Rzym za Nerona/XXIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Rzym za Nerona |
Podtytuł | Obrazy historyczne |
Wydawca | Wydawnictwo Towarzystwa Szkoły Ludowej |
Data wyd. | 1925 |
Druk | Wł. L. Anczyc i Spółka |
Miejsce wyd. | Kraków |
Źródło | Skany na commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Codzień mniej w sobie czuję do pisania ochoty, Kajusie miły, choć nie dlatego, abym w przyjaźni mej do ciebie miał stygnąć, ale że mimo bogatej do listów treści, więcej pracuję umysłem. Nadto też jesteśmy od siebie daleko, pismo nie starczy rzadkie na wytłumaczenie ci tego, co się dzieje ze mną. Obawiam się naostatek, abym ci się nie wydał śmiesznym. Są rzeczy, które omijać muszę, a ty odgadnąć ich nie potrafisz. Bez nich reszta niezrozumiałą się staje. O czemże mam ci donieść? Jestem smutny, niepewien siebie, prawie do życia zniechęcony. To, na co patrzę, często niezrozumiałem jest dla mnie, ciągle przykrem.
Zapowiedziane oddawna prześladowanie chrześcijan rozpoczęło się i nad miarę jest okrutnem. Więzienia pełne, krew się leje strugami, w amfiteatrze mają co szarpać dzicy afrykańscy goście, mają na kim sił próbować kaci. Wymyślają męczarnie, o jakich nikt nie słyszał, jakby dla nich tylko stworzone. W ogrodach Nerona palą się oni słupy żywemi, oblani smołą, lub przywiązani do drzew, nieruchomie oczekiwać muszą na dzikich zwierząt napady. Mówią, nie ręczę za prawdę ani czy fałszem jest powieść, że i sam Aenobarbus, w skórę zwierzęcia odziany, bawi się, rzucając na bezbronnych, a po nim resztki dopiero mają wilki i lamparty.
Lecz przyznać potrzeba, że nigdy okrucieństwo mniej na tych, między któremi siać miało trwogę i przestrach, nie robiło wrażenia. Nikt tak umierać jak oni nie umiał, nawet gdy śmierć poprzedza długa, wymyślna męczarnia.
Patrzymy na to, zdumiewając się codziennie: śpiewając, idą na ścięcie; na stosach płonąc, śpiewają; z tysięcy ledwie setny osłabnie i zgodzi się przed posągiem złożyć ofiarę, a często po dopełnieniu obrzędu, przejęty zgrozą, do współbraci na męczeństwo powraca. Kapłanom naszym włosy powstają na głowie, nie wiedzą, czemu przypisać tę siłę niezwyciężoną, i wierzą tylko w jakieś indyjskie czary. Wielu Rzymian, patrząc na te obrazy śmierci ponoszonej tak mężnie, nawróciło się i nawraca; mnoży to liczbę ofiar. Ci, co lepiej o tym wiedzą nade mnie, upewniają, iż od czasu okrutnego prześladowania, liczba chrześcijan pomiędzy ludem rzymskim we dwójnasób się zwiększyła.
Zasypano już w kilku miejscach otwory arenariów; tłumy w nich, mówią, zginęły; ale przez okna i przekopy słyszano ich do zgonu śpiewających swe pieśni. Głosy te cichły, liczba ich się zmniejszała, wkońcu grobowa cisza oznajmiła, że wszystko było skończone, że męczeństwo dokonało się. Lecz cóż na to powiesz, iż prześladowanie nie odstrasza? Nazajutrz po krwawych wyrokach, na placu kędy ciała ich rzucono na pastwę psom zgłodniałym, nie znajdziesz śladu rzezi, krwi, ni trupów. Kobiety, dzieci, starcy, wśród ciemności biegną zbierać te szczątki, gąbkami i płachtami wyciskają krew z ziemi i z poszanowaniem chowają je jako najdroższe pamiątki.
Opowiadano mi o cudownych nawróceniach katów i oprawców samych, żołnierzy pretorjańskich, kohort, niewolników Cezara, i gdybym wiarogodności opowiadań nie miał dowodów, sądziłbym je niemożliwemi.
Wszystko to wyszło z łona tego strupieszałego społeczeństwa naszego, które się zdawało niezdolnem do żadnego szlachetnego czynu i myśli. Rzecz najwyższego podziwienia godna. Boję się, ażebyś, znając moje usposobienie, o przesadę w opisie tych wypadków nie posądzał, lecz wierzaj, że za mało ci piszę właśnie przez tę obawę. Z jednej strony najnikczemniejszy upadek, z drugiej najwyższa siła cnoty prawie nadludzkiej. Tłum pospolity stojący w pośrodku, który sam w sobie ani występku ani cnoty wyrobić nie jest zdolnym, porwany wirem jednego lub drugiej, wedle skłonności i popędu chyli się na tę lub na inną stronę.
Z opowiadań Celsusa miarkować można, iż i Cezar niepokoi się bezskutecznością prześladowania wymierzonego przeciw chrześcijanom. Kilku przedniejszych kazał przywodzić przed siebie, a żaden się go nie uląkł, niektórzy mówili mu prawdę gorzką, jakiej nie słyszał nigdy, po której chodził zasępiony i wściekły, aż zemstę swą we krwi utopił, krzyżując i mordując bez litości.
