Rozbitki/Akt I
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Rozbitki |
Wydawca | Księgarnia F. H. Richtera |
Data wyd. | 1882 |
Miejsce wyd. | Lwów |
Źródło | skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Polanka w lesie. Z lewej w głębi, domek leśniczego, z prawej, na przodzie ławka pod drzewem. Strona prawa i lewa rozumie się od Publiczności.
Michałek (oddawszy dzbanek) No, Bóg zapłać, to i dziad więcej nie powie. (otarłszy usta). A teraz do widzenia.
Zuzia. Gdzież się tak spieszysz?
Michałek. Muszę iść, bo stary się tam skręci bezemnie... (słychać zdala parę chrapliwych zadęć trąbki).
O! słyszysz? rozumiesz ty to? to się znaczy, że mieliśmy się strąbić. Ale nie myśl, żeby to było takie strąbienie, jak np. arakiem .. broń Boże! to się znaczy, że on trąbi na mnie i powiada: (naśladując trąbkę) Miszel! chodź sam tu! a ja mu powinienem odtrąbić: (tak samo) Idę! idę! idę! (dobywa z torby fajeczkę i nakłada).
Zuzia. To idźże już sobie, kiedy ci tak pilno... (odnosi dzbanek i wraca po chwili z koszykiem).
Michałek (który przez ten czas zapalił fajeczkę) A ty dokąd z tym koszykiem?
Zuzia. Na rydze. Ty sobie, ja sobie.
Michałek. Hola, czekajno... niewiem, czy to dla ciebie bezpiecznie.
Zuzia. A to dla czego?
Michałek. Dla tego, że ja tu dopiero co spotkałem kogoś.
Zuzia. Cóż dziwnego? wszakże dziś polują.
Michałek. Polują, polują... ja wiem! ten też poluje, ale mnie się to polowanie nie bardzo podoba.
Zuzia. O, nie pleć.
Michałek. Widzisz, zrozumiałaś mnie, boś raki spiekła.
Zuzia. Co ci się śni, nawet niewiem o kim mówisz.
Michałek. Nie wiesz? doprawdy? (patrząc jej w oczy) A wasz panicz, pan Maurycy? hę? spojrzyj mi w oczy... (wskazując palcem) he, he, he... a widzisz!
Zuzia. No to cóż, że czasem do nas zajrzy? przecie moja nieboszka matka go wypiastowała.
Michałek. Hm! wiem, wiem... ale słuchajno, już kiedy tak, to żeby przynajmniej znał się na rzeczy i pamiętał o tobie... toby było pół biedy.
Zuzia. Jakto?
Michałek. Ano żeby było przecie czem zacząć, jak się pobierzemy.
Zuzia. Hm, toś ty taki? nie chodzi ci o mnie, tylko o pieniądze?
Michałek. Każdemu o to powinno chodzić. Nie myśl, żebym ja cię miał namawiać na jakie złe rzeczy, boć to przecie byłoby na moją skórę... ale widzisz, kto ma rozum, to drze łyka kiedy się da.
Zuzia. Ej, żebyś czasem nie żawołał[1], jeżeli to mówisz naprawdę.
Michałek. (n. s.) Udaje że się gniewa, ale dobrze, że jej powiedziałem: niech wiedzą żem ja nie ślepy... może człowiekowi co z tego kapnie... (słychać trąbkę; głośno) Masz! znowu trąbi... trza lecieć... do widzenia. (odchodzi na prawo).
Zuzia (sama; po chwili zastanowienia) A to!.. czy on na prawdę mówi, czy tylko tak, żeby się czego dowiedzieć .. Co by mi nawet przez myśl nie przeszło, to on mnie sam uczy... (p. c.) Niech on jeno sobie ztego żarcików nie robi, bo jeszcze kiedy mu to na złe wyjdzie... (wchodzi na chwilę do domku).
Kotwicz. (wchodzi z prawej strony, rozglądając się). Tu jest, tu go niema... Że też ja ich nie mogę nigdy zdybać razem, a wiem, że myszkuje. Sekreta przedemną... co mu się stało... Bardzobym chciał mieć czarne na białem. (spostrzegłszy Zuzię, która wyszła zarzucając chusteczkę na głowę) O! jest jedno... pewno i drugie niedaleko, pod umówionym jaworem. (zastępując jej) Gdzież to rybcia idzie? hę?
Zuzia. Na spacer.
Kotwicz. Ale fe! tak na pojedynkę, czy ma się z kim zejść?
Zuzia. Co panu po tej ciekawości.
Kotwicz (grożąc żartobliwie) Rybciu! (zatrzymując ją). Muszę się dowiedzieć.
Zuzia (wydarłszy mu się) O! tyle! (pokazuje mu figę i wybiega).
Kotwicz. Ta figa daje bardzo wiele do myślenia.
Łechcińska (która weszła przed chwilą). Ha, ha, ha!
Kotwicz (n. s.) A ta tu co robi?
Łechcińska. Pan hrabia! ha, ha, ha! nie w kniei, tylko na leśniczówce... a to ładnie, słowo daję... zamiast strzelać sarny w lesie, to się tu kręci koło sarny na dwóch nóżkach.
Kotwicz. Co kręci, kręci... niewiedzieć co!
Łechcińska. Jakto, nie widziałam na własne oczy? zaraz wszystkim opowiem... komu to tu świat durzyć, jak matkę kocham!.. okropność.
Kotwicz. Ale daję słowo honoru.
Łechcińska. A! więc hrabia chyba komu innemu robił interesa... to już prędzej ujdzie... (n. s) no, jestem w domu.
Kotwicz (chodząc, kwaśno). Teraz mnie faktorem robią.
Łechcińska. Tego nie powiedziałam... (do chłopca, który wnosi dwa spore koszyki i niewie co z niemi robić). No, czegoż tu stoisz, zanieś do izby... (do Kotwicza) śniadanie dla myśliwych... (poufnie) ale to tylko dyplomacja, bo inaczej niemiałabym z czem się zamówić.
Kotwicz. Po co?
Łechcińska. Po co? nikt by nie zgadł... oto po prostu poto, żeby pilnować hrabiego.
Kotwicz. Mnie?
