Saskie ostatki/Całość
<<< Dane tekstu | ||
Autor | ||
Tytuł | Saskie ostatki | |
Podtytuł | (August III) | |
Wydawca | Gebethner i Wolff | |
Data wyd. | 1889 | |
Druk | Józef Jeżewski | |
Miejsce wyd. | Warszawa | |
Źródło | Skany na commons | |
| ||
Indeks stron |
Rok 1763 rozpoczął się straszliwym dział na zamku Nieświeżskim hukiem i grzmotem. Jedne po drugich dawały ognia, nabijane co się zmieściło, zażegnane wpośród okrzyków, oblewane kielichami wina, które przy nich spełniano tak nieoględnie, że kilku śmiałków armaty potrąciły i poobalały.
Nie mniejszą wrzawą witała rok Nowy Warszawa, w której Król August III rezydował jeszcze, ale mu się już uśmiechał powrót do ukochanego Drezna, o którym śnił i marzył.
Mało to zaprawdę obchodziło J. K. Mość, że wycieńczona siedmioletnią wojną Saksonja, litości i miłosierdzia woła, że w Polsce rwały się Sejmy, ładu nie było, samowola panowała i anarchja, że Brühl wszystko sprzedawał, co kto u niego chciał kupić, a stronnictwa w Koronie i na Litwie wojnę domową zapowiadać się zdały. Brühl z jednej strony, Czartoryscy z drugiej, — Fleming i Radziwiłłowie — zajeżdżali się, palili, sądzili po trybunałach na infamję, godzili i waśnili, a król tymczasem jak się wyśmienicie bawił, wszystkim wiadomo. Po niezliczonych miłośnicach, które starannie do kronik za Augusta II wciągano — również jak liczne potomstwo; syn, który wszystkie jego odziedziczył gusta i nawyknienia — wyrzekł się metress zupełnie.
Napróżno go usiłowano nakłonić, aby jako Ludwik XV po Ludwiku XIV, on też w poprzednika swego wstępując ślady, wybrał sobie jaką Cosel lub Lubomirską. Nadto był pobożnym, aby jawnogrzesznictwem się miał zwalać, potem zbyt miał zazdrosną żonę i rozumnego kierownika sumienia, który potrafił zapobiedz, aby namiętności za brzegi się nie wylewały. Mówiono coś po cichu, nic nie stało się głośnem.
Rozpływał się król nad cudnym głosem Faustyny, słuchał jej rozkazów, lecz... królowała tylko w teatrze... Zresztą miał August III czem zastąpić rozkosze zmysłowe, — niepotrzebując się ani kryć, ani wstydzić namiętności do łowów, upodobania w muzyce, nawyknienie do słuchania grubych i tłustych żartów nadwornych swych błaznów, trefnisiów i ulubieńców; miłośnictwa obrazów, czci dla Rafaela, miłości dla pokutującej Magdaleny, naostatek i rozkochania w tej fajce, z którą już August II, jeździł po lipskim jarmarku...
Wszystko złe, okropne, smutne, rozpaczliwe... spadało na ramiona ulubieńca Brühla; on dźwigał wszelkie ciężary, on połykał wszystkie gorycze, on miał odpowiadać przed potomnością. U drzwi J. K. M. stała straż, która gdy raz włożył szlafrok, nie puszczała nikogo, oprócz O. Guariniego, ministra Brühla, królowej i powołanej służby...
Nie przechodziły tego progu ani pisma, ani ludzie, ani jęki, westchnienia i pochlebstwa, ani śmiechy i paszkwile.
Przed oknami król miał plac tak strzeżony, jak drzwi — pokazywano mu na nim tylko to co chciał widzieć, zakrywano coby go zafrasować mogło.
Przed oknem tem wieczorami, gdy król polowania nie miał, albo powrócił niem nie syty, rzucano konie zdechłe, do których się przywlekały psy zgłodniałe... a król mógł do nich strzelać wygodnie.
Bawił się też oswojonym, ulubionym krukiem, a czasem i psami, ale od czasu jak się dowiedział, że Fryderyk pruski hodował charty... odpadła go ochota zajmowania się niemi.
Czas upływał tak wyśmienicie podzielony na nabożeństwo, odżywianie i napijanie, łowy, śmiechy, słuchanie Faustyny i przyjmowanie gości z Saksonii i Polski napływających, gdy Brühl im wnijść z sobą dozwalał, że król August nudzić się nie miał czasu.
A mimo to tęsknił!!
Wprawdzie lasy polskie i litewskie mogły mu zastąpić te, które rosły pod Hubertzburgiem, Moritzburgiem i w oddalonych Saksonii zakątach, żubry warte były jeleni, ale galerja obrazów, którą tak kochał, którą zebrał takim kosztem, stała zamknięta w Königsteinie i jedna z niej Magdalena towarzyszyła królowi na polskiem wygnaniu, ale nie miał tu takiego teatru jak w Dreźnie, na którym by tryumfy Aleksandra Wielkiego rozwijać się mogły, ani pysznej bażantarni z teatrem letnim w zieleni, ani swych śpiewaków, ani swego kościoła... ani swego Drezna.
Wielkie maskarady, karuzele, jarmarki, które tak swobodnie się obracały w saskiej stolicy, na Warszawskim gruncie obracać się nie umiały.
I ci kontuszowi poddani J. K. Mości, tak śmieli i krzykliwi nie byli mu tak ulubieni, jak jego spokojna szlachta Saska, która słuchała, nie rezonowała, nie upominała się o nic i dawała zastępować na najwyższych dostojeństwach przez włochów, francuzów, przybłędów ze świata całego.
Pomimo pilnej straży, którą Brühl sprawiał u królewskich podwoi — wciskały się zuchwałe memorjały hetmana Branickiego przeciwko ministrowi Brühlowi, skargi na jego chciwość, przekupstwa, zaskarżenia i potwarze.
Odrzucał je — wierny swojemu ministrowi król — z oburzeniem, darł je i deptał, ale psuły mu one humor, stanowiły choć krótko trwającą, lecz dysharmonijną nutę.
Nadzieja więc powrotu do Drezna po kilkoletniem z niego wygnaniu, uśmiechała się mu bardzo... ale Brühl, wielce rozumnie nie chciał go tam puścić, dopókiby okrutne ślady zniszczenia, jakie mściwa ręka Fryderyka zostawiła po sobie, wymiecione nie zostały.
A nie było to łatwem. Saksonja wychodziła z pod jarzma obcego jak męczennica, którą puszczono po torturach okrwawioną, wynędzniałą, bezsilną. Ślady pruskich rąk niezgluzowane wypiętnowały się na zamku, w mieście, a najstraszliwiej wypiekły na Brühlowskim pałacu i ogrodach. Tu stało wszystko w ruinach. Królewski przepych pierwszego ministra, leżał w gruzach, zasypany śmieciem.
Ledwie się z niego to dało ocalić, co się trwałością swą plądrującym oparło żołdakom.
Drezno miało czas zapomnieć, że niegdyś było najrozkoszniejszem, najweselszem, najożywieńszem miastem w Europie, że miało karnawały podobne do Weneckich, dwór przypominający Wersalski, króla, który chadzał cały w brylantach...
August III powracając nie powinien był zastać tego, co przed nim tajono. Przez cały ciąg wojny, król wiedział tylko o powodzeniach, nie słyszał o klęskach, nie wierzył w nie. Gdy niespokojny czasem zapytał Brühla znienacka.
— Mamyż pieniądze.
Minister z oburzeniem odpychał posądzenie samo, iżby ich mogło zabraknąć. I mógł na to zapytanie „mamy“ nie kłamiąc zaręczyć, że je mieli, bo jego skarbca nawet wojna siedmioletnia wyczerpnąć nie mogła. Brühl miał pieniądze. Opłacano mu, każdy urząd koronny i litewski, każdy przywilej, który król podpisał, każdą łaskę, każde żądanie spełnione. Brał pieniądze od przyjaciół i od swych wrogów, którzy równie jak pierwsi opłacać mu się byli zmuszeni.
Niekiedy tylko kamerdyner królewski naśladując Brühla, rano nim nadszedł minister podsunął coś N. Panu do podpisu — i August III, paląc fajkę, z uśmiechem dziecka, które figiel płata, zamaszysto kładł na nim swe imię — grożąc na nosie...
Składano na faworyta kruka, że on te arkusze przekradał.
Brühl tak jak się osiedlił w Saksonii, umiał zakorzenić się w Polsce, wywieść od Brühlów z Ocieszyna, i syna uczynić polakiem, starostą i generałem wojsk Rzeczypospolitej.
Nigdy cynizm nie rozpościerał się zuchwalej na wysokiem i na widok całego świata wystawionem stanowisku.
W przededniu gdy się wygnanie polskie skończyć miało, gdy się król i minister powinni byli cieszyć z tego co uratowali, gdy bić potrzeba było we dzwony i Te Deum śpiewać — niestety! — jakieś przeczucia czarne opanowały wszystkich.
Brühl chodził zżółkły, posępny i struty. Dławili go Czartoryscy... August III, dusiło wspomnienie Pruskiego bohatera Fryderyka — w Polsce, gdy się pozbyciem Sasów radować chciano — jakieś przewidywania klęsk i zawikłań chmurzyły najpogodniejsze umysły.
August myślał czasami o swej rodzinie, chcąc ją na tronie elekcyjnym ubezpieczyć, a od północy, która mu się z przyjaźnią oświadczała, nie wiele jej dowodząc grzmiało i błyskało jakąś grozą... Zapowiedano ztamtąd jakiegoś tajemniczego następcę, którego obawiali się wszyscy.
Atmosfera była duszna i ciężka.
W Rzeczypospolitej naprawdę nie rządził już król, nie władał nią zręczny Brühl, rządzili się Czartoryscy, familija, zamącali nią Radziwiłłowie...
Po pałacach i dworach popijano i popuszczano pasów od rana do wieczora, ucztowano po refektarzach klasztornych, często na wązkiej grobli u młyna, w lesie na polance spotykać było można rozstawione stoły i improwizowaną biesiadę dwu nie marnujących czasu senatorów, których potem dla kontynuacyi podróży niesiono uśpionych do karet, aby wczas stanęli na ufundowanie Trybunału.
Czasu Trybunałów, sądzono na gardło — ale obok po szopach wyprawiano Lukullowe gody, na których beczka wina starego pięćset czerwonych złotych wartująca nie była rzadkością.
Cóż za dziw, że podchmieliwszy sobie panowie o północy dzwonili do furt panien zakonnic?..
Było wogóle tu wesoło, że czasem wesela od pogrzebu rozeznać nie było podobna. Z równym przepychem odbywały się jedne i drugie, ale ślubów nie brano na serjo... Rozwody tak były łatwe, jak małżeństwa kruche. Po Auguście II zostały galanteryi tradycye i spadki.
Tylko w głębokich zaciszach oddalonych prowincyj po staremu świętym był związek małżeński — w stolicy i miastach — służył on za narzędzie spekulacyi i rozpuście.
Nigdy się może w przededniu bankructwa nie sypały, nie płynęły takim strumieniem wezbranym pieniądze jak w owych czasach; nigdy nie kochano tak w przepychu jaskrawym i świecącym.
Panów dwory wyglądały na monarchiczne, a wojska ich liczyły na tysiące, szlachta kusiła się na pańską postawę. Tylko niekuśliwy kmieć pozostał jak był, ze swą rzepą na zagonie wyjałowiałym w wytartym kożuchu, w podartej siermiędze, — z chatą na pół w ziemię, zapadłą.
Duchowieństwo co z łona szlachty i panów rosło, nie było od niej różne. Na jednego Konarskiego, iluż było Massalskich, co chodzili już we frakach, przy szpadach i grywali po całych nocach w Faraona.
Język Kochanowskich zduszony łaciną, konał w jej objęciach. Drukowano na bibule obrzydłe panegiryki pojąc się niemi jak gorzałką. Po miastach, po pałacach, po dworach językiem modnym był francuzki, w handlu szwargotano po niemiecku w klasztorach i po trybunałach posługiwano się łaciną, polski język zszedł na folwark i do przedpokoju.
Książka też walała się zapomniana, i była obumarłą, bez życia. Co najwięcej czytano kalendarz Duńczewskiego, edukowano się na ziemianinie Haura. Stare piosnki latały z obłamanemi skrzydłami w powietrzu.
Niepokój jakiś panował w umysłach...
Co to będzie??
Z cicha pytali się jedni drugich, a nikt odpowiedzieć nie umiał, wiedzieli tylko wszyscy, że tak jak było, pozostać nie mogło. Anarchja doszła do tego stopnia, że tak jak było pozostać nie mogło. Ci co ją mnożyli wiedzieli, że jutro jej coś kres położyć musi.
Król i Brühl patrzyli tęskniąc w stronę Drezna, inni na północ się oglądali — inni gotowali z nieładu dla siebie korzyści.
Magnatom śniła się korona.
Tak panować jak August III, potrafił by z nich prawie każdy.
Zmiany, którą czuli wszyscy nadchodzącą, nikt przyśpieszyć nie miał odwagi, — nie pragnął.
Gmach porysowany, strzaskany, mógł się im obalić na głowy.
W Saskim pałacu jakby nie pakowano do podróży, w Brühlowskim stało jeszcze wszystko tak jakby się ruszyć nie miało.
Powódź nieładu i burzliwe fale anarchij, do spokojnego pałacu Saskiego nie dochodziły. Oblegano Brühla, do Króla nikt się nie dobijał, saska gwardja broniła przystępu.
W stolicy cień jeszcze jakiś władcy czasem czuć się dawał, dalej za rogatkami tylu było panów ilu magnatów nimi być chciało. I były państwa Czartoryskich, Flemingów, Brühla, Potockich, Radziwiłłów, Ogińskich, Lubomirskich, lub skojarzonych małżeństwy i pokrewieństwy.
Na każdy sejmik ciągnęły obozy, na każdym się rozpoczynała wojna, często przelewała krew, i zwyciężeni uchodzili do domów, wpisując do akt stosy manifestów.
Nigdy tyle papieru nie zapisano napróżno. Siła rządziła i robiła co chciała, ale w papierów ważność i znaczenie wierzono święcie.
Pisano jak mówiono i pito bez miary. Każdy sejmik kończył się manifestem, każdy Sejm nim zrywał. Każda czynność nim groziła, — a kto umiał wykrętnie piórem władać jak szablą, ten torował sobie drogę łatwo na świecie.
Stylu nie wymagano, ale zwinności myśli i giętkości sofizmatów. Kto umiał władać konstytucjami, korrektorami, studentami ten stał górą.
W ostatnim razie dopiero gdy nie stało argumentów, szabla je zastępowała.
Był wieczór, król w swoim gabinecie czekając na światło, odpoczywał w szlafroku jedwabnym, tureckim, lekkiem futerkiem podbitym, z fajką dopalającą się w ustach. Naprzeciw niego na ścianie, nie wysoko wisiała ukochana Magdalena pokutująca, otoczona ramką, srebrną pozłacaną i wysadzaną kamieniami drogiemi. Magdalenie zbyt do twarzy nie było w tej oprawie, ale ona dotykalnie świadczyła o czci jaką J. K. Mość miał dla arcydzieła.
Wystawiało ono cudnie piękną grzesznicę jeszcze świeżuchną i pulchną, więc chyba dopiero od godzin kilku zamieszkującą chłodną pieczarę, u której wnijścia spoczywała zaczytana w ogromnej księdze.
Byłaż to pokutująca Magdalena, ta która godną się stała aby jej powiedział Chrystus iż wiele przebaczonem jej będzie, bo wiele kochała??
Malarz nie myślał podobno o tem, aby ją uczynić świętą, ale chciał i zrobił ją piękną. Król się kochał w tej piękności. Magdalena mu towarzyszyła wszędzie i teraz na wygnaniu. Powracać z nim miała do Drezna. Król patrzył na to arcydzieło, jak gdyby z niem rozmawiał — i zadumany milczał.
Był to ten sam August, którego postawa, twarz wdzięczne ruchy młodzieńcze powszechną budziły dla niego sympatję na dworze Ludwika XIV, ten sam, którym zachwycały się arcyksiężniczki austryjackie, — który gdy chciał pozyskiwał sobie serca męzkie i niewieście, ale ostatnich nie dopuszczał do siebie, by mu spokoju drogiego nie zamąciły.
Przestrzegała go ojcowska przeszłość i skarb wycieńczony na Cosel, na X. Cieszyńską, Denhoffową, Königsmark i tyle innych — przestrzegał ojciec Guarini, pilnował zazdrosny Brühl — zasłaniała pobożna Królowa Józefa. I August III nie chciał znać płochych kobiet.
A pomimo to piękny ów Król, dziś bardzo się zmienił, nie podobnym był do siebie. Siedmioletniej wojny nie brał zbytnio do serca. Klęski nie dochodziły do niego.
Siedział spokojnie w Warszawie, gdy drudzy bili się za niego, polował, napawał muzyką — i — zestarzał od tej bawełny, w którą go Brühl obwijał tak starannie.
Oczy jego zgasłe nic nie miały blasku, usta blade uśmiechać się oduczyły prawie, policzki były nabrzękłe i obwisłe, powieki jakby napuchłe, całe ciało ociężałe zdawało się obsuwać i opadać ku ziemi.
Często usypiał siedząc, a ziewał, nawet gdy Faustyna śpiewała — i czoło dawniej wygładzone marszczyło się i fałdowało jak u prostego biedaka.
Z po za uśmiechu, który nałogowo się zjawiał na jego twarzy i ustach, wyglądał strach jakiś i okrutna tęsknica, której nic nakarmić nie mogło.
Spoglądał z obawą nawet na Brühla, którego kochał i bez którego żyć by nie mógł.
Wyjazd był postanowiony, w Dreznie oczekiwano, ale jak tu było tę Polską Rzeczpospolitę rozkołysaną, swawolną, porzucić na łaskę i niełaskę Czartoryskich i Radziwiłłów.
Nie można było zaręczyć wszakże, czy Król myślał o przyszłym Trybunale, który się tak burzliwym obiecywał jak był Wileński, czy o chybionym strzale do sarny, czy o operze, którą dla niego w Dreźnie, na nowym teatrze, obiecywano.
Miałaż to być Semiramis czy Artemiza?
Wsparty na ręku głęboko się zaciekał co to problema?! z którego rozwiązania czyniono mu niespodziankę.
U progu stał Brühl — ale to był też cień tego Brühla, który w przededniu wojny świeży, wesół, rumiany, pachnący — przynosił Augustowi na twarzy i w ustach zapewnienie szczęśliwego i swobodnego panowania!
Znękał go pogróżkami Fryderyk, zmęczyli uporem polacy — zabrali mu żywot Czartoryscy — potwarzą oczernił Branicki Hetman.
A w Saksonii nie wszystkich swych wrogów mógł osadzić na Königsteinie!!
Był melancholicznie smutny — i jemu przeczucie zabijało oddech, ale przed Królem nawykł był wszystko malować różowo.
Zwolna August III zwrócił ku niemu oblicze, i wzrokiem zdał się prosić aby go pocieszył.
— Brühl? co ty mówisz? co myślisz? Gdy my dwaj tę nieszczęśliwą Rzeczpospolitę porzucimy, opuścim — oni się tu pozajadają!!
Minister pomilczał trochę.
N. Panie — odezwał się cicho, bo wiedział, że i jego ktoś mógł podsłuchiwać — gdyby ich się trochę pozjadało, przerzedziło, szczególniej burzliwych, sądzę, żebyśmy na tem nie wiele stracili.
Uśmiechnął się Król i pogroził.
— Czartoryscy szczególniej, dodał Brühl, niezmierną butą gorszą i niepokoją. Gdyby im rogów przytarto, lżejby wszystkim było.
— A któż to potrafi, przerwał August, jeżeli prawdą jest, że na Cesarzowej czynną pomoc liczą?
— Chwalą się nią, ale Cesarzowa — dodał Brühl — nie będzie śmiała wkroczyć bez przyczyny, — a nie jest Wam N. Panie — niechętną?
— Mamy przeciwko nim księcia Miecznika, raczej Wojewodę Wileńskiego, poprawił się Król — to zuch, nieulękniony.
— Aż do szaleństwa śmiały — rzekł minister — to prawda, też na Litwie mąci i ów tak że na niego wszyscy się uskarżają.
— Ja go bardzo lubię — Panie Kochanku — zaśmiał się August III.
— Litwa za niego dała by życie.
— Poi ją całą — rzekł Brühl, i wino daje dobre?
— A jak strzela i na niedźwiedzia idzie z oszczepem! wykrzyknął król, pójdzie i na Czartoryskich....
— Pokaże się to na Wileńskim Trybunale, bo tam się oni zetknąć muszą...
— A biskup Massalski oleju do ognia doleje, — szepnął August.
— Mnie się zdaje, że ich samych sobie zostawić potrzeba — odparł minister.
Król pomyślał trochę.
— Domagają się Senatorowie, abym posłał od siebie pośrednika coby ich jednał.
— A któż podejmie się tego? — zapytał Brühl. — Między dwu takich zapaśników słabemu iść — zgniotą go.
Król spojrzał na niego szukając rady.
— Hm? mruknął.
— Biskup Kamieniecki wprawdzie się stręczy — dodał Brühl.
Na wspomnienie Krasińskiego, czoło króla powlokło się chmurką, nie odpowiedział nic.
— Wiesz — począł odpocząwszy, zmieniając nieco kierunek. — Com ja nie czynił, dla pojednania was wszystkich! Czartoryscy i ciebie prześladują.
— Tchnąć mi nie dają, ale przy Twej opiece N. Panie, nic mi zrobić nie mogą, błotem tylko ciskają na mnie, a ich płatni pisarkowie, paszkwilami mnie ścigają.
— Wiem, wiem — przerwał król — każ je katowi palić na rynku pozwalamy Ci! Niewdzięczni są.
— O ten trybunał, ten trybunał się nie obejdzie bez krwi przelewu — dołożył Brühl, który się rozgrzewał.
Nagle August III spuścił głowę.
— Posłałeś do Drezna? spytał.
— Posyłam codzień — zawołał minister.
— Teatr gotów będzie.
— Dniem i nocą go kończą. — Zapewnił Brühl.
— Galerję przewieźli z Königsteinu?
— Cała już jest w Dreźnie — zapewnił minister. — Madonna na swem miejscu.
Król słuchając złożył ręce.
— Kiedy ja nareszcie, stęskniony to arcydzieło boskiego mistrza zobaczę — zawołał głosem rzewnym. — Śniła mi się nieraz w jasności niebieskiej nademną. Czułem ją, a oczów podnieść nie śmiałem. Aniołowie ręką jego prowadzili, gdy ją malował.
Głos mu drżał gdy to mówił, i zniżywszy go, jakąś myślą wstrzymany zamilkł. Zdało mu się, że Brühl, który miał też galerję — mógł być zazdrosnym. Chciał wiernego pocieszyć sługę.
— Ale i ty mój poczciwy Brühlu — rzekł — masz obrazy bardzo piękne, i tobie nic z nich spodziewam się nie zginęło.
— Nic — odparł minister.
— Ten Dietrich — rozśmiał się August weselej — choć cudownie małpuje mistrzów, ale na Rafaela się nie porywa, toby było świętokradztwo!!!
— Dietrich przecież jest niepospolitym malarzem — odważył się dodać Brühl.
— Ja go też cenię! — rzekł król — ho! ho! ale niech hollendrów się trzyma...
I znowu na wyjazd króla przeszła rozmowa.
— Warszawy żałować nie będziemy, ani stękać po niej — mówił minister.
— Lasów i Saksonja już mniejszych niema — rzekł August.
— A nasze buki N. Panie.
— A ich dęby? — odparł król.
Stojący za drzwiami sądzić mogli, że tu o największych polityki europejskich zagadnieniach mowa była i narada, bo nie wiedział może nikt, w jak małej dozie August III znosił poważne sprawy.
Do nich przecież służył mu ten Brühl.
On odpędzał od siebie te czcze troski, które dziś pozbyte, jutro powracały. Dla niego one nie miały wagi. On z łaski Bożej wyznaczonym był, aby dwa państwa starały się go uczynić szczęśliwym za to, że je wspaniale, majestatycznie reprezentował.
Bolała go strata prowincyj, zwycięztwa prusaka, lecz czemże to było? Chwilową fanaberją losu... który nieochybnie powiać miał wkrótce dynastją Saską.
Po co miał mówić o tem, co go gryzło i męczyło.
Brühl widocznie miał na dnie coś, czego wydobyć brakło mu odwagi.
— N. Panie — odezwał się przystępując bliżej stolika — nie chciałbym trudzić W. K. Mości, ale dla zapobieżenia aby się to nie odnowiło... chciałbym wiedzieć... jakim sposobem podpisy uzyskano dwa na Starostwo Radoszkowskie? O jeden z nich jam prosił W. K. Mości...
— No i podpisałem go — zawołał król.
— Tak, ale się znalazł i drugi również podpisany — rzekł minister.
— Ja nic nie wiem o tym drugim — odparł król poważniejąc — nic a nic.
— Podpis nie ulega wątpliwości — potwierdził Brühl.
Zamyślił się król.
— Ty wiesz jak ja je podpisuję — rzekł naiwnie. Przynosisz mi je, składają się oto tu, na stole, ja zrana biorę się do tej nieznośnej mi pańszczyzny. Czasem pięćdziesiąt razy każesz mi się podpisywać.
— Są to nieodstępne od panowania troski — wtrącił Brühl z użaleniem.
— Obowiązki! obowiązki! — dodał August serjo. — Po śniadaniu mojem, siadam i z kolei kładę na każdym arkuszu imię swoje. Nie czytam ich, nie patrzę, bo ufam tobie, mógłbym na siebie wyrok podpisać — wierz mi.
Brühl się w piersi uderzył.
— Na mnie W. K. Mość, na starego sługę swojego spuścić się możesz bezpiecznie.
— I spuszczam — dodał August. — Któż to wie, jak się dostał na stół ten przywilej.
— N. Panie — zniżając głos rzekł minister — ludzie obwiniają o to Beringa!!
— Ale on też jest moim starym, wiernym sługą! — przerwał król zapominając się, że na równi go nawet stawił z Brühlem i mógł obrazić. W tejże chwili obawa go przejęła i podniósł się biorąc ministra w swoje objęcia — Brühl, rozstrzygnij to jak chcesz, na ciebie to zdaję.
Minister ruszył ramionami.
— Książe Kanclerz zapieczętuje oba — dodał żywo — nie ulega wątpliwości, aby mnie przysporzył kłopotu i Wam N. Panie, a dwu starostw radoszkowskich niema.
— Wpiszcie mu inne! — odparł król.
— Kanclerz wyśmiewa się już — szepnął Brühl.
— O niegodziwy! niemiłosierny! — zajęczał August. To mnie tylko pociesza, że Wojewoda Wileński pomści się za mnie.
Brühl jakby nie bardzo temu ufał, zamilknął. Wniesiono uroczyście światło. Król nieco oczy przysłonił sobie i milczał.
— Tokarnię — rzekł — wyprawić do Drezna, jam do tej przywykł już. Chociaż nie wiem czy toczyć będę... nogi mi puchną.
— To przejdzie — odparł Brühl — a tokarnia nas uprzedzi.
— Myślistwo wypraw całe, poco by ono tu zostawać miało — dodał tęskno. — Ja nie wiem czy tu kiedy powrócę. Sejmy mi zrywali wszystkie. Może gdzieindziej szczęśliwszy będę z niemi. Zwoływać je będziemy do Wschowy do...
Zamyślił się król.
— Gdyby nie prusacy — przerwał Brühl — bylibyśmy się postarali o to, aby je zwoływać bodaj do Drezna. Wszystko byłoby przygotowanem do coup d’etat. Dziś się obawiam, aby nie było zapóźno, rozzuchwaliła się szlachta.
— A krzykliwi — wtrącił August — i głosy mają tak dysharmonijne, każdy z innego tonu.
— A im z nich kto otylszy, tem cieńszym śpiewa dyszkantem — rzekł Brühl.
— Masz słuszność! masz słuszność — począł August III uradowany tem spostrzeżeniem. — Wszyscy niemal mają głosy Parqualliniego.
Palec przyłożył do ust, roześmieli się oba. Lecz już go rozmowa z Brühlem znużyła, wyciągnął się na krześle i poziewać zaczął. Spojrzał na zegar, który wieczorną wybijał godzinę... rozjaśniło mu się oblicze. Potem już tylko pozostawały z kapelanem modlitwy i błogi spoczynek! A we śnie mogło przyjść widzenie Drezna... i odnowionego teatru, świecącego od barw jaskrawych i złota...
Brühl zabierał się odejść, ale go powstrzymał przy sobie. Tajemnicze jakieś miał życzenie, które choć sami byli, cichuteńko mu szeptał długo do ucha. Uspakajał go minister. Drzwi otworzono do jadalni.... i Brühl zaproszony, pociągnięty musiał iść za Panem, aby patrzeć jak łapczywie — z chciwością apetyt żarłoczny nasycał. Pod koniec zapomniał nawet o ministrze, który się wysunął po cichu.
Zkąd pochodził właściwie Pan Klemens Tołoczko, niegdy porucznik, potem Rotmistrz Janczarów, nareszcie Buńczuczny hetmana polnego litewskiego Sapiehy, podstarości grodzki wołkowyski? Czy zabłądził od Smoleńska do Wołkowyska, czy z Wołkowyskiego w Smoleńskie, zdania były podzielone.
To pewna, że począł z małego i że nie miał tak jak nic, gdy go pan Piotr Zawadzki, przyjaciel jego polecił Hetmanowi Wiśniowieckiemu i wziął pod swe Rotmistrzostwo do Janczarów, naprzód go kreując Porucznikiem.
I tak się jakoś dobrze akomodować umiał panu Piotrowi Zawadzkiemu, póki on żył, księciu hetmanowi, dopóki go stało, że się do Rotmistrzowstwa dobił... Potem już rósł o własnych siłach. Mężczyzna był urodziwy, jak na Janczara przystało, zbudowany krzepko, silny, a gdy swój strój janczarski włożył i wymuskał się, oczy wszystkich kobiet za nim biegały. Pięknym tak bardzo nie był, ale miał coś w twarzy i postawie pociągającego, a z ludźmi się umiał obchodzić, iż się zbytnio nie uniżając przed nimi, zyskiwał ich sobie. Wszyscy mu tę sprawiedliwość oddawali, że w towarzystwie wesołem nie było człowieka nad niego.
Do zwady nigdy nie dawał okazyi, owszem nie jednę załagodził i do kiereszowania się nie dopuścił, ale mu na męztwie nie zbywało. Przytem i głowę miał tęgą co się zowie, bo prawnikiem nie będąc, w interesie bodaj najzawilszym zawsze sobie radę dał, niepotrzebując jej szukać u drugich.
Pięknej prezencyi swej winien był zapewne, iż hożą i majętną, bo prócz posagu, wiosek parę dobrych miała po rodzicach, pannę Kołłątajównę Chorążankę Wołkowyską zaślubił. Żyli z sobą szczęśliwie, ale krótko, bo żona mu na przeżycie się z nim opisawszy, wprędce zapisy zostawiwszy zmarła. Został tedy posesionatus już wołkowyskim, a tu jak się prędko umiał wcielić w obywatelstwo i stać ulubieńcem szlachty... dziwnemby się zdało, gdyby nie osobliwe przymioty, jakiemi go Bóg obdarzył.
Rósł w oczach. Wczoraj niemal jeszcze nie znany, nie popierany, sam jak palec, ani się obejrzeli jak im stał się wszystkim potrzebnym, że bez niego było ani stąpić.
Prócz żony swej Kołłątajównej koligacye i pozawiązywane stosunki, związał się z braćmi szlachtą takim węzłem, jakby z jednego z nimi wyszedł gniazda.
Innemu tak jak na drożdżach nagle wyrastającemu zazdrościli by drudzy, a szukali w nim czemby go zmniejszyć mogli, ten, że dumnym wcale nie był, każdego poszanował, nie uchybił nikomu, więc mu się wszyscy ustępowali.
Nie było w powiecie człowieka, coby go nie znał nie bywał u niego, nie zapraszał do siebie, a nie cieszył się gdy go miał. Nosili go na rękach.
Rotmistrzowską kopertą zdawał się być zaspokojony, iż się o inny tytuł nie starał, choć człowiek w sile wieku i właśnie w tej porze życia, gdy ambicja ludzi popycha; nie dobijał się do żadnych funkcyj publicznych. W domu u niego też było czysto, dostatnio, pięknie, dla gości zawsze drzwi i serce otwarte, ale skromnie i po szlachecku.
