim do zasypanego ciasnego przejścia, które biedny marzyciel napół już był odgrzebał z cegieł i ziemi do pasa tam nagromadzonych. Nie mogąc nikogo użyć do pomocy, sam on potrosze w skórzanym fartuchu który przywdziewał do roboty, w pocie czoła wynosił gruz i glinę do bliskiego lochu i tak powoli oczyszczając korytarz codzień wyglądał nowego zwrotu w jego kierunku któryby go upewnił że na prawdziwą trafił drogę.
— A jeżeli po tym wysiłku, — zapytał Oktaw, — przejście się w lewo znowu zawróci?
— Znak żem się omylił, będę szukał gdzieindziéj, — rzekł Poroniecki obojętnie.
— Mój Boże, to genealogja pana Joachima! — rzekł w duchu młody człowiek, — ale nie chciał już zrażać biednego szaleńca, i podjął się nawet dźwigać z nim cegły, aby prędzéj dojść do nadziei lub odczarowania.
Odbywszy przechadzkę po ruinach które już towarzysz jego znał jak dom własny, Oktaw musiał wrócić do Malutkiewicza wysłuchać Seneki jego, a po obiedzie dopiero pobiegł gdzie najgoręcéj być pragnął, do Podkomorzanki i Adeli.
Jak gdyby wczoraj dopiero porzucił tu xiążkę otwartą, znalazł swój stoliczek nagotowany, krzesełko przy oknie i gospodynię przy téj saméj siatce z pospuszczanemi okami które znał tak dobrze, a co najlepiéj uśmiech Adeli świeży, wejrzenie orzeźwiające, i drobną jéj rączkę która go witała czystym uściskiem siostry... Rok ten nic jéj nie zmienił, spoważniała tylko nieco, i przywykłszy do nowego życia trybu, spokojniejszą twarzą witała dni jednostajnie płynące, nie pragnąc w nich nowych żywiołów. Oktawowi tylko wydała się piękniejszą jeszcze, niedostępniejszą i straszniejszą, jeszcze bardziéj ideałem na który z nieśmiałością zwracał oczy pełne uwielbienia.
— A! otóżeśmy jak przeszłego roku, — odezwała się Podkomorzanka, — i lektor i słuchacze na miejscach, cóż nam tam przywozisz za pokarm duchowny?
— Nie braknie go, — rzekł Oktaw, choć może nie zbyt pożywny... ale jest w czem wybierać i dostatek rozmaitości — poezja, powieść, dramat, nawet historja.
— Na ten raz jabym cię skwitowała z czytania i nowych płodów gdybyś nam swoje własne opowiedział dzieje, cały rok toć przecie kawałek życia? — spytała Podkomorzanka.
— Ale cały ten rok zbiegł jak dzień jeden, — rzekł Oktaw, — zajęła go nauka, rozmyślanie, tęsknota i towarzyskie zabawy nasze. Niema w takiem życiu nic wyrazistszego coby się pochwycić dało, trochę to jak w Kaniowcach.
— I trochę jak w klasztorze, — dodała Podkomorzanka, — ale trzeba się umieć i z takiem życiem oswoić i z niem pogodzić, wy młodzi tęsknicie za czynnością i wypadkami, my potrzebujemy tego wypoczynku.
— I panna Adela? — spytał Oktaw z uśmiechem.
— A! ja tu jestem z nich wszystkich najstarsza pod tym względem, bo nietylko że nie pragnę zmiany, wrzawy i nowości, ale się ich boję niezmiernie. Przekonana jestem że życie to obrazki kalejdoskopu z których jedne są bogatsze i jaśniejsze od drugich choć w nich pierwiastki zupełnie téż same... wierz mi pan, nic a nic nie jestem ciekawa...
— Teraźniejsza bo młodzież wszystka taka, — przerwał na ostatnie słowa wchodzący Poroniecki, — nim skosztują życia już z teorji wiedzą że kwaśne, nic zapału, nic uniesienia, żadnych pragnień i szału, rodzicie się bez zębów i siwi.