Łechińska. Nie inaczej, jak matkę kocham... bo hrabia taki ciężki do wszystkiego, że niech Bóg broni... może już i zapomniał, że pani sobie życzyła, aby po polowaniu przyjechali wszyscy do pałacu na obiad.
Kotwicz No tak, wspominała mi kuzynka. Więc cóż?
Łechcińska. A Strasz jest?
Kotwicz. Jaka straż?
Łechcińska. O! już koncepta... Strasz, ten młody co się to teraz sprowadził do Zagrajewic, bo to o niego przedewszystkiem chodzi.
Kotwicz. Ale fe! cóż to nowego się święci?
Łechcińska. Najprzód, czy jest? bo jeżeli go niemasz, to to wszystko niepotrzebne.
Kotwicz. Ale jest, jest, i to nawet mnie zdziwiło... zkąd się wziął nie proszony? nikt go nie zna.
Łechcińska (tajemniczo) Właśnie że proszony.
Kotwicz Przez kogo?
Łechcińska. Wystaw sobie hrabia, to cała historja. Pani na bilecie wizytowym męża napisała parę słów ołówkiem, i postarałyśmy się, że mu zaniesiono dziś raniutko, niby to z polowania.
Kotwicz. Ale fe!
Łechcińska. Jak matkę kocham! I jakże on wygląda? przyzwoicie?
Kotwicz Fagas... za kamerdynera bym go nie przyjął.
Łechcińska. E, hrabiego to niema się co pytać, bo taki arystokrata, jak niewiem co.
Kotwicz. Szewcem dzięki Bogu się nie urodziłem.
Łechcińska. Co tam, jaki jest taki jest, dosyć że ma pieniąchy.
Kotwicz. I grube, ani słowa! po prostu miljoner. (p. c. z goryczą) Dostało się w ładne ręce... mój Boże! Zagrajewice, taka pańska rezydencja.. gniazdo Zagrajewskich... to był dom, jakich dziś już niema. Jakeśmy się tam bawili! goście prawie nie wyjeżdżali... szampan lał się strumieniami.
Łechcińska (z admiracją). Jak matkę kocham, to były czasy!
Kotwicz. Zwykle po takich bachandrjach zjeżdżano do mnie na barszczyk, z którego słynął mój kucharz. Prawda, że te barszczyki kosztowały mię tyle, że łajdak Wucherstein zlicytował mi Bębnówkę i zabrał jak swoją.
Łechcińska. A! to tak?... ale hrabia miał jeszcze i drugą jakąś wioskę.
Kotwicz. Lipowiec? mam tu po nim pamiątkę. (otwiera cienki pugilaresik, do którego Łechcińska ciekawie zagląda). Przegrałem go na tę samą dwójkę pikową.
Łechcińska. Jezus! no i cóż?
Kotwicz. A no, nic... oddałem w dwadzieścia cztery godzin... dług honorowy, trudno! (p. c.) no, ale się przynajmniej żyło i użyło po pańsku... a teraz!... pierwszy lepszy cham, prosty wyrobnik jakiś z pod płotu... chodzi zasmolony, przy fartuchu... będzie kamienie tłukł przy drodze... później, jest! wypływa na wierzch.. krezus!... I niechże taki potrafi dom prowadzić!...
Łechcińska Chyba, że go panowie nauczą, bo to tak wszystko idzie w kółko... o! (pokazuje palcem) taki tam jakiś skoro się do chrapie grosza, to nie ma spokoju póki się nie wprosi do koligacji z jakim prawdziwie pańskim domem, i te miliony znowu wracają tam, skąd je wyciśnięto.
Kotwicz. Żeby to!
Łechcińska. Niech mówią co chcą, pan panem zawsze będzie. Naprzykład hrabia stracił taki majątek, ale jak był tak jest hrabią, a to jest kapitał, i jaki! nie jedna majętna osoba na wydaniu, chętnieby oddała wszystko, żeby być hrabiną. Ja sama powiadam, że gdybym tak wygrała wielki los na loterji, albo gdyby mi dopisały jedne duże pieniądze — co jeszcze sekret — toby się hrabia musiał zaraz żenić ze mną, jak matkę kocham!
Kotwicz. Ale fe! tak zaraz? na poczekaniu?
Łechcińska. Byłabym hrabiną... (do siebie) Jezus! dopierobym nosa zadzierała! ciekawa rzecz, jaką minę zrobiłaby na to stara szambelanicowa. (do Kotwicza z przymileniem). Ożeniłby się hrabia ze mną, gdybym miała pieniądze? co?
Kotwicz (p. c. przyjrzawszy jej się, pół żartem). Chyba bardzo grube.
Łechcińska. A co! jeszczeby grymasił, jak matkę kocham... nie powiedziałam? zaraz chce się krociów... dobre i coś.. zawsze byłby swój kąt, cóżby przyszło robić, gdyby zabrakło cudzych? przecie hrabiemu nie wypada się zaprzągać do podłej pracy, jak jakiemu pierwszemu lepszemu. To tak, jak gdyby np. naszemu państwu kazać być czem... Jezus! taka wielka familja, od książąt, hrabiów, nawet od królów podobno... Czy to prawda, że Czarnoskalscy pochodzą od królów?
Kotwicz (zniechcenia). Właściwie, to tylko ta linja, do której ja się liczę, hrabiowska, Dahlbergów, jest skuzynowaną przez Stuartów z większą częścią domów panujących... a młodsza, z której pochodzi szambelanic.. ph! niby przez Poniatowskich... ale.. w każdym razie, to już tylko... dobra szlachta... więcej nic...
Łechcińska. No, to i to nie bagatela! Poniatowscy... i niechżeby im przyszło co robić, pracować na życie, Jezus! oni tak przyzwyczajeni do państwa, do wszelkich wygód, czyżby to mogli przenieść? chociaż nasza pani, to święta, anielska kobieta! pełna rezygnacji, a co za matka! nie ma ofiary, którejby nie była gotową zrobić dla dzieci... bo czyż to nie prawdziwa ofiara, pozwolić panu Maurycemu żenić się z córką takiego Dzieńdzierzyńskiego? zkądże to wyszło? jakiś kupiec!