Jednego mu brakło — to urodziwej i miłej jak i sam — gospodyni, której mu życzyli wszyscy. Mawiał w początku jakoby z żalu po chorążance nigdy się żenić nie miał, potem gdy nań nalegano, że gotów by, ale mu się nie wiedzie i szczęścia nie ma.
W samej rzeczy nadchodził dla niego wiek, kiedy pospolicie ludzie żenią, a nie człek sam siebie. Szukali wszyscy żony dla Tołoczki. A nie mogło być inaczej, gdyż Sapieha, hetman polny litewski, raz wraz się nim posługiwał; więcej zaś może sama pani hetmanowa, która mężem rządziła, domem i ludźmi trzęsła, bo była kobieta do tego stworzona.
Znała ją Korona cała, gdy jeszcze za pierwszym była mężem — Lubomirskim. Liczono ją do najpiękniejszych niewiast swojego czasu, gdy na nich nie zbywało na wielkim świecie.
Ta piękność jej przyjaciół i niechętnych, zwłaszcza między współzawodniczkami przymnożyła. Umiała się też nią posługiwać, tak, że kogo sobie zjednać chciała, pewnie się jej oprzeć nie mógł i czyniła potem z nim co się jej podobało. Zdolną była i śmiałą na podziw, ze złośliwych ludzkich języków wiele nic nie czyniąc sobie.
Po śmierci pierwszego męża Lubomirskiego, nic dla niej łatwiejszem nie było, jak się wyswatać raz drugi.
Młodziutką ją tedy odumarł; piękna jak anioł, majętna, mogła wybierać między pretendentami. Z niemałem podziwieniem ludzi naówczas, padł jej wybór na Sapiehę.
Nic mu zarzucić nie było można, okrom tego, że na mężczyznę za miękki był i powodować sobą dawał łatwo. Lecz właśnie to może dla jejmości było najpożądańsze.
Więc wydawszy się za Sapiehę Aleksandra, Wojewodę Połockiego, zaraz umysłem jego, równie jak sercem owładnąwszy — już nad nim panowała.
Nim do tego zaś przyszło, mówiono, że i młody Brühl, generał artyleryi i Stolnik litewski, urodzony z Czartoryskiej, głowy dla niej potracili.
A komu ona raz zawróciła głowę, ten się nie łacno wyzwolił i wytrzeźwił.
Wraz z mężem swym, albo raczej zastępując go, jęła się jejmość czynne prowadzić życie, nie dając spoczynku, dużo powolniejszemu księciu.
A czem naówczas było życie takiego pana, wysokie dostojeństwo piastującego, skolligaconego z możnemi rody, które rej wodziły w Rzeczplitej, tego opowiedzieć trudno. O spoczynku tam myśleć nie było co. Samemi zabawami na śmierć się było można zamęczyć, gdyby oni do nich od młodości nie nawykli.
Nie miał taki pan wytchnienia ani na chwilę. Wybierano ich do Trybunałów, na sejmy na sejmiki, do komisyi, do sądów polubownych. Mało który wielkiego procesu nie miał, odziedziczonego po rodzicach. W sporach też familijnych od stawienia się, pomagania wymówić się nie było podobna.
Ledwie z Warszawy przybywszy, konie wyprzężono, musiano je już do Lublina, Piotrkowa, Wilna, lub Nowogródka zaprzęgać. Toż wesela, pogrzeby i tysiączne okazje wyciągały z domu.
Takim właśnie życiem przyszło żyć księżnie hetmanowej, która najczęściej z mężem rezydowała na zamku w Wysokiem.
Z nią tu jeszcze ruchu i wrzawy przybyło, bo i wdzięki księżnej ściągały i ona rada była, gdy się koło niej gromadzono i gdy mogła potem przez swoje intrygi różne zawiązywać, a nieustannie coś marzyć, coś robić lub odrabiać.
Rotmistrza Tołoczkę poznawszy, że niezmiernie usłużny był i baczny, a hetmanowi oddany, pochwyciła go pod swoję komendę i już z niej nie wypuściła.
Następowało właśnie w tym roku fundowanie Trybunału Wileńskiego, na które Czartoryscy ze swej strony, Radziwiłł Wojewoda Wileński ze swej, z ogromnemi siłami i wysiłkiem się przygotowywali; więc jakże by hetman polny i hetmanowa mieli na stronie neutralnymi pozostać?
Król wszelkiemi możliwemi sposobami pragnął gorszącemu konfliktowi dwóch stronnictw zapobiedz. Słał z pośrednictwem do układów Krasińskiego biskupa Kamienieckiego i Brzozowskiego kasztelana Połockiego.
Co żyło też na Litwie, zbierało się albo Czartoryskich popierać, lub z Radziwiłłem trzymając z nim ciągnąć.
Po której stronie Sapieha hetman być miał, niby to wątpliwości ulegało. Wypadało mu z Radziwiłłem stanąć, chociaż z sobą nie bardzo sympatyzowali, szczególniej księżna, której się grubijaństwo księcia wojewody nie podobało.
Ufając w protekcyę króla, który namiętnych myśliwych i pańskiego animuszu Radziwiłłów lubił bardzo, rodzina książęca, do panowania na Litwie nawykła, nie znosiła tu nikogo na równi. Czartoryscy zaś ufni w przyrzeczoną pomoc... czuli się silniejszymi nad Radziwiłłów wszystkich z księciem wojewodą Panie Kochanku na czele.
Książe kanclerz z pogardą odzywał się o księciu Karolu i jego „Pandzie.“ Z obu stron przyjaciele nosili odgróżki, ostre słowa i wyzywania.
Sapieha i żona jego nie byli dobrze z księciem wojewodą, który jej samej nie lubił i grubijańsko to czuć dawał. Z Czartoryskiemi nie bardzo wiązać się też chciano, hetmanowa radziła mężowi stać na stronie, czekać ewentów i z nich korzystać.
Oboje wybierali się do Wilna, chociaż, aby na fundowanie tego trybunału ruszyć z dobrej woli, na to potrzeba było niepospolitej determinacyi.
Ale któż jej ma więcej nad kobietę, której wszyscy służą na klęczkach??
Książe hetman starych sług, przyjaciół rezydentów z dodatkiem nowych i tych, których mu żona przyniosła z sobą, miał siła, a pomimo to księżna Magdalena strwożyła się, że ludzi nie miała.
Często do Wysokiego, do księcia zaglądający Tołoczko zdał się bardzo zręcznym i mogącym się przydać, szczególniej teraz w Wilnie. Szło o to, czy pan Rotmistrz zechce się zaprządz w służbę hetmanowej, która znaną z tego była, że obrożę kładła i obchodziła się despotycznie.
Przywabić pana Klemensa, zmusić do przebywania więcej w Wysokiem niż w domu, hetmanowej zdało się łatwą sprawą, bo dotąd co postanowiła kiedy, to się jej udawało zawsze. Tołoczko został zawojowanym łatwo, a na przyszłość otwierały mu się horyzonty szerokie i jasne.
Na taką fundację Trybunału jechać nie było rzeczą dla chudego pachołka pożądaną. Nie licząc tego, że bardzo łatwo można było guza oberwać... koszta same odstraszały. Miasto pod tę porę, nie wyjmując klasztorów, dworki mieszczan, aż do chałup, wszystko było zapchane, drogo płacone, niedostępne. Siano i owies, kto go sobie dostawić nie mógł, kosztowały sumy neapolitańskie. Tołoczko więc ani się myślał wybierać do Wilna, w głowie mu to nie postało.
Ale księżna postanowiła, że przy niej jechać musi i rozpoczęła manewrować, aby go skłonić ku temu. Rotmistrz wcale o tem nie wiedział. Trzeba go było czemś kupić.
Jednego dnia po obiedzie, księżna zarumieniona swoim zwyczajem leżała na wpół na kanapce bawiąc się z ulubioną psiną, wabiącą się Zefir, choć dla sadła ledwie się poruszała.
Tołoczko siedział opodal nieco.
Hetman w wygodnym fotelu zabierał się do poobiedniej drzemki. Odbywał on ją publicznie, wśród gwaru rozmów, śmiechów, chodzenia, co mu nie przeszkadzało spać tak głęboko, że go czasem waląc z moździerzy nie można przebudzić było.
Księżna raz i drugi zagadnęła Tołoczkę, a że gwar był ciągły, ledwie dosłyszał i mógł odpowiedzieć.
— Przybliż się trochę Rotmistrzu...
Posłuszny podsunął się pan Klemens.
W tej porze życia, choć nie młody i nie elegant, Tołoczko jeszcze bardzo świeżo i dobrze wyglądał.
— Czemu się waćpan nie żenisz? — wystrzeliła księżna Magdalena jakby z pistoletu do niego.
Zmięszał się rotmistrz zrazu.
— Byłem żonaty, mościa księżno — rzekł — straciłem wierną towarzyszkę w mojej Helusi, postanowiłem ślubów nie ponawiać.
Rozśmiała się hetmanowa.
— Dałbyś waćpan pokój temu romansowi zagrobowemu — odezwała się — należy się ożenić, boć to prawo Boże, aby się człowiek nie marnował.
Tołoczko na to zcicha.
Choćbym może i rad, nie łatwa to sprawa. Za wdowca nie chętnie idą panny, a ja bym z wdową się żenić nie chciał. Przy tem jeździć, szukać, w konkury się puszczać, to nie moja rzecz, a panny mi nikt do domu nie przywiezie.
— Jak to znać, że nie masz przyjaciółki — odparła księżna — dawnoby cię ożeniła.
— Ale ja mościa księżno, trudny jestem — rzekł Tołoczko.
— Czegoż wymagasz po swej przyszłej? — pytała hetmanowa.
— Rozumie się — począł rotmistrz — piękną musi być i mnie się podobać.
— Tak, to się rozumie, ale sądzę, że nadto wybrednym nie będziesz — dodała hetmanowa.
— Zbytniej młodości nie życzę sobie — ciągnął dalej — ale i zwiędłego panieństwa nie chcę.
— Dojrzałą dziewicę — rozśmiała się księżna[1] — No, zapewne i posażną.
— O to się ja targować nie będę — rzekł Tołoczko — będzie miała co pod poduszką, tem lepiej, a nie, nie odstręczy mnie to.
— No i rodzina dobra — pytała księżna.
— Juści z dobrego domu szlacheckiego musiałaby być — rzekł rotmistrz. — Do pańskich progów nie posunę się, ale krew dobra u mnie znaczy wiele.
— No, a charakter i temperament? — Dodała Sapieżyna w końcu.
— Mościa księżno — zawołał Tołoczko — a któż to się pochlubić może, iż charakter niewieści odgadnie, albo przeczuje? Na to potrzeba błogosławieństwa Bożego, aby nie wpaść w paszczę.
Westchnął.
— Dla tego — dokończył — przy tylu trudnościach, anim marzył o ożenku.
Pogładził się po łysinie, która już przeświecała mu z wierzchu głowy, choć bujne włosy dokoła ją otaczały.
Księżna długo się wpatrywała w niego.
— Wiesz co, rotmistrzu — rzekła — zróbmy z sobą umowę, choćby pod zakładem, waćpan będziesz nam jako przyjaciel, towarzyszył na Trybunał do Wilna, a ja za to, żem mu słodki przerwała spoczynek, obowiązuję się znaleźć ci żonę, która wszystkim twoim odpowie warunkom.
Tołoczko chciał to w żart obrócić.
— Rączki całuję W. Książęcej Mości — odezwał się — ale nie śmiałbym takiego kłopotu narzucić, gdy ich jest i bez tego dosyć. Myślę zostać Maltańskim Kawalerem.
— Ja na to nie pozwalam — przerwała hetmanowa. Veto! No, przybijmy targ.
Stojący blizko Sawicki, wojski lidzki, obrócił się do Tołoczki.
— Waćpan byś księżnie jejmości na kolanach powinien dziękować, a to się jeszcze drożysz. Z tak pięknych rąk na ślepo żonkę można brać.
— Mościa księżno — wtrącił rotmistrz — boję się nawet z łaskawych rąk jej brać żonę. Za starym się czuję, ale gotówem i bez żadnej remuneracyi jechać na Trybunał, byleby mnie państwo kazali, a jam się tam przydał na co.
— O! bardzo! bardzo! bardzo! — wtrąciła wojewodzina — już tylko jedź, reszta się znajdzie. Pojedziesz?
— Jam sługą W. Książęcej Mości — odparł Tołoczko.
Księżna mu rękę wyciągnęła uśmiechając się, przyszedł ją pocałować i tego dnia na tem się skończyło.
Przyjaciele Tołoczki śmieli się z niego, gdyż on uparcie utrzymywał, że się nie da ożenić.
Całą tę poobiednią rozmowę żartobliwą, brał za prostą zabawkę księżnej, która rozmaitemi facecjami niekiedy się lubiła rozrywać.
Tymczasem nazajutrz zaraz usłyszał w rozmowie, iż księżna Magdalena już na jego podróż rachowała i pokilkakroć powtórzyła.
— Gdyś mi pan rotmistrz przyrzekł, słowa dotrzymasz.
Nie było już co wątpić, musiał być posłusznym, bo hetmanowę sobie narazić, stokroć gorzej znaczyło, niż hetmana. O ile dla przyjaciół była wylaną, tak dla tych, do których ząb miała, straszniejszego nad nią nie było wroga.
Nie przebierała wówczas w środkach, gdy się pomścić i moc swą chciała dać poczuć.
Zakłopotał się mocno Tołoczko, nie dając tego poznać po sobie. Naprzód, wydatek był znaczny, którego nawet obrachować nie mógł z góry, powtóre czasu stracić dość musiał, sędziom się narazić, a co go czekało w Wilnie, tego żadna ludzka moc przewidzieć nie mogła.
Jeżeli kiedy fundowanie Trybunału obiecywało się jako walna bitwa, to teraz, gdy dwa najmożniejsze rody w Księstwie, o nie walczyć miały. Wojsko Radziwiłłowskie, litewskie pułki hetmana, tandem nawet Imperatorowej, na granicy stojące siły do Wilna pościągać miały.
Rozporządzenia wojenne, jak przed rozprawą krwawą, już się gotowały. Mówiono kto i gdzie ma zająć stanowisko, a ewentualność bitwy, przewidywali wszyscy. Miał książe hetman ludzi kilka tysięcy gotowych Czartoryscy się nie swoją milicją, bo ta się i Fleminga do niej włączywszy, nie równała Radziwiłłowskiej, ale cesarzowej nagotowaną siłę obudzili.
W Warszawie co już o tem na dworze królewskim głoszono i rozpowiadano, strach słuchać było.
Hetman Sapieha z żoną zawczasu chciał przybyć, ciesząc się jakąś nadzieją, że może chlubną rolę pośrednika lepiej odegrać od księdza biskupa Kamienieckiego.
Tchórzliwsze umysły zaklinały, aby niedopuszczając do konfliktu, pojednanie jakieś wyłatać, ale kto znał księcia kanclerza, grafa Brühla, a nadewszystko księcia wojewodę, ten mało w zgodę wierzył.
Zawczasu w Wilnie postrach panował jakby przed najściem nieprzyjaciela, a jak byli tacy co na ogień lecieli, to drudzy od niego uciekali. Tyle tylko, że Kamieńca nie fortyfikowano, ale nie wiele do tego brakło.
Księdzu biskupowi Kamienieckiemu, któremu król polecił medjacyje, kasztelanowi Brzostowskiemu, choć pierwszy szczególniej był zdolności wielkich i zabiegliwy a zręczny, nikt nie ufał, aby mogli co sprawić. Po księciu wojewodzie wileńskim, pasje grały, że go żaden rozum nie mógł powstrzymać.
Przyjaciele jego na humor pili i słuchać nie chcieli.
Postanowiono było z wojskiem cesarzowej zetknięcia się unikać, nawet je uchodzące po dobrach Radziwiłłowskich żywić i dawać im prowianty, ale Czartoryskim i ich partyzantom stawić czoło.
Dolewał do ognia oliwy ksiądz Biskup Wileński, kniaź Massalski, który w duchowieństwie polskiem, jak ludzie zapamiętali, podobnego nie miał i naśladowców dzięki Bogu, nie znalazł.
Dumą kniaziów Massalskich zwali wszyscy, która tem mniej uderzała, że państwo te ich łączyło się z powikłanemi interesami, brakiem pieniędzy i chwytaniem ich gdzie i jak się nadarzyło.
Oprócz tej pychy i lekceważenia ludzi, ksiądz Biskup miał temperament, obyczaje, sposób życia, który więcej przystał rozpuszczonemu wojakowi, niż pasterzowi owczarni i ojcu duchownemu.
Przepisów kościoła nie zachowywał wcale, ani sukni duchownej nie będąc wiernym, ani ślubom kapłańskim. Nosił się najczęściej po cywilnemu, francuzką modą, przy szpadzie chodząc, jako szef pułku swojego imienia.
We dnie zabawiał się jak najswobodniejszym trybem życia, używając pomiędzy rogówkami i robronami, a po całych nocach widywano go za zielonym stołem szaloną grę prowadzącego. Swoje i cudze, kapitulne i biskupie sumy, gdy w ręce jego popadły, nie były poszanowane. Frymarczył dobrami nie pytając, a w postępowaniu jego samowola nie znała hamulca.
Gwałtowny, namiętny, z kolei galant i grubjanin, niczem się wstrzymać nie dawał, a że mu pomocnicy potrzebni byli, takimi się jak sam otaczał. Duchowieństwo zacne i świątobliwe, truchlało ze sromu i grozy. Lecz najpoważniejszym ludziom, gdy się mu ważyli czynić demonstracje odpowiadał łajaniem, lub do szpady się porywał.
Złośliwy, dowcipny, cynik był poczwarnem zaprawdę zjawiskiem, nawet wśród tego świata, który się wiele surowością obyczajów nie odznaczał.
K-że Biskup Massalski z Radziwiłłami spokrewniony, ale na Wojewodę zajadły do szaleństwa, całą potęgą duchowieństwa, które miał w ręku, występował przeciwko niemu. Mało sobie z tego czynił wprawdzie Radziwiłł, ale inni się oglądali na kościół, na duchowieństwo i klątwy któremi grożono.
Rozdrażnienie pomiędzy księciem Wojewodą a księdzem Biskupem doszło było do tego stopnia, iż Radziwiłł po dziesięć razy w dzień powtarzał:
— Chce on być Stanisławem, to ja mu Bolesławem będę!
Massalski jako żywo męczennikiem być sobie nie życzył, ale ubezpieczony za murem i gwardją swą przeciwko Księciu bluzgał najobrzydliwszemi, grubijańskiemi pogróżkami.
Daleko jeszcze było do terminu fundowania Trybunału, a Wilno już jakby w stanie oblężenia wyglądało.
Po ulicach dzień i noc, ciągnęły sznury wozów wyładowanych owocem, sianem, mąką, zapasami spiżarni i beczkami napojów. Niektóre wiozły sprzęty, broń, przybory domowe, namioty pod konwojem dworskich różnej broni żołnierzy, w barwach najosobliwszych.
Nie było dworku pokaźniejszego, kamienicy, szopy, gdzieby już ludzie lub konie nadciągające się nie rozkładały.
A że z obu stron nadchodziły siły sobie nieprzyjazne, a o miejsce było trudno, rodziły się z tego kłótnie, bójki i wśród wymysłów odzywały się strzały co chwila.
Przy pałacach, które Hetmanowie zajmować mieli, na Antokolu u Sapiehów, około kardynalij Radziwiłłów, straże jaki taki porządek utrzymywały, ale po kątach, porządkował kto chciał i burzył kto mógł. Przez ulicę przeciągnąć było trudno jednym i drugim bez porywania się do siebie.
Z tego co się widywało w samem jądrze miasta, można wnosić, co się działo po za niem na przedmieściach i po obozowiskach, na juryzdyce Radziwiłłów Snipiszkach, na Antokolu, około biskupiej rezydencyi.
Tu brama żadna w biały dzień się nie otwierała bez parlamentowania, a przybywający wykazywać się musiał kim był i z czem jechał.
Kościoły nawet, do których przystępu Massalski Radziwiłłowskim ludziom bronił, strzeżone były lub pozamykane.
Nie mniej zakonnicy, których stosunki dawne łączyły z rodzinami pańskiemi, pod pozorem autonomji zakonnej, swobodniej sobie poczynały, dając przytułek dobroczyńcom i przyjaciołom.
Tołoczkę pani hetmanowa wyprawiła na Antokol przodem, zleciwszy mu, ażeby zawczasu w położeniu się rozpatrzył i dla niej pozbierał wszystko co mogło je rozjaśnić.
Nie był rotmistrz obcym w Wilnie, znał je jak każdy Litwin, ale dawno tu nie bywał i krótko zawsze bawił, znalazł się więc jak w lesie. Tylko, że wszędzie sobie radzić umiał.
Z dawnych stosunków pozostały mu mnogie znajomości z Radziwiłłowskimi, którzy go za swojego uważali. Mało też kto z tamtejszych do Czartoryskich lub Fleminga się przyznawał, bo pierwsi nigdy o popularność nie starali i jej też nie mieli, a drugiego wyśmiewano jako niemca.
Chodziły o nim anegdotki, które go jako słabego umysłu i wcale kraju nieznającego malowały.
Radziwiłłowie zaś, choćby z nich który dokuczał szlachcicowi, byli jako swoi uważani i mieli do nich ludzie sympatją wielką.
W ulicy na Antokol ciągnąc Tołoczko, który dla nogi obrażonej na wozie się wlókł, spotkał się z jadącym konno, dawno sobie znajomym Derkaczem, który niegdy był jego sługą, a potem się dostał dla umiejętności wabienia i naśladowania wszelkich głosów zwierzęcych do łowiectwa Nieświeżskiego.
Tołoczko miał to szczęście, iż ludzie co z nim kiedy do czynienia mieli, pozostawali mu życzliwi i przyjaźni. Derkacz też obaczywszy go, przypadł po nogach niemal całować. Człek był nie młody, szpak, brzydki aż strach, ale zręczny, przemyślny jak mało kto.
— A ty tu co robisz? — spytał rotmistrz — juści w ulicy polowania nie wyprawiasz!
— Daj Boże aby go nie było i żebyśmy szlacheckiej zwierzyny nie bili — odparł Derkacz — ale kto dziś wie na co się zanosi. Mnie z ważnemi listami wyprawiono.
Nie mógł się w ulicy zatrzymywać Tołoczko, więc go z sobą do Antokolu pociągnął, rozpytując po drodze.
— Nie chciałbym ja być w skórze Czartoryskich, począł łowczy Radziwiłłowski. Co się tam stanie z Trybunałem, tego ja nie wiem i nie rozumiem, ale że na księcia kanclerza zasadzki wielkie, to pewna.
— Juści nie na osobę jego — rzekł Tołoczko — bo Radziwiłł obić na gościńcu obije, ale spiskować na życie, nie jego rzecz.
— Nie jego, a no przyjaciół kaptować trudno, a i wiedzieć nie sposób, co który czyni.
Mówili potem o różnych rzeczach, ale na Antokol przybywszy, gdzie już znalazł pomieszkanie dla siebie gotowe, rotmistrz wziął Derkacza na spytki.
— Coś mówił o kanclerzu? — zapytał — juści mu na życie nie godzą?
Derkacz się zmięszał.
— Nie będę prawił o tem czego dobrze nie wiem, a co mi zaś jednem uchem wlazło, drugiem wyszło. To tylko pewna, że i życia może być nie pewien. Taka zajadłość na niego.
— Nie boi się on tego — rzekł Tołoczko. — Strachy na lachy, tem go książe nie strwoży. Ma i on siły, bodaj większe, niż księcia wojewody, bo mu idą w pomoc żołnierze Imperatorowej i pono są w drodze.
— Dla tego też się na niego odgrażają — rzekł Derkacz.
— Gdzieś o tem słyszał?
Zmięszał się łowczy.
— Ojczulku mój — rzekł — nie wyciągajcie ze mnie tego o czem ja był powinien zamilczeć — odparł Derkacz. — Może są to plotki, może czernidła.
— Ale kto? co?
Naglony mocno Derkacz, który już za czapkę brał, cicho tylko się tłómaczył, że od dworu księcia z Mitawy, zawiało tą wiadomością, ale bójka być mogła. Więcej z niego nie dobył Tołoczko.
— U nas się spodziewają — dodał po chwili — że hetman polny ludzi da, aby zwichrzeniu zapobiedz.
Wątpię bardzo — rzekł rotmistrz — bo tu dziś ślepa babka i nie wiedzieć komu pomagać. Czartoryscy królowi są przeciwni i na niego godzą, bo im już za długo panuje. Radziwiłł tylko o sobie i swojej krwi pamięta. Ani z jednym ani z drugim trzymać na zabój — nie można. Król wysłał od siebie rozjemców, a ci ich pewnie pogodzą.
— Co daj Boże, amen — skłaniając głowę dodał Derkacz — bo człowiek od rozumu odchodzi, patrząc na to co się dzieje.
To mówiąc łowczy, któremu badanie nie w smak było, pożegnał dawnego pana i zniknął.
Tak na samym wstępie Tołoczko, jakby Opatrzność się nim opiekowała, dostawszy języka, nie miał już pokoju, dopóki nie wyjechał na miasto, aby się więcej dowiedzieć, nimby pani hetmanowa nadjechała.
Ale to o czem się od Derkacza dowiedział, co potem wieczorem od Brzostowskiego kasztelana, którego znał, udało mu się wyciągnąć i o czem powszechnie rozpowiadano wzajem się strasząc Trybunałem, tak się z sobą kłóciło i pogodzić nie dawało, że wszystko jedną baśnią mu się zdało.
W gabinecie ministra Brühla, pod wieczór, leżała na stole olbrzymia koperta, sznurkami i pieczęciami umocowana, które dopiero co porozrywano.
Wydobyte z nich różnych kształtów listy i papiery, w nieładzie zalegały biurko, a minister białą ręką przebierając w nich, szukać się zdawał czegoś o co mu szło najpilniej.
Skrzywione pogardliwie usta, wzrok zmęczony i wystygły, postawa cała człowieka znudzonego, świadczyły, że odebranym depeszom nie wiele ufał i nie bardzo do nich chciał śpieszyć.
Niekiedy wzrok podnosił ku drzwiom, jakby kogoś oczekiwał. W chwili, gdy zniecierpliwienie dochodziło do najwyższego stopnia, drzwi się powoli uchyliły i młody, bardzo przystojny, wielce arystokratycznej powierzchowności panicz, wsunął się do pokoju.
Strój jego prędzej do saskiego dworu króla, niż do polskiego dozwalał wpisać. Ubrany był francuzką modą, a nawet wielce wytworne suknie Brühla, nie gasiły elegancyi młodego pana, który z pełną uszanowania poufałością przybliżył się do stolika.
— Kochany starosto — odezwał się minister, wskazując na biuro — proszę cię przybywasz od Wilna, miałeś zręczność nasłuchać się wszystkiego, co tam warczy i huczy przeciwko nam, uwolnij mnie od czytania plotek, a powiedz prawdę. Jak stoją Czartoryscy.
— Podparci na pułkowniku Puczkowie, który im ma przybyć na pomoc.
— Sam jeden?
— Ale nie, z pułkiem — rzekł przybyły — chociaż będzie on tylko pogróżką, bo bić się nie myślą i wojny nie wypowiedzą.
Brühl słuchał obojętnie.
— I ja tak sądzę — westchnął minister. — Czy myślisz, że się zlęknie Radziwiłła?
— Nie — mówił dalej starosta — ale niewygodni są to śmiałkowie.
— Plan ich niedorzeczny, dziecinny — odparł Brühl, wzruszając ramionami.
— Nie sądzę — przerwał starosta, marszcząc piękne czoło. — Plany ich obmyślane są wybornie, idzie o to jak się wykonać dadzą. Idzie mu o zerwanie i niedopuszczenie ufundowania Trybunałów. Służyć to ma za pretekst później do zawiązania konfederacyi, przeciwko królowi, którego chcą detronizować.
— Jak im pilno — szepnął Brühl zimno. — Wszystko to mrzonki są próżne; konfederacja z pułkownikiem Puczkowem, kraj na nich oburzy. Po kraju mącić i wywoływać burzę łatwo, z nieprzyjacielem się wiązać, krajowi chcieć prawa dyktować, zuchwała myśl i nie roztropna. Detronizacja! — powtórzył smutnie. — Nie wiedzą więc, że z króla inna ręka niż ich zdejmie z jego skroni koronę.
Starosta spojrzał niespokojny.
— N. Pan wyjeżdża do Drezna — zapytał.
— Jak tylko będzie mógł on i ja — dodał Brühl — Cesarzowa pozwoli się przejechać i zabawić pułkownikowi swemu, ale nic więcej; a tymczasem któż wie, co może spotkać kanclerza?
Uśmiechnął się.
— Cóż Aloê? — zapytał.
— To mi się zdaje niedorzecznością — rzekł starosta.
— Tak, ale rzeczy, które są niespodziewane, dziecinne, śmieszne najczęściej się udają dla tego, że nikt do nich przygotowanym nie jest — odparł Brühl.
— Aloê — mówił dalej starosta — jest człowiekiem bardzo zdolnym, dał tego dowody, stojąc u boku księcia Karola w Mitawie. W tym go jednak nie poznaję.
— Możem źle słyszał? — wtrącił Brühl.
— Aloê, który zna obyczaje księcia kanclerza i sposób jego życia w Wołczynie, powiada, że bardzo by było łatwo zmusić go do odwołania wszystkiego, co doniósł Cesarzowej. Do tego dosyć było aby się znalazł człowiek śmiały, któryby księciu w kancelaryi jego, gdzie najczęściej sam przesiaduje, przyłożył pistolet do piersi i przymusił go do podpisania listu przygotowanego.
— W tem nie ma sensu — rzekł Brühl po krótkim namyśle — ja to słyszałem inaczej. Możnaż przypuszczać, aby książe kanclerz u siebie w domu dał się zmusić do podpisu i żeby napastnikowi dał potem ujść spokojnie. Naostatek jaki ma walor wymuszone pismo? Wszystko to awanturnicze. Niepodobna mi przypuścić, ażeby faworyt kanclerza Małachowskiego, taką dawał radę, a poważni ludzie mogli ją wziąść na serjo.
Uśmiechnął się Brühl.
— Toż samo — dodał — w stosunku naszym do Rossyi. Wieleśmy jej winni od czasów nieboszczyka pana, któremu Piotr w pomoc przychodził zawsze, i teraźniejsza Cesarzowa od tej tradycyi nie odstąpi. Pozwólmy się im łudzić, że dla Czartoryskich, Saskiej dynastyi odstąpi. Nie mogą się uskarżać na nas, byliśmy i jesteśmy powolni — świadczy Kurlandja. Król własny interes poświęcił polityce.
Starosta słuchał bawiąc się sznurkiem leżącym na stole, jak gdyby przedmiot rozmowy mało go obchodził. Brühl też, choć więcej się rozgniewał i poruszał, nie przywiązywał wagi do sprawy, o którą rozpytywał.
— Cóż Krasiński i Brzostowski robią? — rzekł po namyśle. — Biskup nam... to jest królowi obiecywał bardzo wiele.
— Mnie się zdaje — odparł starosta — że gdzie szło o traktowanie z panem wojewodą, inny wybór plenipotencjarjusza uczynić wypadało. Biskup Krasiński nie dotrzyma mu placu do kielicha, a traktowanie z nim na sucho się nie może ani poczynać, ani skończyć.
— Powinien mu być pomocą Massalski — wtrącił minister.
— Nie wiem, czy on zgody i porozumienia pragnie — odezwał się starosta — a gwałtownością nie ustępuje księciu wojewodzie.
Lekka oznaka zniecierpliwienia, dała się czuć staroście, gdy Brühl głos zabrał.
— Więc jakże sądzicie, że się to skończyć może — rzekł żywo. — Król wie żeście dziś przyjechać mieli, zechce z ust waszych posłyszeć co się tam dzieje, jest niespokojny. Trybunał ten zatruwa mu chwile, które myśmy mu powinni się starać osłodzić. Cóż powiecie przed N. Panem? Nie idzie tu wcale, aby się prawdy dowiedział, byłoby okrucieństwem mu ją wyjawić. Starosta musisz tak ułożyć relację, aby ona go pocieszyła i uspokoiła? Rozumiecie?
— Ale ja — odparł starosta, wysłuchawszy lekcji jaką mu dał minister — nie potrzebuję się żadnym fałszem posługiwać. Rzecz jest pewna, że Radziwiłł per fas lub per nefas z trybunałem się utrzyma, a Czartoryscy zostaną przy manifeście. Z jednej strony będą lamenta, o których Puczków doniesie N. Pani, z drugiej hałaśliwy tryumf... bo z taką determinacją szaloną jak księcia wojewody, musi się choć chwilowo utrzymać górą.