— Może to i lepiéj! — szepnęła sama pani.
— Im lepiéj egoistom! — ale jak świat na tem wychodzi? — dokończył gospodarz. — On musi rachować na te siły młodzieży jak na to co mu ruch daje i koła jego obraca kosztem bark pokrwawionych; wprawdzie ramiona ocaleją, ale wszystko stoi w miejscu. My starzy już tryumfalnego życia nie popędzim wozu...
— A mój ojcze, — zawołała Adela, dajże te wieki w których potrzeba było wielkich ofiar w imie prawd wielkich, a znajdą się chętne poświęcenia i dziś gdzież te nowe prawdy za któreby się warto poświęcić? Świat wierzy w chłodną rachubę...
— Ekonomji politycznéj, — dodał Oktaw, która naucza, że kapitał jest złotym cielcem i kłaniać mu się potrzeba...
— A! jużeście wpadli na te narzekania, — przerwała Podkomorzanka, — których ja cierpiéć nie mogę, — świat wam coś winien, świat inny, ludzie inni, wszystko złe, tylko my doskonali... Nie widzę żeby się co zmieniło tak dalece.
— Bo téż w Kaniowcach, — rzekł Poroniecki, — nie wiele zobaczyć można, tu jeszcze stare dzieje i ludzie starzy.
— A my we dwoje z panem Oktawem przedstawiamy żywioł postępu i ruchu! — rozśmiała się Adela, — ja przy krosienkach, pan w uliczce.
— Nie! nie! mówcie co chcecie, dodał Poroniecki, sam świat doprawdy inny dziś i martwiejszy, przynajmniéj u nas, dawniéj złe czy dobre ale wszystko obchodziło, rozgrzewało, ciekawiło nawet starych, dziś młodsi starzeją zawczasu i tak są rozsądni, że mróz patrząc na nich przejmuje. Szał dowodził siły, gdy dzisiejsza ostygłość przekonywa o niedołężności.
Podkomorzanka rozśmiała się łagodnie.
— Mój drogi, — rzekła, — przeczytaj proszę, czy nie tak samo narzekano, przed dwóchset laty?
— Być może, bo téż to się od więcéj jak lat dwóchset poczęło...
— Ziemia ostyga i ludzie, — rzekł żartobliwie Oktaw.
— Może ziemia, a pewnie ludzie, — dodał Poroniecki, — nie wiem... ale się to czuje, że zamiast iść naprzód, cofamy się i zaskorupiamy w sobie... dożywamy resztek nie wiedząc co począć z niemi.
— Może dlatego, jak powiada Żelizo, — odezwała się Podkomorzanka, że każdy z nas żyje sobie i dla siebie. I tak pan Joachim zabija czas genealogjami i formułkami jakiemiś, Szambelan bawi się jak dziecko, ktoś, nie powiem jak się nazywa, szuka czego nie zgubił, Referendarz rozrywa się gazetą, panna Petronella gawędką... a wszyscy razem ziewamy nie wiedząc dokąd się po życie obrócić. Z nas wszystkich stary Żelizo który się modli i dzieciaków uczy, Malutkiewicz który pracuje dla ludzi, jedni nie narzekają tylko. Cała więc tajemnica w tem, że z egoizmu wyjść potrzeba, a możnaby i resztki życia zużytkować.
— Piękna prawda, — rzekł Poroniecki.
— Ale nie mojego wynalazku, — odpowiedziała Podkomorzanka, — jest to rada starego naszego Łazarza, który nią się rządząc sam, i nam za lekarstwo podaje.
— Gdybyśmy sprobowali? — zapytał gospodarz.
— Ale jak? — żywo przerywając, odezwała się Adela.
— Zamiast robić co nas próżno rozrywa, a do niczego nie prowadzi, gdybyśmy sobie cel jaki obrali i wspólnemi szli do niego siłami? — rzekła Podkomorzanka.