Kotwicz (z gorzką ironją) Także miljoner... (p. c. zniechcenia) Te pieniądze o których pani Łechcińska wspomniała, to pewno po referendarzu.
Łechcińka. Być może... nie wiem.
Kotwicz (machnąwszy ręką). Na księżycu.
Łechcińska. O, bardzo przepraszam, nie na księżycu... Ah! gdyby był referendarz jeszcze trochę pożył, inaczejbym śpiewała... byłby się ożenił ze mną, jak amen w pacierzu... ale i tak mi zapisał. Zapierają mi szachrują, przekupują w sądach, ale wydobedę! wydobędę! choćby mi przyszło nie wiem co...
Kotwicz. I dużo to tego?
Łechcińska. Pokaże się w swoim czasie... ah! jaki hrabia ciekawy... (n. s.) Jezus! żebym ja go też złapała. (głośno) Ale my tu gadu gadu, a nic o interesie. Niechże hrabia się postara tego Strasza sprowadzić dziś do nas koniecznie... trzeba to zrobić dla pani...
Kotwicz (z godnością). Dla czegoż kuzynka nie raczyła wtajemniczyć mnie w powody?
Łechcińska. Dla czego, dla czego... wszystko opowiem szczegółowo, tylko siadajmy, bo mi nogi ścierpły... (siadają na ławeczce po prawej) Otóż, widzi hrabia, rzecz się ma tak... (tuż za nimi pada strzał, Łechcińska z wielkim krzykiem rzuca się Kotwiczowi na szyję; on podobnież drgnąwszy, chwyta ją w pół) Jezus! jakżem się przelękła... (spuszczając oczy i odejmując ręce) Przepraszam hrabiego... nie wiedziałam, co się ze mną dzieje...
Kotwicz (nie puszczając jej) Ale fe! taka nieostrzelana?.. (n. s.) One jednak wszystkie mają w sobie coś te kobiety... (pada drugi strzał i zaraz po nim śmiech; oboje z krzykiem padają sobie w objęcia).
Łechcińska (zrywając się). Ah! dla Boga! oni nas jeszcze postrzelą, jak matkę kocham... Uciekajmy stąd, znajdźmy sobie jaki kącik spokojny do pogadania.
Kotwicz. Jest racja, pójdźmy do kątka. (wychodzą spiesznie w głąb ku prawej stronie).
Dzieńdzierzyński. Tak się strzela, moi panowie... cały nabój w centrum! (do Władysława wskazując na Maurycego, który na boku zwija papieros) voyez vous, quel nez... jak mu się nos wyciągnął.. nie strawi tego mojego trjumfu... ale bo też to był strzał kapitalny. (n. s.) Zkąd mi się wziął, ani wiem.. (głośno) No cóż, nic nie mówisz?
Władysław. Zdziwienie odebrało mi mowę.
Dzieńdzierzyński. Aha! Zdziwienie... widzisz! nie spodziewałeś się?
Władysław. Ale bo papka tak sobie z pod pachy strzelił.
Dzieńdzierzyński (dotknięty). Comment? jakto z pod pachy? co gadasz! czy myślisz, że nie wiem jak trzymać strzelbę? ja myśliwy!... z pod pachy!
Władysław. Proszę! papka myśliwy, a nie zna myśliwskiego wyrażenia. Z pod pachy, to jest z niechcenia, nie mierząc, tak sobie, o!... (pokazuje, podrzucając strzelbę lufą ku niemu).
Dzieńdzierzyński (przechodząc na drugą stronę) Savez vous quoi, c'est bon! (śmiejąc się) Złapałeś mnie za słówko... no! patrzcież! przecież znam doskonale... Istotnie, prawie nie mierzyłem, je n'ai pas mesuré, ma parole... tak sobie, paf!... to już z natury, znajcie prawowiernego szlachcica, którego nie macie żadnej racji prześladować o mieszczańskie nawyknienia, jak sobie pozwalacie.
Władysław. Papko, żarty.
Dzieńdzierzyński. Jeżeli burze krajowe jednego z moich przodków wypędziły do miasta, gdzie wziął się do kupiectwa... comme cela... z nudów... pour le passez-temps, to mimo to, nie przestaliśmy być szlachtą łęczycką, piskorzami z dziada pradziada... Dzieńdzierzyńscy de Kurzy-jama... Weź herbarz!
Władysław. Więc istotnie, dla tego papka trafił w centrum?
Dzieńdzierzyński. Comment? a dla czegoż? dobra krew przemówiła i kwita.
Władysław. Fe! któż dziś wierzy w takie przesądy.
Dzieńdzierzyński. Mój panie Władysławie, jakże można odzywać się w ten sposób, comment peut on? to świętokradztwo! (uroczyście) są rzeczy sakramentalne, których lekceważyć nie wolno. Kpijcie sobie ile wam się podoba z majątku, bo tego lada dureń może się dorobić; ale to co mamy po antenatach, imię, stanowisko, noblesse oblige, którego za pieniądze nie kupi, powinniśmy czcić jak świętość... Panie Maurycy, nie prawdaż? poprzej mnie.
Maurycy. Ale czy pan go nie zna?... kontent, gdy może dowcipkować.
Dzieńdzierzyński. Masz rację... z nim nie ma szansy.
Władysław. Ale bo papka jest plus pape que le pape.
Dzieńdzierzyński. Savez vous quoi, c'est bon!... papka plus pape que le pape... ha, ha, ha... to jest niby innemi słowy, że... (n. s.) co to właściwie może być? (tuż za sceną słychać parę zadęć trąbki) a! mój Miszel.. bierze trąbkę i dmie w nią, wydobywając tylko chrapliwe tony; za pierwszem zadęciem Michałek wchodzi i staje tuż przy nim). Cóż u djabła! czy tę trąbkę kto zaczarował. (do Michałka) Gdzieżeś ty się chował? trąbiłem, aż mnie płuca bolą.
Michałek. Słyszałem, ale nie mogłem odtrąbić, bo upatrzyłem kota i nie chciałem go płoszyć.
Dzieńdzierzyński. Aha!
Michałek. Zaprowadzę jaśnie pana prosto do kotliny, jaśnie pan będzie miał satysfakcję.