— Szalona pałka, książę wojewoda — odezwał się Brühl — byli ludzie, którzy sądzili, że wojewoda pogrzebie miecznika, tymczasem cały duch i obyczaj miecznika przeszedł na wojewodę. Szczęściem mamy go przy sobie.
Brühl spojrzał na zegarek. Zciemniało się.
— Należałoby, abyś zaraz się stawił do króla — rzekł po namyśle.
— Gdzież króla mam szukać? — zapytał przybyły.
Brühl zmarszczył się nieco.
— Jest na wieczornej strzelnicy — rzekł cicho — dokąd tylko poufałych się dopuszcza, ale wy idziecie ze mną.
— Na strzelnicy wieczornej? — powtórzył starosta. — Brühl nie odpowiedział na pytanie, śpieszył się i wskazując drogę, poprzedzał przybyłego.
Musieli wnijść na wewnętrzny korytarz pałacowy, który właśnie oświecano i służba się po nim kręciła.
Zawrócili się razy kilka, przeszli pokoje puste, wszędzie pod nogami znajdując drogę kobiercami wysłaną. Naostatek ukazały się wschodki pod dachem, wspartym na słupkach. Był to rodzaj altany wychodzącej na tyły pałacu Saskiego i plac pusty.
Król August ze strzelbą w ręku siedział upatrując niecierpliwie jakiegoś zwierza, którego wśród miasta odgadnąć było trudno. Starosta patrzał ciekawie niemogąc zrozumieć. U podnóża altany, na piasku żółtym, w mroku wieczornym zarysowały się niewyraźnie kształty rosłego konia, który leżał rozciągnięty, bez życia.
Kruki, gałki i wrony unosiły się nad nim w powietrzu, zniżając niekiedy po nad zastawiony dla nich żer, a nieśmiejąc go dotknąć jeszcze. Nieco dalej przemykały się cienie wychudłych psów bezpańskich, na bezpłatną strawę.
Oczy króla skierowane ku nim były, strzelba drżała mu w ręku — najlżejszy szelest, który psy spłoszył — gniewał go widocznie.
Wejście też Brühla, którego kroki posłyszał, groźnym wyrazem twarzy przyjęte zostało, ale zaledwie mógł go rozpoznać, z pośpiechem wesołym zwrócił się do niego.
— Musisz mi dobrą przynosić wiadomość, kiedy tu przychodzisz — zawołał August — broni z rąk nie wypuszczając i wpatrując się zmrużonemi oczyma w starostę Platera, który szedł za ministrem.
— Ja sam nie przynoszę nic — odparł Brühl — przybierając ton mowy swobodny i wesoły — ale o to jest starosta Plater, wprost przybywający z Wilna, który jako naoczny świadek przygotowań do fundowania trybunału, najlepiej ze wszystkiego sprawę zdać może.
Król z uśmiechniętem łagodnie obliczem, obrócił się do pokornie kłaniającego mu się starosty.
— Mów, proszę — odezwał się cicho.
Poznać było łatwo z postawy ruchów i wyrazu twarzy Augusta III, o ile wieczorny mrok czytać na niej dozwalał, że króla żywo obchodziła relacja o trybunale, który miał z ust Platera posłyszeć, lecz, nadto był namiętnym myśliwym, aby zupełnie o swem dziwacznem polowaniu, nawet dla trybunału, zapomnieć. Można powiedzieć, że z wielkim uszczerbkiem powagi królewskiej połowa Augusta słuchała Platera, a druga niespokojne rzucała wejrzenia ku placowi, na zdechłego konia, i cienie psów, które się powoli, ostrożnie ku niemu zbliżały.
Jednem uchem chwytał opowiadanie, drugiem krakania wron i biegania psów po pustym placu. I nie można było rozpoznać, co go w istocie obchodziło więcej, czy psy, na które czekał czy trybunał, o którego losie chciał się dowiedzieć.
— N. Panie — mówił Plater z uniżonością — wszystko zapowiada, że mimo pułkownika Puczkowa, którego sobie Czartoryscy uprosili u imperatorowej, mimo zagrożenia interwencją rossyjską, Radziwiłł na swojem postawi. Ludzi ma dosyć, zajął pozycję mocną, a zastraszyć się nie da. Posiłkuje go z energją wielką książe biskup Massalski.
Słów tych domawiał Plater, gdy król, który dotąd go słuchał cierpliwie, ale psów z oka nie spuszczając, podbiegł na palcach, mimo ociężałości swej do galeryjki okrytej kobiercem, która ganek otaczała, wymierzył szybko i strzelił.
Kłąb dymu na chwilę nie dał widzieć trafności strzału, ale król pamiętał psów liczbę, dwa tylko widać było uchodzące ze skomleniem, a pod galerją rozlegało się wycie bolesne, ranionego.
Twarz Augusta III i oczy wprzódy przygasłe, zajaśniały radością tryumfu.
— Nie sądźcie — odezwał się do Brühla — żebym ja go chciał zabić, a ranił tylko z przypadku. Chciałem go ranić i nogę mu utrącić, okaże się iż spełniłem com zamierzał.
— Psów jest mało, potrzeba ich oszczędzać.
Plater epizodem tym dziwnie zmięszany milczał, niewiedząc co począć z sobą, królowi tymczasem czeladź jego myśliwska drugą strzelbę nabitą podała. Polowanie na psy głodne, nie było skończone.
— Mów starosto, dalej — rzekł August weselej — proszę, słucham. Zdaje mi się, że mówiłeś o Massalskim.
Król skrzywił się znacząco, dając się dorozumiewać, że nie bardzo go szacował, choć Radziwiłłowi pomoc dał.
— Tak jest — począł starosta — Książe biskup.
— Biskup i pułkownik — wtrącił żartobliwie Brühl — to mi się trafia rzadko, aby w jednej osobie dwa się takie incompatibilia łączyły.
— Książe biskup — ciągnął dalej starosta — trybunałowi pozamyka kościoły, nie pozwoli duchowieństwu słuchać deputatów przysięgi. Ludzi swych daje pod komendę wojewody.
— I nic iż do bitwy i krwi rozlewu nie przyjdzie? — wtrącił August III niespokojnie — nie przyjdzie?
— Czartoryscy nie będą mieli z czem przeciw prepotencji księcia wojewody wystąpić. Pułki Radziwiłłowskie dobrze okryte, na męztwie im nie zbywa. Skończy się więc prawdopodobnie na manifeście kanclerza, a i tego żadne akta nie przyjmą.
Królowi się twarz śmiała.
— A biskup Krasiński? — spytał.
— Bardzo czynny — mówił Plater — sam byłem świadkiem nieustannej jego pracy — szyderstwo przebijało się w głosie — niewyprzęgają ani na chwilę koni biskupa, który stuka i dobija się to do kardynalji, to do pałacu biskupiego z kolei. On i Brzostowski spodziewali się, gdym wyjeżdżał, doprowadzić do tego, aby arbitrowie byli do układów wyznaczeni.
— Czasu to wiele zabierze, a wątpię, ażeby do czego doprowadziło — odezwał się Brühl. — Czartoryscy dopóki jakąkolwiek siłę mają, nie ugną się, Radziwiłł nie ustąpi.
Szczęście, że książe wojewoda, mocniejszy jest.
Było już tak ciemno, że król spojrzawszy na plac, na którym ledwie się jeszcze leżąca widzieć dawała przynęta, z westchnieniem i żalem widocznym, oddał pachołkowi strzelbę, którą trzymał w ręku i poprzedzany przez służbę, która się ze światłem zjawiła, ciągnąc za sobą ministra i starostę, udał się z nimi do swych pokojów.
Kilka osób czekało tu na niego. — Król, pomimo tęsknicy jaką miał do Drezna, choć niespokojny o losy trybunału i ciągłemi skargami na Czartoryskich niecierpliwiony, był dosyć wesoły i Brühla ciągle przywołując do siebie na szepty jakieś tajemnicze, słuchał co mu powiadano uprzejmie przyjmując pochlebstwa i umyślnie dla niego przyprawiane wiadomostki.
Starosta, który nie był tu zbyt częstym gościem, z wielkiem zajęciem przysłuchiwał się rozprawom i rozmowom, ucząc się z nich zapewne wiele, gdyż to co tu mu się słyszeć dawało i co tu uchodziło za prawdę, gdzieindziej, wcale by wyglądało inaczej.
Dla rozpoczynającego zawód przy dworze człowieka, nauka była wielka, z jaką ostrożnością z królem o przeszłości i teraźniejszości mówić było potrzeba, ażeby się z tem nie minąć co tu za rzecz pewną uznawano, a co gdzieindziej było wierutnym fałszem.
Przekonał się z jaką synowską pieczołowitością o zdrowie i humor pański, minister kołysał go i usypiał doskonale ułożonemi baśniami o jego własnem panowaniu.
Wszystkie wypadki nieszczęsnej wojny siedmioletniej, na pokojach Augusta III były tryumfami i nader pomyślną zapowiadały przyszłość. Wiele głośnych faktów, powszechnie znanych i wiadomych na pokojach ignorowano, nie istniały, inne przybierały barwę, która naturę ich zmieniała.
Starosta też wkrótce uląkłszy się, aby mimowolnie z czemś się nie wymówił niewłaściwem, stał się bardzo milczącym.
Na pokojach wieczoru tego, szczęściem najwięcej mówiono o Dreznie, odwracając uwagę od Polski i tego co się tu działo.
Z oburzeniem wspomniał tylko król o potwarzach, któremi prześladowano ulubionego mu ministra, a szczególniej o zuchwałym memorjale czynności jego wyjaśniającym, podanym przez hetmana Branickiego.
Brühl spokojnie, jako niewinna ofiara, nieprzyjaciołom swym płacił wielką wspaniałomyślnością, która u N. Pana uwielbienie dla niego wzbudzała.
— Dla tych to wrogów swych — mówił August z uniesieniem — Brühl zamiast domagać się na nich kary, prosi o przywileje i nadania.
Tak było w istocie, bo minister nawet od Czartoryskich biorąc zwykły haracz, i dla nich wyrabiał urzędy i starostwa złotodajne.
Po wieczerzy szczupłe kółko gości królewskich rozchodzić się i rozjeżdżać zaczęło, a Plater powrócił do swoich, aby tam rozmyślać o dziwach, które widział i słyszał.
Brühl nazajutrz jeszcze wezwał go do siebie, aby się dowiedzieć o drobnostkach, które dla niego miały znaczenie wielkie. Zapomniał był między innemi, zapytać o hetmana polnego litewskiego Sapiehę, a raczej o piękną żonę jego, która polityką męża kierowała. Wpływ jej do pogardzenia nie był.
Władała ona umysłami wielu, mówiono o wielce nią zajętym synu ministra Brühla, dla którego i ona słabość miała. Znajdowano, że król nawet, gdy ją spotykał, witał z galanterją i słodyczą na ustach. Tem też usilniej starano się ją oddalić od dworu.
Nazajutrz pierwsze pytanie staroście zadane jej się tyczyło.
— Piękna Magdalena, ale nie pokutnica — rzekł Brühl — jest-li w Wilnie? Oczy jej mogą zaważyć — a głos stanowić o zwycięztwie. — Dwaj hetmanowie powinni trzymać z sobą.
— Hetmanowa jest w Wilnie — odparł starosta — bo hetman tam przybyć musiał, a ona by go samego nie puściła.
— Ma zupełną słuszność — wtrącił Brühl. — Najlepszym jest jego adjutantem.
— Jak są z sobą hetmanowie nie wiem — mówił dalej starosta — sądzę jednak, że się zbyt nie kochają, a książe wojewoda wileński nie gustuje wcale w pięknej Magdalenie.
— Zły ma gust — wtrącił Brühl.
— Dał tego dowody nieraz — rozśmiał się Plater — hetmanowa polna nie zadaje sobie wcale pracy aby go pozyskała. Ma dosyć galantów, nie licząc męża.
Starosta urwał nagle i stał dobrą chwilę milczący.
— O stolniku słyszeliście zapewne? — zapytał głos zniżając.
— Jest w Petersburgu — rzekł kwaśno Brühl. — Familja stara się z niego zrobić wielkiego człowieka, którym on nigdy nie będzie. Nie wątpię tylko, że po ojcu i wujach zręczność wielką i umiejętność siedzenia w potrzebie na dwu stołkach, odziedziczy.
— Stolnik z Petersburga powrócił, jest w Wilnie i dworuje pilno około hetmanowej polnej.
— Ah! — zawołał Brühl — czy nie za wiele dwóch Sapieżyn na jednego Poniatowskiego. Wszakże wiadomo, że jest w wielkich łaskach u księżnej wojewodzicowej Mścisławskiej. Dosyć by było tej jednej?
Plater się rozśmiał.
— Przypisują mu nie tylko tę nową zdobycz — rzekł — ale nadzieję, że go cesarzowa na przyszłej elekcji pomiędzy kandydatów do korony ma postawić.
— To trochę za wiele! wybuchając śmiechem — zawołał Brühl. Grzeszycie mój starosto, zbytnią łatwowiernością. Komuż na myśl mogło przyjść tak poczwarną niedorzeczność wymyśleć. Poniatowski stolnik! kandydatem do korony.
— Relata refero — odparł Plater — chociaż sam widzę, że to jest plotka niezgrabna. Dla charakterystyki obecnej chwili i ona ma swoje znaczenie. Przywieziono ją z Petersburga, nie narodziła się w Wilnie.
— Mogła przyjść na świat w Wołczynie — rzekł Brühl. — Bo Czartoryskim by wygodniej było mieć na tronie swojej roboty kreaturę posłuszną, niż nawet samym panować.
Zamyślili się dwaj rozmawiający. Wtem, gdy Plater myślał czemby jeszcze ciekawość chciwego nowości Brühla mógł nakarmić, wszedł kapelan Augusta III, ze zleceniem, aby ministra prosił natychmiast do króla. Brühlowi znane były dobrze te po kilka razy na dzień wznawiające się pilne zawsze sprawy, do których był potrzebnym, kończące się najbłahszem jakiemś pytaniem.
Król bez niego żyć nie mógł, czuł się opuszczonym, a trwożył i gdy nie miał co z nim mówić, chciał choć patrzeć na niego.
I tym razem nic się ważniejszego znaleźć nie spodziewał, chociaż kapelan zapewniał, że od podstolego koronnego Lubomirskiego listy nadeszły, które August III sam rozpieczętowywał i czytać je kazał sobie.
Zmarszczył się minister dowiadując o tem, bo się lękał, ażeby samowola królewska nie weszła we zwyczaj, gdy dotąd wszystko przechodziło przez jego ręce.
— Cóż się to stało N. Panu — odezwał się do kapelana — iż sam list otworzył. Mógł w nim znaleść coś nie miłego i zatrważającego, czemubym ja mógł zapobiedz.
— N. Pan — odparł duchowny — tak jest niecierpliwy, aby mu co wyjazdu do Drezna nie kazało odroczyć.
Brühl niedosłyszawszy końca, ruszył natychmiast do pałacu saskiego. Konie zaprzężone zawsze na zawołanie czekały.
Króla zastał ze zgasłą fajką, krokami ociężałemi przechodzącego się po pokoju. List otwarty leżał na stole. August III nie mówiąc nic, wskazał go rozpaczliwym rąk ruchem Brühlowi, który łapczywie go pochwycił.
Podstoli koronny miał dobra rozległe na granicy Wołoszy, trudno mu się tam upilnować było.
Ludzie Lubomirskiego napotkawszy kupców tatarskich — złupili ich i ubili kilku z czeladzi. Lament ztąd powstał i narzekania nie na Lubomirskiego i jego ludzi, ale na samą Rzeczpospolitę.
Han odgrażając się jeżeliby zaspokojonym nie był, oznajmił, że Ordę ściąga i z nią pójdzie we wnętrznościach Rzeczplitej szukać sobie wynagrodzenia krzywd swoich.
Król drżał przerażony. Wojna z Tatarami, zatem dziczy, której okrucieństwa i rozboje były w żywej wszystkich pamięci.
Lubomirski list hana z przekładem przesyłał w oryginale królowi, uniewinniając ludzi swych, a razem składając skargę drugą Tatarów, że im Czarnocki, majętny szlachcic z sandomierskiego, który też miał posiadłość na pograniczu, upatrzywszy chwilę sposobną, wpadł znienacka i kilkaset koni na pastwiskach pochwyconych, uprowadził.
Mieli więc Tatarowie aż dwa słuszne powody do wypowiedzenia wojny i grozili zemstą srogą, jeżeliby wynagrodzonymi nie byli. Lubomirski się do winy nie przyznawał i pretensji tatarskich zaspakajać nie myślał, a Czarnocki, choć sprawa głośną była, sianem z niej chciał się wykręcić. Ani z jednego ni z drugiego na razie nic nie można było wyciągnąć, a Tatarowie krzyczeli, że czekać nie myślą.
Król przewidywał już, że go dla Tatarów zatrzymać mogą w Warszawie.
— Brühl — zawołał król — potrzeba na to rychłego ratunku. Odjechać mi ztąd nie dadzą póki Tatarów żarłoczności nie zaspokoimy.
— Powiedzą, że się od Tatarów salwuję jadąc do Drezna, a ty wiesz jak mi tam pilno. — Sześć lat nie miałem ani jednego godnego mnie widowiska. Cleopida czeka na mnie.
Brühl stał wpatrzony w rozwity długi list hana i porozrzucane papiery, zdawał się dumać nad środkami obrony.
Król naglił.
— N. Panie — odezwał się wreszcie — kto się ośmielił papiery te, które tylko za pośrednictwem mojem dochodzić powinny W. K. Mości, wprost oddać do rąk Jego? Ja staram się zapobiedz aby Wam trosk próżnych oszczędzić. To spisek na spokój, zdrowie i życie W. K. Mości, ja się naprzód domagam ukarania tej zuchwałości.
August III zdumiał się nieco, ale z wdzięcznością przyjął to oburzenie Brühla.
— Brühlu — wyjęczał — zostawmy to wykroczenie do rozpoznania w przyszłości. Tatarów mamy naprzód do pozbycia się ich.
Minister wiedział bardzo dobrze iż zarówno Tatarów i chrześcian, gdy się z niemi wojować nie chce lub nie może, pozbywa pieniędzmi. Żal mu ich było dla smarowania brudnych kożuchów Ordy, ale nie trwożyły go pogróżki.
Chcąc jednak uchodzić za wybawiciela i nową uzyskać u króla wdzięczność, musiał się zlęknąć dziczy pogańskiej choć na chwilę.
— Tak jest N. Panie — odpowiedział z surowym wyrazem twarzy — tak jest, naprzód wszelkie niebezpieczeństwo od Ordy usunąć potrzeba. Pozwólcie mi się tem zająć.
Wszystko zdaję na ciebie, ty jeden uratować mnie możesz — przerwał August. — Tatarzy muszą już stać na granicy, gdy my niemieliśmy ani przeczucia nawet tego co nas czeka. Tatarzy i kanclerz!!
— Brühl — naprzód, proszę cię, niech duchowieństwo nakaże nabożeństwo po kościołach dla odwrócenia od nas tej klęski, a potem....
— Zaczniemy od Boga — odezwał się minister — z westchnieniem potężnem. Myśl miałem tęż samę, a potem... weźmiemy się energicznie do dzieła.
Król się zająknął zamyślony, wymawiając z trudnością.
— Pospolite! pospolite!..
— Ja mam nadzieję, że pospolitego ruszenia potrzebować nie będziemy — przerwał Brühl. — Tatarowie są więcej na grosz, niż na krew łakomi. Któż wie?... może nam się uda...
Zrozumiał August i rzekł żywo:
— Ale mamyż my pieniądze?..
— My je zawsze mamy — odpowiedział minister — ale ma je i skarb koronny, który za grzechy szlachty płacić powinien. Proszę Was, N. Panie, raczcie być spokojni, rzućcie na moje ramiona ciężar ten. Spodziewam się mu podołać.
Rozrzewniony August III, ukochanego ministra uścisnął, który zagarnąwszy papiery, natychmiast z niemi do pałacu swojego pośpieszył.
Tu rzucił się na kanapę, nie spojrzawszy nawet na nie i spokojnie zajął się nierównie dla niego więcej interesującą korespondencją, która na niego czekała.
Były to listy poufne, z których przynajmniej połowa zdradzała charakterem pochodzenie swe z buduarów i sypialni niewieścich. Lecz nie miały już one dla zestarzałego i wyżytego ministra żadnego uroku i siły pociągającej. Daleko ciekawszemi były tajemnicze notatki, które z różnych stron nadchodziły, donosząc o ludziach, o interesach, o intrygach, w które Brühl był mniej więcej wmięszanym. Umiał on ze wszystkiego korzystać i dla tego na wszystkie strony miał oko. Przez niego tylko robiło się to, co od królewskiej zależało woli, a August III tak był do tego przywykłym, iż nic sam przez się, ani przez nikogo dokonać nie śmiał bez Brühla. Jeżeli przypadkiem coś się pomijając go zrezolwowało, zawsze prawie stawał się potem cud, zrobione trzeba było potem przerabiać, odrabiać i odwoływać.
Brühl wcale się widocznie nie mieszał do tego, przychodziło to samo z siebie.
Niepospolitej potrzeba było zręczności, znajomości charakteru króla i odwagi, ażeby przez lat kilkadziesiąt utrzymać króla w tej kurateli, nie dać mu się poruszyć, nic począć, pomyśleć nawet. Brühl dokonywał tej sztuki sposobem bardzo prostym. Żywił w Auguście III wszystkie jego słabostki, pomagał do ich rozwinięcia, do przeistoczenia się w nałogi, pielęgnował namiętności, upodobania, fantazje.
Miłość i poszanowanie pamięci ojca, była sprężyną, która króla pobudzała do naśladowania go we wszystkiem, oprócz miłostek. Teatr stworzony przez Augusta II, utrzymał jako dzieło, myślistwo mu ulubione, uczynił najgłówniejszą swoją rozrywką, dla siebie tylko zbierał obrazy, które ściągał i drogo opłacał.
Brühl naprzód starał się o to, aby nigdy panu na tych zabawach jego nie zbywało, zajmował go niemi do tego stopnia, iż na nie potem innego czasu i sił nie stawało.
W spuściźnie po ojcu wziął król także upodobanie w lipskim jarmarku, na który dla zabaw zjeżdżali się wówczas książęta niemieccy, całe ich dwory, panie i młodzież. Jarmark lipski nadzwyczaj ożywiony, był karnawałem weneckim północy. August III ile razy mógł, przybywał do Lipska na mięsopust, bawił aż do popielca i cieszył się, gdy tłumny zjazd znajdował. Brühl naturalnie nigdy mu towarzyszyć nie omieszkał.
Sprowadzono aktorów francuzkich, a handel też z tego korzystał.
Wszystko to, czego król długo podczas siedmioletniej wojny był pozbawionym, ciągnęło go teraz do Drezna i Lipska, do lasów Huberstburgskich i do galerji, w której królowała Rafaela Madonna i dwa arcydzieła Corregia.
W chwili, gdy się spodziewał temu najgorętszemu pragnieniu zadość uczynić, zagrożonym był przez Tatarów, przyprowadzało go do rozpaczy niemal.
Ale od czegoż był Brühl, ten Brühl, który wyszedł cało z walki z Fryderykiem i monarchę swojego ocalił.
Przypisywał mu to przynajmniej August III i wdzięczność jego nie miała granic. Troszczył się tylko o to, jak potrafi nagrodzić ulubieńcowi wszystkie straty jakie on poniósł, będąc wystawionym na zemstę króla pruskiego, zrabowane pałace, zniszczone zbiory, spustoszone majętności.
Tatarowie przychodzili ministrowi niemal pożądani i w porę, bo zażegnawszy niebezpieczeństwo od nich zagrażające, mógł zaskarbić sobie nowe prawa do wdzięczności.
W istocie zaś pogróżki od Ordy nie były żadną nowością, znano się z niemi i zawsze w jeden sposób radzono sobie. Umawiano się o haracz, który im zapłacić miano.
I tym razem nikomu nie zagrażało nic, oprócz Skarbu koronnego, który choć wycieńczony, mógł się łatwo zdobyć na kilka lub kilkanaście tysięcy czerwonych złotych.
Brühl też ani spojrzał na listy Lubomirskiego, a zajął się swoimi osobistemi sprawami. Kilka wakansów było do rozdania więcej płacącemu. Nie zbywało na ofertach. Szło o to, aby pieniędzy wziąść jak najwięcej, a ludziom tym rozdać dobrodziejstwa, którzy najmniej szkodliwymi lub pożytecznymi być mogli. Polska teraz po odjeździe króla, wystawioną była na teatr zapasów stronnictw walczących z sobą.
Czartoryscy mieli nie tylko Cesarzową, ale niepospolite zdolności, powagę, znaczenie ludzi, którzy polityką zajmowali się całe życie.
Brühl nie taił przed sobą, że to stronnictwo, co go popierając, stało przeciw nim, wyposażone było niepospolitem zuchwalstwem i butą.
Przybywająca do Wilna księżna hetmanowa, aczkolwiek śmiała i niedająca się lada czem ustraszyć, na samym wstępie, zdążając na Antokol przez miasto, mogła już powziąść wyobrażenie o tem, czem będzie sama walka o trybunał, z przygotowań jakie zastała dokoła Wilna i w niem samem.
Ulice i domy pełne były ludzi uzbrojonych, gromady napiłych piechot, hajduków, kozaków, pajuków, dragonów zalegały podwórza, rynki i domy z których właścicieli powyrzucano.
Były to dopiero dwory same możnych panów, którzy w tym dramacie role ważniejsze odegrywać mieli.
Z tych wszystkich wysłańcy królewscy, Krasiński biskup kamieniecki, Brzostowski kasztelan, najmniej byli widoczni i pokaźni. Brzostowski chodził niepostrzeżony, działał ostrożnie i pocichu, jednę i drugą stronę strasząc nie tylko niełaską królewską, ale i siłami przeciwników. U Radziwiłła powiedział o pułkach wciągających in viscera Rzeczplitej, których wprowadzenie kraj miał zrzucić na tych co zmuszali do ich powołania. U księcia kanclerza wyliczał regimenta Radziwiłłowskie, jego nadworną milicję, a wreszcie pomoc wojsk, które hetman polny dać mu będzie zmuszony.
Niewiedziano jeszcze zpełna, czy Sapieha to uczyni, bo księżna jejmość nie cierpiała wojewody wileńskiego, ale Brzostowski znajdował pożytecznem zapewnić, iż to jest postanowionem.
Krasiński czynniejszym był jeszcze, wymowniejszym, zręczniejszym, lecz tak król sam, w którego imieniu tu stawał, nie miał powagi i znaczenia. Król, to był Brühl, a u Brühla wszystko robiły pieniądze. Czartoryscy i Radziwiłł do ufundowania Trybunału po swej myśli przywiązywali największą wagę i gotowi byli ofiar nie szczędzić.
U jednych i drugich biskup Krasiński znajdował opór żelazny i niecierpliwość zmierzenia się z nieprzyjacielem.
Wyśmiewano się z księcia wojewody wileńskiego, że u niego ciągła była pijatyka i wrzawa, że po dziedzińcach strzelano, po ulicach biegano i nie tajono planów wojennych. Czartoryscy stosunkowo siedzieli cicho, ale to nie znaczyło wcale, ażeby dać mieli za wygrane.
Nie było dnia, ażeby przy drzwiach zamkniętych nie radziły obie strony co poczynać mają. Narady niekiedy do późnej nocy trwały. Nie mogła naturalnie uczestniczyć w nich księżna Sapieżyna, ale wysyłała Tołoczkę, który towarzyszył hetmanowi i ze wszystkiego zdawał sprawę. Tołoczko był powiernikiem jej myśli, a Sapieha wiedział o tem i musiał się na niego oglądać.
Im termin owego fundowania zbliżał się bardziej, tem gorączka rosła. Stronnictwu Czartoryskich przekładano, że narażać się na niechybną klęskę nie godziło, gdy w układach, do których Krasiński się ofiarował zyskać mogli dobre warunki. Nie wahał się obiecywać wysłannik królewski.
Wiadomem było, że Radziwiłł brawurując to, że sił wojskowych prowadzić w taki czas nie było mu wolno, ruszył cztery tysiące milicji nadwornej, pod pozorem Ingressu na województwo wileńskie.
Wjazdy takie uroczyście i z pompą wielką zwykli byli od wieków odbywać książęta, a cały szereg wojewodów za księciem stojący, stanowił praecedens niezaprzeczony. Nie można mu było wzbronić tego, co przedtem było dozwolonem.
Pomiędzy lawirowaniem i stanowczem wystąpieniem, zdania były podzielone.
Nazajutrz po przybyciu hetmanowej do Wilna, Tołoczko doniósł ze szczegółami na czem stanęło u księcia kanclerza.
Zwołana z pośpiechem wielkim Rada przyjaciół Familji, po kilkogodzinnych burzliwych rozprawach, postanowiła czekać ewentów dalszych, a mianowicie zezwolenia na poparcie wojskami, na które hetman wielki zgodzić się nie chciał.
Czartoryskim uśmiechał się plan nader zuchwały młodego Branickiego starosty halickiego, który obiecywał całe wojsko Radziwiłła zetrzeć na miazgę. Drudzy w nim widzieli niebezpieczny eksperyment, który nie udać się mógł i nieszczęście sprowadzić.
Branicki, który miał wielką eksperjencją wojskową i służył czasu wojny z Prusami w wojsku austryjackiem — wnosił, aby nocą most na Wilji zniszczyć, mogący służyć do połączenia rozdzielonych sił księcia wojewody i na połowę ich uderzyć całą siłą.
Ale potrzeba było do zaczepki pozoru i pewności, że się nie pośliznie noga. Hetman na eksperyment wojsk narażać nie chciał.
Zalecano starostę halickiego z jego służby w wojsku austryjackiem, na co miał dowcipnie odpowiedzieć nie należący do rodu pan Burba.
— Nie zaleca to pana starosty, że edukacją brał w austryjackiem wojsku, w którem się tylko nauczyć mógł, jak się biorą plagi.
Rozchwiał się więc ten plan, a biskup Krasiński ciągle na układy nalegał, męczył i miał nadzieję, że one dojdą do skutku.
Książe kanclerz nie życzył sobie układów, które zdaniem jego powagę stronnictwa nadwyrężały, ukazując słabość jego. Z klęski nawet można było jakąś korzyść osiągnąć, a przyjmując pakta i o nie się dobijając przyznawano się do niemocy.
Nie śmiano jednak wbrew okazać oporu odpychając układy; książe kanclerz obiecywał sobie prowadzić je tak coraz nowe robiąc wymagania, aby spełzły na niczem.
Biskup Krasiński winszował już sobie sukcessu, gdy Czartoryscy wiedzieli z góry, iż zerwą w końcu umowę.
Radziwiłł ze zwykłą swą butą, żartował z księcia kanclerza i powiadał, że gotów się układać byle wszystkie jego warunki przyjęto.
— Bo ja panie kochanku, kroku w tył nie uczynię i nie dam się zbłaźnić.
Najgorzej wychodzili ci co chcieli wyrozumieć Sapiehę, który sam nie wiedział, gdzie mu stanąć wypadnie, a żona go od wszelkiej decyzji jasnej wstrzymywała.
Ciągnięto go do księcia wojewody i dałby się był ująć, ale jejmość na to pozwolić nie mogła. Osobiście się jej naraził książe wojewoda, podchmieliwszy sobie, gdy jej grubijańsko przyciął przypominając amory z młodym Brühlem, którym jak fama głosiła, winien był Sapieha polną buławę.
Drugą też tajemną pobudką do odstrychnięcia się od Radziwiłła było to, iż Sapieżyna, zajęta była i rozkochana w stolniku Poniatowskim, pragnąc go odciągnąć od znienawidzonej rywalki księżnej wojewodzicowej Mścisławskiej.
Obie one walczyły naówczas o pozyskanie serca siostrzeńca Czartoryskich, o którym głoszono tajemniczo, iż wielka czekała go przyszłość.
Stolnik, który się naówczas w Wilnie znajdował, zachwycał wszystkie kobiety należące do wielkiego świata. Pięknej i nader wdzięcznej twarzy, zalotny jak kobieta, dowcipny, pełen życia, prawdziwie stworzony do królowania w salonach, stolnik miał już za sobą sławę przywiezioną z Petersburga. Był to pomimo swej młodości, człowiek uniwersalny, mówiący doskonale kilku językami, któremu żadna nauka nie była obcą, umiejący poważnym być ze starymi, roztrzepanym w towarzystwie młodych, chwytającym wszystkich za serca.
