Rodzina kamieniarza/Pan Stanisław Michalski

<<< Dane tekstu >>>
Autor Anonimowy
Tytuł Rodzina kamieniarza
Pochodzenie Zajmujące czytanki nr 17
Wydawca Wydawnictwo M. Arcta
Data wyd. 1913
Druk Drukarnia M. Arcta
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Antonina Smišková
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

Pan Stanisław Michalski.

Malownicze okolice Kazimierza słyną ze swej piękności, to też na lato przyjeżdżają tu liczne rodziny z Lublina i Warszawy.
W jednym z małych domków zaraz przy szosie pod zamkową górą zamieszkał tego roku młody student z Warszawy. Pragnął on wypocząć po całorocznych trudach w ciszy i samotności; najął sobie tedy mały pokoiczek u staruszki wdowy, która zobowiązała się gotować mu śniadania i kolacje, pan Michalski bowiem wychodził zaraz po śniadaniu i dopiero na noc wracał do domu. Cały dzień chodził to po sąsiednich górach, to przeprawiał się za Wisłę, lub robił wycieczki w dalsze okolice. Obiad tedy spożywał tam, gdzie go zastało południe i taki, jaki mógł po drodze dostać.
Na jednej z takich wycieczek spotkał pan Michalski Pokorę, wstąpił do ich chaty na południowy posiłek, zapoznał się z całą rodziną i bardzo ją polubił. Odtąd często u nich bywał, tymbardziej, że Pokora, krusząc skały, znajdował w wapieniu często piękne odciski muszli, a nawet czasami liści dawnych drzew, dziś już u nas wcale nie rosnących.
I chłopcy spotykali je często, ale nie zwracali wcale na nie uwagi i nie zastanawiali się nad tym, skądby one się wziąć mogły. Dopiero, gdy młody student zaczął poszukiwać takich odcisków, postanowili mu w tej pracy pomagać i na wyścigi wyszukiwali coraz piękniejsze okazy.
Ponieważ równocześnie z przyjazdem pana Michalskiego zaczynały się wakacje w Kaźmierskiej szkole, chłopcy Pokorów mieli dużo czasu wolnego i jeden przez drugiego napraszali się do towarzystwa młodemu uczonemu. Oprowadzali go po sąsiednich skałach, lasach, które wybornie znali, pomagali mu nosić okazy znalezione lub wykopane.
Ale w lecie mieli także dużo roboty koło domu i pomoc ich była niezbędną. Musieli nagromadzić dla kozy paszę na zimę, z matką zbierać zioła do apteki, obrobić ogródek, który się coraz powiększał, bo oprócz włoszczyzny i jarzyn, Franio, za poradą pani aptekarzowej, zaczął hodować zioła lekarskie: majeranek, rumianek, szałwię, lawendę, koper włoski.
Że jednak przechadzki z panem Michalskim bardzo były dla chłopców pożyteczne, bo codzień coś nowego się od niego nauczyli, z czym nie omieszkali pochwalić się w domu, więc rodzice postanowili posyłać ich do pana Stanisława kolejno: jeden zostawał w domu, drugi szedł, jak mówili «na służbę».
— A na co pan te kamienie zbiera? — spytał raz Wacek, drapiąc się za studentem na wysoką skałę.
— Mój drogi, z tych kamieni uczą się dzieci w Warszawie tego, co wy tu macie przed oczyma.
— Jak to można uczyć się z kamieni?
— Ty myślisz zapewne, że uczyć się można tylko z książki? Otóż, chodząc tu ze mną po górach, niejednego się nauczyłeś: pokazałem ci, jakie gniazda buduje sobie słowik, jak urządza sobie norę kret, jak gospodarują mrówki; a tam dzieciom w Warszawie opowiadam o roślinach, skałach, znajdujących się w nich odciskach i pokazuję im, jak to wygląda. A czy ty wiesz, skąd te muszle wzięły się w kamieniach?
— E... proszę pana, są to... są, nigdy o tym nie myślałem, jakim sposobem tam wlazły.
— One tam wcale nie właziły, bo nóg nie mają, ale uważaj tylko, to ci opowiem, jak się tam dostały. Widziałeś może kiedy, jak po ulewnym deszczu mętna woda zbiera się w rowkach, i brózdach i spływa z góry na dół, unosząc z sobą okruchy kory, zwiędłe liście, sosnowe igły, kawałki słomy, a nawet małe kamyki. Gdy taka woda znajdzie jakieś większe zagłębienie, zbiera się w nim i tworzy kałużę. Skoro deszcz padać przestanie, woda w kałuży ustoi się, męty opadną na dno, a czysta woda zostanie na wierzchu. Po dwuch, trzech dniach słonecznych woda zupełnie wyschnie, a w kałuży zostanie miałki mułek, w którym, jak rodzynki w cieście, tkwią owe listki, kawałki kory i t. d. Jeżeli taki prąd wody spotkał po drodze muszelkę z żywym ślimakiem, porwał ją z sobą i zanurzył w mule. Ślimak się udusił, a muszla została.