Dzieńdzierzyński. Bon! (n. s.) plus pape que le pape... muszę się spytać Poli, co to znaczy. (gł.) ale on ucieknie tymczasem.
Michałek (ciszej). Nie ucieknie, bo już ze dwie godziny jakem go zastrzelił... leży pod sosną.
Dzieńdzierzyński. Cicho! (ściska mu ramię). Masz u mnie rubla, tylko tak zrób, żeby się nikt nie domyślił. (gośno)[2] Je vous dis, mój Miszel, to perła między strzelcami... nieraz jem sobie śniadanie, a on przychodzi i powiada: jaśnie panie, upatrzyłem w kotlinie zająca. Bon! gdzie? przy borsuczych dołach; nawiasem mówiąc, pół mili drogi... un joli morceau.. zaprzęgać! jedziemy... prowadzi mnie, ustawia w dobrem miejscu, a sam idzie prosto na kota... wystrasza go, kot pomyka... kiedy sadzi w najlepsze, ja paf, paf...
Władysław. Kot sadzi jeszcze lepiej.
Dzieńdzierzyński (zbity z tonu). A to jakim sposobem?
Władysław. No, ze strachu, cóż dziwnego.
Dzieńdzierzyński. Ale nie ma czasu, bo go trafiam... koziołkuje w miejscu, i... finita la comedia.
Władysław. Dramat chyba.
Dzieńdzierzyński. No, dla niego dramat, to prawda... ale dla mnie...
Władysław. Czy to papce robi przyjemność?
Dzieńdzierzyński. Comment? to nie ma robić przyjemności?
Władysław. Ciekaw jestem jaką... (patetycznie) że biedne zajączysko które nikomu nic nie zawiniło, porażone z pańskiej ręki skrzeczy głosem krającym serce? to ma być przyjemność? winszuję.
Dzieńdzierzyński (patrząc na Michałka) Skrzeczy?
Władysław. Czy papka tę krwiożerczość odziedziczył w spadku po przodkach?
Dzieńdzierzyński (n. s.) Jużcić, że to nie musi sprawiać miłej sensacji.
Michałek. Jaśnie panie, jeżeli mamy iść, to się spieszmy, bo kot może nie dosiedzieć.
Dzieńdzierzyński (po chwili wahania) A dobrześ go zabił?
Michałek. Ani zipnął.
Dzieńdzierzyński. Ręczysz, że nie będzie skrzeczał?
Michałek. Chyba na rożnie.
Dzieńdzierzyński (z fantazją do Władysława) Mów sobie co chcesz, jak się ma już żyłkę, to się ma... nie wyprujesz jej. (do Michałka) No, idź naprzód, allons... (do siebie) plus kap... klu pak... jakże tam, a! plus papa que le papa. (wychodzą na prawo. Dzieńdzierzyński odwodzi kurki u strzelby i trzyma ją w pogotowiu do strzału).
Maurycy. Mój drogi, przestań też raz tej zabawki niegodnej ciebie. Nie rozumiem co za przyjemność brać na fundusz człowieka, który nawet nie potrafi się bronić.
Władysław (śmiejąc się). To tak tylko w kółku familijnem... za to po za oczy zawsze trzymam jego stronę, szanując w nim bądź co bądź zacny charakter.
Maurycy. Twój humor drażni mnie.
Władysław. Dla czego?
Maurycy. Dla tego, że ja go mieć nie mogę.
Władysław. A to egoizm.
Maurycy. Tyś kontent ze wszystkiego począwszy od siebie, gdy ja nieraz miałbym doprawdy ochotę w łeb sobie palnąć.
Władysław. Tak kiedy wolnym czasem, w braku innej rozrywki.
Maurycy. Zaręczam ci, że nie żartuję, bywają chwile, żeby mnie to nic a nic nie kosztowało. Te kajdany, bez których kroku zrobić nie mogę, za nadto mi już ciężą.
Władysław. Jakie kajdany? chyba ukute w twojej wyobraźni.
Maurycy. Zazdroszczę ci, żeś się od nich wyzwolił... jedna krew w nas płynie, a jakżeśmy daleko od siebie! te wszystkie względy, które mnie krępują, dla ciebie nie istnieją. Najswobodniejszy w świecie w swoim dworku pod słomianą strzechą, dorabia się, orze, sieje, ujada się z parobkami... i szczęśliwy! ah! gdybym ja tak mógł!
Władysław. Przypominasz mi tego właściciela pensjonatu, który zajadając przy uczniach kapłona, zazdrościł im kaszki na wodzie i kartofli w mundurach, mówiąc: ah! jakbym ja to jadł! To tylko obłuda mój bracie, bo gdybyś chciał, tobyś i mógł.
Maurycy (ironicznie). Za twoim przykładem zakasawszy rękawy chwycić za pług, nie prawdaż?
Władysław. Czyżbyś nie miał do tego siły?
Maurycy. Miałbym, gdybym był sam jeden jak ty... zapominasz, że mam rodziców.
Władysław. Tem silniejsza pobudka.
Maurycy. Zatem podług ciebie, mam ich skłonić, aby sprzedali majątek, pospłacali długi i za te resztki któreby nam pozostały, kupili parę włók gruntu z chałupką pod lasem, w romantycznem położeniu, w którejbyśmy osiedli wszyscy razem i rozpoczęli sielankowy żywot dorabiając się na nowo?... ha, ha, ha, czyżby oni w tych warunkach wyżyli?
Władysław. A! mój drogi, już na to nie mam co powiedzieć.
Maurycy. Dla nich całą nadzieją jestem ja! wychowali mnie na filar upadającego domu
Władysław (n. s.) Piękny filar.
Maurycy. Przejęci wiarą, że świetna przyszłość należy nam się z prawa urodzenia, wpajali ją we mnie, kołysali bajeczką o księżniczce z djamentami, która spłynie z obłoków i odda mi swoją rękę...
Władysław (ironicznie). Aha! tymczasem zamiast księżniczki...
Maurycy. To mnie dobija!
Władysław. Więc kupcówna ci nie wsmak?
Maurycy (unosząc się). Że też ty z najświętszych rzeczy musisz drwić!
Władysław. Nie wiedziałem, że przesądy kastowe są taką świętością... biję się w piersi.