Mówiono żartobliwie, iż mu do perfekcji na jednej tylko rzeczy zbywało — pić nie umiał, a w Polsce naówczas bez kielicha się nic nie odbywało, od niego zaczynało, na nim kończyło. Był on medjatorem, superarbitrem, najlepszym obrońcą i najskuteczniejszą sprężyną.
Mało go widywano w towarzystwach w Wilnie, gdzie więcej zdawał się szukać ludzi, aby ich poznać, niż aby być poznanym, w niewieścich jednak kółkach obracał się chętnie i te mu były najmilszemi. Brat pani wojewodzicowej Mścisławskiej, służył mu tu za przewodnika i adjutanta.
Zażywając Tołoczkę do spraw publicznych szczególniej tam, gdzie na męża rachować nie mogła, hetmanowa zleciła mu też aby się starał zbliżyć do młodego Branickiego, do stolnika, a nawet do wojewodzicowej, której każdy ruch śledzić była rada.
Posłuszny rotmistrz starał się o zawiązanie stosunków, lecz to mu się nie bardzo wiodło. Naprzód pan Klemens był wychowany na łacinie, a kółko te czysto francuzką miało fiziognomję i obyczaje. Wielka zapora dzieliła te dwie części szlachty i jedna do drugiej wcale nie była podobną.
Łacinnicy przechowywali tradycje narodowe, mieli dla nich poszanowanie, obcych naśladowań nie chcieli, i wstręt nawet do nich głosili, gdy francuzi rozmiłowani w swym pierwowzorze i suknię starą zrzucali i wszystkie starodawne zwyczaje zastępowali elegancją nowoczesną. Łacina prowadziła do kościoła, francuszczyzna narzucała atteizm i niewiarę. W modzie było naśmiewać się z duchownych, bluzgać i szydzić z mnichów, i pod niebiosa wynosić Voltair’a.
Niewielu panów, na łacinie wykarmionych, zarazem z francuszczyzną się godzili, ale i takich napotkać było można. Pomiędzy kobietami, matrony tylko trzymały się starych tradycij i modliły z Heroiny chrześcijańskiej, młode już zamiast pobożnych książek Rousseau’a nosiły w kieszeni.
Tołoczko, pomimo ogłady, która mu w salonie miejsce zajmować dozwalała, choć po trosze francuszczyznę rozumiał, nie mówił tym językiem aby śmiesznym nie być, i w głębi duszy, brzydził się nim.
To mu zawadzało gdy trzeba było mieć do czynienia z paniami młodemi. Zręcznie się jednak posługując drugiemi, przynosił hetmanowej wiadomości i z tego mniej mu dostępnego świata.
Pracował tem gorliwiej dla niej, iż trafem napatrzył był właśnie w Wilnie panienkę, o której rękę zamyślił się starać z pomocą swej protektorki. Znał jej wielką zręczność w tych sprawach, a pewne okoliczności dawały mu nadzieję, iż księżna wielkich trudności w spełnieniu swej obietnicy mieć nie będzie.
W niewielkiej odległości od Wysokiego litewskiego, w którem hetmanowa najczęściej przemieszkiwała, znajdowała się Kuźnica, majętność pani Koiszewskiej, strażnikowej trockiej, która tu z córką jedynaczką Anielą, od lat kilku przebywała. Przedtem Koiszewska nie była tu znaną, z mężem swym rezydując około Wilna.
Przybywszy w te strony strażnikowa, dała się tu poznać zaraz z tego, iż w osobliwszy sposób, we wszystkiem sobie radę dawać umiała. Mało potrzebowała porady prawników, gdyż statut i korektury na palcach znała. Około gospodarstwa chodziła jak stary ekonom, który na tem zęby zjadł. Z jedną tylko francuszczyzną modną, choć język ten rozumiała, w zgodzie nie była i do nowych obyczajów nawrócić się nie dała. Wszystko w niej było po staremu aż do przesady, wedle tradycij, jak ongi bywało.
Rozumie się, że córkę Anielę chciała wychować wedle swej myśli i upodobania, nie cudzoziemską fazą, ale po staropolsku. Gdy się to działo strażnikowa zamieszkiwała pod Wilnem, gdzie siostrę cioteczną miała, elegantkę i już na nową wiarę nawróconą.
Mając wiele do czynienia z majątkiem i interesami, Koiszewska córkę często oddawała do siostry, nie przypuszczając, aby ona tam się nienawistną jej francuszczyzną zarazić miała.
Tymczasem stało się, że panna Aniela całem sercem do elegancji przylgnęła i nauczywszy się szczebiotać i pisać, więcej się stała do ciotki niż do matki podobną.
Koiszewska opatrzyła się po niewczasie, odebrała córkę, poczęła ją przerabiać na swoje kopyto, ale panna tem się mocniej przywiązała do tego co jej wydało się lepszem i piękniejszem. Panienka była nie nadzwyczajnej rażącej piękności, ale wcale nie szpetna, a bujne włosy i duże oczy szczególniej ją odznaczały.
Lukta się poczęła pomiędzy matką a córką, zrazu bez wypowiedzenia wojny, potem jawna. Panna Aniela nie śmiała przeciwko rodzonej matce występować, ale płakała, męczyła się, a przerobić nie umiała. Chciała z niej strażnikowa zrobić gosposię dobrą, a jej wielki świat się śnił i towarzystwo takie jakie u ciotki widywała.
Ponieważ wpływ jej w sąsiedztwie mieszkającej, zawsze się na pannie Anieli czuć dawał, aby utrudnić stosunki przeniosła się nawet Koiszewska do Kuźnicy, ale trafiła z deszczu pod rynnę. Znalazła tu hetmanowę, która towarzystwo młodych, wesołych dziewcząt lubiła, a tu wszystko było na francuzkim sosie.
Zrobiwszy naprzód znajomość z księżną, Koiszewska potem tak prawie jak odsunęła się od niej, aby jej córki nie bałamuciła.
Powszechnie się użalano nad losem panny Anieli, pod ciężkiem jarzmem despotycznej matki cierpiącej, ale z Koiszewską twardo było. Nie dawała sobie imponować nikomu, robiła co chciała, wedle przekonania.
Od zupełnego zerwania z Wysokiem, któreby było nastąpiło niechybnie, broniło to, że Koiszewska z córką, pobożną będąc, do parafialnego kościoła w Wysokiem jeździć musiała. Tu się spotykała z księżną, która przez litość nad panną, a trochę też aby na swem postawić, narzucała się Koiszewskiej.
Matka i córka, obie z sobą były nieszczęśliwe ale ani jedna ani druga zmienić się nie mogła. Strażnikowa została kobietą starego autoramentu, a panna Aniela innego świata dziecięciem.
Jedyną nadzieją matki było, że ją wydać potrafi za szlachcica takiego, o jakim dla niej marzyła, któryby ją uczynił szczęśliwą i od płochego towarzystwa oderwał.
Wiadomem było, że panna miała gotówkę pod poduszką, dwanaście tysięcy złotych, a oprócz tego i wioskę, chociaż ją różne obciążały zapisy i kondykta. Dwanaście tysięcy nie było do pogardzenia, panna też świeża, młoda, lubiąca elegancję, umiejąca szczebiotać i mogąca się podobać.
Na starających się zbywać nie było powinno, ale strażnikowej Koiszewskiej każdy się obawiał. Powiadano, że męża w ryzie trzymała, wiedziano, że z córką też obchodziła despotycznie, nie ważył się nikt do jej ręki.
W domu strażnikowej osób bywało mało, ona też nie lubiła wizyt i często wyjeżdżała. Tyle tylko, że ją w niedzielę i święta widywano przybywającą z matką do kościoła i modlącą się ze smutnym twarzy wyrazem. Ubolewano nad jej losem.
Tołoczko, który jakoś rzadko kiedy niedzielę u hetmana przesiadywał, jeżdżąc zwykle do domu i gospodarstwa, panny Anieli nie widział prawie i nie znał wcale. Uderzyła go postawa i twarzyczka, serce mu zabiło. Po mszy, gdy wychodzili, zaraz w progu zapytał rezydenta hetmana, Sniegurskiego, ktoby była.
— A cóż to pan rotmistrz, naszej panny strażnikównej nie zna? — zapytał chorąży.
— Jeżeli się nie mylę, po raz pierwszy ją widzę — rzekł Tołoczko.
— Panna wcale niczego, a nosi taki smutek w oczach, że mi jej czegoś żal — rzekł rotmistrz.
— Ale bo w istocie dola jej nie do zazdrości — mówił dalej chorąży. — Koiszewska strażnikowa Trocka, szacowna i zacna matrona, ale panie kozak w spódnicy, trudno z nią żyć. To też słyszę, córka tam krzyż pański nosi z nią.
— Dlaczego? — badał Tołoczko.
— Bo wychowywała się, czy przebywała często u ciotki w domu eleganckim, wedle nowej mody i to do niej przylgnęło, a Koiszewska tego obyczaju i parle franse cierpieć nie może. Ztąd pono między matką a córką nieporozumienie. Koiszewska przeniósłszy się w te strony, przyjechała z submisją i do hetmanowej, a jak tu powąchała francuszczyzny, tak jej już ani złapać, ani wciągnąć, dziewczyna się w tej Kuźnicy samotnie męczy. Panna ma gotowego posagu dwanaście tysięcy, a po najdłuższem życiu, dużo więcej mieć będzie, no i przystojna i w głowie słyszę dobrze, a nikt się do niej nie posunie. Córkę wziąść, to nic, ale z nią matkę razem, dopiero orzech do zgryzienia.
Tołoczko słuchał, ale ani słowem się nie odezwał, żeby nie dać poznać po sobie, co mu już po głowie chodziło.
— Gdyby za mnie wyjść chciała, ja bym się sekutnicy strażnikowej nie zląkł.
Przyszła potem jakoś właśnie rozmowa o ożenku z hetmanową, która się go wyswatać obiecywała. Tołoczko to sobie przypomniał. Tegoż dnia w rozmowie, gdy do Wilna go wyprawiała księżna Magdalena, śmiejąc się wtrącił.
— Niechże księżna jejmość zawczasu mi remunerację przyobiecaną gotuje, bo ja się o nią upomnę, dalibóg.
Hetmanowa, która już była zapomniała o co szło, zapytała.
— Cóżem ja obiecała?
— A ożenić mnie — rzekł Tołoczko.
— Prawda! prawda! przypominam to sobie — odparła — ale jestem słowna. Co się obiecało, święte. Tylko mi usłuż na tym Trybunale, żebym była dobrze o wszystkiem uwiadomioną. Wiesz, że mój poczciwy hetman negliżuje się i lekceważy wiele, ja za niego i dla siebie muszę być pilną, a na was rachuję jak na Zawiszę.
— Jeżeli tylko jak na — pana wojewodę mińskiego — przerwał Tołoczko żartobliwie.
— A nie łap, że mnie za słowo — dodała piękna hetmanowa — a myśl jakbyś swojego dotrzymał. Co się tyczy mnie, bądź spokojny.
Tołoczce, który sobie węzełek zawiązał na strażnikównie Koiszewskiej, nie wyszła już ona z pamięci miał ją ciągle przed oczyma i przybywszy do Wilna medytował tylko jakby na nią zasłużyć.
Tymczasem jakby naumyślnie u księży Bernadynów na mszy będąc, zobaczył ją tu znowu, gdyż matka dla interesu w Trybunale przybyła i ją z sobą przywiozła.
Tegoż dnia wiedział rotmistrz, gdzie strażnikowa stała i szukał już ktoby go przedstawił.
Koiszewska domyśliła się łatwo, co go tu sprowadzało, ale nie dała tego znać po sobie, przyjęła go dobrze, wybadała, wypytała, wyciągnęła co się dało i poczęła zaraz zbierać po znajomych wiadomości o Tołoczce. Ale mało go kto znał i niewiele mogła się dowiedzieć.
Rotmistrz już nie spuszczał ich z oka.
Koiszewska przybywając na ten Trybunał, o którym jeszcze nie wiadomo było, ani czy się ufunduje, ani czyj będzie, miała dwie sprawy na celu.
Naprzód proces zadawniony i trzeci już raz mający się sądzić de noviter repertis z Flemingiem, a w rzeczy pozbycie się córki i wydanie za takiego, któryby jej nie dał przerobić się na francuzką elegantkę, bo tych strażnikowa nienawidziła. Sama czuła, że nie podoła z nią, nie mogła bowiem pilnować jej ciągle, mąż poważny, uczciwy, łagodny, a energiczny razem mógł jeden ją ocalić, w skromnem domowem życiu uczynić szczęśliwą.
Poznała już charakter Anieli Koiszewska dostatecznie, aby wiedzieć, jak sobie z nią ma począć. Siłą na niej nic wymódz nie było można, trzeba było kunsztu zażyć i dać jej męża, któryby ją na dobrej drodze utrzymał. Strażnikowa o sfrancuziałem towarzystwie mówiła otwarcie.
— Bardzo ono ładnie i elegancko wygląda, ale płoche jest i na duszy zgubę godzi. Wolę, żeby córka moja nie tak pańsko i pięknie wyglądała, a Boga miała w sercu i tak żyła jak jej prababki.
Rozpatrywała się więc, zajmując niby procesem. Tołoczko, gdy o nim zasięgnęła wiadomości, nie podobał się jej głównie, że hetmanowej służył.
Szukała więc innego. Nastręczył się w Wilnie znajomość z nią robiąc, krewny daleki młody Bujwid starościc pogorzelski.
Przybył on do Wilna w imieniu ojca, aby atentować przy procesie, który miał z Przeciszewskimi.
Chłop był piękny, po staremu w bojaźni Bożej wychowany, a mówiło to za nim u strażnikowej, że ani słowa po francuzku nie umiał.. Wychował go starosta starym obyczajem na Alwarze i łacinie, kierując na prawnika i gospodarza. Prawnika z niego chciał mieć dla dogodności swej, bo nieustannie się pieniał i niezliczone miał sprawy, gospodarzem zaś musiał być, bo mieli na Żmudzi za Kownem dobra znaczne.
Zrobił z niego czego sobie życzył, bo Alojzy Bujwid między młodzieżą szlachecką prym trzymał. Konia dosiąść, do celu strzelić, w szable się wyrąbać, orację zaimprowizować, na łowach tydzień w lesie leżeć w najgorszy czas, przychodziło mu łatwo. Nie opuszczał też nabożeństwa i w kościele basem śpiewał, że wszystkich głuszył. Nosił się po polsku zawiesisto, suto, jaskrawo i z pewną elegancją.
Ale na salonie z niego nie było pociechy, stał jak trusia, jąkał się i nie wiedział co z rękami zrobić. Przejmując staropolskie cnoty, przejął też i przywary, bo jakkolwiek młody pił choćby półgarncowe kielichy, spełniając duszkiem, i przy stole dotrzymywał najstarszym pałkom.
O wszystkiem tem Koiszewska była zawiadomioną, ale to ją nie zniechęcało i nie odstręczało, za wszystko płaciło, że francuszczyzny nie umiał i na fircyka w peruce przerobić nie dał.
Pannie, Bujwid, póki go nie poznała bliżej dosyć się podobał, bo był powierzchowności przyjemnej, a wyglądał jak lew, kobiety zaś miękkich i słodkich mężczyzn nie lubią.
Lecz w kilka dni odkrył się cały i Aniela patrzeć na niego nie chciała, wydał się jej dzikim, nieokrzesanym gburem. A że mówiąc przeciągał jak potrosze wszyscy litwini, przezwała go, (bo po litewsku umiała nieco) żemajtys kokutis (kogut żmujdzki).
Wydawał się jej śmiesznym ze swą brawurą, krzykliwością i manierami wiejskiemi. Matka się unosiła nad nim, panna już patrzeć nie mogła.
O Tołoczce, który się jej wydał za stary i wiedziała, że wdowcem był, ani pomyślała żeby się o nią mógł starać.
W mieście przez ten czas poprzedzający ingres księcia wojewody i fundowanie Trybunału, stan był taki, że o asamblach, zabawach, wieczorach, ani pomyśleć nie było można.
Szczęk oręża głuszył muzykę, umysły były podrażnione, ludzie zajęci ważniejszemi sprawami i kobiety, które się wybrały na Trybunał do stolicy, bardzo źle na tem wyszły. Życie było nie do zniesienia. Zrana nabożeństwo kilka godzin zajmowało, ale potem, wyjąwszy, że się która z pań, mających ekwipaże pojechała przypatrzeć obozom, albo do sklepów za sprawunkami, nie było co robić.
Odwiedzały się wzajem, narzekając, zjeżdżały na kawę i podwieczorek, a mężczyźni latali, odwiedzając swe znajome i plotki roznosząc.
Miejsca publicznego, gdzieby się towarzystwo liczniejsze zebrać mogło, nie było.
A że panie podzielały sentymenta mężów i braci, więc choćby się zbliżyły do siebie, wzajem by chyba przymówkami ostremi się zabawiały.
W znaczniejszych domach, jak u Radziwiłła, Sapiehy, Lubomirskich, Massalskich, Pociejów, Ogińskich, Prozorów, wieczorami domy stały otworem, zabiegał tam kto chciał, każdemu radzi byli, bo coś z sobą, prawdę czy fałsz przynosił.
Takich pośredników, którzy przenosząc się z miejsca na miejsce, do intryg posługiwali bezwiednie, albo dobrowolnie, dosyć było. Do nich śmiało też i pana Klemensa Tołoczkę można było zaliczyć, bo choć stary i poważniejszy, tak obchodził domy i języka dostawał jak inni.
Bujwid też szczególniej około Radziwiłłów i Massalskich się kręcił.
U pani strażnikowej, która domu nie miała wielkiego, nie zbierało się gromadnie jej towarzystwo, ale wieczorem zawsze ktoś był i jejmość się nie nudziła.
Panna Aniela, której w tej atmosferze starych po większej części ludzi lub prostaczków, duszno było, siedziała w kątku milcząca. Do towarzystwa miała tylko pannę Antoninę Szklarską, którą jej dobrała matka.
Szklarska dosyć majętna, ale bardzo nie piękna, była już starą panną. Sierota, nie mając blizkich krewnych, najczęściej przebywała u przyjaciół, nie będąc nikomu ciężarem, bo lubiła być czynną, językiem władała po mistrzowsku i humor miała doskonały. Łączyły ją ze strażnikową, jednakie troską pojęcia, nienawiść do francuszczyzny, miłość starego obyczaju.
Ubierała się Szklarska ze staroświecka, dziwacznie, chodziła w niemodnych już kontusikach, a rogówki i robronu nie kładła nigdy.
Osobliwe to było zjawisko, lecz że ją dla dobrego serca szanować musiano i znano z uczynków dobrych, wiele jej wybaczano coby drugim nie uszło.
Szklarska dochodziła do czterdziestki i sama mówiła o sobie, że chyba już za mąż nie pójdzie.
Ospowata, piegowata, z oczkami małemi, z szerokiemi i tłustemi wargami, drobnym noskiem zadartym a brodą szeroką i wystającą, brzydka bardzo, mimo to miała coś w wyrazie twarzy, w uśmiechu, co ją czyniło znośną. Gdyby się nie nosiła cudacznie, nie opinała kokardami żółtemi i czerwonemi, wieleby na tem zyskała.
Gdy jej kobiety doradzały coś tyczącego się stroju, odpowiadała.
— Ja bo się ubieram dla siebie nie dla ludzi, dajcie mi pokój, mnie się to podoba i kwita.
Rozumie się, że Szklarska trzymała z Radziwiłłami.
— Czartoryscy i Flemingi do nas nanoszą niemczyzny. Niemczyzna a francuszczyzna to wszystko jedno.... to zaraza.
Tołoczkę jako nie umiejącego po francuzku, lubiła Szklarska, a w Bujwidzie się kochała prawie.
Wtajemniczoną będąc we wszystkie projekta strażnikowej, Anielę pozyskać chciała dla Bujwida.
Panna do niej wstręt miała, bo się jej wydawała śmieszną, lecz wśród tych nudów uroczystych, jakie ją otaczały, była przynajmniej zabawną, i to jej pannę Anielę jednało.
Ale pomocą wielką matce nie mogła być, bo rzeczywistego wpływu na chwilę mieć nie mogła. Gdy stawała w obronie starego obyczaju, strażnikówna nie spierając się, zamykała w milczeniu.
Tymczasem rozwiązanie — przeciągało się. Tołoczko, mając w tem swą rachubę po trosze, a starając przymnożyć gości hetmanowej, która lubiła, ażeby się około niej zwijano i dworowano, chciał strażnikową namówić aby odwiedziła sąsiadkę hetmanową.
— A dajże mi pan rotmistrz, święty pokój. — Co ja tam będę robiła? wszystkie te lalki woskowe paplą po francuzku, a ja tego języka nie umiem i znać nie chcę. Będę siedziała jak malowana.
— Przecież tam i po polsku mówiących siła się znajdzie — mówił Tołoczko.
— Bezemnie się chyba obejdzie — odparła strażnikowa. — Niechcę aby mi się Aniela do tego towarzystwa przyzwyczajała.
— Wiem, że pani hetmanowa radaby była strażnikowej, dla której respekt ma wielki.
Koiszewska ruszyła ramionami.
— Mnie mój krupnik z półgęska lepiej smakuje, niż jej pulpety.
Na tem się skończyła pierwsza próba.
Spotkały się potem we drzwiach kościoła, i hetmanowa pozdrowiła strażnikową imieniem sąsiadki, zapraszając ją do siebie.
Podziękowała Koiszewska grzecznie ale zimno, coś niewyraźnego przecedziwszy przez zęby.
Wysłane później przez dworzanina formalne zaproszenie nie pomogło też. Strażnikowa się wymówiła chorobą.
— Wiem o co babie chodzi — rzekła do Szklarskiej. — Wiedzą, że Aniela posag będzie miała, a pewnie jakiegoś swego klijenta radaby jej zaswatać. Stara sztuka, ale ja się na nich znam i córką moją nie dam rozporządzać nikomu.
Zabiegom niezmordowanym księdza biskupa Kamienieckiego udało się nareszcie Radziwiłłowskich przyjaciół, a przez nich samego księcia skłonić do porozumienia się z Czartoryskimi.
Z obu stron pozwolono na tę próbę zaręczając, że ona nie zda się na nic.
Chociaż przez deferencją dla króla, próbować gotowi. Nikt się niczem wiązać nie chciał, tak aby każdego czasu pod najbłachszym pozorem mógł zerwać umowę i odstąpić.
Mógł się jeżdżąc po wszystkich biskup Krasiński przekonać teraz, że ci co byli razem i trzymali się kupą, niekoniecznie byli z sobą tak związani jak się zdawało.
W wielu rzeczach hetmana wielkiego litewskiego Massalskiego trudno było zrozumieć, a ciotecznego brata księcia wojewody Radziwiłła, hetmana polnego Sapiehę, na oko stojącego przy Radziwille, także posądzono, iż go żona studzi.
Książe kanclerz obiecywał posłać od siebie dla porozumienia się kogoś ale śmiał się i ruszał ramionami. Niech pogadają, mówił, cóż to szkodzi, próba frei, książe biskupie.
Przyszło do wyboru miejsca, gdzieby się na neutralnym gruncie z obu stron znaleźć mieli pełnomocnicy. Wydało się ks. Krasińskiemu właściwem zaprosić do kardynalji Radziwiłłowskiej. Gmach to był rozległy, w samem centrum miasta, około kościoła św. Jana położony. O salę w nim do obrad i osobne pokoje dla ubocznych traktowań na stronie, nie było trudno.
Nikt się nie spierał, naznaczono dzień i godzinę, a choć to po cichu i priwatim się miało odbywać, nieomieszkał książe wojewoda nakazać, aby dwór jego i czeladzie, wystąpiły odświętnie.
Sam zaś niechcąc wcale osobiście mieć udziału w układach, zapewnił tylko sobie kątek taki przy sali wielkiej na dole, aby mógł słyszeć wszystko i rozeznać głosy.
Radzili mu przyjaciele aby lepiej ciekawość swą poskromił i czekał na osobności rezultatu, bo się obawiali aby czemś podrażniony nie wyrwał się z ukrycia i wszystkiego nie zepsuł swą niecierpliwością.
— Ale cóż bo, panie kochanku — odezwał się — rozumiecie, że ja taki jestem gorączka? Mnie to ani ziębi ani grzeje, wiem z góry, że z tego nic nie będzie.
Umocowani od Czartoryskich mieli tedy przybyć na godzinę trzecią i na przyjęcie ich wszystko było w gotowości takiej, ażeby nic nie zdradzało, że się tu coś miało niezwykłego odbywać. Chodzili więc ludzie, zaciągały warty, przyjeżdżali goście, wchodzili i wychodzili mnodzy Radziwiłłowscy klijenci.
Biskup Krasiński i Brzostowski kasztelan oczekiwali już od godziny, a na twarzy biskupa łatwo poznać było, iż otrzymanemu rezultatowi swych starań rad był niezmiernie i sobie przypisywał tak szczęśliwie zapowiadającą się ugodę.
Książe też na swem miejscu drzemał osłoniony parawanem, który maskował drzwi otwarte. Przy nim stał do posyłek wyznaczony młody Orzeszko, dworzanin na służbie dnia tego.
Uderzyła godzina trzecia.
W ulicy ruch był i taki ścisk przed kardynalją, że przybywający, których się spodziewano lada chwilę, w tłumie rozpoznani być nie mogli. Domyślano się też, że jawnie się pokazywać nie zechcą.
Czekano tedy, niecierpliwie. Na wieży też uderzył pierwszy kwadrans, Radziwiłł kazał nieco uchylić parawanu.
— Niema nikogo!
Nie było nikogo. Wszedł Nietyksza podkomorzy, który prywatny interes miał do wojewody, a o zjeździe wcale nie wiedział. Musiano go schować za parawan, aby przybywających nie spłoszył.
Rdułkowski wniósł aby dla odwilżenia ust pośredników, kazać przynieść wina. Książe coś zamruczał tylko.
Biskup Kamieniecki, żywego wielce temperamentu, czerwieniejąc i blednąc ciągle na zegarek spozierał, a zęby mu się ścinały z gniewu, który w sobie tłumił.
Najmniejszy ruch, szelest zwracał oczy wszystkich na drzwi, które stały dotąd nieporuszone. Książe baraszkował z Nietykszą.
Następny kwadrans wydał się wiekiem. Brzostowski na pozór spokojny siedział u okna i patrzał w ulicę, z obojętnością doskonale udaną. Krasińskiemu gdyby nawet chciał, tego chłodu, odegraćby się nie powiodło. Nie taił się z temperamentem, a że doprowadzenie do tych układów wiele czasu i trudu poświęcił, podanie w wątpliwość skuteczność starań jego, wprawiało go w niewysłowione rozdrażnienie i gniew prawie.
Zdawało mu się, że miejsce za zgodą wspólną oznaczone zostało, i że przybycie nie powinno było, ulegać kwestji.
Spojrzał na towarzysza, który obojętnie bawił się sznurkiem od firanki.
Zbliżył się po kasztelana.
— Pół do czwartej! — szepnął.
— Pół do czwartej — potwierdził Brzostowski — Le quart d’heure de grace, minął, i un quart d’heure de disgrace. Cóż dalej będzie?
— Juści de bonne ou mauvaise grace, w końcu przybędą — rzekł kasztelan.
— I ja tak sądzę — dodał biskup.
Zahuczało coś w ulicy, spojrzeli oba. Ogromny furgon Radziwiłłowski czterema bachmatami zaprzężony, wyładowany wysoko, wciągał właśnie do kardynalji.
Z za parawanu słychać było głos gruby, śmiechem przerywany, księcia wojewody.
Biskup Krasiński, który w miejscu ustać nie mógł, pośpieszył do księcia wojewody. Badał go oczyma, na twarzy rumianej księcia nie było najmniejszej oznaki oburzenia lub niecierpliwości.
— Taki dzień do polowania stracić między czterema ścianami na stołku, w izbie, to grzech! zamruczał książę. W. panie książe biskupie nie umiesz tego ocenić, bo jesteś myślącym a nie myśliwym ale ja...
Drzwi się otworzyły w pokoju pierwszym. Krasiński pośpieszył zobaczyć kto nadchodzi. Dworzanie księcia wnosili butelki i kielichy, i ustawiali je na wielkim stole. Zresztą nie było nikogo. Z ulicy dochodził ten sam rumor złożony z przeróżnych głosów i szmerów, skrzypienie kół, klaskanie z batów, rżenie koni, szczekanie psów, otwieranie drzwi niesmarowanych, tarcia o bruk nierówny kół ciężkich. Zdala dochodził cienki głosik jakiegoś dzwonka, który kwilił jak ptaszek w szumiącym lesie.
W progu ukazał się hajduk ogromny, który głową niemal sięgał uszaka górnego. Na nim była znana barwa Czartoryskich. Obejrzał się powoli po sali i zobaczywszy biskupa, którego w życiu nie widział, ale miał opisanego, zbliżył się do niego z pokłonem, kartkę trzymając w ręku.
Żywo wyrwał mu ją Krasiński i czytał, czytał i odczytywał.
Ramionami zżymał w gniewie.
— Zaczekacie na odpowiedź.
Hajduk wyszedł pokłoniwszy się.
Biskup stał już za parawanem.
— Bardzo księcia przepraszam — zawołał — nie winienem. Umówiliśmy się o kardynalję, a list odbieram od Morochowskiego, sekretarza Fleminga, że oczekują nas u niego.
— U Fleminga? — zapytał wojewoda.
Nastąpiło milczenie.
— Jedźcie do Fleminga — rzekł książe.
— Z kim?
— Sami, panie kochanku.
— Na cóż się to zda?
— A no, na nic — rzekł książe — i na nicby się nie zdało zebranie u mnie, ale jam zawsze rad gościom.
Biskup stał w płomieniach.
— Mości książe, mówmy serjo, kogo książe wyznacza od siebie.
— Nikogo, nikogo księże biskupie — rzekł wojewoda. — Chcą się układać, niech przyślą układaczy, ja się układać nie myślę.
— Ależ książe przystał na to! — zawołał zrozpaczony biskup.
— Przystałem słuchać, panie kochanku, będę słuchał cierpliwie.
Uśmiechał się, mówiąc to, książe.
Krasiński stracił cierpliwość.
— Zaklinam pana wojewodę, zapobieżmy daremnemu krwi przelewaniu, niech książe wyznaczy jak przyrzekł.
— Ale z moich nikt nie pojedzie do nich, i ja nie mogę szukać układów, bo ich nie potrzebuję, zgadzam się tylko na to, że propozycji słuchać będę.
Z za księcia dały się słyszeć głosy.
Żwawo jedni brali stronę Radziwiłła, a drudzy Krasińskiego.
Książe milczał krążąc wzrokiem dokoła.
— Jeżeli koniecznie potrzeba — rzekł — czynić ustępstwo, poślę im Szyszłę i Drużbackiego.
— Ale, bogdaj by ich, byle mieli umocowanie księcia — zawołał biskup.
Byli to dwaj dworzanie nieznaczący księcia wojewody, którzy zwykle jeździli przy jego powozie.
Uderzył kwadrans na piątą.
Znużony i zrozpaczony biskup począł, ręce łamiąc, nalegać na księcia, który milczał, głowę spuściwszy.
Wszyscy dokoła zabierali głos i nikogo już słychać nie było można.
Brzostowski wstał od okna i zdawał się wybierać odjechać z niczem.
— Nie widzę innego środka — wyrwał się Krasiński — tylko sam chyba stanę do księcia kanclerza. Jadę do niego po...
Książe Hieronim ruszył się jakby on także chciał uczynić krok jaki, ale wejrzenie wojewody go wstrzymało.
Radziwiłł z obojętną dumą nawet nie patrzył już na biskupa. Układy nie zdawały się go obchodzić. Wszystko już groziło zerwaniem, gdy od Fleminga nowa nadeszła karteczka.
Ze strony księcia nalegali jego przyjaciele, wojewoda znudzony począł mięknąć.
— Jedź-że mój księże biskupie — rzekł — i powiedz, że ja im ustępuję pierwszego kroku, niech powiedzą czego chcą, czem ich mogę zaspokoić. Ja od nikogo nic nie potrzebuję, bo mam za sobą legalitatem, a oni warcholą. Jak kapryśnym dzieciom, aby nie krzyczały ustąpić im potrzeba.
Jedź księże biskupie.