— Skąd się wzięły listki i nawet ślimaki w mule — rozumiem, bo muł był miękki, jak ciasto, ale jak się dostały muszle do środka kamienia — nie pojmuję wcale — przerwał Wacek.
— Tylko trochę cierpliwości, mój drogi, a wszystko ci wytłumaczę — odrzekł pan Stanisław. — Widzisz i te skały nie zawsze były takie twarde, jak teraz, i one były kiedyś miękkie, jak ciasto. Dawno już bardzo temu, bo pewno przed wieloma tysiącami lat, tu, gdzie obecnie mieszkamy, było dno morza.
— O dla Boga, co też pan mówi! — krzyknął Wacek.
— Uspokój się i nie przerywaj, bo nigdy do końca nie dojdziemy. Otóż na dnie tego morza żyło mnóstwo drobniusieńkich ślimaczków, takich drobniutkich, że ich nie można dojrzeć gołem okiem, tylko przez silnie powiększające szkło. Ślimaczki te żywiły się wodą tak samo, jak ślimaki i małże stawowe i wiślane, żyły, żyły a potym umierały; delikatne ich ciałko gniło, a wapienna muszelka zostawała. Żyły całemi gromadami i całemi też gromadami martwe opadały na dno morza; a na jedne warstwy układały się drugie, na to trzecie i tak dalej. Gdy między te warstwy muszelek wpadały większe ślimaki, muszle i ryby żyjące w morzu, oraz rosnące tam rośliny, zostawały przykryte świeżemi warstwami drobnych muszelek. Tym sposobem z biegiem setek tysięcy lat utworzyły się grube warstwy. Dolne zaś warstwy pod uciskiem górnych i całej masy wody morskiej, tężały, twardniały i zamieniały się w kamienie.
— No, a jakże one potym wyszły z wody? — spytał chłopiec zaciekawiony.
— W niektórych miejscach wody wyschły, opadły; w innych znowu dno morskie podniosło się do góry i ukazały się na powierzchni wody skały, które się w wodzie utworzyły.
— To jakieś bardzo dziwne, proszę pana! A skąd się ludzie o tym dowiedzieli?
— Zastanawiali się, badali morze i przekonali się, że i dziś na dnie jego żyją takie ślimaczki, które tworzą podobne skały.
— A jakże się ludzie na dno morskie dostali?
— Mają na to sposoby, mój kochany; wszystkiego odrazu powiedzieć ci nie mogę, ale gdy pochodzisz tak ze mną na wycieczki przez wakacje, to się jeszcze wiele ciekawych rzeczy dowiesz.
— O mój złoty panie, ja chciałbym z panem wciąż chodzić i słuchać, jak pan opowiada; chciałbym z panem jechać do Warszawy, aby się tam tego wszystkiego uczyć, bo, co prawda, w naszej szkole tego nie uczą, każą tylko wciąż czytać, tłumaczyć, przepisywać, zadają na pamięć, ale ja to wszystko już potrafię.
— Czekaj, mój Wacku, może kiedy uda ci się i do warszawskich szkół dostać, ale tymczasem chodź jeszcze do tej szkoły i ucz się w domu sam z książek, które ci zostawię.
— A będzie tam w tych książkach o tych skałach i o tych ślimakach? — bo ja chciałbym dowiedzieć się o nich wszystkiego.
— Ależ naturalnie, że będzie! Ale teraz już słońce zachodzi, więc odprowadź mię do miasteczka, to pokażę ci przez szkło powiększające, jak takie muszelki wyglądały.
— Oj dobrze, doskonale! A może pan pozwoli, to skoczę do domu po Franka, będzie mi z nim raźniej wracać, a zresztą i on te ślimaki obejrzy, to mu potym o skałach opowiem, bo to takie zabawne.
Nazajutrz przypadło z kolei Franiowi towarzyszyć panu Michalskiemu. Gdy udali się na górę zamkową, chłopiec zwrócił się do niego nieśmiało.
— Proszę pana, chciałbym się o coś zapytać, ale się wstydzę.
— Dlaczegóż miałbyś się wstydzić? Tylko złych rzeczy trzeba się wstydzić. Powiedz otwarcie, o co chodzi, postaram się wytłumaczyć ci.
— Pan, co wszystko wie, musi też wiedzieć, na co jest wystawiona baszta na tamtej górze? Wiem, że w zamku mieszkał król, ale na co się mogła zdać taka okrągła wieża bez okien?
— Mój kochany, król Kaźmierz Wielki, założyciel tego miasteczka i zamku, koło którego teraz stoimy, był bardzo dobrym gospodarzem kraju. Popierał tedy rolnictwo i opiekował się wieśniakami, którzy głównie pracowali na roli i przysparzali bogactwa krajowi. Ziemia nasza była bardzo urodzajna i wydawała obficie zboża, trzeba było tylko rąk do jej uprawy, żeby zbierać dużo ziarna. Po to ziarno przyjeżdżali do nas kupcy, aż zza morza, z takich krajów, gdzie zboża rodziło się mało i nie starczyło na wyżywienie ludności. Najtańsza i najlepsza była droga Wisłą, więc zagraniczni kupcy przypływali statkami w głąb kraju. Tu pod Kaźmierzem wystawił król kilka śpichlerzy, które dotąd w całości przetrwały, gdzie okoliczni rolnicy składali przywiezione zapasy zboża, a kupcy je stąd zabierali, płacąc za nie złotem.