Maurycy (j. w.) Człowieku! czy ty nie widzisz co mnie nęka?... oto rola moja upokarzająca w tym całym stosunku. Wstydzę się jej, a nie mam na to rady. Jeżeli mi odda rękę, to w brew swojej woli, bo wpływają na nią... już nie mówię kto inny, ale własny ojciec zachwycony widokiem koligacji z nami.
Władysław. A ty?
Maurycy (po chwili) Czyż tu o mnie chodzi?
Władysław. Ale powiedz że mi tak otwarcie... jesteś gotów do tej ofiary?
Maurycy. Ofiary! wiem, że nie jeden tak to nazwie.
Władysław. Więc tak nie jest? (Maurycy milczy) masz dobrą i nieprzymuszoną wolę? nie zrażają cię te malutkie względy i względziki, na które nasz światek tak lubi kręcić nosem?
Maurycy (z zapałem) To jest anioł!
Władysław (zdziwiony) Ba! także mi gadaj!.. (po chwili) Jak się to można omylić! ja byłem pewny, że ty się przymuszasz dogadzając woli rodziców... co większa (ciszej) byłbym przysiągł, że ta mała Zuzia na prawdę cię przywiązała do siebie.
Maurycy (rozdrażniony) Czy i ty zaczynasz się już bawić w babskie plotki?
Władysław. Jeżeli doszło coś do mnie, ręczę ci że mimo chęci.
Maurycy (gwałtownie) I wierzyłeś temu? (śmiejąc się z przymusem) dziewczyna prosta, ograniczona... co za myśl, żeby zabawkę bez konsekwencji.
Władysław. Jakto bez konsekwencji? pozwól że to już wyrafinowany egoizm.
Maurycy (niecierpliwie) Ale niemasz najmniejszej racji do moralizowania, bo to wszystko co możesz powiedzieć, ja sobie już dawno powiedziałem! Jeżeli kiedyś były z mojej strony jakie zamiary niekoniecznie godziwe, to ich żałuję.
Władysław. Ba!
Maurycy. Nieposunąłem się tak daleko, żeby mi nie wolno było się cofnąć.
Władysław. No, chyba...
Maurycy. I daję ci słowo, że dziś już z tego wszystkiego niema nic.
Władysław. Słowo honoru?
Maurycy. Słowo honoru... nic a nic. Czyż możesz przypuszczać, żebym ja teraz jeszcze dawał powody do plotek?
Władysław (po chwili) Skoro tak, gdy kochasz Polę, więc a[3] cóż ci chodzi?
Maurycy (z ogniem) O nią! o nią!.. o jej wzajemność, szacunek, o pewność, że mną nie pogardza.
Władysław. Pierwsze jest wszystkiem. Największą pewność będziesz miał, gdy ją rozkochasz.
Maurycy. Z tobą nie można mówić poważnie.
Władysław. To jedyny środek... Zresztą, czyż to tak trudno? mój drogi, żeby cię przekonać, gotów jestem zrobić ci wyznanie... o którem dawno już myślałem, ale... jakoś... nie przyszło do tego. Cóż powiesz na to, że ja którego zasady znasz, nie wiedząc jak i kiedy, doprowadzony zostałem do tej ostateczności, że się zakochałem po uszy, i robię krok, który zimny rozum może potępić.
Maurycy. Ej!
Władysław. Nie wierzysz? więc posłuchaj. Postanowiłem sobie był za prawidło ignorować kobietę o ile nie przedstawiała widoków odpowiednich moim celom. I udawało mi się to przez czas jakiś. Najokrzyczańsza piękność, skoro nie znajdowała się w warunkach dostępnych, robiła na mnie wrażenie tylko pięknego posągu. Ta uwaga, że ona nie dla mnie, była okładem z lodu, który mnie zabezpieczał najdoskonalej. Tymczasem znalazła się osoba, i notabene osoba znająca mój sposób myślenia, która uwzięła się zburzyć cały ten gmach mądrych postanowień z taką troskliwością wzniesiony... i dokazała swego. Ale ty mnie nie słuchasz i nie ciekawyś nawet dowiedzieć się, kto jest ta czarodziejka? Otóż odkryję ci tajemnicę, bo i tak w krótce dowiedziałbyś się... Jestto... twoja siostra!
Maurycy (bardzo zdziwiony) Gabrjela!
Władysław. Wszak niespodzianka? chowaliśmy się niemal razem od dzieciństwa, przez tyle lat patrzałem na nią jak na prześliczną kuzyneczkę, z której wdzięków byłem dumnym, ale pomyśleć oczem więcej ani mi w głowie nie powstało, bo to byłbym nazwał po prostu zawiązaniem losu nam obojgu. Wszystko to trwało dopóty, dopókim się nie przekonał, że opierać się dłużej magnetycznej sile jaką posiada spojrzenie kobiety, nie sposób; pod jej wpływem moje serce zamieniło się w wulkan.
Maurycy. Ty, wulkan!
Władysław. Jak cię kocham, przeobraziła się cała moja natura. Więc widzisz! dla czegożbyś ty nie dał sobie rady z Polą, która z pewnością jest pełną najlepszych chęci, i niczego więcej nie pragnie, jak kochać. Tylko, uważasz co do nas, nie mieszajże ty się do niczego, zostaw to nam samym. Kochamy się, jak para turkawek i Gabrjeli jestem pewny, ale przewiduję trudności ze strony stryjowstwa... Ojciec jak ojciec, ale z matką najgorzej... Robiąc ci zwierzenie zapędziłem się może za daleko, stało się to pod wpływem naszej rozmowy... więc proszę cię o tajemnicę do czasu... mógłbyś wszystko zepsuć wyrywając się zbyt pospiesznie.
Maurycy. Mój Władku, życzę wam obojgu jak najlepiej, ale...
Władysław (ściskając go). Tylko zlituj się, żadnych uwag.
Maurycy. Ale bo, czy ty się nie łudzisz?
Władysław. Gdyby tak było, to proszę cię, nie otwieraj mi oczu. Całą nadzieję złożyłem w tem złudzeniu... niech więc przynajmniej trwa jak najdłużej.