Krasiński nie dał sobie mówić dwa razy, skinął na kasztelana i ruszyli do karety w chwili, gdy książe wina podać kazał i miała się solenna rozpocząć pijatyka, o której wyrokować nie było można, czy się skończy dziś, jutro, lub za trzy dni, gdy wszyscy będą leżeć bezprzytomni.
Nie było dwu dworów mniej do siebie podobnych, nad księcia kanclerza i księcia wojewody. Radziwiłł reprezentował stary obyczaj, stare państwo, lepsze czasy, Czartoryski był wcieleniem myśli Konarskiego, na pół kosmopolitą, propagatorem reform, zwolennikiem oświaty, i duchowego związku z zachodnią Europą.
Na oko nawet wszystko się różniło na tych dwu dworach, choć Czartoryski całkiem swojego polskiego na europejski sposób przerobić nie mógł. Widać tu było jeszcze kozaków nadwornych, bojarów, dworzan po polsku ubranych, ale obok nich peruki, francuzkie fraki, szpady, stroje, przeważały i szły przodem.
Język też francuzki był tu niemal tak używanym jak polski. Cudzoziemców kręciło się wielu.
U Radziwiłła można się było sądzić gdzieś na wschodzie, u księcia kanclerza przypominał się Paryż. W kardynalji napijano się ciągle, strzelano, wyprawiano huczki, około Czartoryskich cicho było, ludzie chodzili karni i posłuszni.
Sam książe kanclerz, miał postawę i rysy twarzy wielce arystokratyczne, a wychowanie i życie uczyniło go typem magnata czującego swą siłę i dumnego nią. Radziwiłł się ubiegał za popularnością, Czartoryski ją sobie lekceważył. Podchmieliwszy sobie, panie kochanku, czasem pana brata widział w szlachcicu, choć gdy mu się on sprzeciwił bił go na kobiercu. Książe Czartoryski szlachtą ubogą i ciemną posługiwał się, ale się z niej wyśmiewał.
Fleming, swój typ niemiecki, zachował nienaruszonym i był poprostu śmiesznym, ale czuł także siłę jaką miał i dumny był a opryskliwy.
Biskup Krasiński zastał ich obu razem, w towarzystwie pułkownika Puczkowa sprowadzonego na to, aby był naocznym świadkiem wypadków i zdał sprawę Imperatorowej. Pułkownik średnich lat mężczyzna, powierzchowność miał dosyć przyjemną, i więcej przypominał salonowego dworaka niż żołnierza.
Gdy biskup w progu się ukazał, Puczkow, czując, że zawadzać może, pożegnał ks. kanclerza.
Po wyjściu jego Krasiński łamiąc ręce zawołał.
— Mości książe, nie rozumiem co się stało. Miałem przyrzeczenie, że ktoś będzie zesłany do układów, czekaliśmy.
— Ja czekałem także — odparł książe szorstko. — Pierwszemu mnie zabiegać i prosić o pacyfikację nie przystało. Czekam co mi książe wojewoda zaproponuje.
— A on oczekuje jakie książe postawisz warunki pokoju — rzekł biskup.
Fleming i kanclerz spojrzeli na siebie.
— Przybywam się dowiedzieć w imieniu wojewody.
Czartoryski się przeszedł po pokoju, milczał.
— Idzie o zapobieżenie przelewania krwi braterskiej, o uniknięcie wojny domowej.
— Wszystko to słyszeliśmy — odparł kanclerz.
— Pierwsza rzecz — począł śpiesznie Fleming po francuzku — wojsko to rozpuścić, którem grozi.
Kanclerz dał znak ruchem ręki aby mówić poprzestał, nastąpiło milczenie.
Służący wszedł z biletem na tacy, który Czartoryski czytać zaraz zaczął zapominając o biskupie.
Brzostowski tymczasem do Fleminga i odciągnąwszy go na boki, żywo mu coś kładł w ucho. Zawołano pisarza z kancelarji i książe jakiś interes obcy ekspedjował, pozostawując biskupa w oczekiwaniu. Krasiński potrzebował całej swej siły moralnej, aby się pohamować i nie wybuchnąć. Wtem kanclerz siadł i zwrócił się do niego.
— Niech to będzie dowodem powolności z mej strony, że ulegam namowom waszym i gotów jestem z księciem wojewodą traktować.
— Zbierzemy się gdzie w miejscu neutralnem, tylko nie u wojewody.
Krasiński, który miał obszerny lokal, chociaż w klasztorze, zapraszał do siebie.
Zgodzono się na to.
— Im mniej mamy radzić, aby to poszło łatwo — rzekł biskup — tem bym życzył rozpocząć wcześniej. Zaczęto roztrząsać możliwość godziny dziesiątej. Dla księcia, była ona zawczesną. Zgodzono się na jedenastą.
— Tymczasem ja moje warunki pacyfikacji czarno na białem spisać każę — wtrącił kanclerz — aby potem nie obgadywano mnie, żem niemożliwych rzeczy pragnął.
Straciwszy tu czas na słuchaniu uskarżań się, wyrzutów, szyderstw ze stronnictw króla, przycinków do Brühla, i t. p. Biskup zmęczony siadł do karety.
Kasztelan Brzostowski stał we drzwiach książęcych.
— Ja nie widzę potrzeby towarzyszenia ks. biskupowi — odezwał się — zrobiliśmy co się dało zrobić, idzie o to abyś W. Pasterska Mość raczył o tem zawiadomić wojewodę. Ja zbytecznym byłbym jako pośrednik, a jako świadek nie jestem potrzebny.
Nie nalegał Krasiński, znużony, zasunął się wgłąb powozu i konie ruszyły.
Wieczór już był późny bardzo, ale miasto nie myślało o spoczynku. Nie było w niem prawie okna ciemnego, konni, powozy, piesi, przesuwali się po pod domami. W niektórych kamienicach na dole szynki, w których głębi widać było ścisk tłuszczy i słychać krzyki, brzmiały muzyką dziką.
Przez okna tu i owdzie nie pozamykane okiennicami, na jasnem tle szyb ciemne wiły się cienie jakieś, postaci dziwacznych.
Biskup roztargnionym wzrokiem spoglądał na ten obraz mieniący się coraz, podobny do snu gorączkowego. Niecierpliwy był już stanąć w kardynalji i dzień ten utrapiony zakończyć wezwaniem do upragnionych traktatów.
Kardynalję zdaleka można było rozpoznać. Otaczały ją kupy ludzi stojące na ulicy dokoła i przypatrujące się wyjeżdżającym i wjeżdżającym. Mówiono w tych tłumach, że książe miał wyjeżdżać sześcią niedźwiedziami na miasto, inni utrzymywali, że wyjedzie nago, na srebrnej beczce jako Bachus i t. p.
Najniedorzeczniejsze plotki trzymały ciekawych tu, przysłuchujących się wrzawie dochodzącej tu ze wnętrza.
Nie było wątpliwości, że ucztowano u wojewody, a tam się rzadko biesiada kończyła bez jakiegoś wybuchu. Kareta ks. Krasińskiego z wielką trudnością mogła się zbliżyć do bramy, potem dopiero za pomocą czeladzi wojewody, która niemiłościwie rozpędzała ciekawych, wtoczyła się w oświecone wrota i ogromne sieni tak pełne ludu jak ulica.
Tu wesołość panowała jak zwykle po chmielu, a z beczek piwnych czerpano jeszcze.
Biskup Krasiński wysiadł do tej samej sali, w której rano oczekiwano konferencji, ale tu nikogo nie było. Na krzesłach w kącie spało kilku dworzan już doprowadzonych do tego, że dłużej na nogach się utrzymać nie mogli.
Przez drzwi otwarte widać było cały szereg pokojów, mniej więcej pełnych gości, a w końcu rzęsisto oświecone stoły, przy których wojewoda przyjmował.
Tu naprzemiany panowało milczenie, po którem następowały wybuchy śmiechów i krzyku.
Biskup wstrzymał się zamyślony, czy mu wypadało w sprawie ważnej przystąpić do tak mało przygotowanych do niej ludzi, ale miał nadzieję, że kogokolwiek znajdzie trzeźwym i będzie mu mógł zdać to z czem przychodził. Czasu nie miał do stracenia. Zbliżył się więc do książęcego stołu gęsto obsadzonego towarzystwem, które w kielichy potrącało i wypróżniało je ochoczo.
Szło o to aby napatrzeć kogoś, z kimby rozmówić się było można.
Rozmyślał jeszcze gdy uczuł, że go ktoś pochwycił za rękę. Był to młody Rzewuski, na którego twarzy wesołej ale nie okazującej skutków upojenia, malowało się szyderstwo i lekceważenie tego towarzystwa, w które był wmięszany.
— A! Księże biskupie — zawołał — przybywacie zapóźno, myśmy wszyscy już pod hełmem, a do nas się teraz dostroić trudno.
— Ale ja przychodzę w ważnej sprawie — przerwał biskup — chciałbym ją tylko zdać komu, pomóżcie mi proszę.
— Wiem! wiem! odparł Rzewuski, ale nie widzę kogobym mógł nastręczyć, wszyscy, nawet Narbutt. Podniósł się na palcach, szukając oczyma. Krasiński stał niemal zrozpaczony. W tem książe wojewoda, który mały kieliszek trzymał w rękach naprzeciw światła i lubował się bursztynową barwą zawartego w nim wina, trafem rozeznał naprzeciw siebie stojącego biskupa i żywo się poruszył. Na każde poruszenie jego baczni przyboczni, powstali z krzeseł, pytając niespokojnie co rozkazuje.
— Nic, dajcie mi pokój, muszę iść.
Rozstępowano się szeroko, a Radziwiłł raźniej i pośpieszniej niż się po długiem zasiedzeniu można było spodziewać, przysunął się do biskupa, który szedł na jego spotkanie.
Ujął go pod rękę.
Tuż był przyciemniony gabinet, który tylko oświecała jedna alabastrowa lampa. Nie było w nim nikogo, oprócz Morawskiego koniuszego, który drzemał.
— A cóż panie kochanku? co? — zaczął książe. — Czego oni chcą? szybki z okna, czy kafelka z pieca?
— Jeszcze nie wiemy — rzekł biskup — ale nareszcie mamy obietnice, że jutro swe żądanie do mnie przyniosą, gdzie książe będzie łaskaw posłać kogo od siebie, aby mógł się ułożyć.
— Tak to łatwo — zamruczał książe i zadumał się chwilę. — Różne to są konsyderacje. Trybunału w ich ręce dać nie mogę. Majeritas przy mnie musi być, ale niemiłych im ludzi gotówem sakryfikować. Rossjan bym sobie na kark nie rad, a Puczkow mi siano i owies może wszystek wyjeść. Bić się też, gdyby z Sasami z Niemcami, to tam jeszcze pół biedy, ale ze swemi... Koniec końców, coś się im ustąpi, ale sza! sza!
Palec przyłożył do ust książe.
— W jakiem-że oni usposobieniu.
Skrzywił się biskup.
— Książe kanclerz twardy — rzekł.
— Im słabszy będzie, tym stwardnieje mocniej — wtrącił wojewoda.
— Kogo książe pośle? — spytał Krasiński.
Wojewoda utopił wzrok w podłogę, jakby na niej kogoś szukał.
— Na węzełki chyba pociągnę — rzekł — sam nie wiem. Zobaczę.
Krasiński nie nalegał już, po kilkakroć powtórzył godzinę i miejsce w klasztorze oznaczone.
— Cóż myślicie? będzie co z tego? — spytał książe.
— To zależy od was, mości książe. Jeżeli jest dobra wola utrzymania pokoju.
Nie było na to odpowiedzi, Radziwiłł westchnął, kazał sobie i biskupowi przynieść po kieliszku starego wina, otarł pot z czoła i usiadłszy na kanapie, pomrukując coś — usnął.
Krasiński, który ciągle go miał za zamyślonego mocno i odpowiedź gotującego — osłupiał. Posądzał go o udawanie, lecz ten był jak najszczerszy, książe chrapał i opadłszy na siedzenia poręcz, spoczywał po trudach dziennych.
Nie pozostało biskupowi jak oddalić się po cichu, bo rychłego przebudzenia nie było się co spodziewać.
Wyszedł mocno znękany tem niepowodzeniem. W progu spotkał go młody Rzewuski.
— Nie mogę ani sam księciu przerywać — rzekł do niego — ani czekać aż się przebudzi. Godzina późna. Będziecie łaskawi jutro przypomnieć wojewodzie moję z nim rozmowę i proście aby mi dotrzymał słowa, jeżeli o wszystkiem nie zapomni.
— O to się nie macie co obawiać — rzekł Rzewuski — jeżeli chce pamiętać, będzie, ani mu przypominać trzeba.
Krasiński się już miał oddalić, gdy ciekawi, którzy na niego czatowali, zbliżyli się biorąc między siebie.
Szło wszystkim o dowiedzenie się jaki nareszcie koniec będzie tych wojennych przygotowań. Nikt pono nie życzył sobie katastrofy i wojny domowej.
Biskup o tyle mógł uspokoić ich, że w nikim zbytniej nie widział porywczości do boju.
— Książe nasz — odezwał się Narbutt — na krew bratnią też nie nastaje, ale czci Radziwiłłowskiej broni i całą ją konserwować musi. Nie trzeba go do ostateczności doprowadzać.
Gotują infaminujące przeciwko niemu manifesty, to wiadomo, w których go gwałtownikiem, szermującym prawami, czynią. Chodzą z rąk do rąk już te skryptury, o których daj Boże, aby się nie dowiedział, bo by je pisząc za atrament krwią płacić musieli.
— Nic o nich nie wiem — odparł biskup.
Rdułtowski obejrzał się dokoła powoli i ostrożnie wysuwając zwitek papieru z kieszeni.
Skupiono się wokoło niego, cisza nastała. Rzewuski pobiegł się upewnić, że wojewoda śpi.
Arkusz cały zapisany gęsto trzymał Rdułtowski, na który zewsząd oczy się zbiegały, przeczytał z niego kilka ustępów tyczących się więcej miecznika niż wojewody, jakoby kontempt praw wszelkich swojem postępowaniem dowodzącego, gdzie go Katyliną i nieposłusznym Majestatowi króla i Rzptej czyniono. Wstrzymał się jednak wkrótce, widząc oburzenie przyjaciół wojewody i obawiając się, aby mu manifestu nie wyrwano z rąk... schował go głęboko za żupan na przodzie.
Stali niektórzy z ichmościów prawie powytrzeźwiani wrażeniem, jakie na nich manifestu ułamki uczyniły. Odgrażano się, pragnąc imię autora dośledzić, a Rdułtowski dodał.
— Gdyby do wiadomości księcia to doszło, nie skłoniło by go pewnie do ustępstwa, ale do zemsty pobudziło.
— Zatkałby mu gębę tym papierem — zawołał Wojniłłowicz — aż by się własną niepoczciwością udusił.
Wykrzykiwać zaczęto tak, że nareszcie i wojewodzie sen przerwano.
Wstał przecierając oczy i dopytując o przyczynę tej wocyteracji, ale mu jej nie powiedziano, składając hałas na doskonałe wino, które tak szumieć zwykło, gdy się do dobrych głów dostanie.
Byłaby może skończyła się snem tym biesiada, gdyby wojewoda czując się po krótkim spoczynku orzeźwionym, nie zażądał, de noviter repertis z innej beczki począć libacji.
Posłano z rozkazem aby nowe gąsiorki na stół przyniesiono, do których zażądali inni przekąski, tak że na nowo nakrywać i podkurek zastawiać musiała służba.
Lekka ta przekąska oprócz wędlin, wódek, pierników, słodyczy, dla poważniejszych żołądków, musiała fundamentalnych dostarczyć półmisków, pieczeni cielęcych i baranich, zrazów i bigosu, który z wielkim aplauzem powitano.
Księciu on przypomniał łowy i śniadanie w lesie, ztąd zaraz rozmowa się zawiązała o ostatnim niedźwiedziu postrzeżonym w Nalibokach, który psiaczowi skórę, z czaszki zdrapał, ale zdrowy chłop wygoił się; tyle tylko, że grubszej czapki używać musiał.
Posypały się anegdoty myśliwskie, które na czas jakiś o kanclerzu, o Czartoryskich, o wszelkich utrapieniach zapomnieć dozwalały.
Nic dziwnego, że przy bigosie i nowych kieliszkach, na podkurku czas tak zszedł niepostrzeżony, iż po klasztorach na Jutrznię dzwoniono, gdy książe poszedł do łóżka.
Z gości znaczniejsza część do domów się nie rozjeżdżając, w kardynalji, mieściła się jak mogła. W sali narzucono siana i słomy, po pokojach kanapki i krzesła zużytkowane zostały.
Młody Rzewuski, który na siebie wziął, księciu wojewodzie przypomnieć, iż posłów od niego biskup oczekiwać będzie na jedenastą, zasnął też snem młodych i sprawiedliwych.
Nikt nie śmiał zrana budzić znużonych i godzina dziesiąta biła a wojewoda nie wstał jeszcze i Rzewuski się dopiero przebudził.
Przypomniał on sobie natychmiast przyrzeczenie swoje, ale spełnić go nie mógł. Książe spał, a gdy począł wołać na służbę, blizko już jedenastej było.
Następowały zwykłe ranne oblucje i pierwsze śniadanie, modlitwy, potem raporta pilne, i Rzewuski nie dostał się do wojewody, aż po czasie.
— Mówił mi wczoraj ksiądz biskup Krasiński — rzekł po przywitaniu — iż mu Książe kogoś wysłać przyrzekł na jedenastą godzinę.
— Hm! — odezwał się książę — w istocie tak jest, ale do jedenastej daleko.
— Nie przyjdzie wcześniej jak za godzin jedenaście rozśmiał się Rzewuski.
Książe podniósł oczy na zegar.
— Zaspaliśmy — rzekł spokojnie — niema w tem nic złego, że na siebie czekać damy.
— Jedźże Asindziej sam do niego i tłómacz się jak chcesz, a żądaj aby Czartoryscy swoje desiderata przysłali na piśmie. Więcej tam do czynienia niema nic.
Hetmanowa rada była, że mężowi towarzyszyła do Wilna, bo jej zawsze życie miejskie lepiej smakowało niż Wysokie litewskie, które pustynią nazywała. Tym razem jednak wiele ją tu rzeczy niecierpliwiło i przyprowadzało do złego humoru.
Naówczas mąż pokutować musiał.
Zawczasu już roztrząsano nadzwyczajnej wagi kwestję, czy miał wedle prawa i zwyczaju hetman polny dać żołnierzy do utrzymywania warty przy Trybunale. Hetman wielki albo mniejsza buława była do tego obowiązaną.
Massalski otwarcie oświadczył z góry, że gdyby do ufundowania Trybunału przyjść miało, co się zdawało więcej niż wątpliwem, on straży nie postawi.
Wiedział o tem panie kochanku, ale na ciotecznego brata, hetmana polnego Sapiehę rachował, iż ten mu jej odmówić nie może.
Pomimo tak blizkich stosunków familijnych nie widywali się teraz często. Sapieha pod kierunkiem żony będący, unikał wojewody, a Radziwiłł dla hetmanowej, której nie lubił, nie śpieszył do brata.
Jednakże o tę straż dla Trybunału zawczasu się trzeba było upewnić.
Posłał dla wyrozumienia Wojniłłowicza.
Hetman Sapieha za miękkiego człowieka uchodził i giętkością umysłu się nie odznaczał, ale gdy mu potrzeba było się wykręcić, miał szczęśliwe instynkta.
Wojniłłowicza, gdy o straży wspomniał, wyrozumiawszy, iż dla niej przychodził, zagadał zaraz jego własnemi interesami, o których wiedział, że one go obchodziły gorąco. Poczęli więc o nich rozmowę i straż Trybunalska na boku została, bo później więcej osób nadeszło.
Książe nic się nie dowiedział, ale tegoż dnia Sapieha do żony przyszedł, jak był zwykł, poufnie chcąc się naradzić.
Hetmanowa miała sposoby różne rządzenia mężem. Pierwszy był, iż mu insynuowała, to czego sobie życzyła, tak iż sądził, że czynił wedle własnego natchnienia to, co ona mu podyktowała.
Często nawet dla niepoznaki udawała, że jest przeciwnego zdania, i że się poddaje posłusznie woli męża.
Ale, gdy nie miała czasu, a niecierpliwiła się, pilno jej było, wówczas wprost wstępnym bojem brała męża, i dysputowała jak ma postąpić.
W razie oporu i scysji napadały ją wapory, mdłości, serdeczny śmiech, a wówczas wojewoda hetman na klęczkach całując nóżki, przepraszał i rozkazom czynił zadosyć.
Nad położeniem męża w tej sprawie Radziwiłłowskiej, medytowała hetmanowa długo.
Hetman był związany pokrewieństwem z wojewodą i nie rad był go sobie narazić, ale z drugiej strony ścisłe stosunki łączyły go z rozmaitemi osobami przeciwnego obozu. Niewypadało mu więc ani dla jednej, ani dla drugiej strony okazać się powolnym, musiał zostać neutralnym, a winę składać na ludzi i okoliczności, które go zmuszały powstrzymać się od czynnego udziału w tym sporze.
Może za skłonnością swą idąc, byłby popierał Radziwiłła, ale wiedział, że żona nie pozwoli na to. Należało się z nią rozmówić poufnie w tym przedmiocie. Wojewodzina też upewnić się pragnęła, że mąż jej nie da się skłonić do wyraźnego poparcia wojewody.
Gdy hetman wszedł do pokoju żony, która jeszcze okryta pudermantlem odpoczywała, zastał ją chmurną i smutną. Pocałował ją w czoło, w rękę i usiadł przy niej zapytując o zdrowie.
— Niepodobna być zdrową — odparła hetmanowa. — Lubię życie, ruch, wesołość, nie cierpię nudów i milczenia, mam ich dosyć w Wysokiem, ale tu znowu wrzawa, prawdziwe piekło. Po ulicach strzelają, biją się, ścigają i coraz o jakiejś nowej dowiadujemy się awanturze.
Hetman odparł.
— A potrzebaż ci było, duszko moja, do Wilna się wybierać! Mówiłem i przestrzegałem, że tu spoczynku ci nie dadzą.
— Obawiałam się cię samego puścić — dodała piękna pani, patrząc we zwierciadło. — Masz nadto dobre serce, ludzie z tobą robią co chcą, a ty potem za cudze błędy pokutować musisz.
Sapieha słuchał znajomych już sobie zdawna wyrzutów tych.
— Nie jestem tak dobroduszny i powolny jak sądzisz — odparł hetman — a tu właśnie casus taki, że potrzeba energji. Radziwiłł wiele wymaga, a nie wszystko po jego woli pójść może.
— O cóż to chodzi? — spytała księżna.
— O bardzo wiele rzeczy — mówił hetman. — Wiesz jak blizkie nas łączy pokrewieństwo, chce tedy, abym ja z nim szedł, gdziekolwiek on pójść zamarzy.
— Spodziewam się, iż sam widzisz jakiem to jest niepodobieństwem — przerwała hetmanowa. — Książe Karol, dzięki ludziom, co mu bębenka podbijają, głowę sobie zalewa, szaleje, unosi się, naraża całemu światu, ale on zawsze sobie da radę w końcu, ma czem sypnąć i usta zamknąć, a ci co mu pomagają, padają ofiarą.
— Słowo w słowo to mówiłem wczoraj — rzekł Sapieha. Zdaje się, że trybunał, mimo Czartoryskich będzie ufundowany, choćby przyszło do krwi rozlewu, ale zamiast krwi — poleje się atrament. Wiadoma rzecz, że trybunałowi należy się warta honorowa, którą hetmanowie dostarczyć powinni. Hetman Massalski wprost oświadcza, że jej nie da. Cóż tedy? obrócą się do mnie, abym ja ją przysłał. Nie mam żadnego pozoru dlaczego bym jej miał odmówić.
Hetmanowej usta się ścięły mimowolnie z gniewu wyprostowała się dumnie.
— Jakto! myślisz mu wartę postawić?
— Przepraszam cię, myślę jak nie postawić, ale dajże mi na to sposób — odparł Sapieha.
Księżna wsparła się na łokciu i dumała.
— Narażę sobie Radziwiłła, to nieunikniona, ale się później da przejednać, o to mniejsza, rzecz główna dlaczego ja mam mu tego odmówić co się każdemu Trybunałowi należy? Dlaczego?
Zadawszy to pytanie, na które w istocie odpowiedź była trudna, hetman wstał i poszedł drażnić ulubioną żony papugę, którą zawsze przyprowadzał do złości.
Księżna zadzwoniła i kazała nakryć klatkę. Nie odpowiadała nic.
— Jesteś pewny, że trybunał stanie? — zapytała męża.
— Tak się zdaje nie mnie samemu, ale wszystkim — mówił Sapieha. — Czartoryscy sił do postawienia przeciwko wojewodzie nie mają, primo, zresztą sami nie chcą na żadną zgodę i pojednanie przystać, rezerwując sobie przyszłość.
— Krasiński ma nadzieję ich pojednać.
— Nie zna ani Radziwiłła ani Czartoryskich.
— Sądzisz więc?
— Trybunał stanie — zaśmiał się hetman — i warta będzie potrzebna. Poślą do Massalskiego, który naturalnie odmówi. Przyjdzie kolej na mnie. Dlaczego bym ja miał nie dać warty honorowej, nie wiem.
— Rzecz bardzo prosta — żywo poczęła wojewodzina — nie dasz dla tego, że hetman wielki jej nie dał... Wprost jego przykładem się zasłonisz. Honor ten nie należy ci, nie chcesz go uzurpować, ani sobie przywilejów nienależnych przywłaszczać.
— Hm — rzekł zadumany Sapieha — słaby to argument.
— Owszem, najmocniejszy.
— A co gorzej — dodał Sapieha — że wnosząc z tego potem, możnaby sądzić, iż hetman polny podległy jest hetmanowi wielkiemu i od niego zależy. Spostponują moję buławę.
— To w istocie na konsyderację zasługuje — odpowiedziała hetmanowa — a bądź co bądź, ja nie jestem za tem, ażebyś mu dawał wartę i okazał się też sługą Radziwiłłów. Buława na tem nie zyszcze, a ty stracisz. Winieneś okazać się niezależnym od nich. Radziwiłł ma więcej pieniędzy, ale Sapieha taki dobry jak on.
— To nie ulega wątpliwości — potwierdził książe prostując się i dumniejąc.
— Argumentów znajdzie się na obronę dosyć — dodała księżna — ale z góry to sobie powiedz, iż warty dać nie możesz.
— Tak, ja to widzę, iż nie mogę — szepnął Sapieha — ale potrzebuję czegoś na czem bym się oparł. Zerwać z Radziwiłłem groźna rzecz, naprzód wiesz, że on na wszystko gotów, nawet i do szabli, gdy sobie podpije, a teraz pije, jak nigdy. Powtóre z Radziwiłłem się podrapać to nic, ale on, to połowa Litwy. Kto nie z nim, ten jest przeciw niego, na każdym kroku grozić coś będzie.
— Pytam się co zyskałeś na jego pokrewieństwie i przyjaźni? — zawołała księżna — ani nawet antałka wina.
Pomilczała chwilę księżna dając się wysapać mężowi, chodził i on zadumany głęboko.
— Czekajmy jaki obrót wezmą sprawy — odezwała się głos zniżywszy. — Ja ci nic nie chcę narzucać i dyktować, postąpisz jak ci własne przekonanie doradzi, ale nie trzeba się z deklaracją żadną śpieszyć, a księcia unikać, ażeby się nie związać lada pół-słowem.
Widać było, że powolności tej małżonka hetmanowa była bardzo rada, spodziewała się, począwszy tak zręcznie, poprowadzić sprawę warty do pożądanego końca. Nie potrzebowała nawet gwałtownie występować przeciwko panu wojewodzie, co zawsze potem na Sapieże przykre zostawiało wrażenie. Znał go bardzo dobrze i wszystkie jego przywary, ale zarazem kochał i nie rad był z nim zrywać.
Wyprosiwszy męża, gdyż czas ubierania się nadchodził i godzina, w której przyjmowała wizyty, księżna pospieszyła z tualetą i zaledwie rogówkę wdziała posłała po Tołoczkę, któremu nowe chciała dać instrukcje i dowiedzieć się czegoś od niego. Dwa razy na dzień co najmniej, rotmistrz musiał się stawić do niej, a pilno spełniał swą służbę, bo mu panna Aniela codzień więcej przypadała do smaku i na interwencji protektorki największe pokładał nadzieje.
Tołoczko już był w mieście i pozbierał plotki.
— Jak stoją układy z Czartoryskimi? — spytała go niecierpliwie.
— Wczoraj nie doszły — odparł Tołoczko — a książe pił potem do rana ze swemi. Dziś Czartoryscy podadzą swe żądania.
— Nie wiesz jakie? — ciągnęła dalej.
— Wiem tylko, iż niepomiernie będą wymagające — rzekł Tołoczko. — Ponieważ na księcia hałas jest wielki, że siłą i gwałtem wszystko chce poczynać, więc Radziwiłł coś może ustąpi, aby dać dowód królowi, iż mu był posłusznym i zgody życzył, ale wszystkich warunków nie przyjmie.
Zbliżyła się do rotmistrza.
— Pamiętajcie przy każdej zręczności hetmanowi to wpajać, że warty do Trybunału dać nie powinien. Pomyśleli by ludzie, że jest sługą księcia wojewody. Nie chce dać Massalski, nie powinien dawać Sapieha.
Tołoczko się skłonił.
— Wczoraj, zdaje się dla wietrzenia tu przyjeżdżał Wojniłłowicz, chcąc wyrozumieć hetmana, ale pono mowy nawet o tem nie było.
Książe jest ostrożny.
Rozśmiała się żona i ramionami poruszyła.
— A! gdyby nad nim nie czuwano — rzekła — co chwila by nam figle płatał. Dobry jest i łagodny do zbytku, a tego nieznośnego wojewodę weneruje choć on sobie drwi z niego.
— Mój rotmistrzu — dokończyła śpiesząc się hetmanowa — biegnij proszę, abyśmy wiedzieli jak stoją układy.
Tołoczko nizko się skłonił i zniknął.
Przyczyna, dla której pani hetmanowa tak się na pokoje spieszyła było, iż się pożądanego bardzo gościa spodziewała. Płocha i zalotna, a od dzieciństwa nawykła co najmniej jedną jakąś miłostką zabawiać się, hetmanowa nie miała serca, nie kochała męża, nikogo z tych, którym zawracała głowy, ale sama głową i fantazją roznamiętniała się czasami. Naówczas potrzeba było cudu, ażeby się nie naraziła na złe języki, na zazdrość męża, na potwarze i tysiączne nieprzyjemności.
Wszystko to gotowa była znieść, byle postawić na swojem i tego kogo zamierzyła mieć u stóp swoich, zmusić do zdania się na łaskę. Serce w tem najmniej miało udziału, ale miłość własna nabawiała ją szałem niemal, gdy spotykała trudności.
Płoche te miłostki, które zwykle nie trwały długo, nie wyprowadzały jej nigdy z tego świata arystokratycznego, w którym żyła. Ci ulubieńcy, którymi się chlubiła, należeli wszyscy do największych rodzin, do najwytworniejszego świata, do młodych gwiazd dworu i stolicy. Byli to zwykle ci ulubieńcy mody, którymi zajmowali się wszyscy, o których serca dobijały się wszystkie piękne panie. Pokonanie trudności, odebranie rywalce, grało tu także wielką rolę.
Do tych najświetniejszych zjawisk owego czasu należał głośny już z miłostek wysoko sięgających, siostrzeniec Czartoryskich, stolnik litewski Poniatowski. Wracał on właśnie z Petersburga i znajdował się w Wilnie.
Oczy wszystkich kobiet zwracały się ku niemu. Piękny, miły, dowcipny, francuz wychowaniem, sukcesami w sercach niewieścich słynął już od Paryża począwszy do północnej stolicy. Wróżono mu wielką i świetną przyszłość.
Opiekowała się nim oprócz wujów, przywiązana do niego wielce ciotka hetmanowa Branicka — i co tylko z kanclerzem i Czartoryskiemi było w stosunkach.
Sapieżynie dosyć go było spotkać parę razy, aby wielkim płomieniem rozmiłować się w ślicznym młodzieńcu i zaprzysiądz, że go zdobyć musi. Szło jej o to tembardziej, że fama głosiła jakoby się kochał już w wojewodzinie Mścisławskiej Sapieżynie, siostrze młodego Branickiego starosty.
Z panią wojewodzicową, hetmanowa była w stosunkach najnieprzyjaźniejszych, nie nawidziła jej, nie cierpiała.