— Na zasadę zgoda! — rozśmiał się Poroniecki... ale cóż począć i doczegośmy zdatni?
Gdy tak rozprawiali w progu ukazał się Wielica.
— Otóżeś pan w porę, — zawołała podchodząc ku niemu Podkomorzanka, — olbrzymie mamy zamiary.
— A jam do nich potrzebny? — z podziwieniem ruszając ramionami, — spytał pan Joachim — to coś ciekawego, mogęż się ja jeszcze przydać na co komu?
— Ot tak, — uśmiechając się i zbliżając ku niemu z przyjacielską czułością, — odezwała się Adela, — nie wiem zkąd przyszliśmy do uznania, że wszyscy niemal nie mamy w życiu celu i przez to wielce nam na świecie ciężko. Starzy ubolewają dźwigając resztki życia.
— Nie są one lekkie! — rzekł p. Joachim.
— Wpadliśmy na to uznanie, że możnaby je zużytkować i sobie ulżyć gdybyśmy je obrócili na korzyść ogółu i czemś się zajęli nie sobie szukając przyjemności i rozrywki, ale dla świata pożytku.
— Ogólnik jak inne, ale cóż tedy połączonemi siłami czynić mamy?
— To właśnie pytanie! — dodała Podkomorzanka, — a że gorące żelazo bić najlepiéj, idźmy na radę do starego Żelizy.
— Zgoda, — rzekł pan Joachim...
Wszyscy tedy wraz z uprzedzającym ich Oktawem, zebrali się odwiedzić starca, a syn odebrał polecenie o celu przybycia zawczasu go uwiadomić; jakoż wybiegł najpierwszy, a Podkomorzanka z Adelą, mężem i Wielicą powoli posunęli się za nim.
Na wpół żartem, pół serjo odbywało się to poselstwo do starca, który wysłuchawszy żywego opowiadania Oktawa, zamyślił się smutnie.
— Już wiem o co chodzi, — rzekł do przybywających, dla których Żelizowa krzesełek szukała i sadowiła ich do koła mężowskiego łóżka, — ale cóż chcecie by wam bezsilny starzec poradził? Niema innéj prawdy ino jedna a wiekuista, świat nowych chce jak dziecko się bawiąc, a daremne to usiłowanie bo jak jedno słońce na niebie, jedna wielka świeci nam ewangeliczna... Na jutrzenkę życia i na dni zachodu, niema dwóch praw ani dwóch dróg, ogólne na wszystko i dla wszystkich. Szukać szczęścia drugich, jest to iść do swego własnego drogą najprostszą. Mówiliście zdaje mi się, że wam ciężą reszty życia, czemuż ich nie obrócicie na pożytek drugich, jeśli wam nie potrzebne?
— Ale jak, to właśnie zadanie! — odezwała się Podkomorzanka.
— Każdy przecie ma do czegoś usposobienie, — rzekł stary.
— Naprzykład ja, pytam do czego się mogę przydać, — rozśmiał się Poroniecki, — chyba na professora złéj deklamacji.
— A ja na nauczyciela brzydkiego pisma, dodał Wielica.
— Ja bym mogła z korzyścią uczyć spuszczania oczek w siatce, — odezwała się Podkomorzanka.
— A! mój Boże! utrapieni szydercy! — zawołał stary Żelizo, — już wszystko w żart obracają. Chcecie śmiać się czy mówić o czem naprawdę?
— Szydziemy tylko sami z siebie, — smutnie odpowiedziała Podkomorzanka, — a bardzo byśmy ci byli wdzięczni na prawdę, gdybyś nam poddał jaką myśl dla zużytkowania resztek, które trochę na śmiecie idą...