Zuzia (w kulisie, tonem pewnej zalotności, chcąc odebrać koszyk Straszowi, który go przytrzymuje wraz z jej ręką) Oj, oj, bo to boli!... po co pan tak ściska, cóż to znowu... niech mi pan odda koszyk.
Strasz. Powiedziałem że ci oddam, jeżeli mi dasz całusa.
Zuzia (j. w.) To, to, to... nie mam takich rzeczy na rozdawki.
Strasz. Jakto! taka śliczna dziewczyna, i tak nieprzystępna? to grzech!
Zuzia. Tak mnie uczyli.
Kotwicz (dopomagając Straszowi) Ale fe! i któż taki? jeżeli pan Maurycy, to właśnie powinnaś być z tem otrzaskaną.
Zuzia (hardo do Kotwicza). A pan co sobie myśli o mnie?
Kotwicz. Że mogłabyś nie robić ceremonji. (przytrzymuje ją, a Strasz całuje).
Zuzia (krzyknąwszy) Ah!... (p. c. do Kotwicza z dąsem) Stary!... (w tej chwili spostrzegłszy Maurycego, biegnie do niego zostawiając koszyk w ręku Strasza; pomieszana, tonem jakby szukała opieki) Proszę pana!
Kotwicz (n. s.) Sytuacja naprężona.
Strasz (zbliżając się z koszykiem, który Zuzia odbiera). Fant wykupiony, oddaję ci... a za przestrach .. (sięga do portmonetki).
Zuzia (z pewną afektacją, przysuwając się do Maurycego). Niech mnie pan broni.
Maurycy (zimno, usuwając się). Nie udawaj, moja kochana, bo nie zdaje mi się, żeby ci ta napaść robiła tak wielką przykrość.
Władysław (n. s.) Zawsze go to jednak dotknęło.
Maurycy. A jeżeli naprawdę tak się boisz, to siedź w domu i nie biegaj po lesie kiedy wiesz, że możesz kogo spotkać.
Zuzia (zawstydzona). Czyż ja wiedziałam? (p. c.) To tak zawsze, jak napastować, to każdy gotów... a do obrony nie ma nikogo.
Kotwicz. Ale bo panowie zapewne się nie znacie... pan Strasz, nowy dziedzic Zagrajewic... sąsiad.
Maurycy (z dwuznaczną grzecznością) A!... domyśliłem się tego, ujrzawszy na polowaniu osobę nieznajomą.
Kotwicz. Panowie Czarnoskalscy.
Strasz. Bardzo mi przyjemnie.
Maurycy (do Władysława). Idziemy?
Władysław. Zapewne, nie mamy tu co robić...
Zuzia (zmuszając się do płaczu) Tylko człowiek się wstydu naje, nie wiedzieć z jakiej racji, i tyle.
Strasz (wtykając jej pieniądze do ręki) Weźże.
Zuzia. Niech pan sobie schowa dla innych. (odchodzi do domku).
Strasz (który zrobił kilka kroków za nią; wracając) Wiecie panowie, że to bardzo ładna dziewczyna, daję słowo... podobno córka leśniczego; tatki teraz nie ma, wartoby pójść za nią i utulić ten żal... złóżmy się jej na jakiś podarek... dobrze?
Maurycy (do Władysława) Chodźmy na stanowiska, może się jeszcze co trafi.
Kotwicz. Mieliśmy się tu zejść na bigos.
Władysław (przechodząc koło Strasza, jakby do siebie). Mała rzecz, a wstyd. (Maurycy i Władysław wychodzą na prawo).
Kotwicz (n. s.) Jak oni mu będą takie finfy puszczać, to wszystko na nic się nie zda... a potem będzie na mnie.
Strasz (po chwili) Mój panie, co to miało znaczyć?
Kotwicz. Jakto? co?
Strasz. Proszę pana, czy ja jestem smarkacz? powiedz pan.
Kotwicz. Ale skąd znowu, przecie pan musisz być pełnoletnim.
Strasz. Mam lat dwadzieścia pięć i niezależną pozycję. Przyznałem się panu otwarcie, że lubię kobiety, i bardzo lubię, to jest moja słaba strona... a że wyszedłem z pod kurateli, zdaje mi się, że nie mam potrzeby kryć się z tem mojem upodobaniem i wolno mi je objawić. Gdybym przebrał miarkę i obraził przyzwoitość publiczną, jest na to władza policyjna, któraby mnie wsadziła do ciupy, albo kazała zapłacić karę.. ale żeby mi jakiś tam arystokrata prowincjonalny ubliżał prawieniem morałów...
Kotwicz. Zupełnie pana nie rozumiem; o cóż chodzi?
Strasz. Pomijam niegrzeczne obejście się tych panów, chociaż zdaje mi się, że kiedy kto mówi do mnie, przyzwoitość nakazuje odpowiedzieć — ale co znaczyło to: „mała rzecz, a wstyd“ które jeden z nich powiedział odchodząc?
Kotwicz. Nie słyszałem.
Strasz. To było wymówione z akcentem, panie, i musiało mnie obrazić... Wdzięczny panu jestem za zaproszenie, ale korzystać z niego nie myślę. Ja nie jestem pierwszy lepszy, panie, żebym mógł słuchać impertynencyj i znosić fumy jakichś tam półpanków,
Kotwicz (n. s.) O, jakiś drażliwy. (głośno) Ale panie, panie, jaki pan jesteś niedomyślny... a warszawiak!... Gdzież tu chęć obrażenia; to była prosta zazdrość, a w takich razach trzeba być wyrozumiałym.
Strasz. Jakto, zazdrość...
Kotwicz. Czyż potrzebuję panu tłómaczyć?... Wkraczałeś pan na cudze terytorjum, przywłaszczałeś sobie prerogatywy osób trzecich...
Strasz. Aha! teraz rozumiem... więc ta dziewczyna?... (zapytuje wzrokiem).
Kotwicz (odpowiada podobnież) Emhę!
Strasz. Kiedy tak, to co innego... (p. c.) Ale zawsze kwituję z tych stosunków... jest coś co mi się nie podoba... po co mi się cisnąć do wysokich progów... najlepiej niech swój z swoim przestaje... ot, jak my naprzykład... z panem ja jestem swobodnym, jakbyśmy się znali Bóg wie odkąd... Ale! powiedz mi pan, jakiż pan masz tytuł zapraszać mnie do tych państwa?