Wyrwać jej stolnika litewskiego było teraz najgłówniejszem zadaniem, dla którego gotową była wszystko poświęcić. Ku temu celowi zmierzało co tylko czyniła.
Stolnik dawniejszą mając znajomość z wojewodzicową, dotąd jeszcze zdawał się bardziej ku niej skłaniać, ale hetmanowa już umiała go podrażnić, przyciągnąć, zająć tak, iż zaczynał jej szukać i gonić za nią.
Wojewodzina pięknością nie mogła się mierzyć z rywalką, ale temperamentem, śmiałością, namiętnością ją przechodziła.
Na przeszkodzie hetmanowej było to, iż w kołach, w których się stolnik obracał, ona na pół była obcą. Ale kobiety niezbyt się pilnowały polityki mężów i rodziny i nie gardziły hołdami z nieprzyjacielskiego pochodzącemi obozu.
Dla spotkania się z stolnikiem, hetmanowa kilka wizyt oddała, nie zważając na to, iż je fałszywie tłumaczyć było można.
I teraz też spodziewała się u siebie osób, z któremi Sapieha stosunków unikał. Głosiła salon swój neutralnym, z którego wszelkie intrygi były wygnane, a wesołość i zabawa w nim królować miały.
Stolnik już raz przechodził się tu nieznacznie, a zastał takie przyjęcie, iż sama wdzięczność do powrotu go zmuszała.
Oczekiwano go z niecierpliwością na Antokolu. Tymczasem zajeżdżały powozy jedne po drugich, a ani młody Branicki starosta halicki, ani on się nie pokazali. Wieczorem zaś przyjmowała u siebie wojewodzicowa — i tam, tam stolnik niechybnie się musiał znajdować.
Hetmanowa zapomnieniem dotknięta do żywego, myślała teraz czy na wieczór do znienawidzonej rywalki pojedzie. Wzdrygała się na tę myśl, ale nigdzie prędzej i pewniej stolnika napotkać nie mogła, gdy tak bardzo widzieć go i mówić z nim potrzebowała. Z poddaniem się losowi swemu, postanowiła przezwyciężyć się, jechać, a potem pomścić okrutnie. Stolnika się wyrzec było dla niej tem, czem wyrzec się życia. Nim teraz żyła tylko!..
Panie, co ją tego ranka odwiedzały, mogły poznać po twarzy, wejrzeniu, głosie, że coś ją do najwyższego stopnia wzburzyło, lecz tyle mieć mogła powodów niepokojenia się! Nikt nie odgadł tajemnicy.
Dla stolnika Poniatowskiego, który całą swą młodość niemal spędził z cudzoziemcami, zagranicą, we Francji, Anglji, Dreźnie i Petersburgu, kraj własny był ciekawą i nową kartą. Słyszał o nim wiele, widział go bardzo mało.
Burzliwe to fundowanie Trybunału było dla niego pierwszem praktycznem studjum obyczajów i ludzi. Z niezmierną ciekawością jechał do Wilna, a że się tu spodziewano i lękano nawet walki i krwi przelewu, pani hetmanowa Branicka łapała wszystkich z Litwy do Białegostoku przybywających, dowiadując się, czy ukochanemu siostrzeńcowi się co nie stało.
Stolnik, jakkolwiek mocno zajęty tym dramatem, zdaje się, że nie miał najmniejszej ochoty grać w nim czynnej roli. Francuz strojem, szablą nie władał i w zajścia kontuszowe wdawać się nie myślał. Ale z młodzieńczą ciekawością patrzał na ten świat znany sobie tylko z opisów i tego co się czasem pokazywało w Wołczynie.
Nie dziw też, iż w dniu, w którym wszyscy podglądali i nasłuchiwali co się dzieje i transpiruje od księdza biskupa Krasińskiego, on ze starostą halickim objeżdżał piękne panie i domy, w których młodych spodziewali się twarzyczek.
Po drodze stolnik napomknął o Antokolu, ale starosta miał od siostry instrukcje: „Gdzie zechcesz, tylko nie wieź go do hetmanowej. Ta niepoczciwa zalotnica poprzysięgła mi go odebrać.“ Pomiędzy siostrą a bratem związek był jaknajczulszy, jaknajściślejszy. Wojewodzicowa ratowała go, gdy się zgrał w karty, on służył jej za posła do tych, z któremi potrzebowała, a nie mogła się zbliżyć. Rozkaz jej był dla starosty ważniejszym nad wszelkie inne względy.
— Na Antokol — podchwycił — zmiłuj się, wszak to za światem, a hetmanowa już dziś po tylu przebytych przygodach, nie może być tak ponętną, aby dla niej odbywać podróż. Uwolń mnie i siebie od Antokolu.
— Nie mogę, kochany starosto — odparł stolnik — winienem hetmanowi odwiedziny, które mi dziś wuj przypomniał, nie do niej jadę, ale do niego.
— Nie zastaniemy go — odparł Branicki.
— To właśnie pobudka, ażeby jechać teraz i wpisać mu się tylko, nie narażając na nudną z nim rozmowę.
Zamyślił się Branicki.
— Więc u hetmanowej nie będziemy — zapytał.
— Zapiszemy się u niej i u niego — powtórzył Poniatowski.
— Zdaje się, że nas nie zje! — rzekł śmiejąc się stolnik.
Godzina wizyty była spóźniona i dla tego już się przestała spodziewać hetmanowa upragnionego gościa, gdy powóz się przed ganek zatoczył. Hetmana nie było w domu, ale usłużny kamerdyner oświadczył głośno, iż księżna pani jest w domu i przyjmuje.
Branicki skrzywił się, pewien, że go spotka ostra od siostry wymówka, lecz nie było sposobu zapobieżenia. Weszli do salonu...
Potrzeba było widzieć uszczęśliwioną hetmanowę, która wybiegła na spotkanie stolnika, zaledwie spojrzała na starostę, pochwyciła Poniatowskiego i porzucając Branickiego samego, zdobycz uniosła z sobą do gabinetu.
Zły i kwaśny ciągnął za niemi Branicki.
— Cóż to za szczęście — szczebiotała paląc go oczyma księżna — iż pan stolnik raczyłeś nas sobie przypomnieć. Doprawdy! nie wiem jak mu dziękować... i gdzie ten dzień zapisać.
— Ja wiem, że go na wdzięcznem sercu zapiszę — odparł Poniatowski. — Jestem tak nieświadomy obyczaju, godzin, iż nie śmiałem pochlebić sobie, abym miał szczęście zastać panią hetmanowę. Sprzeczałem się o to ze starostą.
— Który utrzymywał, że mnie niema? nieprawdaż — śmiejąc się złośliwie, zawołała księżna. — Ale co innego u pani wojewodzicowej, która jest przesycona towarzystwem i może sobie pozwolić nie przyjmować, gdy ją kto odwiedzić raczy. Ja jestem tak spragniona żyjąc na pustyni...
— Pustyni! — podchwycił starosta — ale sąsiedztwo liczne mają państwo i bardzo dystyngowane.
Na tę uwagę nie odpowiedziała hetmanowa, zalotnym uśmiechem wabiąc Poniatowskiego, któremu żywo coś szeptać zaczęła.
Stolnik też się zapomniał. Oboje wdawszy się w cichą, poufną rozmowę, oddalili się od niego i pozostawili go w pustym salonie na pokucie.
Musiał więc starosta przypatrywać się ogromnemu portretowi Lwa Sapiehy, w karmazynowej delji stojącego u stołu, na którym leżał przywilej z przywiesistą pieczęcią.
Mało go to bawić musiało, gdyż odchrząkiwał ciągle, dając znać o sobie, nie mogąc jednak odwrócić uwagi towarzysza ani pięknej hetmanowej.
Ulitowała się wkońcu nad nim księżna i zwróciła ku niemu.
— Przebaczysz mi, panie starosto — rzekła — że sobie przywłaszczam gościa, którego widuję tak rzadko, a wy go macie codziennie. Mieliśmy ważną sprawę, bo ja się, wyznaję otwarcie, mięszam do polityki i intryguję okrutnie.
Branicki nie mógł się powstrzymać od złośliwego żartu, którym chciał za lekceważenie zapłacić.
— Za kim-że i dla kogo, pani hetmanowa może intrygować — zawołał — bo pan hetman spodziewam się starczy sam sobie, a Brühla niema w Wilnie.
Zarumieniła się od gniewu hetmanowa.
— Odgadłeś pan — odparła dumnie — mam w istocie polecenie ministra, aby poruszyć do zgody i intryguję z całych sił za nią.
— A ja jestem za wojną — rzekł Branicki — bo moje powołanie żołnierskie, a wszystkim nam tu tak się sprzykrzyło wojować słowami, że radzibyśmy, aby raz szable rozstrzygały.
— Wracaj pan do Austrji — zawołała księżna — gdzie pierwsze zbierałeś laury.
Stolnik widząc, że obrót rozmowy mógł być niebezpieczny, pospieszył wmięszać się do niej.
— Ja z panią hetmanową głosuję za pokojem i gotówem wpisać się do jej pomocników.
Księżna usiłowała powstrzymać swych gości, lecz starosta dobył zegarka i nielitościwie przypominał znowu godzinę.
— Moja siostra czeka na nas — rzekł — wiedząc, iż tem wspomnieniem dokuczy księżnie, bo był we wszystko wtajemniczony.
— Nie śmiem zatrzymywać panów — odparła hetmanowa — tembardziej, że ich jeszcze dziś spodziewam się widzieć, wybieram się wieczorem do księżnej wojewodzicowej, za którą mi tęskno, tak dawno jej nie widziałam.
Wypłaciwszy się tak staroście, hetmanowa pożegnała gości, a stolnik ucałowawszy białą jej rączkę, rozmarzony siadł do powozu z Branickim.
— Zestarzała bardzo! — odezwał się starosta szydersko, odjeżdżając od ganku. — Nic dziwnego, prowadzi życie bardzo pracowite. Hetmani za męża, mówią, że zastępuje w Warszawie młodego Brühla, w Wysokiem gospodaruje, w Wilnie zasiada w Trybunale, sejmikuje w Wyłkowysku i Słonimie.
Stolnik się uśmiechnął słuchając.
— Ja znajduję, że wygląda na wdowę bardzo młodo — odezwał się. — Praca ją widać nie męczy, bo szczęśliwie jest obdarzoną.
— Nie chwal jej tylko przed moją siostrą, bo choć obiedwie Sapieżyne, zdaję mi się, że nie bardzo się kochają.
Stolnik i sam się tego domyślać musiał.
Zwrócili rozmowę i drogę, gdyż zamiast wojewodzicową odwiedzić, Poniatowski zażądał wrócić do księcia kanclerza, a starosta musiał się zgodzić na to. Sam jednak nie wstąpił do niego i wysadziwszy tu stolnika, pojechał do siostry.
U księcia kanclerza choć na pozór spokój panował, ciche szepty i rozmowy obracały się wszystkie około toczących układów. Oczekiwano ztamtąd wiadomości, która nie nadchodziła. Dziwił się temu książe kanclerz, który znał Radziwiłła i sądził, że odrazu warunki zgody przeczytawszy, zerwie traktowanie o nią.
Były one daleko sięgające i obrachowane na to, ażeby odstręczały. Musiano je wszakże wziąść na uwagę, gdy nie wracali ani ci co z niemi pojechali, ani one.
— Słabszym więc jest książe wojewoda — rzekł — aniżeliśmy go sobie wyobrażali, jeżeli nasze kondycje przyjmuje. Ale co zrobimy, jeżeli się zgodzi na nie? Nie będziemy mieli czem się przed Puczkowem pochwalić.
— Tak — odparł wojewoda — ale zapominacie, że to są nasze warunki, niekoniecznie wszystkie...
Znajdą się dodatkowe.
Księciu kanclerzowi zaczynało być markotno. Chociaż pełnomocnicy jego mieli instrukcje jeszcze i wiedzieli o co chodziło, lękał się, aby nie zrobić fałszywego kroku. Niepokój taki nim owładnął, że spojrzawszy na siostrzeńca, powziął myśl wysłania go do Krasińskiego. Nim jednak usta otworzył, karetka wioząca jednego z pełnomocników stanęła przed domem i on wszedł do pokoju.
Książe zwykle poważny bardzo i panujący nad sobą, tym razem podszedł kilka kroków i z oznaką zniecierpliwienia zawołał po francuzku:
— Ale cóżeście mogli robić tak długo? Chybaście mnie nie zrozumieli? Warunków moich juścić przyjąć nie mogą i przyjaciół swych poświęcić, pocóż było daremnie dyskutować. Posłałem je im, nie żebym się spodziewał przyjęcia, ale dla tego tylko aby były odrzucone.
— Tak — odparł młody starosta, który okazywał po sobie jak był nie rad z obrotu rzeczy. — Tak, myśmy rachowali na to, że nie przyjmą naszych postulatów, a oni wzięli ich pod rozwagę i jeżeli się nie mylę, zgodzą się na wszystko.
Kanclerz, aż wykrzyknął oburzony.
— Ale to zdrada, wpadliśmy w łapkę. Waćpan wiesz, panie starosto, jaki był plan mój, zerwać, pokazać przed Puczkowem, że tu ich przemoc wszystkiem włada i że my pomocy Cesarzowej potrzebujemy. To być nie może aby przyjęli.
— Owszem, bardzo być może. Chcą tylko w spisaniu układów położyć, że się sakryfikują dla spokoju publicznego, że składają broń przed groźbą wojny.
Rzucił się kanclerz i wojewoda.
— To nie może być — zawołał — żądamy od nich zbyt wielkich ofiar. Sejmik kowieński pacifice się zakończył wyborem Bohusza i Łopacińskiego, a my go za niedoszły mieć chcemy. Na słonimskim obrano księcia Hieronima, który był designatur na marszałka trybunalskiego przez nich. Nie może książe brata obrazić.
— I jam tak sądził — odparł przybyły — a jednak wzięto na deliberację... i widzę, przeczuwam, że gotowi są do zgody.
Czartoryscy spojrzeli po sobie. Kanclerz wstał z krzesła, na które tylko co się rzucił.
— Ha! jeżeli im tego mało — odezwał się — wymyślimy im coś takiego na co się bez zupełnego zaparcia zgodzić nie będą mogli. Nie kończcie w żadnym razie, dawajcie do zrozumienia, iż mogą być dodatkowe żądania uzupełniające. Nie chcę zgody i nawet takiego kulawego pokoju z niemi. Nie mogę paktyzować z warchołami.
— Jakże wam szło? — wtrącił wojewoda.
— Zbyt dobrze jak się okazuje — rzekł starosta. — Książe sam nie występuje, ale skryty gdzieś słucha i wszystkiem kieruje.
— To się rozumie! — szepnął Czartoryski. — Im ta zgoda potrzebna, czyni ich wspaniałomyślnymi... mnie ona szkodliwa, bo się okaże, iż malowałem tego djabła czarniejszym, niż jest w istocie.
— Wiedzą, żeś pojechał do mnie? — zapytał w końcu.
— Mogą się domyślać, chociażem inny wynalazł pretekst — odparł starosta.
— Powracaj że. Jeżeli będą skłonni do zgody, przywoź mi spisane jej warunki. Potrzeba tam coś wtrącić takiego, aby się wszystko rozbiło. Rozumiesz mnie.
Drzwi się zaledwie zamknęły za starostą, gdy Czartoryscy pocichu z sobą żywo zaczęli coś roztrząsać. Stolnik pozostawiony na stronie, przypatrywał się atlasowi, który leżał na stronie rozłożony.
— Lękam się, ażeby mnie nie dosyć zrozumiano. Sprowadziłem pułkownika, aby mu pokazać anarchję naszą, a pokażę mu zgodę i sam sobie kłam zadam!!
— Nie rozgrzewaj się tak — wtrącił wojewoda — ugoda nie podpisana. Łatwo ją uczynić niemożebną.
— Ale chyba pokoju chcą a tout prix! — zawołał kanclerz — kiedy nawet księcia Hieronima, przyszłego swojego marszałka, chcą mi poświęcić.
— Jeszcze go nie zarżnęli — rozśmiał się wojewoda — czekajmy.
— Lękam się przyjaciół więcej jeszcze, niż wrogów — odparł kanclerz — gotowi mi się przysłużyć taką zgodą, która cały mój plan zrujnuje.
I książe chodził po pokoju niespokojny taki, popijał wodę, zamyślał się, zżymał, patrzył na zegarek, iż żal go było bratu.
Zamiast się tak niepokoić, proszę cię — odezwał się — poślij lepiej kogo z kartką do nich, aby na żaden sposób do zgody nie zbliżali się, niech plączą, niech nas bodaj skompromitują, ale niech nas nie wiążą.
Nawzajem książęta się uspakajać zaczęli i doszli do tego, że przecież nic złego się stać nie może.
Stronnictwo Radziwiłłowskie z porywczością swą, butą, ostentacją potęgi i popularności, uchodziło w kraju za daleko mniej zręczne i w polityce nie mogące się mierzyć ze stronnictwem Familji. Wszystko to byli w opinji ogółu ludzie zacofani, wieku przeszłego i przepowiadano im klęskę.
Z tem wszystkiem w traktowaniu o zgodę, niewiadomo kto był doradcą księcia wojewody, ale mu dał radę, która choć chwilowo pomięszała wszystkie osnute plany przeciwnego obozu.
Doradzono księciu pomawianemu o gwałty, najazdy, o przemoc wywieraną na wszystkich co mu posłusznymi być nie chcieli, ażeby tym razem powolnym się okazał, posłusznym życzeniom króla, gotowym do ustępstwa.
Czartoryscy się tego tak mało spodziewali, iż z początku sami nie wiedzieli co począć. Zgoda nie była w ich programie już gotowym.
Chciano doprowadzić do tego wojewodę, aby zawichrzył, dopuścił się gwałtu i usprawiedliwić manifest, który prowadził do konfederacji.
Ta, gdyby raz przyszła do skutku, Czartoryscy by w niej mieli broń przeciwko Radziwiłłowi, zarówno i królowi.
Gdy dnia naznaczonego, pełnomocnicy księcia kanclerza przybyli do biskupa, ciekawość warunków podbudzona była do najwyższego stopnia. Cisnęli się ciekawi, aby posłyszeć kondycje.
Odczytanie ich powitano milczeniem. Wymagania były niemal upokarzające.
Żądali Czartoryscy, aby sejmik kowieński, który zszedł zupełnie spokojnie, a obrano na nim bez kontradykcji Bohusza i Łopacińskiego ogłoszony został pro vacanti. Powtóre, aby sejmik słonimski, gdzie wybrano księcia podkomorzego litewskiego Hieronima Radziwiłła, jawnego i jedynego kandydata do laski marszałkowskiej, przeciw któremu Czartoryscy nie stawili nikogo, również pro vacanti został ogłoszony.
Tych dwu punktów, a szczególniej ostatniego, zdawało się Czartoryskim dosyć, aby zerwać układy, nie przypuszczali, aby pro honore domus nie ujął się wojewoda i nie uparł przy słonimskim.
Tymczasem rzecz była przewidziana i pełnomocnicy księcia prosili, aby to wziąść mogli ad deliberandum. Jeden z nich pojechał zaraz do kardynalji, obiecując powrócić wkrótce. Biskup Krasiński, który słuchał czytania desperując, wielce się zdziwił, ale duch w niego wstąpił.
Obawiał się nagłego zerwania.
Począł tylko posłanym przez kanclerza czynić wymówki, że z tak nadzwyczaj uciążliwemi występowali kondycjami.
Kardynalja nie była zbyt odległą, wymknął się i pojechał sam błagać wojewodę, aby miał wyrozumiałość i cierpliwość, dwie cnoty, na które mu się najtrudniej zdobyć było.
Księcia zastał przy śniadaniu, w humorze doskonałym, śmiejącego się i opowiadającego niebywałe dzieje.
Obok niego gromadka doradców roztrząsała sejmikowe sprawy kowieńskie i słonimskie. Dziwnie to wyglądało, iż właśnie te sejmiki, za niedoszłe mieć chciano, na których spokojnie, bez sprzeciwienia się żadnego, posłów jednozgodnie obrano.
Biskup zaklinał wojewodę, aby dla spokoju, propter bonum pacis, wspaniałomyślnie, dając przykład obywatelskiego heroizmu, przyjął te nietrafne warunki.
Ucierano się na wpół serjo, pół żartem, jak gdyby to wszystko było jakąś igraszką tylko. Wojewoda w końcu kielich sobie nalać kazał i wychylił duszkiem zdrowie medjatora, oświadczając, że się zdaje na niego i honor mu swój powierza, gotów nawet na ofiarę brata.
Krasiński z tem, nie czekając już aby odmienny wiatr nie zawiał, popędził do domu.
Tymczasem pełnomocnicy kanclerza pojechali do niego, i przywieźli wiadomą instrukcję, niewiedząc jak ją spełnić potrafią.
Nadjechał biskup Krasiński, i przemawiając do posłów kanclerza, zaklinał ich, aby ze swej strony okazali równą powolność, jakiej dał dowód książe wojewoda, który pomimo tak dla niego obciążających kondycji, gotów w ostatku oba sejmiki ogłosić za niedoszłe.
Umocowani wysłuchawszy tego tak dla nich niespodziewanego zakończenia, zmięszali się mocno, potrzeba było o tem donieść księciu kanclerzowi, który ostatecznie miał rozstrzygnąć i t. p.
— Ale ja nie widzę aby tu co było do rozstrzygania — zawołał biskup. — Podane zostały warunki, i mimo, że ograniczają stronę przeciwną, przyjęła je. Rzecz jest zatem skończona. Idzie o spisanie jej tylko.
Posłowie uparcie się odwoływali do kanclerza. Biskup obawiając się, aby mu nie uszli, aby się przez to koniec nie odroczył, ofiarował się jechać sam.
Wszystko tedy zdawało się iść nadzwyczaj pomyślnie, chociaż bardzo posępne twarze pełnomocników, były złą wróżbą. Krasiński jak piorun wpadł do księcia kanclerza, z radością na twarzy, zwiastując mu nowinę pomyślną, że kondycje jego przyjęte zostały.
Spodziewał się, jeżeli nie podziękowania i wdzięczności, to przynajmniej, zaspokojenia. Zdumiał się niezmiernie, gdy książe kanclerz odparł:
Bardzo się cieszę, że raz w życiu wojewoda trochę zdrowego okazał rozsądku, ależ to nie wszystkie są kondycje moje.
Z kolei biskup pobladł zdziwiony.
— Więcej nam nie przedstawiono!!
— Ja nie mogę nie zabezpieczywszy się, wyrzec tego, co mi zapewnia spokój i należny położeniu memu wpływ na wymiar sprawiedliwości.
To mówiąc, książe od niechcenia sięgnął po papier zapisany świeżo własną jego ręką.
— Chciej mnie posłuchać, księże biskupie. Dwa te warunki za preliminarja tylko uważać się mogą. Sejmiki wołkowyski i grodzieński, gdzie do poselstwa szli przyjaciele domu naszego, zostały przemocą, siłą, szablami, strachem zerwane i rozpędzone. Nie mogę na to dozwolić i żądam aby moi posłowie się utrzymali. Jest to warunek, sine qua non.
Na twarzy pośrednika malowało się zwątpienie.
— Za pozwoleniem, mości książe, ale ze swej strony jakież uczynisz wojewodzie ustępstwo?
— Ja? — odparł Czartoryski — zdaje mi się, że czynię największe nie ogłaszając go urbi et orbi tym czem jest, to jest gwałtownikiem, zbójem, opressorem swobód naszych i ludzi. Że go nie pozywam przed sąd świata jako godnego banicji.
Kanclerz unosił się tak mówiąc, że biskup na wystąpienie to, odpowiedzieć nie umiał.
— Z mojej strony — dodał książe — ustępstwo jest ogromne, gdy się kontentuję takim składem Trybunału, ażeby w nim paritas głosów była, połowa moich, a połowa jego, co mi sprawiedliwość zabezpieczy.
Przyjmijcie te warunki, gotówem ustąpić i milczeć, aby królowi może ostatnich chwil nie zatruwać, jeżeli Radziwiłł je odrzuci, zaniesiemy do akt manifest, w którym go oszczędzać nie będziemy.
Długi czas po tych słowach biskup, który zrazu stracił odwagę i otuchę traktowania, na nowo począł zaklinać, przekonywać, tłumaczyć, chcąc kanclerza skłonić do tego aby złagodniał.
Wszystko było próżnem i im natarczywiej nastawał biskup, tem się gwałtowniej rzucał Czartoryski. Nie było sposobu na nim nic wymódz.
Ponieważ przy całej tej rozmowie Fleminga nie było, Krasiński cokolwiek na niego rachując, wymknął się, aby go szukać.
Znalazł go zamkniętym w domu i zajętym czytaniem listów, które właśnie nadeszły z Warszawy.
Ledwie nie ledwie po długiem traktowaniu wpuszczono Krasińskiego, ale Fleming mu kwaśno oznajmił, że wszystko zdał na kanclerza, i że się do niczego nie mięsza.
Nie dał się tem odstraszyć, dając dowody istotnego poświęcenia się biskup i począł wmawiać we Fleminga, aby się przyczynił pośrednictwem swem do układów, które mogły spokój, tak wszystkim potrzebny, zapewnić.
Był to głos wołającego na puszczy. Fleming, który kilka razy wdaniem się swoim niezręcznem zniecierpliwił kanclerza, a teraz mu dał słowo, iż się do niczego mięszać nie będzie, odpowiadał na wszystkie argumenta.
— Nie mogę! nie mogę.
Straciwszy wiele czasu napróżno, wprost ztąd udał się biskup do wojewody, przygotowany z góry do tego, iż po uczynionych ustępstwach znajdzie tu oburzenie, gniew i wymówki tylko za to, że do próżnego upokorzenia prowadził.
Po drodze spotkał Wojniłłowicza, wysłanego aby dostał języka.
Ten zasłyszawszy zaledwie na co się zanosiło, zakrzyknął i wyprzedzając Krasińskiego, poleciał do kardynalji.
Znękany, bezsilny, zachrypły przybył za nim w kilka minut do sali w której książe wojewoda teraz jadł znowu, ale był tu już obiad, który miał się zakończyć, bo podawano pieczyste.
Słudzy z półmiskami szli, czekając, aż je roznosić będą mogli, bo w tej chwili przybycie Wojniłłowicza, który w krótkich słowach oznajmił z czem wystąpili Czartoryscy, wywołał taką wrzawę, rozruch, roznamiętnienie we wszystkich, iż nikt o jedzeniu nie myślał.
Książe z okrutnem przekleństwem, uderzywszy pięścią o stół, poprzysiągł, iż więcej na włos jeden nie ustąpi. Przyjaciele jego odgrażali się, że na szablach przeciwników rozniosą.
Tumult, wrzawa, krzyki dochodziły do szału. Niektórzy porwali się od stołu, gromadzili w kupki, mając jeszcze serwety pod brodą, i pięści ogromne podnosili do góry. Zabierano głosy aby łajać i grozić, książe cały czerwony pił, kazał nalewać, zżymał się i wołał coś niezrozumiałego, kończąc jednem.
— Kamień na kamieniu nie zostanie!
O zgodzie, o komplanacji, o traktowaniu jakiemś mowy nawet być nie mogło. Biskup stanął zmięszany, aby być świadkiem tego wybuchu, którego uśmierzyć żadna siła nie mogła.
Słudzy z półmiskami musieli odejść do kuchni, nikt nie myślał kończyć obiadu, ale za to wino pokutowało, bo je nalewano, rozlewano i wypijano z jakąś wściekłością, jakby gniew żarem swym wywołał nienasycone pragnienie.
Głowy już wprzódy podchmielone, teraz całkiem się pozamraczały. Młodzież odgrażała się do wojsk iść na Snipiszki i gotować je do boju.
Najdziwniejszym sposobem Sapieha hetman, który był tu przyszedł na chwilę, został przez wojewodę pochwycony, wyściskany i posadzony przy sobie, jako brat najukochańszy.
Napróżno mu się chciał wyrwać.
— Daj pokój, panie kochanku — mówił całując go — ja cię znam, ty się żony boisz, ale ty ją powinieneś trzymać ostro, bo to baba chytra jak wąż. Ona trzyma z Czartoryskimi, i w błoto cię wciągnie. Zostań ze mną.
Hetman tak się zląkł głośnych wynurzeń o żonie, że aby ich uniknąć wolał zostać przy wojewodzie.
Pić on pił, jak naówczas wszyscy, ale głowę miał słabą i zaraz w początku obiadu sobie dobrze podchmielił. Raz poczuwszy, iż mu zaszumiało, bez pamięci wypróżniał kieliszki starego wina, i coraz się więcej dla brata wojewody rozczulił. Niewiele zważano na niego, ale gdyby go słuchano, wnosić by wszyscy mogli, że ciałem i duszą do Radziwiłłowskiego obozu należy.
W istocie postanowionem było, żeby się trzymał neutralnie.
Dla wielu jego przytomność tutaj znaczyła, że warta honorowa dla Trybunału była zapewnioną, a hetman wcale jej dać nie myślał. Szło mu o to jak się od tego uwolnić.
Wszystkie te jednak na cichej naradzie z żoną uczynione postanowienia, wino węgierskie z sobą uniosło. Hetman był tak przejęty, iż sam gotów był z szablą na nieprzyjaciół brata.
Wrzawa nie rychło się ukołysać dała. Biskupowi podano krzesło, posadzono go, sprobował jeszcze przemawiać za pokojem, ale go wnet zakrzyczano, że Czartoryscy drwią sobie, domagając się takiego upokorzenia, jakiegoby nietylko Radziwiłł, ale najostateczniejszy szlachciura z ujmą honoru nie dopuścił.
Co tam się wysypało i wylało na Familję, jak ją z błotem mięszano, a za nieprzyjaciół ogłoszono, wśród szczęku i brzęku talerzy i kielichów opisać trudno. Kilka razy zaczynał coś biskup, niedano mu dokończyć, i widząc wreszcie, że więcej swą przytomnością drażni tu umysły, niż łagodzi wzburzenie, dobrawszy chwilę gdy na niego nie zważano, wymknął się do domu.
Nie zastał już tu nikogo, bo też nic nie miał do czynienia. Pod szczęśliwą wróżbą rozpoczęte układy zwiększyły tylko rozdrażnienie, dowiodły, że pacyfikacja była zupełnem niepodobieństwem.
Odpoczywającego smutnie nawiedził kasztelan Brzostowski, który zrana robił co mógł aby mu być pomocą, i dopiero gdy się wszystko rozchwiało, plac opuścił.
— Nie mamy tu już nic do czynienia — odezwał się siadając przy nim.
Nie miałem nigdy nadziei, aby istotne przejednanie nastąpić mogło, dziś się przekonywam, że to inaczej jak katastrofą jakąś zakończyć się nie może.
— Nie ludzie tu występują przeciwko sobie, ale siły jakieś tajemnicze, któremi fatalność włada.
— Nie zapominaj o Bogu, panie kasztelanie — odparł biskup. — Nie fatalność, ale wyroki Jego spełniają się na nas.
— Nam już nic do czynienia nie pozostało — dodał Brzostowski.
— Przepraszam was — przerwał biskup — dziś mamy sobotę. Niedziela cała nam pozostała, abyśmy probowali spełnić nasz obowiązek, choć nie mamy wiary w to, abyśmy mu podołali.
Brzostowski się skłonił i dodał.
— Admiruję.
— Bądź co bądź potrzeba na stanowisku dotrwać do ostatka. Żołnierz nie schodzi z placu choć niema już nadziei zwycięztwa.
Z obiadu Radziwiłłowskiego podchmieleni goście rozchodząc się po mieście roznieśli wprędce wiadomość, iż wszelkie usiłowania pojednania o opór i nadzwyczajne wymagania kanclerza się rozbiły. Znający Radziwiłła wiedzieli, że raz doprowadzony do ostateczności, miary w niczem znać nie będzie. Ludzie też jego z umiarkowania nie słynęli. Popłoch straszliwy poszedł po mieście. Wiele osób przelękłych pakować się i wyjeżdżać natychmiast postanowiło.
W obozie też przeciwnym u Massalskich panowało nie mniejsze rozdrażnienie i niepokój. Siły ich wcale sprostać nie mogły czterotysięcznemu wojsku nadwornemu wojewody, musieli się więc mieć na wielkiej baczności, aby się nie dać pochwycić i nie wywołać tumultu, któryby w bój się mógł przemienić.