— Nic łatwiejszego! — rzekł Żelizo, — bliźni! oto cel ewangeliczny! Jedni z nich cierpią niedostatek, drudzy opuszczeni psują się w sobie, bo ich nic nie wspiera i nie ożywia, inni giną dla braku światła, bo od chrztu nie słyszą do pogrzebu jednego słowa o Bogu... Wy, tymczasem nie macie co począć z godzinami zbytkownemi, nie godziż się ku nim obrócić. Za pierwszych czasów chrześcijańskich społeczność jak widziemy z listów apostolskich spójną stanowiła całość, wdowy, poświęcone Bogu panny, starcy, bogaci i ubodzy wspierali się wzajemnie nie tylko groszem i mieniem, ale sercem, słowem, nauką, przykładem. Dziś wszyscy idą gdzie kogo oczy poniosą, o braciach nie myśląc i braterstwo jest słowem, a przestało być obowiązkiem. Jakże wiele dobrego zrobić by można gdybyśmy jeno chcieli? Oto po ulicach włóczą się dzieci nie umiejące przeżegnać się, pod płotami stękają ubodzy, których nędza prowadzi do nałogów i występku, jest cały lud bez nauczyciela, cały świat ubogich bez opiekuna... Kto z życiem nie ma co zrobić, czemużby się nie obrócił ku niemu?
— To prawda, — rzekł pan Joachim, ale potrafiemyż my, cośmy nigdy nie myśleli o tem, nie spotkamyż oporu, nieufności?
— Spotkacie opór pewnie, a na ufność powoli zapracować potrzeba. Ale jakże szli apostołowie do niewiernych? wszak na nich kamieniami rzucano, a pierwszy pasterz ludów z Mamertyńskiego więzienia poszedł na śmierć męczeńską? Nad sobą trzeba pracować i nad ludźmi, nic nie przychodzi łatwo...
Mówił stary Żelizo, a choć nie bardzo widoczny był skutek słów jego, z twarzy przytomnych poznał, że uczuli prawdę.
— Nieprawdaż, — odezwała się pierwsza Podkomorzanka wstając z krzesła, że stary nasz doskonałą nam daję radę. Pan Joachim zamiast genealogji swoich, mógłby doprawdy obmyśléć katechizm dla dzieci, jabym się podjęła go uczyć, mój mąż...
— Sztuka to będzie jeśli męża pani potrafisz uczynić na cokolwiek przydatnym, rzekł Poroniecki.
— Będziesz mi pomagał...
— Ja, zakładam szpitalik dla dzieci i zostaję siostrą miłosierdzia, — zawołała Adela.
— No! a ja? — przerwał od chwili stojący w progu Szambelan, poza którym widać było perukę Referendarza, a ja?
— Waćpan możesz toczyć zabawki dla dzieci lub wrzeciona dla ubogich kobiet! — rzekł Poroniecki, — możesz uczyć śpiewu.
— A ja? — poważniéj odezwał się brat panny Petronelli.
— Zrobiemy pana nadzorcą wszystkich zakładów, domu ochrony, pracy, szpitala, szkółki, fabryki, — śmiejąc się mówiła Podkomorzanka. — Zrobiemy z Kaniowiec coś wzorowego, ósme cudo świata! a z pomocą dziekana, mieszkańców, sąsiadów, zebrawszy się w gromadkę, możemy dokazać wszystkiego co zechcemy...
— Ja mój dworek ofiaruję na co chcecie, rzekł Poroniecki, — na szkółkę czy ochronę.
W taki sposób zawiązała się w Kaniowcach pierwsza myśl zużytkowania resztek życia, na którą wszyscy przystali odrazu, poklaskując jéj; i choć pocichu Szambelen mruczał że to są utopje, a siostra Referendarza nauczyła się od niego wyrazu dymagogi (demagogi) który pocichu także powtarzała nie wiedząc co oznacza i stosując do założycieli owych pobożnych szkółek i szpitali, nikt przecie i ona nawet nie chciała się wyłączyć i na boku pozostać.