Aby tym kupcom ułatwić podjazd do brzegu i wskazać zdaleka przystań, kazał król wybudować tę wysoką wieżę, na której zwykle w nocy palono jarzące światło. Prawdopodobnie w podziemiach tej wieży były piwnice królewskie, gdzie przechowywano może skarby i wina, a może były tam i cele więzienne, które dawniej znajdowały się przy każdym zamku. Król Kaźmierz był bardzo dobry, ale także i nader sprawiedliwy. Gdy kto zawinił, wymierzał mu surową karę, bez względu na to, czy przestępca był bogaty lub ubogi. Tak naprzykład za nieposłuszeństwo i znęcanie się nad poddanemi skazał na głodową śmierć szlachcica, Maćka Borkowicza, w lochu na zamku Olsztyńskim.
Na takich i tym podobnych rozmowach w czasie wycieczek zbiegły wakacje z wielką korzyścią dla chłopców, którzy się dużo nauczyli, i dla młodego badacza, który zebrał całą skrzynkę bardzo ciekawych okazów, jakie zamierzał przez zimę uporządkować i opisać.
Przed odjazdem przyszedł pan Michalski do Pokorów pożegnać się. Poczęstowali go twarogiem ze szczypiorkiem i świeżym chlebem, a on odchodząc, dziękował im za przyjęcie i wsunął każdemu z chłopców po rublu, mówiąc:
— To macie na zelówki do butów, które zdarliście, chodząc ze mną.
Chłopcy spojrzeli na ojca, a ten, odebrawszy im pieniądze, zwrócił je studentowi.
— Niech łaskawy pan nas biedaków nie krzywdzi. Nie pan nam, ale my panu powinniśmy zapłacić za to, co się dzieci od pana nauczyły. Pan wie, że my nie jesteśmy w stanie tego uczynić, niechże więc pan przyjmie od nas tę ich usługę, że go w noszeniu kamieni wyręczali.
— No, to pozwólcie przynajmniej, że im parę książek zostawię — rzekł pan Michalski — ciesząc się ze szlachetnych zapatrywań tych ludzi.
Pożegnany serdecznie przez wszystkich, a szczególnie przez chłopców, odjechał następnie do Warszawy.
Przy pracy i nauce i zima przeszła, jak z bicza trząsł, i znowu powiał cieplejszy wietrzyk od Krakowa, słonko przygrzało, lód na Wiśle skruszał, popękał i wezbrana rzeka uniosła go do morza.
W wąwozach, na południowych stokach zakwitły przylaszczki, pierwiosnki i wilcze łyko, okryły się czerwonemi baźkami leszczyny, a białym, puszystym kwieciem osypane tarniny przypominały niedawno znikły śnieg. Wkrótce potym zazieleniły się trawy, listki na drzewach zaczęły pękać, a słynne sady pod Kaźmierzem otuliły się białą szatą. Zarośla po górach ożywiły się świergotem ptasząt, w polach na dobre rozpoczęły się wiosenne roboty. Cała przyroda ożyła.
Pokora poszedł wiercić otwory do zakładania nabojów dynamitowych, Pokorowa pilnowała wylęgu młodych kurczątek, Franio z zapałem zabrał się do ogródka, a Wacio po powrocie ze szkoły, pomagając ojcu w pracy, wyszukiwał pilnie osobliwszych, rzadziej spotykanych okazów dla profesora, jak nazywał pana Michalskiego. Nawet mała Antolka nie próżnowała, bo pasła kozę, która została powierzona pod jej wyłączną opiekę.
W czasie świąt Wielkanocnych rodzice z żalem postanowili, że Wacław, który właśnie kończył lat 14, tylko do wakacji będzie chodzić do szkoły, a potym musi wybrać sobie jaki fach i pójść do terminu, bo czas już, aby zaczął pracować na siebie.
— Cóż ty na to, mój synu? — spytała matka.
— A no cóż, proszę mamy. Co prawda, bardzo chciałbym się jeszcze uczyć w warszawskich szkołach od takich profesorów, jak nasz pan Michalski. Wiem jednak, że na to nie mamy funduszów. Wszystko, czego uczą w naszej szkole, już przeszedłem, nawet umiem więcej, szkoda-by tedy było czasu dalej chodzić. Dosyć już długo ojciec na mnie pracuje, a nim się czego nauczę, przejdzie jeszcze lat parę. Najwyższy więc czas wziąć się do roboty.
— A do czegoż masz ochotę? — spytał ojciec.
— Doprawdy, tatusiu, nie wiem. Chyba poszedłbym do kamieniarza, gdzie nagrobki robią, bom się tak już zżył z kamieniami.
— To ci się tylko tak zdaje. Tłuc kamienie, a obrabiać — to zupełnie co innego. Zresztą mamy czas jeszcze, przyjedzie nasz pan profesor na lato, to się go poradzimy.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: anonimowy i tłumacza: Antonina Smišková.