Książe kanclerz, który się spodziewał poparcia od hetmana Massalskiego, znalazł tu tylko grzeczne tłumaczenie się, iż hetman wielki do tej sprawy wcale się mięszać nie chce czynnie, odmawia straży honorowej Radziwiłłowi, ale w niczem więcej nie może pójść za żadną stroną. Zapewniał tylko o swej neutralności. Tak samo tłumaczyli się inni, a niektórzy dodawali, że Czartoryscy pewni będąc poparcia przez wojska Imperatorowej, której pułkownik już się znajdował w Wilnie, nie mogli się łączyć z obcą potencją przeciwko swoim.
Można sobie wyobrazić, jak namiętna pani hetmanowa, która czynną odegrać chciała rolę w tem zajściu, nie występując na widownię, spędziła chwile te rozstrzygające, poruszona i niespokojna. Tołoczko musiał jej służyć ciągle, biegać, jeździć, zwozić wiadomości i spełniać poselstwa.
Miała oprócz niego agentów swoich w robronach, ale rotmistrz był ze wszystkich najczynniejszym.
U księżnej wojewodzicowej wieczorem, przyjęta została nadzwyczaj uprzejmie, ale gospodyni, jej brat i kilka zamówionych osób, tak ją otaczali ciągle, zabawiali rozmową, nie dali odetchnąć, że to, po co tu przybyła głównie, widzenie się i poufna rozmowa ze stolnikiem, w oczach rywalki, zupełnie było chybione. Ani Poniatowski do niej, ani ona do Poniatowskiego przybliżyć się nie mogła. Znalazł się zawsze ktoś na drodze, który przeszkadzał zagadał, odciągał.
Rozpaczliwie rzucała się coraz zuchwalej hetmanowa, ale wojewodzicowa tak pilnowała, iż czujności jej nie było można w błąd wprowadzić. Bawiła tu do bardzo późna, ciągle się spodziewając pochwycić stolnika i odjechała w końcu wściekła na gospodynię, poprzysięgając, że jej tego nie daruje.
Starosta halicki zastępujący tu gospodarza, przeprowadził ją do karety, grzeczny, złośliwy i szyderski. W pałacu u siebie znalazła Tołoczkę, który na nią oczekiwał i siadłszy przy stoliku w salonie, usnął snem tak twardym ze znużenia, iż hetmanowa przyjechała, przeszła mimo niego, miała czas zrzucić rogówkę i wrócić do salonu, a Tołoczko spał jeszcze i zbudzić go musiała.
— Zmiłuj się rotmistrzu, co się dzieje, jestem niespokojna o męża. Nie wiem co się stanie z Trybunałem, kto tu zwycięży? Mąż mój gotów temu wiecznie napiłemu bratu dopomagać i nas wciągnąć w ten los, który go czeka. Myśmy się powinni trzymać na boku i pozostać spektatorami. Mój mąż jak pojechał do miasta, tak ani wiedzieć o nim.
— Książe udał się ztąd wprost do Kardynalji — rzekł rotmistrz Buńczuczny. Książe Radziwiłł już się zaczynał tem obrażać, że go zaniedbał. Musiał pojechać.
— Ja to wiem, ale musiał być potem u Massalskiego hetmana, dla porozumienia się z nim, bo my w obu obozach powinniśmy mieć stosunki.
— Wiedziałem też ja o tem — odparł Tołoczko — i dla tego opóźniwszy się, szukałem go u Massalskiego i nie znalazłem. Musiałem więc do kardynalji i tam księcia trafiłem, ale byli właśnie przy śniadaniu.
— A! przy śniadaniu! — zawołała hetmanowa. — No! to już nie masz mi co więcej mówić, upoili go, został do obiadu, przy obiedzie poprawili jeszcze i już go się teraz spodziewać takim, że pójdzie wprost do łóżka, a mówić z nim nie będzie można.
— Mościa księżno — przerwał Tołoczko — nie trzeba tych rzeczy brać tak tragicznie. Po kielichach co się robi, o tem można zapomnieć, a nawet się zaprzeć. Gdyby był trzeźwym, gorzejby było.
Hetmanowa zamilczała.
— Spodziewano się przez cały dzień, że układy jakiś owoc wydadzą — mówił dalej pan Buńczuczny — ale Czartoryscy sobie zażartowali z króla i jego posłów. Biskup Krasiński latał przez cały dzień. Wyrobił to na Radziwille, iż pierwsze warunki Czartoryskich przyjął, ale gdy się to stało, wzięli na kieł i chcieli, aby się książe sam zabił własną ręką. Więc zerwano traktowanie.
— I cóż, wojna? — podchwyciła księżna z wyrazem, w którym rozpoznać było trudno, czy była jej rada, czy przestraszona.
— Tołoczko ruszył ramionami.
— Gdzie zaś wojna! Książe ma dobrze wyćwiczonego żołnierza do czterech tysięcy, a oni pułkownika Puczkowa bez pułku i milicje dworskie po kilka dziesiątków ludzi. Biskup Massalski, który oficerów francuzów do formowania swego pułku sprowadził, na sztych go nie wystawi. Hetman Massalski wojska nie da, więc Radziwiłł górą.
Księżna ręce załamała.
— Toż dopiero w butę wzrośnie — zawołała.
— Czartoryscy gotują przeciwko niemu manifest straszny — mówił ciągle Tołoczko. — Trybunał się ufunduje, ale to dopiero początek, a kto zwycięży w końcu, ten się będzie mógł pochwalić.
— Myślicie, że Radziwiłł? — zapytała hetmanowa.
— Nie jestem prorokiem — rzekł rotmistrz — póki króla Augusta i Brühla, póty książe wojewoda na Litwie wyprawiał nam sceny i nikt go nie pohamuje, ale przy małej zmianie, gdy się wszyscy nieprzyjaciele tego królika do kupy zbiorą, a protekcji królewskiej nie stanie, nie chciałbym być w jego skórze.
Oczki księżnej zaśmiały się.
— Sam sobie winien — rzekła — dziwuję się, że Panu Bogu cześć oddaje, bo zresztą nikogo w świecie szanować nie chce, a i z Panem Bogiem za pan brat.
Tołoczko potem odebrał instrukcje na dzień następny, i gdy już dla późnej pory miał się żegnać, przystąpił do hetmanowej całując ją w rękę.
— Mam obietnicę pani — rzekł.
— A! wiem już! wpadła ci pono w oko Koiszewska strażnikówna, nieprawdaż?
— W oko to nie, ale w serce — westchnął Tołoczko — czuję, że od tego moje szczęście zawisło.
Błagające zwrócił na nią wejrzenie.
— Czekajże aż wrócimy do Wysokiego.
— Aleby pani hetmanowa mogła tu, przez łaskę swą, wcale o mnie nie czyniąc żadnej wzmianki, trochę zjednać sobie panią strażnikową, a pod pozorem że u niej dom weselszy, uczęszczany, dla panienki przyjemniejszy, mogłaby do siebie wziąść na czas jakiś pannę Anielę.
— A waćpan byś ją tu wygodniej niż u matki mógł widywać! — rozśmiała się hetmanowa. Bardzo to mądry plan, choć boję się, czy go matka nie odgadnie. Jakże ona patrzy na waćpana?
— Niewiem, nie powinnaby być przeciwną — mówił skromnie rotmistrz — mam sytuację niezłą, fortunkę szlachecką, ale nie zgorszą, imię poczciwe. Nie jestem pierwszej młodości, to pewna, alem nie tak znowu stary, aby śmieszno mi się żenić było.
Hetmanowa słuchała zdejmując rękawiczki.
— Zobaczymy co się da zrobić — odparła. — To waćpanu przyrzekam, że się postaram strażnikową pozyskać, ale nie przyjdzie to łatwo. Kobieta prosta bez wychowania, pełna staroświeckich przesądów.
Tołoczko raz jeszcze pocałował w rękę i już szedł do drzwi, gdy go zawróciła hetmanowa.
— Mówiąc z mężem moim — szepnęła — staraj się go nakłonić, ażeby pozostał neutralnym i z nikim się nie wiązał, a szczególniej z Radziwiłłem.
Na tem się skończyło, a było już po północy. Hetman odpoczywał dawno w objęciach Morfeusza.
Następny dzień zrana, zdawał się spokojniejszym, jak gdyby wszyscy już, pewni tego co czynić mieli, nie mając na myśli zmieniać nic, ani się targować, gotowali się tylko do odegrania roli, jaka im z losu wypadała.
Mianowicie Radziwiłł i jego obóz z pewną ostentacją, usiłował się okazać spokojnym, pewnym siebie i najmniejszej obawy nie mającym o dzień jutrzejszy. W obozie na Sznipiszkach, jeżeli co widać było, to chyba przygotowania do parady. Dobywano i czyszczono najlepsze zbroje, trzepano mundury, myto konie, wojsko sposobiło się do wystąpienia, ale jak na okaz tylko i paradę.
Dowódzcy przechodzili się flegmatycznie, wydając rozkazy, niektóre oddziały w mundurach odświętnych jechały do miasta, zaciągać warty u księcia. Przyjaciele Radziwiłłowscy unikali nawet rozmów o tem, co nazajutrz się odbywać miało, jakby o to najmniejszej nie mieli troski.
Książe w poszóstnej karecie, otoczony świetnym dworem, oddawał wizyty niektórym osobom, wcale nie zważając na to, iż go w wielu miejscach nie przyjmowano.
W ulicy się zjechawszy z biskupem Krasińskim, gdy ten zbliżył się ze swą karetką pod okno powozu książęcego i zagadnął o zgodzie, odparł śmiejąc się.
— Zgoda pojechała od nas, że jej nagonić nie mogliśmy, dajmy pokój pogoni, aż sama powróci. A uczyńcie mi ten zaszczyt żebyście u mnie dziś chlebem się przełamali. Będziemy mieli podgarle z dzika, któremu warto dać gęby.
I z tem go opuścił. Biskup pojechał smutny do kanclerza jeszcze, który go przeprosić kazał, iż przyjąć nie może.
Po mieście rozchodzić się zaczynała pogłoska, iż po nieszporach w kościele katedralnym, coś gotowano, jakąś przeciwko Radziwiłłowi manifestacją, na którą biskup Massalski zapraszał tajemniczo.
Tołoczko, który już zrana o tem odebrał wiadomość a przewidując, że hetmanowa, choć incognito, zechce się tam pewnie znajdować, pobiegł do niej z oznajmieniem.
Pomimo największego starania, aby dostać języka, co to się odbywać miało w kościele po nieszporach, nie mógł się nic dowiedzieć, oprócz, iż miała być manifestacja.
Zawczasu już gotowano się na nią tłumnie.
Księżna nim przybiegł Tołoczko, wiedziała że dzwoniono, ale nie wiedziała w jakim kościele.
— Ale cóż to ma być? — poczęła nastawać.
— Nikt nic nie wie, oprócz, że przeciwko Radziwiłłowi wystąpią.
— Juścić w katedrze jest jakiś kątek, gdzieby niepostrzeżonej można się dostać, aby widzieć i słyszeć własnemi uszami. Rób sobie waćpan co chcesz, a miejsce mi znaleźć powinieneś.
Tołoczko nieszczęśliwy musiał tedy natychmiast biedz do katedralnego kościoła i starać się o miejsce dla księżnej.
Nadchodziła pora obiadowa, a że to była Niedziela, zjazd na Trybunał bardzo znaczny, ciekawość rozbudzona, w kardynalji więc, gdzie się większość gości cisnęła, przysposabiano miejsce na parę set osób, wiedząc, że te natłokowi nie starczą.
Było to obyczajem książęcego domu, iż przyjmowano znajomych i nieznajomych, a wchodził tu komu się zamarzyło, proszony i nieproszony. W głównej sali przy księciu gromadzili się znaczniejsi, a dalej u szarego końca, goście ewangeliczni. Wszystkim nalewano zarówno, z tą jednak różnicą, że dla drugich stołów był tak zwany kapuśniaczek, kwaskowate wino węgierskie, które obfitością, dobroć zastępowało.
Nim zwyczajna obiadu uderzała godzina, pokoje były u księcia nabite ludźmi, a twarze tak wesołe, jakby najmniejszej o przebieg sprawy trybunalskiej wątpliwości nie było.
Książe Hieronim obchodził wszystkich i jedno prawie powtarzał.
— Hasło nasze jest, że dziś na nieszpory do katedry nikt z nas nie pójdzie!!
Wojniłłowicz, Rdułtowski, Rzewuski toż samo powtarzali. Sam panie kochanku niektórych ściskał i szeptał — Kto mnie kocha, od katedry wara!!
Zrana manifestu przeciwko księciu wymierzonemu tenoru nikt nie znał, przy obiedzie już kopię jego przyniesiono i sekretnie ją odczytywano, oburzając się przeciwko gwałtowności.
Ponieważ, w nim grożono Imperatorową, której pułkownik Puczkow miał zdać sprawę z gwałtów popełnionych przez Radziwiłła, radzili przyjaciele ażeby książe z memorjałem wyjaśniającym sytuację od siebie także wysłał do Petersburga.
Książe od rana aż do pierwszych libacij trzymał się z takiem umiarkowaniem i krwią zimną, jakby w sercu gniewu nie miał, chociaż kipiało w nim i po kielichach już się utrzymać nie mógł. Ale zagłuszono go i dalej u stołów, nikt nie słyszał ani łajania, ani pogróżek, które się tu aż do wieczora rosnąc i potęgując na dzień następny, burzą okrutną zapowiadały.
Przy ogromnym natłoku nie pobożnych, ale zaciekawionych zapowiedzią jakiegoś niebywałego skandalu — rozpoczęły się sobotnie w kościele katedralnym nieszpory.
Stara świątynia, której wieża jakoby z czasów pogańskich i świątyni Perkuna była pozostałością, nie tylko we wnętrzu przepełnioną była zawczasu, ale plac przed nią aż do zamku gęsto zajmowały tłumy. Stały tu powozy z pocztami dygnitarzy, czeladzi państwa i lud.
Do kościoła już nie wpuszczano. Tu obrócić się było trudno.
Tron biskupi na nowo odświeżony, obwieszony karmazynowemi aksamitnemi ścianami z fręzlą złotą, uderzał oczy naprzód, a obok niego na podwyższeniu znacznem przygotowane było siedzenie, wspaniałe krzesło, wprawdzie bez baldachymu, ale miejscem, które obok tronu zajmowało, odznaczające się.
Zagadką było kto je zajmie, dopóki z zakrystji w towarzystwie kanonika czyniącego mu honory, nie wyszedł mężczyzna w pełnym mundurze wojsk russkich cały orderami obwieszony. Poznano w nim pułkownika Puczkowa, którego Czartoryscy sprowadzili, aby był świadkiem tego co się tu działo.
W kościele pomimo ścisku uroczyste panowało milczenie.
Poniżej tronu i siedzenia pułkownika, na kilku stopniach w presbiterjum widać było liczny dosyć zbiór osób, ze strojów, elegancji, powierzchowności pańskiej, na dygnitarzy wyglądających.
Pomiędzy niemi lepiej oświadomieni pokazywali sobie Fleminga, słynnego naówczas z bogactw, Czartoryskich, ich adherentów, przyjaciół, pomocników, kilku cudzoziemców, i młodego, z Petersburga niedawno powróconego, stolnika Poniatowskiego.
Stał tu na widoku bardzo hetman Massalski, usiłujący sobie nadać powagę wielką, wysokiemu swemu dostojeństwu odpowiadającą. W twarzach tego zgromadzenia, które nie okazywało się wcale pobożnem i dosyć swobodnie prowadziło rozmowę, jakby w teatrze lub na balu, postrzegać się dawało pewne rozdrażnienie i niepokój. Oglądano się bojaźliwie niemal, szukając oczyma w tłumach twarzy znajomych. Bardzo mało kobiet w samej nawie kościelnej gdzieniegdzie rozsianych było, więcej ich widać na chórze i w kilku ciemnych lożach ponad bocznemi nawami. A że katedra ówczesna obfitowała w kapliczki różnemi czasy przybudowane, do których wnijścia tworzyły wgłębienia, w nich też stroje jaśniejsze kobiece, zdradzały, że się tu mieściły. Osobliwie naprzeciw i około tronu biskupiego ścisk osób dystyngowańszych był wielki, a ku drzwiom tu i owdzie widać było żołnierzy pułku Massalskich utrzymujących rodzaj straży i pilnujących porządku.
Sam biskup in pontificatibus przytomnym był nabożeństwu, a ci co go we fraku i przy szpadzie widywać byli przywykli, znajdowali, że nie umiał nosić infuły i kapa mu ciągle z niespokojnych ramion spadała. Ruchy też miał, na tym tronie biskupim, który majestatem pokoju zwykł być otoczony, zbyt żywe i gwałtowne, a oczy biegały po przytomnych i po kościele, wcale świętością miejsca i chwili nie namaszczone.
Ktoś właśnie uczynił złośliwą uwagę, że Jego Pasterska Mość we fraku się lepiej wydawał, niż w ornacie biskupim, i że pastorałem wywijał jakby nim bić, nie błogosławić się gotował.
Prawda, że pomimo tylu oczów zwróconych na siebie, nie umiał się powstrzymywać, i co moment albo którego z kleryków stojących przy tronie mustrował, albo rozkazy jakieś wydawał i cicho ale żywo sypał coś do ucha tych co koło niego się mieścili.
Stosunek też pasterza do duchowieństwa nie był zwykłym, nie okazywano mu należnego poszanowania, ale rodzaj lekceważenia i zbytniej poufałości.
Nabożeństwo zwyczajne miało się ku końcowi, niecierpliwa ciekawość przytomnych rosła, cisnęli się coraz natarczywiej ku tronowi biskupiemu. Milczenie po odśpiewaniu ostatniej modlitwy trwało krótko, biskup został i pastorałem uderzył o stopnie.
Podniósł głos i mówić począł, ale zrazu tak mało słychać go było, iż całych sił musiał dobyć, ażeby nawet bliżej stojący coś mogli zrozumieć.
Mowa była może przygotowaną, ale żywy temperament i chęć wyrazistego oświadczenia się przeciwko zamachom wojewody, nie dała mu się starać o retorykę.
Krzycząc więcej, niż mówiąc napadł księcia wojewodę, jako opressora praw wszelkich, mącącego spokój publiczny, który z wojskiem, z działami wtargnął do Wilna, aby gwałtownie fundować Trybunał. Niema na niego innego sposobu, tylko uniwersalne, jednozgodne przeciwko gwałtownikowi powstanie przez zawiązanie konfederacji.
Najwięksi przyjaciele biskupa nie mogli mu powinszować tego wystąpienia, w którem więcej było animozyi, gniewu, niż argumentów. Sam też ksiądz biskup czuł, że potrzebował poparcia i do tego dobrany był Narbutt, marszałek lidzki, który wbrew innym Narbuttom szedł sam z Massalskim przeciwko wojewodzie.
Narbutt był sejmikowym mówcą, którego nic nie kosztowało słów nagromadzić siła dźwięcznych, posypanych łaciną, tak jak ciasto się cukrem po wierzchu posypuje. Z tego więc samego tematu przeciwko opressyi wydeklamował orację, kończąc ją tylko śmielszem oddaniem się pod protekcję Imperatorowej.
Ostatnie słowa naturalnie wypowiedział zwróciwszy się do pułkownika, który nie wiedząc co zrobić z sobą, wąsa pokręcał.
Z gromadki, która bliżej tronu była, nasadzeni poczęli wołać o manifest, żądając aby go zaraz spisano, a że gotowy już był od dni trzech, sekretarz Fleminga przybliżywszy się do świecy, którą w pobliżu kleryk trzymał, donośnym głosem czytać począł.
W ogólnych wyrazach malował im smutny stan kraju, zostającego pod opressją, do której znoszenia cierpliwości się przebrało... Nie zbywało na komplemencie dla Króla J. M. i łaskawego jego pieczołowania (sic) nad dobrem publicznem, naostatek mówił manifest.
Po odczytaniu manifestu, głosy się słyszeć dały o podpisywanie go. Pierwsze tedy podpisy zaraz tamże w zakrystji położyli przewodniczący konfederacji, a tegoż wieczora, w nocy i nazajutrz kopje roznoszono po mieście, wożono po domach, zbierając podpisy, od których jednakże wielu się cofało.
Kościół, natychmiast po tej scenie dramatycznej, która się w nim odegrała, wypróżniać się zaczął, ale naprzód pańskie powozy i poczty pozabierały dostojników, których odjazdowi lud się przypatrywał ciekawie, potem dopiero mieszczanie i szlachta gromadami ku bramie zamkowej popłynęli. W tłumach tych słychać było rozprawianie, śmiechy, wykrzykiwania, z których trudno było wnieść za kim była większość, czy za wojewodą wileńskim, czy za księciem biskupem i Czartoryskiemi, których tu mało znano, gdy Radziwiłł ze złej i z dobrej strony dał się poznać i był przez jednego czczony, przez drugich nienawidzony.
Przez cały czas nieszporów i manifestacji, pani hetmanowa, której miejsce zapewnił Tołoczko i sam jej towarzyszył, przypatrywała się z górnej loży wprost całemu widowisku, gdyż miała miejsce naprzeciw tronu biskupiego, tak dobrze wybrane, iż jej wcale widać nie było, a ona doskonale ztąd przypatrywać się mogła i słuchać.
Tołoczko wymógł na niej, że z sobą do towarzystwa zaprosiła strażnikowę z córką. Ta odmówiła zrazu i nie chciała jechać, ale gdy hetmanowa na nią nastała, aby choć córce z nią zabrać się dozwoliła dla rozrywki, zezwoliła aby Aniela towarzyszyła księżnie Sapieżynie.
Rotmistrz nasz był tem uszczęśliwiony, bo mu nic nie przeszkadzało zbliżyć się do panny Anieli i po raz pierwszy dłuższą z nią rozmowę prowadzić. Hetmanowa była tak zatopiona cała w tem, co miała przed oczyma, iż na pannę wcale nie zwracała uwagi, Tołoczko więc bawił ją, naprzód jej tłumacząc i mianując osoby prywatne, potem wogóle o Wilnie i o pobycie w niem teraźniejszym zagadując.
Rotmistrz, chociaż ogłady francuskiej nie miał, nadto długo się obracał około panów, ażeby to na niego nie wpłynęło i nie odjęło mu nieco rubaszności żołnierskiej. A że grzeczny był, usłużny i około panny biegał, przyszło do tego, że się jej wydawał znośnym.
Zagadnął naprzód rotmistrz strażnikównę, jak się jej w Wilnie podobało i odebrał obojętną odpowiedź, że mało co wychodząc, mało też kogo widując, więcej się nudziła, niż poznała przyjemności.
— Naturalna to rzecz — odparł Buńczuczny — gdy szanowna pani strażnikowa, zajęta swym procesem mało się w świecie pokazuje, ale pani nie masz powodu zawsze być u jej boku, a księżna hetmanowa lubiąca towarzystwo z przyjemnością by ją w domu swym nietylko w odwiedzinach widywała, ale jako przyjaciółkę, przynajmniej na ten czas, gdy pani strażnikowa w Wilnie pozostaje, u boku swego mieć by sobie życzyła.
Panna Aniela, której pragnieniom nic więcej odpowiadać nie mogło, zarumieniła się mocno, nie wiedząc co odpowiedzieć, aż nareszcie szepnęła cicho.
— Odemnie to nie zależy i co się mnie tyczy, jabym z wielką przyjemnością księżnie się ofiarowała, ale...
— Niech-że mi pani da umocowanie abym ja się mógł starać o to, a ręczę, że się to wyrobi — odparł rotmistrz.
— Moja matka ma pewne uprzedzenia — mówiła Aniela.
— Ja to wszystko mniej więcej wiem, ale są środki, z pomocą których da się pani strażnikowa skłonić. Nie godzi się, aby panią zamykano w domu, w którym mało kto oprócz prawników bywa, gdy przyjaźń księżnej świat jej otwiera.
— Pan rotmistrz zrozumiesz to — odezwała się panna Aniela, że ja nie mogę być czynną, ani się wyrywać od matki, ani okazywać, że się nudzę, choćbym w istocie się nie bawiła.
— Bądź pani spokojną — rzekł Tołoczko, uszczęśliwiony tem, że mu się powiodło panny pozwolenie otrzymać, zawiązać z nią małą intryżkę — ja pani nie wydam i nie skompromituję, wszystko będzie wypływało od hetmanowej.
Skłonieniem głowy milczącem i półuśmiechem podziękowała panna Aniela. Tołoczko był w uniesieniu, bo mu się zdawało, że ją już sobie całkiem pozyskał.
Wstęp ten zrobił większą z obu stron poufałość i lepsze porozumienie, Tołoczko przestał się lękać, ażeby nie został odepchnięty, pannie zaś zdało się, iż wszystko to ją do niczego nie obowiązuje, że może się starym wdowcem posługiwać, nie będąc mu żadną ofiarą wywdzięczać się zmuszoną.
Panna strażnikówna korzystała z towarzystwa rotmistrza, rozpytując go o osoby i stosunki wielkiego świata, których nie znała a niezmiernie była ciekawą.
Tołoczko tak był usposobiony, żeby się był jej z grzechów śmiertelnych swoich i cudzych spowiadał.
Rozmowie ich cichej, hetmanowa niesłychanie zajęta tem na co patrzyła, wcale nie zawadzała, nie odwróciła się nawet, nie spojrzała na nich i parę tylko razy nie odwracając się przywołała do siebie rotmistrza, zadając mu pytania.
Cały przebieg rzeczy tego wieczora, jakie uczynił na niej wrażenie, ona sama może nie umiałaby powiedzieć. Były chwile, iż się cieszyła tem, gdy jej niechętnego gbura wojewodę, obelżywie traktowano, ale zwycięstwo Czartoryskich i jej obozu, czasem też ją oburzało. Czuła, że całem sercem ani po jednej, ani po drugiej stronie stanąć nie mogła.
Manifestacja w kościele, choć pozornie była tryumfem, w istocie szerzyła klęskę i gdy ku końcowi zapytał jej pocichu Tołoczko:
— Cóż pani hetmanowa na to?
Odparła żywo:
— A cóż, przyznali się, że mu rady dać nie mogą. Manifestu nawet wątpię, aby do Akt wnieść dopuszczono, Radziwiłł z niego śmiać się będzie. Jest to więc na gwałt wołanie: gwałt, gwałt, ratujcie. A, co gorzej, pokazują, że w kraju nie mają się do kogo odezwać o ratunek, kiedy im protekcja Imperatorowej potrzebna. Wszystko to — żal się Boże rozumnych ludzi, dosyć nieroztropnie prowadzone. To tylko dobre — dodała w końcu, że bitwy ani krwi przelewu nie mamy się co lękać, kto tak krzyczy żałośliwie, ten bić się nie myśli.
Szukała oczyma po kościele hetmanowa męża, bojąc się, aby nie wystąpił niepotrzebnie, ale go nigdzie nie dopatrzyła.
Radziwiłł trzymał wszystkich około siebie. Pito, wyśmiewano się na całe gardło. Nie przeszkadzało to, ażeby jakichś nie wydawano rozkazów, nie odbierano raportów i nie sposobiono się na wszelką ewentualność dnia następnego.
Ponieważ hetman wielki Massalski, wojska na straże na presidium zamkowe dać odmówił, zatem z wieczora już dnia tego, milicja nadworna wojewody, wszystkie posterunki pozajmowała na zamku, w gmachu Trybunału i w mieście, gdziekolwiek się obawiano jakiego sporu, lub zawady.
Partja księcia kanclerza, hucznie od kościoła wyruszyła do domów, oprócz tych, których biskup Massalski do siebie zaprosił. Tu się wrzekomo cieszono tem, co było uczynionem, ale w istocie na twarzach więcej troski widać było, niż zaspokojenia.
Czuli wszyscy, że mimo protestacji Trybunał się utrzyma, otworzy i sprawy bieżące sądzić będzie.
Pożałowano może zerwania układów, któreby dozwoliły ciężką chwilę przebrnąć, dopóki by inny obrót nie wzięły sprawy krajowe. Ci mianowicie widzieli się tem położeniem zagrożonymi, którzy mieli procesa w Trybunale, będące na wokandzie. Musiały one przyjść na stół, a jeśli sędziowie obozu przeciwnego rozstrzygać je mieli, pewni byli przegranej.
W tym przypadku była i pani strażnikowa trocka, potrzebując protekcji Radziwiłłowskiej, którą tylko przez hetmanową zapewnić sobie mogła. Dla świata nie było wiadomem, jakie hetmanowa miała w sercu sentymenta dla wojewody, a cały świat znał to tylko, że Sapieha i on byli ciotecznemi braćmi.
Zmuszoną więc była Koiszewska, chociaż sfrancuziałej księżnej nie cierpiała, akomodować się jej, aby przez nią najpewniej męża pozyskać..
Dawał jej to do zrozumienia Tołoczko. On zaś sam na tem fundował przyszłe swe nadzieje, że księżna pannę Anielę, wziąwszy do siebie, ułatwi mu zbliżenie się do niej i pozyskanie serca, a potem i samo małżeństwo skleić potrafi.
Nie bardzo rachował na to, aby się pannie mógł podobać, bo się codzień w zwierciadle goląc, znał swą podstarzałą twarz, na gacha nie wyglądającą, ale mówił sobie, że gdy na kobiercu połączeni zostaną, serca do niego nabierze i będzie mu dobrą żoną.
Dnia tego hetmanowa jeszcze powracając na Antokol, pannę Anielę do matki odwiozła, ale w drodze się z nią umówiła, iż temi dniami weźmie ją na czas pobytu w Wilnie, od matki do siebie. W milczeniu panna Aniela za to ręce jej ucałowała.
U pani strażnikowej trockiej dnia tego, wieczerza była dla znajomych i przyjaciół, na którą właśnie panna Aniela powracająca z kościoła trafiła.
Tu szlachecki był świat. Kontusze i żupany ze starych kufrów podobywane, a i ludzie jakby z przeszłego wieku i obyczaj nie dzisiejszy. Wieczerza nie wytworna, ale obfita, wino dobre i nie żałując dolewane, wesołość szczera i prosta.
Pannie Anieli rozkochanej w innych obyczajach i elegancji wyszukanej, a sentymentalizmie kłamliwym, ludzie, mowa i obejście się ich, były wstrętliwe.
Z tem uczuciem znalazła się teraz wprost z pod skrzydeł hetmanowej, której dowcip i szczebiotanie ją zachwycały; rzucona w towarzystwo rubaszne, nie wykwintnej wcale powierzchowności, krzykliwe, serdeczne, ale aż do grubijaństwa poufałe, szczególniej po kieliszkach.
W progu powracającą witał mocno już ożywiony węgrzynem pan Alojzy Bujwid, na klęczkach proszący o rękę do pocałowania.
Z drugiej strony rzuciła się jej na szyję Szklarska, ściskając i ciągnąc do stołu.
— U hetmanowej cię pewnie nie nakarmili, bo tam po pańsku, porcelana saska, ale potrawy mało na niej, siadaj i jedz.
Matka też miejsce jej robiła u stołu, choć napróżno się wymawiała, iż jeść nie potrzebuje i nie chce.
Posypały się pytania. Goście byli ożywieni wszyscy bardzo, bo Bujwid uproszony o to przez strażnikową, węgrzyna jej nie żałował, a poczciwi ludziska za kołnierz sobie lać nie dawali.
Musiała panna Aniela, o której wiedziano, iż na nieszporach była w katedrze, opowiadać co się tam działo. Okazało się jednak z jej powieści, że tak ją mało sprawy krajowe obchodziły, iż osób i partji wyobrażenia nie mając, mięszała z sobą ludzi.
Śmiano się z tego, potrosze ją tłumacząc, choć Koiszewska oświadczyła, że ona w tym wieku będąc co córka, sejmik by była mogła poprowadzić.
Rada była panna Aniela skryć się i stać niewidoczną, tak ją męczyli ci ludzie, pytania, dowcipy grube i komplementa przestarzałe, a zawsze tak oklaskami przyjmowane.
Opiekująca się nią Szklarska, zalecający się jak niedźwiedź Bujwid, goście wszyscy obsypujący ją grzecznościami tak często dobitnemi, iż się rumienić musiała, większy niż kiedykolwiek wstręt i obrzydzenie w niej obudzili.
Powiedziała sobie:
— A! choćby już ze starym Tołoczko, byle się raz wydobyć z tego piekła.
Tołoczko więc tego wieczora ogromny uczynił postęp, nie w sercu, bo te nie zabiło dla niego, ale w rachubach panny strażnikównej. Okazało się, iż panna Aniela, która na miejscu w katedrze naocznym była świadkiem manifestacji, połowy tych rzeczy nie wiedziała, nie słyszała, o których tu już przy stole rozpowiadano.