— Malutkiewicz rad był że swą szkółką innych wyprzedził, i chcąc się w czemś przyłożyć do dzieła wspólnego, ofiarował zysk z kiedyś drukować się mającego Seneki na korzyść Kaniowieckich instytutów.
Dość często dobréj iskierki jednéj, by poczciwy płomień rozniecić, i tu poddana idea nie poszła marnie, a choć tysiące spotykało się trudności na drodze z któremi walczyć musiano, wspólnemi siłami usuwały się łatwo. Dziekan i Dynio nawet należeli do stowarzyszenia, a pokorny braciszek nie czując się do niczego zdatnym, ofiarował szkółkę zamiatać i kalafaktorować.
Cóż daléj? spytacie. — A nic dalej — odpowiem w pokorze. Powieść ta, jeżeli to powieść, o czem ja, między nami mówiąc powątpiewam, nie ma epilogu i końca.
Połowy tych postaci z któremiśmy zapoznali czytelnika, losów dalszych, mimo najusilniejszego badania, nie mogliśmy się dowiedziéć w żaden sposób. Posyłam świeżo umyślnego do Kaniowiec dla dopełnienia niektórych szczegółów biograficznych, i z żalem mi wyznać przychodzi, że nie przywiózł nic lub tak jak nic.
Czułym sercom głównie o to chodzić będzie zapewne, czy panna Adela wyszła za mąż i z kim się Oktaw ożenił; niezmiernie mi przykro, że nawet w tak ważnéj okoliczności zaspokoić ich nie mogę. — Wnioskuję wszakże że córka pani Poronieckiéj obrachowana na pół miliona posagu, młoda, piękna, miła, chociaż się zajmowała szpitalikiem dziecinnym (co nie pomaga do wyjścia za mąż), musiała jednak znaleźć pretendenta. Czy nim był Oktaw? nie wiem i nie śmiem się domyślać. Wiele prawdopodobieństw jest za tem, wiele przeciwko temu. Jeżelibym jednak pewne jakie o ich losie otrzymał późniéj wiadomości, nie omieszkam ich udzielić.
O innych quasi bohaterach powieści mam nieco choć podejrzanych szczegółów i tak:
Najprzód, xiądz dziekan utył i posiwiał, a na probostwie po danym pierwszym popędzie sam rzemieślniczą zaprowadził szkółkę, w celu dobrze obmyślanym pociągnienia do nauki dając przy niéj zarazem kawałek chleba. — Tym sposobem rodzice chętniéj posyłają mu dzieci, a sieroty uczą się pacierza i katechizmu od którychby inaczéj uciekały. Dla wielu chłopiąt uboższych nauka tu udziela się nie koniecznie zwykłym trybem przez czytanie i pisanie, bo nie każdemu to potrzebne, ale za to żywem słowem, opowiadaniem, rozmową, wpajają się w pamięć pierwsze główne zasady wiary, nauki życia, i wielkich prawd światem rządzących. Dziekan znajduje że pierwsi nauczyciele chrześcjan więcéj też usty niż piórem kazali i oświecali. Dynio choć tylko skromnego podejmował się kalafaktorstwa, doskonale wszakże przydał się na nauczyciela, a wesoły humor jego jest mu w tem wielką pomocą.
Nad zakładami żeńskiemi które wiedzie Podkomorzanka, Adela i kilka niewiast mieszczanek, radych że zostały przypuszczone do tego wraz z śmietanką towarzystwa, nadzór policyjny musiano powierzyć pannie Petronelli, trochę Fourierowską metodą zużytkowując jéj talent dobadywania się prawdy... Nietyle już zajmuje się ona towarzystwem, śledząc każdy ruch dziewczątek chodzących do szkółki i ochrony, i zmuszona wiedziéć ile gruszek zginęło w sadzie, z czyjego powodu i za czyją sprawą. Bywają przykłady, że wie nawet kto zjadł najdojrzalszą. Referendarz jest także honorowym opiekunem, rachmistrzem, kasjerem i buchalterem, on zbiera składki i niekiedy obcym daje do zrozumienia, że sam pierwszą myśl podał ku temu.