Mniej zresztą dziwnąby jeszcze była owa stoicka cnota w mężach, ale w kobietach i dzieciach jest niepojętą prawie. Padło ofiarą wiele niedorosłych chłopiąt i dziewcząt zaledwie wyszłych z dzieciństwa, które wprzód na lupanary rzucono; nic przecież ich męstwa i spokoju zachwiać nie potrafiło.
Seneka milczący w kole poufałem z uwielbieniem mówi o chrześcijanach, chociaż raz tylko jeden kilkudziesięciu ich śmierci był świadkiem. Usunął się prawie całkiem na wieś, unika dworu, władza jaką dawniej miał nad Cezarem, zupełnie zwątlała, uczuł roztropnie, że jest już tylko niewygodnym świadkiem, którego wejrzenie i milczenie nawet boli, bo zawstydza.
Szepczą, iż z wyższego podobno rozkazu, wyzwoleniec filozofa, niejaki Kleonikus dał mu był jakąś truciznę, ale w porę zaradzono; odtąd żyje starzec samemi prawie owocami, a nie pija nic nad wodę, którą sam ze strumienia czerpie. Wszyscy mu śmierć rychłą przepowiadają.
Jedno tylko jego i nas ocalićby mogło zarazem, to wybuch owego spisku Pizona, o którym ci już donosiłem, ale z dniem każdym bardziej wątpić przychodzi, aby się sprzysiężonym powieść mogło. Znam i ja ich prawie wszystkich i nic dobrego nie wróżę; pierwszy z nich i najgłówniejszy, który po władzę sięgnąćby pono pragnął, ma przymioty wielkie, ambicję niemałą, ale wszystkie też wady naszego wieku. Lubi przepych, jest hojnym, nieco lekkim, a mimo miłego charakteru, na czasy surowe, na surowe sprawy za mało surowym człowiekiem. Flawjus Scewinus płochością także grzeszy, rozleniwiały jest i nie dosyć energicznych postanowień. Afranusem powoduje osobista ku Neronowi za jakiś wiersz rozpusty jego wyśmiewający zemsta, nie miłość Rzeczypospolitej. Podporę widzą w Fenjuszu Rufie, lecz na tego stara nienawiść Tygellinusowa nieustannie ma oczy zwrócone, obrócić mu się, działać, kierować trudno.
Lukan jest poetą, a Seneka — jeżeli prawda, że Pizon mu tajemnicę powierzył — Seneka tylko retorem i sofistą; nie są to ludzie, którychby namulane dłonie postać państwa przemienić zdołały, lub nawet do tej przemiany przyczynić się mogły. Jedenby dokonane czyny śpiewać, drugi mądrze ich naturę rozbierać potrafił.
W Senecjona też nie wiele wierzę. Cóż dopiero rzec o gromadzie niewiast, któremi posługują się w sprawie, tajemnicy i wstrzemięźliwości w słowie wymagającej?
Widzisz więc, jak stoją sprawy nasze.
Chciwość pieniędzy, których braknie Neronowi, równie jest straszliwa jak jego rozrzutność; niesłychane sumy pobrali skoczkowie i histrjoni, kosztowały wiele triumfy wszelkiego rodzaju, igrzyska i owacje; nareszcie się też złota przebrało. Marzenie o zakopanych Dydony skarbach w Afryce jak sen na jawie się rozeszło, topią więc posągi bogów, pochwytane w świątyniach Achai, zabierają ofiary z naszych celli[1], testamenta łamią, a skarb dziedziczy sam. Bogatym czasem umierać każą, aby zbyt długo na ich dziedzictwo nie czekać; kary wszelkiego rodzaju nakładają na niewinnych, aby występki swoje wyżywić mogli. Grecja o pomstę do niebios woła za opustoszone swe świątynie; sam Seneka nawet, ostrożny w sądach, odważył się to podobno świętokradztwem nazwać. Milczą inni, Neron powiada otwarcie, że nie chce w państwie mieć bogatych, bo dostatek wróży dumę i upór, a ubóstwo najsnadniej złamie człowieka i niewolnikiem go uczyni. Lud więc tylko ma pozostać ciemny i ubogi, i Cezar wszechwładca, który nim miotać będzie jako zechce; reszcie nas już zapowiedziano zagładę, Senatowi, rycerstwu, uczonym, poetom, wszystkiemu, co głową ponad tłum sięga. Wszyscy, coby swoją wolę jaką lub myśl o dobru Rzeczypospolitej mieć mogli, ustąpić muszą.
Trazeasz, Kornutus, i innych wielu, już na śmierć lub wygnanie napiętnowanymi się czują. Cnotliwym, prawdomównym, nieulęknionym być się nie godzi: mogliby ludzie porównywać, urokowi cnoty dać się pociągnąć, wreszcie więcej je cenić, niżeli śpiew Cezara, jego wozy i teatralne sztuki. Popełniliby świętokradztwo, bo Cezar jest bogiem. Co mówię: dwu przynajmniej bogów ma w sobie!
Zaprawdę, Kajusie drogi, szczęśliwym jesteś, że na to nie patrzysz, że możesz zdaleka wierzyć w Rzym i wielkość jego, patrząc na orły zwycięskie, pamiętając przeszłość. Bogdajbyż te orły wasze swobodę, godność dawną, życie stare na skrzydłach nam swych przyniosły i cnotę w Marsowych wykąpaną trudach. Któż wie? my w was pokładamy nadzieję, ty lepiej wiesz — słuszną czy ułudną? Niech ci tak wszystko sprzyja, jako ja. — Bądź zdrów.