Kotwicz. Bardzo prosty... jako ich krewny.
Strasz. Nie może być! pan jesteś ich krewnym? nie wiedziałem.
Kotwicz (z pańska). Miałem zaszczyt rekomendować się przy poznaniu .. Kotwicz-Dahlberg Czarnoskalski.
Strasz. Także Czarnoskalski? nie uważałem, daję słowo. . Kotwicz-Dahlberg, Dahlberg... a, a, a... to pan, co to go nazywają hrabią... teraz wiem... (n. s.) Hrabia von Habenichts.
Kotwicz (urażony). Skoro nazywają, zdaje mi się że jest do tego prawo... jestem z starszej linji.
Strasz (n. s ) Jakto szydło wyłazi z pustego worka. (głośno) A, to mocno przepraszam .. ja bo myślałem, że to tak sobie na żarty. Mnie, w kawiarni u Andzi na Trębackiej nie nazywano inaczej tylko hrabią... prawda, że właśnie wtenczas spadła na mnie ta sukcesja.
Kotwicz. Ph!... w knajpie uchodzą takie koncepta.
Strasz (dotknięty). Ale za to nie uchodzi wiele rzeczy, które muszę znosić w salonie.
Kotwicz. Także porównanie!
Strasz. Przedewszystkiem używam przyjemności otwarcie, nie potrzebując grać komedji i jestem panem za swoje trzy grosze.
Kotwicz. Ha, są gusta i guściska... Ale jako wielbiciel kobiet, gdzież pan szukasz ich towarzystwa? bo kobietę, tak jak się ją pojmuje idealnie, może wyhodować tylko atmosfera salonu.
Strasz. A, winszuję!... ha, ha, damy salonowe... czyż to są kobiety?
Kotwicz A cóż?
Strasz. Jakieś istoty zagadkowe, z obliczem sfinksów, sercem pełnem niestworzonych zachceń a z pretensjami na aniołów.
Kotwicz. Gdzieżeś je pan miał sposobność tak studiować?
Strasz. Teoretycznie, za pomocą patologji, bo to wszystko się tłómaczy stanem chorobliwym. U Andzi bywał jeden doktor medycyny, młody chłopak świeżo wyszły z uniwersytetu.. no! co ten nam nagadał o kobietach, to proszę było słuchać... (stanowczo) hrabia nie znajdziesz w salonach jednej kobiety zdrowej.
Kotwicz. Ale fe!
Strasz. To jest fakt. Więc co mi za przyjemność... ja nie szukam jakiegoś pół bożyszcza, przed którem musiałbym chodzić na palcach, tylko kobiety z krwi i ciała, o której byłbym przekonany, że nie dostanie spazmów, gdy jej powiem słowa prawdy bez obwijania w bawełnę... chcę zdrowej natury a nie sztuki. Ot naprzykład, ta tutaj dziewczyna, to rozumiem..
Kotwicz. Pod tym względem gusta młodych ludzi zmieniają się... zobaczymy, co pan powiesz o tem za miesiąc...
Strasz. Dla czegoż za miesiąc?
Kotwicz. No, niby mniej więcej, gdy się porobi stosunki, gdy pan zżyjesz się z naszem towarzystwem, i spotkasz w niem zdrowe natury.
Strasz (miękko). Kiedy ja nie mam do tego najmniejszej ochoty.
Kotwicz To prosty obowiązek, panie.
Strasz (skromnie). Nie myślę się narzucać.
Kotwicz. Narzuca się ten, kto może mieć wątpliwość jak będzie przyjętym... ale pan nie jesteś, jak sam powiedziałeś, jakiś tam pierwszy lepszy.
Strasz. No, zdaje mi się... taki majątek jak moje Zagrajewice piechotą nie chodzi.
Kotwicz (n. s pociągając nosem) Jak zaleciał parweniusz. (głośno) Więc jedziesz pan z nami do Czarnoskały, i kwita!.. i tak nie dziś to jutro trzeba to zrobić, tego pan nie unikniesz... stanowisko pańskie to nakazuje.
Strasz. Hm! subjekcja... przyznam się, że mi nie pilno... (spoglądając po sobie) Zresztą, czyż tak mogę?
Kotwicz. Nie masz pan się w co przebrać?
Strasz. Wziąłem tużurek na wszelki wypadek.
Kotwicz. Ano!
Strasz. Ale nie wiem, czy to uchodzi tak z polowania... nie byłem z wizytą etykietalną.
Kotwicz. Złożysz ją pan później, nic nie szkodzi.
Strasz. Ha, kiedy nic nie szkodzi... to jazda!... (n. s.) Co tam!
Kotwicz (n. s) No, ja swoje już zrobiłem (wchodzi z prawej strony Łechcińska, przywołuje gestem Kotwicza i zamieniwszy z nim kilka słów, wchodzi do domku).
Strasz (po chwili, n. s.) Puszczam się na bystrą wodę! (p. c) No i niechże mi kto powie, kiedy ja byłem na swojem miejscu, czy wtenczas gdy jako gryzipiórek sądowy wieszałem psy na arystokracji, czy dziś, gdy jestem tak słabym, że mnie te zaprosiny połechtały? Głupia natura ludzka, daję słowo: czuję formalnie jakiś nastrój uroczysty... (p. c.) Żeby się tylko nie pośliznąć na tych woskowanych posadzkach!... ale prawda! to za coby dependentowi pokazano drzwi, ujdzie dziedzicowi Zagrajewic... nie ma kłopotu.
Szambelanic. Nie! teraz jest niemożliwem polowanie w swoim własnym lesie, słowo uczciwości daję.. komunizm jakiś, zuchwalstwo bez granic... Co to był za jeden?
Władysław (śmiejąc się) Pisarz wójta.
Szambelanic (oburzony) Nie może być! No patrzcież, i taki fagas, panie, pozwolił sobie zająć stanowisko obok mnie, za pan brat... Lis szedł prościusieńko na mnie, wtem jak go poczuł..
Władysław. Za pozwoleniem, bo to jeszcze pytanie kogo on poczuł... może nie jego, tylko właśnie stryja.