Pan Joachim silnie dotąd jest podejrzany o potajemną miłość dla panny Adeli, ale tak dobrze ją ukrywa, że chyba oko zazdrośnika wyśledzićby potrafiło. Jest on jednym z najgorliwszych członków stowarzyszenia, porzucił genealogje, napisał xiażeczkę dla dzieci, i codzień więcéj zajmuje się wielkiem zadaniem wychowania ludu.
Poroniecki zawsze jeszcze podobno poszukuje pojezuickich skarbów. W pierwszym korytarzu po usunięciu gruzów które Oktaw nosić pomagał, pokazało się wcale nie to co podług notaty być było powinno, wyszukał tedy innego przejścia i robił około niego rok cały, teraz pono czwartą już oczyszcza ciemnicę, niezmordowanie nad nią pracując. Niemniéj jednak chodzi do szkółek i uczy dzieci z innymi, co go nawet dosyć zajmuje, gdy w nich talentu dojrzy. Na ostatnie święta urządzono teatrzyk którego reżyserem był Poroniecki, przedstawienie zupełnie się powiodło, a mieszczanie Kaniowiec licznem zebraniem dowiedli wielkiego zamiłowania w sztuce dramatycznéj. Z żalem przychodzi mi wyznać, że autora sztuki i jéj przedmiotu dotąd dowiedziéć się nie mogłem, posądzano jednak Oktawa, który anonimem się zasłonił.
Szambelan mimo najlepszych chęci niebardzo był zrazu przydatny i nie mógł téj filantropji przystępnie zrozumieć, ruszał ramionami, szydził z niéj pocichu, ale podjął się przecie uczyć śpiewu i piosenek dzieciaków, i tak go to dziś zajmuje, że o niczem nie myśli tylko o mszy na cztery głosy, któréj partje rozpisał i nieustannie je u siebie powtarza. Powiadają że chciał być użyty i trochę nawet intrygował o to, by zostać dozorcą szkółki dziewcząt, coby mu dozwalało swobodnie starsze i piękniejsze głaskać pod brodę, ale dziś i to już sobie wyperswadował.
O Andzi znikłéj tak dziwnie, nikt dotąd w Kaniowcach nie wiedział, pustą jéj chatę oddano na szpital dla kalek i starców. Głucha wieść chodziła że dziewczyna miała gdzieś wstąpić do klasztoru, że stara Agafja zmarła w drodze do Częstochowy, choć inni z równą pewnością utrzymywali, że Andzię poślubił jakiś jegomość, że wyszła na wielką panią i z nieporównanym wdziękiem przyjmowała w salonie bardzo przyzwoitym roje cisnących się wielbicieli.
Malutkiewicz skończył podobno tłumaczenie tylko pierwszego Seneki, ale wszystkich ile ich było, i opatrzywszy komentarzem xięgę kontrowersji Rhetora, miał jechać do stolicy, pewien, że dzieło któremu życie poświęcił, sprzeda za bardzo znaczną summę jakiemu nakładcy, będąc przekonany że świat tęsknił i domagał się jak najpilniéj przekładu ulubionych jego moralistów — musiał się jednak zawieść w nadziejach, bo po odebraniu jakichś listów zaniechał podróży i posmutniał narzekając na zepsucie smaku i zmysłu moralnego w całym świecie.
Inni mieszkańcy wedle wszelkiego podobieństwa żyją dosyć szczęśliwi depcząc coraz głębiéj ścieżki na Dworkowéj ulicy, i nie czują ciężaru resztek życia, które zużytkować potrafili, czego życząc sobie i czytelnikom, mam honor zostawać z prawdziwym szacunkiem, najniższym ich sługą.
Żytomierz. Wenecja. Rzym. Paryż.
Drezno. Żytomierz. 1858.