Szambelanic (niecierpliwie) Jakże chcesz... palił jakieś śmierdzące cygaro i nadto jeszcze przygwizdywał sobie, bo to jest!... na stanowisku, gdy psy gonią, słyszeliście co podobnego?... Złości mnie porwały... wołam: cicho, tam! a ten zdejmuje czapkę i powiada: moje uszanowanie panu dobrodziejowi.. jeszcze mi się błazen kłania.
Władysław. No, grzeczny, cóż stryj chce.
Szambelanic. Mój Władysławie, nie dowcipkuj kosztem zdrowego sensu, a przedewszystkiem nie pozuj na demagoga, bo ja cię dobrze znam.
Strasz (poufale, stając przed Szambelanicem) To pewno ten sam lis był, co wyszedł później na mnie... nie wiedziałem nawet że to lis, ale domyślam się po ogonie.
Szambelanic (zdziwiony) A!... (n. s.) A toż znowu kto.. (głośno) Z kimże mam szczęście?
Kotwicz (n. s.) A to palnął! (głośno) Przedstawiam kuzynowi naszego nowego sąsiada... pan Strasz, dziedzic Zagrajewic z przyległościami.
Szambelanic (rozweselając się) Aha! to pan jesteś..
Kotwicz. Pan Szambelanic Czarnoskalski..
Strasz (podając rękę) Bardzo mi przyjemnie.
Szambelanic (drwiąco, podając palce) A! i mnie także... nie wiedziałem, że przybył w sąsiedztwo taki myśliwy... Więc jakże to było z tym lisem?
Strasz. A no, ja stałem, a on przyszedł do mnie... ot tak blisko...
Szambelanic. I nie strzelił pan?
Strasz. Myślałem, że to był pies... chciałem nawet na niego zawołać, bo bardzo lubię psy, ale skorom się poruszył zniknął mi, tylko zobaczyłem ogon ogromnie długi.
Szambelanic (z drwiącą powagą) No, to oczywiście był lis.
Władysław (do Maurycego). Wiesz ty, że on paradny sobie.
Szambelanic (oglądając Strasza) Dubeltóweczka ładna bo ładna...
Strasz. Dałem za nią dwieście rubli... lepażówka.
Szambelanic. Widzę, widzę, caca... z tem wszystkiem, wielkiej szkody zwierzynie pan nią nie zrobi.
Strasz. Bo też mnie o to nie chodzi (poufale) Za to na inną zwierzynę to ja jestem majster.
Szambelanic. Naprzykład?
Strasz. Jaką pan szambelanic masz dziewczynę w tym tu domku, to dawno nie zdarzyło mi się spotkać.
Szambelanic (obrażony). Cóż to za koncept?
Maurycy. Ojcze, mieliśmy jechać.
Szambelanic (wyniośle z gestem) Padam do nóg! (n. s.) Przyznam się, że trochę zanadto poufałości... (idą w głąb).
Dzieńdzierzyński (wchodząc z zającem przy torbie). No, gdzie? dokąd?... quousque tandem? już odjeżdżacie? jakżeż można, comment peut on! ja w najlepsze zaczynam, jestem w sztosie... patrzcie, quel zając!
Władysław. I po co to samemu dźwigać, zamiast oddać strzelcowi.
Dzieńdzierzyński. Savez vous quoi, c'est bon!... kot moją własną ręką zabity? nie czuję ciężaru... ja to noszę, jak znak honorowy... (spostrzegłszy Strasza, do Kotwicza) Qui es-ki-e-sa ce monsieur?
Kotwicz. Strasz z Zagrajewic.
Dzieńdzierzyński. A! sąsiad, sąsiad (idzie do Strasza podając mu obie ręce; nagle wpatrując się weń, n. s.) Jak on mi przypomina...
Strasz. Pan Dzieńdzierzyński?
Dzieńdzierzyński. Pan mnie znasz?
Strasz. Doskonale... Miałeś pan handel kolonjalny na miodowej uiicy.
Dzieńdzierzyński (n. s.) To ten sam... (głośno) Tak... z amatorstwa... bawiłem się... (zaambarasowany) Pardon... (patrzy na zegarek) już tak późno... (n. s.) człowiek, któremu dałem w łapę kilka rubli za kopję wyroku... Jezus Marja! oni tu chyba o tem nie wiedzą... (głośno) panie szambelanie... monsieur chambelan... ja jadę do was, bo tam jest moja Pola... pojechała właśnie do szambelanówny.
Szambelanic. I owszem, bardzo nam będzie przyjemnie (do Kotwicza, który mu mówił do ucha) Co? zapraszać go! a dajcież mi pokój... w imię ojca i syna!... czy ja wiem co za jeden..
Władysław (do Dzieńdzierzyńskiego) Oddajże papka tego zająca na wóz, bo krwawi... powala siedzenie w wolancie.
Strasz (po chwili) A my?
Kotwicz. Ano, i my jedziemy.
Strasz. Przyznam się, że mógł był ten pan szambelanic powiedzieć mi choć słówko.
Kotwicz. Ale panie, to jest człowiek, który niewolniczo trzyma się form... nie wypadało mu... zkądże?... wszak to nie jest proszona zabawa, tylko po prostu, pan korzystając z sposobności, robisz krok grzeczności sąsiedzkiej.
Łechcińska (w progu, załamując ręce) Odjeżdżają!... cóż teraz będzie?
Strasz (p. c.) Nie jadę.
Kotwicz. Ale panie, dla czego?
Strasz. Stanowczo powiadam, nie jadę i skończony interes.
Kotwicz (na gest Łechcińskiej, która zaraz znika) No, to przynajmniej przetrąćmy co, jest tu śniadanie.
Strasz. Gdzie?
Kotwicz. U leśniczego.
Strasz (żywo) A ta dziewczyna jest tam?
Kotwicz (podobnież) Jest! jest!
Strasz. No widzisz pan, jak mi kto robi rozumną propozycję, to zupełnie co innego. (ściskając mu rękę) Zgadzam się.
Kotwicz. Więc służę. (prowadząc go, n. s.) Gdzie djabeł nie może, tam babę pośle... Referendarzowa da sobie z nim radę. (wchodzą do domku. Zasłona spada).