Towarzystwo było dosyć zmięszane, znaleźli się więc i partyzanie Radziwiłłowscy i obrońcy Czartoryskich.
Zaczęto rozprawiać żywo i panna Aniela chwilę upatrzywszy mogła się wymknąć od stołu, usiadłszy w kątku dla spoczynku. Tu czatujący na nią, spragniony widzenia i rozmowy Bujwid, który się dla niej w nowiuteńki kontusz ustroił, w barwach województwa wileńskiego, natychmiast pośpieszył zabawiać.
Zniecierpliwiona tą natrętnością byłaby może uciekła od niego, gdyby wzrok matki surowy jej nie wstrzymał.
Siadł więc pan starosta pogorzelski i począł od ubolewania, iż panna strażnikówna tak się zmęczyć musiała, dotrzymując towarzystwa hetmanowej.
— Niech mi pan wierzy — odparła z cicha, obawiając się, aby jej matka nie posłyszała — że mniej się zmęczyłam przez cały ten czas, gdym z panią hetmanową była, niż tu od wnijścia mego do domu.
Bujwid nie zrozumiał. Zamyślił się, umilkł. Długiego potrzebował czasu nim mu się wyrwało:
— Niech-że mnie panna strażnikówna raczy objaśnić, jak ja to mam rozumieć?
— Jak pan starosta chce.
— Więc to ja zapewne tak panią męczę i nudzę? — zapytał.
— A gdyby tak było — odparła.
— Czy pani strażnikówna myśli, że mnie tem odpędzi od siebie? — począł Bujwid nie zmięszany wcale bynajmniej. — Ja się nie daję tak łatwo zrazić, bo miłość prawdziwa, jest bardzo cierpliwa. Im mniej dotąd miałem szczęścia się podobać jej, tem muszę więcej szukać wszelkiej okazji pozyskania jej faworów.
Panna ramionami poruszyła.
— Wiem ja to, że panna strażnikówna — mówił dalej — woli towarzystwo wysokie, paryżanów naszych i fircyków modnych, ja jestem prosty starego autoramentu szlachcic, ale na mnie i serce moje liczyć można, gdy na tych co w perukach chodzą z rożenkami u boku, wcale rachować niebezpiecznie, bo są wyrodki.
Panna spojrzała złośliwie i szydersko, Bujwid wytrzymał ten wzrok i nieustąpił. Owszem, siadł w blizkości aby dowieść, że się odpędzić nie da. Szczęściem Szklarska była też niedaleko i zrozpaczona Aniela dać jej znak musiała, aby na pomoc przybyła.
— Waćpan tu panie starosto — odezwała się zrozumiawszy położenie — trzymasz w oblężeniu strażnikównę. Daj że jej spocząć.
Wstał nareszcie starosta.
— Dwie na jednego, siła złego! — odezwał się — muszę zrejterować, ale pani tego nie daruję, że mi najpiękniejszy owoc tego wieczora wyrwałaś. Gdyby się choć na mnie pogniewała, i to bym wolał, niż taką lodowatą obojętność.
— Jeżeli panu o gniew chodzi tylko — przerwała panna Szklarska — uspokój się. Miarkuję z oczów Anielki, iż celu waćpan dopiąłeś.
— A zatem — zawołał starosta — padając na kolana, obowiązkiem jest moim stopy ucałować i o przebaczenie prosić.
To mówiąc pochylił się zręcznie i tak niespodzianie pannie Anieli haftowany jej na korku trzewiczek z nogi zdjął, iż krzyknęła oburzona nie mogąc go już obronić.
W górę podniósł rękę z nim i począł wołać na głos.
— Pani strażnikowa dobrodziejka pozwoli. Skutkiem zajścia z winy mojej, dla przebłagania panny Anieli piję zdrowie jej z tego trzewiczka. A kto niechce mieć do czynienia ze mną, ten go spełni jak ja.
Strażnikowa chciała się opierać, ale ta staropolska fantazja Bujwida przypominała jej dawne czasy, było w tym wybryku tyle wesołości i fantazji, że zabraniając śmiać się zaczęła. Goście zaś wszyscy wstali podnosząc ręce i wołając.
— Toast z trzewiczka! z trzewiczka!
Najstarszy pan wojski trocki Glinka zaprotestował tylko, że on sam to zdrowie wniesie i trzewiczek odebrawszy Bujwidowi, wstawił w niego kielich.
— Kwiatka naszego, różyczki naszej, panny strażnikównej zdrowie i abyśmy wkrótce na weselu jej powtórzyli.
Hałaśliwie toast przyjęto. Kielich z trzewikiem poszedł z ręki do ręki, a każdy silił się na jakieś słówko. Panna Aniela gniewna, zapłoniona, stała w kąciku nie dziękując nawet. Szklarska ją całując pocieszała.
Bujwid sobie wymówił, że ostatni pić będzie. Kielich nareszcie przyszedł do niego, lecz gdy go brał, strącony zręcznie upadł na ziemię i rozbił się na drobne kawałki. Starosta wąsa pokręcając rozśmiał się.
— Nie tak się pije z trzewiczka — zawołał — już niech będzie co chce, ja piję z niego, bez szkła i całuję tę nóżkę, która go dotykała. To mówiąc nalał szybko wina do trzewika, napełnił go po brzegi i bardzo zręcznie duszkiem wychylił wśród gromu oklasków.
Z trzewika spadały jeszcze krople na ziemię, a starosta go skrzętnie składając i zawijając w serwetkę pochwyconą ze stołu, złożył pod kontuszem na sercu.
— Wyrządziłem pannie strażnikównie szkodę, ale mi pani matka dobrodziejka dozwoli abym jutro inną parą starał się je zastąpić — zawołał — niesłuchając i nieczekając odpowiedzi.
To mówiąc zbliżył się do pani Koiszewskiej rękę jej całując z przyklęknieniem. Strażnikowa wcale się gniewać nie myślała. Wszystko to jej, nawykłej w młodości do daleko śmielszych wybryków wydawało się miłem wspomnieniem, echem własnej młodości.
Ale panna Aniela, którą te zaloty rubasznie prowadzone do najwyższego stopnia oburzały, płonęła z gniewu. Szklarska jej uspokoić nie mogła, uciekła kulejąc do swojego pokoju.
Chociaż pora była spóźniona, goście rozochoceni siedzieli jeszcze i humory się coraz stawały weselsze;, a strażnikowa rada u siebie, coraz wino świeże przynosić kazała, i wziąwszy się w bok, po za stołem chodziła animując i Bujwida karcąc, że nie dość troskliwie pilnował sumiennego spełnienia kielichów.
Już się wcale nikogo więcej niespodziewano do tej kompanji, gdy dyskretnie się drzwi otworzyły i wsunął się, nie bardzo chcąc być postrzeżonym, Tołoczko.
Strażnikowa nie bardzo go lubiła, bo już tego zacięcia staropolskiego mu brakło, i choć Buńczucznego miał tytuł, buńczuczno nie wyglądał, ani się znajdował.
Ale każdemu gościowi gospodyni musiała być rada, przyjęła go więc u drzwi i zaraz kielich przynieść kazała, który ust prawie nie otworzywszy spełnić musiał. Kilku dobrych znajomych przyszło go powitać, inni badali czy nie wiedział co o dniu jutrzejszym.
— Dajcie mi pokój, ja się noszeniem nowinek nie bawię i jestem jak w rogu. Mój pan hetman na stronie stoi i stać będzie, do niczego się nie mięszając. Radziwiłł nas nie potrzebuje.
Pani Koiszewska przeczuła, że tak późno do niej nie przyszedł bez celu, i ustąpiła z nim na stronę.
— Choć nie w porę, ale chciałem dziś jeszcze rozmówić się z panią dobrodziejką w jej własnym interesie.
— Bardzo panu rotmistrzowi jestem wdzięczną, ale cóż to tam takiego? — odparła Koiszewska.
— Jeżeli pani strażnikowej, szczęśliwe rozwiązanie procesu na sercu leży — rzekł Tołoczko — przynoszę przyjacielską radę. Pani hetmanowa nudzi się, niemając towarzystwa w domu, a lubi bardzo pannę Anielę. Chce panią prosić abyś córce dozwoliła u niej przebywać, póki jest w Wilnie. Panienka się zabawi, rozerwie, a hetmanowa wdzięcznem sercem przyłoży się przez męża do tego, aby proces został wygrany. Mogę za to ręczyć.
Pochwycona tak strażnikowa, z początku mruczeniem niewyraźnem odpowiedziała, niespokojna, oglądając się, na wpół zakłopotana, w pół ucieszona. Widać było jednak, że nawet nadzieja wygrania procesu nie mogła jej odjąć troski o córkę, dla której towarzystwo hetmanowej uważała za zgubne.
Ale jak tu było przed domownikiem Sapiehów, tłómaczyć się z tego.
— Prawdziwie — odezwała się — wdzięczna jestem panu rotmistrzowi za radę, chociaż... wolałabym protekcję hetmanowej nie taką okupić ofiarą. Widzisz pan, Anielka młoda... pod okiem matki zawsze bezpieczniejsza.
— Ależ pani hetmanowa!! — zawołał Tołoczko — na chwilę jej z oka nie spuści, bo ją dla swego towarzystwa bierze. Dom senatorski, książęcy.
— Wielki zaszczyt dla dziecka mojego — odparła strażnikowa — ale panie rotmistrzu, nie bardzo to zdrowo do pańskiego życia nawykać, kto panem nie jest.
— Panna Aniela przez krótki czas nie nawyknie, ale pozna tylko, a znać i widzieć wszystko potrzeba — dodał Tołoczko. — Zresztą... ja przychodzę z radą a nie z namową. Wiem tylko, że hetmanowa zostanie ujętą tem i może być pani użyteczną.
Strażnikowa poprawiła czepka machinalnie.
— Jeżeli hetmanowa zażąda Anielki, rozumie się, ja nie odmówię. — Ostatnim wyrazem zadławiła się prawie, i w duchu dokończyła, stary lis.... wszystko to jego sprawa!!
Dzień był chłodny wiosenny, pogoda niestateczna, jak u nas zwykle w kwietniu bywa, ale wszystkim tym co dnia tego czynnemi być musieli u boku księcia wojewody, przy kanclerzu i biskupie Massalskim, gorąco dokuczało, tak biegali i niepokoili się, aby w czem nie zawinili.
Z rana już piechoty wojewódzkiej dwieście głów, bez armat zaciągnęło do Trybunału i warty swe w cichości porozstawiali. A że im zalecano się znajdować bardzo skromnie i cicho, więc bez huczków i ostentacji, bo też i bez oporu pozajmowali stanowiska.
Na zamku książe mający juryzdykcję grodzką jako wojewoda, wprowadził też swoich ludzi, nie znalazłszy ze strony przeciwnej nikogo, bo ani Fleming, ani kanclerz, swojej milicji na pewne posiekanie narażać nie chcieli.
Tymczasem biskup Krasiński, który pośrednictwo swe gorąco brał do serca i nie chciał się wyrzec nadziei, że coś może da się jeszcze ułożyć, jak dnia wczorajszego, tak i tego, od rana biegał, zaklinał, prosił o komplanację.
Książe kanclerz Czartoryski, który wszystkiem kierował, z góry już mając plan osnuty, w który wchodziło, aby do walki nie wyzywać, a księcia szkalować i dokuczać mu pismami i jątrzyć go a miłość własną jego drażniąc, do passji przyprowadzać, nie dawał się niczem skłonić do najmniejszego ustępstwa.
Poparcie Rossji, które miał sobie zaręczone, dawało mu siłę wielką. Z dumą przyjmował ks. Krasińskiego chociaż grzecznie, o królu Auguście wyrażał się z jakąś rewerencją szyderską, lecz ani króla, ani księcia wojewody znać nie chciał już prawie, gdzieindziej mając zwrócone oczy. Ile razy biskup żądania królewskie powtarzając wdzięczność obiecywał, uśmiechał się książe kanclerz.
— Nie żądamy żadnych łask tylko sprawiedliwości. Król J. Mość, extra szlachetnego charakteru, dobroci wielkiej, najmniejszej siły niema. Oszukiwany jest. Brühl robi co chce. Zgody z nim być nie może. Krajowe sprawy nie poprawią się. Popuszczamy pasa, zalewamy głowy, bezład i anarchja się szerzą jak zaraza. Trzeba temu koniec położyć.
Krasiński napróżno bronił króla i Brühla, zaklinał aby się nie rozdwajać, starać zbliżyć i t. p.
Powtarzane argumenta, prośby obietnice o postanowienie niewzruszone kanclerza się rozbijały.
Czartoryscy ani osobami swemi, ani przyjaciołmi nie chcieli uczestniczyć w Trybunale, pod pozorem, że gdzie był żołnierz Radziwiłłowski, tam żaden z nich życia pewien nie był.
— Pan wojewoda zaleje pałkę — mówił otwarcie kanclerz, a wówczas na wszystko gotów, i ludzi ma przy sobie, którzy się przed morderstwem ani gwałtem nie cofną. Od pierwszych czasów gdy Trybunały zostały postanowione przez Batorego, obyczajem było narodu pobożnego iż czynności każdego, rozpoczynały się od kościoła i modlitwy.
Katedralny kościół zwykle od rana do południa otwarty dla nabożeństwa, gromadził deputatów, palestrę, wszystkich w mieście będących na solenną wotywę o „Duchu Świętym“, przy której miewał kazanie, w ostatnich czasach zwykle Pijar, i od 1750 roku też przysięga deputatów w kościele uroczyście się odbywała.
Do godziny dziesiątej ksiądz Krasiński uprosił sobie u księcia, iż czekać będzie, bo jeszcze sobie pochlebiał, że Czartoryskich do porozumienia nakłoni.
W kardynalji tymczasem podawano śniadanie, a książe z podkomorzym, ze swymi przyjaciółmi i hetmanem Sapiehą, w pogotowiu był do wyjazdu.
Fantazja tego dnia skłoniła go do włożenia na uroczystość tę, nie paradnego stroju, ale starego ubioru województwa wileńskiego, który oznaczać miał, iż długie pokolenia Radziwiłłów w województwie tem przodowały na krześle wojewodzińskiem.
Delję tylko miał nową, rysiami podbitą z karbunkułem pod szyją, djamentami gorejącym, takąż drugą spinkę, jakoby dziesięć tysięcy czerwonych złotych wartującą u kity na czapce.
Twarz przybrał wesołą niby, ale pod tą maską, widać było gorycz, gniew i wzburzoną dumę.
Wyrazy manifestu odczytanego w kościele, chodziły mu po głowie i powtarzały się dokuczliwie.
Dziesiąta biła, gdy na znak dany, wszyscy otaczający księcia, ruszyli na konie i do powozów.
Sam wojewoda jechał konno, mając za sobą paradną sześciokonną karetę złocistą, otoczony dworem, wojskiem, służbą najrozmaitszej broni i barwy.
Kawalkata była ogromna, ludzi mnóstwo, wojska na kupki podzielonego mnogość wielka. Ponieważ się spodziewano czegoś i obawiano, gawiedź niezmiernie liczna zalegała ulice, place, podwórza i okna domostw.
Niektóre kamienice, w których stali przyjaciele i adherenci znani Czartoryskich, bramy miały pozamykane, okiennice pozaciągane i wyglądały jak wymarłe. Ale wewnątrz pełno było ludu zbrojnego z ponabijanemi muszkietami, gotowego bronić się do ostatka, gdyby był napastowany. Rozkazy wojewody najsurowsze wydane były do wojska, aby nikt się nie ważył waśni rozpoczynać, wyzywać i obelżywemi słowami zaczepiać.
Cały więc ogromny orszak księcia wojewody, który plac pomiędzy kardynalją, kościołem Św. Jana, dzwonnicą zajmował i ledwie się mógł tu pomieścić, gdy książe ku katedrze ruszył, pociągnął w pewnym porządku za nim.
Nie potrzebujemy mówić, że to, co do dworu wojewody należało, choć on sam występował w starym mundurze, błyskało od świetnych strojów i wytwornych zbroi. Twarze też godziły się z niemi, bo na nich malowała się śmiałość i duma, jakby zdobywców i zwycięzców całego świata. Nikt już nawet w tej rannej godzinie zupełnie trzeźwym nie był, co dodawało animuszu.
Pieśni tylko i chorągwi było brak, aby to na wojenne ciągnienie wyglądało.
Pochód wolnym krokiem skierował się ku kościołowi katedralnemu, aż pod same wielkie drzwi jego, które zastali zamknięte. Stukano i dobijano się chwilę, ale książe natychmiast dał znak do odwrotu. Uchylił sam kołpaka przed kościołem i w tym samym porządku milczący orszak jechał do izby sądowej.
Wszystko co się tu odbywać miało, zawczasu było przewidziane.
Wiadomem było, że książe biskup Massalski, duchowieństwu zakaże mieć udział najmniejszy w fundowaniu Trybunału, ale tam gdzie kapłanów potrzeba było do słuchania przysiąg, znaleźli się opatrzeni wcześnie księża ze Żmudzkiej diecezji.
Z sądownictwa dawnego, książe nie znalazł nikogo, oprócz starego podsędka wileńskiego Mańkiewicza, któremu zwierzył zaraz, aby porządkiem zwykłym przystąpił do ufundowania, zapraszając deputatów do przysięgi.
Wiedziano już ilu ich przytomnych było i gotowych do zajęcia miejsca na krzesłach.
Mańkiewicz tedy powołał do przysięgi.
Przez poszanowanie stanu duchownego na pierwszem miejscu szło tu duchowieństwo, deputaci kapituły wileńskiej, żmudzkiej i innych.
Wileńscy, którym przed ekskomuniką Massalski zakazał się stawić — nie stanęli. Znalazło się jednak choć dwu, dających przykład dobry, deputat duchowny kapituły żmudzkiej i kapituły smoleńskiej.
Kolej przychodziła na deputatów świeckich, których wielu należało do partji Czartoryskich. Ci chociaż zostali wybrani zgodnie, bez opozycji i nie podpadał wybór ich najmniejszej wątpliwości, wszyscy byli nieprzytomni. Można się było obawiać, iż Trybunał dla braku sędziów niemożliwym się stanie.
Z obliczenia jednak przyjaciół Radziwiłła i hetmana Sapiehy wypadało, że Trybunał mógł być ukonstytuowany. Z tych ani jednego nie zabrakło, a przeciw żadnemu z nich nie objawiła się opozycja.
Wszystko to szczęściem jakiemś, pomimo wielce wzburzonych umysłów, mimo namiętności grających silnie, szło tak spokojnie i gładko, że książe podkomorzy wydziwić się nie mógł i powtarzał ciągle: „jak z partesów, jak z partesów!!“
Na twarzy księcia wojewody, malowało się wielkie ukontentowanie.
Poważny był i spokojny.
Deputaci złożywszy przysięgi, nie bawiąc, na ustęp szli dla wyborów z pomiędzy siebie marszałków, vice-marszałków i innych trybunalskich urzędników.
Jak to poprzednio już postanowionem było książe Hieronym Radziwiłł podkomorzy litewski unanimitate wybranym został marszałkiem wielkim. Bohusz, książęcy sługa — vice-marszałkiem, Łopaciński przyjaciel i wierny domu adherent marszałkiem trybunału skarbowego i t. p.
Do koła duchownego z należnych mu ośmiu deputatów świeckich, marszałek obrany stante pede wyznaczył tylko dwu, dopókiby deputaci kapituły wileńskiej przysięgi nie złożyli.
Wszystko to wedle dawnego obyczaju w niczem mu nie chybiając, nie zmieniając z osobliwym pośpiechem, a jeszcze osobliwszym spokojem, niezakłóconym niczem, odbyło się, jak gdyby już opozycja zwyciężona dała za wygranę.
Książe dotrwawszy tu decenter i z wielką powagą do końca samego, po zaproszeniu Trybunału całego do siebie, nazad z tą samą pompą i orszakiem przez ulice, jeszcze ducha pełne pociągnął do kardynalji.
Lecz w tym powrocie, chociaż się ludzie książęcy wstrzymywali od wszelkiej manifestacji tryumfu i rankoru do nieprzyjaciela, nie obeszło się tu i owdzie bez zaczepki i napaści, bez słów obelżywych i odgróżek.
Gdzie się ludziom wojewody niepodobała jaka fizys skrzywiona, oddawano jej za kwaśne oblicze ruchami wyrazistemi, a niejeden przechodzień podejrzany po plecach oberwał. Wszelako komendanci umieli tak jakoś hamować swoich podwładnych, że do żadnego znaczniejszego tumultu nie przyszło, a gdy przed kamienicami ciągnięto, w których gniazda były kanclerskich przyjaciół, tam baczność podwajano. Z tego jednak co utrzymanie wojska w karności dnia tego kosztowało, wnosić było można, iż jeśli się kanclerscy przyjaciele prędko nie wyniosą z Wilna, na sucho im nie ujdzie.
Wszyscy bowiem o manifeście wczorajszym wiedzieli już, chodził on z rąk do rąk, czytano go z oburzeniem, a gdy ludzie od pióra odpowiedzi się dopominali, zagłuszano ich tem, że na pisma podobne kijem tylko odpowiadać się godzi.
Wzburzenie przeciwko kanclerzowi i biskupowi Massalskiemu po przyjęciu i pijatyce w kardynalji urosło jeszcze, gdy się dowiedziano co tymczasem zaszło od strony przeciwnej.
Biesiadowano tu ochoczo i wesoło, gdy Tołoczko, który był ciągle na koniu lub na wózku nadbiegł do hetmana Sapiehy z wiadomością, że Massalski w katedrze nowy manifest się czytać i podpisywać zabiera.
— Płakać i manifestować się każdemu wolno! — zawołał Bohusz vice-marszałek — niech im przez to ulży na wątrobie!
Ponieważ Tołoczko sam się ofiarował jechać do katedry na zwiady, dano mu benedykcję na drogę wielkim kielichem, który i on spełnić musiał, bo książe wojewoda wymówki żadnej słuchać nie chciał.
Chociaż kościół katedralny zrana zamknięty, teraz dla wszystkich był otwartym, miano jednak baczenie u drzwi, aby się nie wcisnęło nadto Radziwiłłowskich przyjaciół, którzyby tumult wywołać, lub protest publiczny mogli uczynić. I Tołoczko dostawszy się do drzwi parlamentować musiał ze stojącą u nich strażą, póki go wpuszczono. Ale, że sam jeden był i kilku tynfami poparł prawo swe wnijścia do kościoła i dano mu ingres bez przeszkody.
Katedra w tej porze dnia niezwykłej do nabożeństwa, niezbyt była przepełnioną, tak że część publiki posądzić było można o to, iż z rozkazu biskupa tu się znajdowała.
Dostojniejsi tylko, ciż co wczora, nie wyjmując pułkownika Puczkowa znowu w presbiterjum swoje zajęli miejsca.
Biskup fioletach tylko w komży i stule, ale z koronkowemi mankietami i koronkowemi obszyciami bogatemi, na tronie swym zasiadał. I tak samo jak wczora, zabrał głos namiętny przeciwko opresyi i dokonanemu już gwałtowi, który poparł tenże sam Narbutt, a po nim kilku innych stellae minores. Dopominano się iterum manifestu, który gotowym się znalazł i natychmiast odczytanym.
W tych wszystkich czynnościach, jedno się najwyraziściej czuć dawało, to pośpiech gorączkowy jakiś, jak gdyby się obawiano, aby gwałtownik ów, przeciwko któremu się porywano, nie najechał kościoła i protestujących nie rozpędził.
W manifeście nie pominięto pośrednictwa przez króla zesłanych rozjemców — księdza biskupa kamienieckiego i kasztelana połockiego, wystawując Czartoryskich jako do ustępstw skłonnych, a wojewodę jako głuchego na wszelkie namowy i rady.
Cały manifest równie zręcznie tłumaczył to na korzyść Czartoryskich co było ich winą, jak zasługą wojewody w pohamowaniu się od gwałtów i naruszenia pokoju, zaprzeczał, a wymyślone opresje mu wyrzucał.
Protestował w ostatku, ale i tonem i obelżywemi wyrazami nie tak już raził jak pierwszy.
Czuć w nim było niezmierny ból, iż stronnictwo, które się za silne dosyć uważało, by wojnę wypowiedzieć Radziwiłłowskiej potędze, zostało zwyciężone, pokonane i Trybunał de facto ufundowany istniał.
Dla zerwania go potrzeba było absencji kilku deputatów przeciwnego obozu i kilku duchownych, ale zupełnego cofnięcia się większości i opatrzenia wojewody.
Tymczasem jawnem było po ukonstytuowaniu wedle obyczaju i dopełnionych przysiąg, iż Trybunał istniał i sądzić miał jak poprzednie, a legalność przynajmniej co do form, zachowaną została.
Tołoczce zdawało się, że widział na twarzach, że czuł w głosie protestujących zniżenie jakieś i zniechęcenie. W tej grupie, która otaczała tron biskupi żywe prowadzono rozmowy, które zdala wydawać się mogły sporami i wymówkami. Twarze były posępne, a ks. biskup Massalski miotał się namiętniej niż kiedy, na wielki ołtarz nie zważając ani na świętość miejsca.
Jeden tylko świadek bierny pułkownik Puczkow, znudzony poziewał pokryjomu ręką się zasłaniając, i okiem ciekawem, znużonem toczył po starych poczerniałych murach kościoła, okrytych nagrobkami.
Po odczytaniu nowego manifestu, który jak się później okazało, równie z pierwszym do akt wniesionym nie został, biskup, hetman wielki, kanclerz, pułkownik, wszystko razem z pośpiechem wielkim wyniosło się, powsiadało do powozów i rozproszyło po kwaterach.
Tołoczko wyszedł niepostrzeżony przez nikogo, a że hetman na niego czekać miał w kardynalji, pojechał z raportem do niego. Zastał tam to czego się spodziewał, pijatykę rozpasaną, hałaśliwą a księcia wojewodę przodującego. Winszowano mu tryumfu, co ów z uśmiechem przyjmował.
Gdy Tołoczko się pokazał, zwrócił się do niego, i ante omnia, dla odwilżenia gardła kazał mu spełnić jednego z apostołów.
Apostołami zwano dwanaście kieliszków, tak wymierzonych, iż każdy z nich we dwójnasób tyle wina w sobie mieścił co poprzednik. Szczęściem dla niezbyt tęgiej głowy pana Buńczucznego dostał mu się jeden z początkowych, a wojewoda o dalszy ciąg nie nastawał.
Rotmistrz potwierdził, że manifestacja dzisiejsza daleko była umiarkowańszą od swej poprzedniczki, i że ichmość protestujący przeciwko gwałtom mieli smutne twarze, zniechęcone oblicza...
Pito tedy zdrowie księcia podkomorzego, nowego marszałka, Bohusza, deputatów, urzędników i t. p.
Zanosiło się na jedną z tych hulanek nocnych księcia wojewody, które czasy miecznika przypominały. Tołoczko nie miał ochoty brać udziału w tem rozpasaniu, któremu rzadko kto mógł wydołać, i wymknął się nie czekając na hetmana, który wygodnie się rozsiadłszy drzemać się zabierał. Służba powoływała go na Antokol, gdzie już pannę Anielę installowaną się znaleźć spodziewał.
Nie był Tołoczko jeszcze tak dalece wtajemniczony w sympatje i antypatje hetmanowej, ażeby zawsze mógł odgadnąć, co ją pocieszy, a co ją zasmuci, i dziwował się, gdy czasem przyniesiona plotka, która mu się wydawała smaczną, znalazła się dla niej wstrętliwą.
Zręczna pani umiała mu potem to wytłómaczyć, ale w taki sposób, że zwykle jej nie odgadł. Pan Buńczuczny wprost tylko po szlachecku wnosił, że cioteczni bracia z sobą musieli się kochać, i że hetman a zatem i hetmanowa z sukcessów Radziwiłłowskich cieszyć się musiała.
Po drodze na Antokol mógł się przekonać, że Radziwiłłowscy, dwornia, rozpuszczona na dziadowski bicz, tryumfem pańskim i winem do szału była doprowadzoną. Spotkał kilkudziesięciu młodzieży konno z pistoletami przebiegających ulice i szukających tylko sług Fleminga lub Czartoryskich, aby na nich wywrzeć pomstę za manifesta księcia infamujące.
Napadli oni nawet Tołoczkę po ciemku, którego poznawszy, gdy ich zgromił a zapowiedział, że o tem doniesie księciu puścili nietkniętego. Słychać było po zaułkach krzyki i strzały, niespokojny zapowiadał się Trybunał. Postanowił mówić o tem hetmanowi, aby nie dopuścił rozpasania i gwałtów, któreby i nieprzyjaciela niepotrzebnie drażniły i Radziwiłła jako gwałtownika okrzyczanego, mogły w istocie uczynić w oczach wszystkich niepoprawnym, a do miecznika litewskiego podobnym.
W pałacu na Antokolu tego wieczoru hetmanowa nie miała nikogo, oprócz panny Anieli i przyjaciółki swej z lat dziecinnych wojewodzicowej, z którą żyła jak z siostrą.
Wojewodzina wówczas na wielkim świecie znana pod imieniem Sylfidy była blizką krewną Lubomirskich, a charakterem i temperamentem zbliżała się wielce do hetmanowej. Tyle tylko, że jej piękności nie miała, ale za to z wielką sztuką malować się, stroić, i czynić umiała ponętną, bo figurę, rączkę i nóżkę miała zachwycającą.
Panna Aniela, która zdala się musiała trzymać, bo dwie przyjaciółki szeptały coś cicho, nudziła by się może, ale mogła swobodnie przez ten czas czytać romans francuzki, niezmiernie sentymentalny, który ją do najwyższego stopnia zajmował. Dwie przyjaciółki zwierzały się sobie wzajemnie i zdaje się, że Sylfida miała posłannictwo pośredniczenia, aby stolnika przyciągnąć do hetmanowej.
Dwie panie tak były przejęte rozmową, która już trwała przeszło godzinę, iż nie posłyszały jak Tołoczko się zjawił w salonie. Ale za to się on nie gniewał, bo po drodze mógł naprzód powitać pannę Anielę, pocałować jej rączkę i przypomnieć, że on na to dzwonił kazanie.
— Widzi pani — szepnął jej po drodze — że się moje przepowiednie ziściły. Szelest i szept zwrócił hetmanowej uwagę i nareszcie postrzegła Tołoczkę. On zdumiał się złemu humorowi, który na jej twarzy był widocznym, a wywołała go w części obojętność stolnika, intrygi wojewodzicowej mścisławskiej, w ostatku, i tryumf Radziwiłła, którego właśnie Tołoczko przyjechał winszować.
— Nie spodziewam się, żebym pierwszy tu przyniósł pani hetmanowej wiadomość, żeśmy świetne odnieśli zwycięztwo.
Sapieżyna przerwała niecierpliwie.
— Zmiłuj się, któż to — my? my? ale ja ani dla męża ani dla siebie z tego tryumfu nic nie myślę rewendykować.
— Jakto? — zawołał zdumiony rotmistrz, a po której-że my stronie stoimy?
— My... — odparła księżna — a przynajmniej ja, nie chcę stać po żadnej stronie. Czartoryskich nie mam ochoty kochać, a księcia Radziwiłła, choć to brat cioteczny, jegomości księcia — nie cierpię.
— Cóż to znaczy? jak Boga kocham, nie rozumiem! — zawołał Tołoczko.
— No, to już nie będziesz chyba tego nigdy rozumiał — wołała księżna — że książe z tą swoją pijatyką, którą mi męża do choroby zamęcza, stał mi się nieznośny. A gbur i impetyk, jakiego drugiego nie znaleźć.
Tym wybuchem szczerości, rotmistrz stał skonfudowany mocno.
— Księżna pani pozwoli, ażebym ja o tem nie wiedział — odezwał się zmięszany. Ja z obowiązku sługi pana hetmana i pani mej, którą weneruję, przyjeżdżam oznajmić, iż Trybunał feliciter ukonstytuowany, ale to tak świetnie i szczęśliwie...
— Wiesz waćpan wszystko? — przerwała mu księżna.
— Zdaję się, że chyba nie wiele kto więcej czem się pochwali — rzekł Tołoczko.
— Znajdujesz wszystko dobrem co książe zrobił — mówiła zaanimowana wielce hetmanowa — a cóż powiesz na to i co powiedzą nieprzyjaciele jego gdy się okaże, że książe na deputatów do przysięgi dopuścić kazał takich, których nigdy nikomu ani się śniło wybierać.
— Jezus! Marja! — zawołał Tołoczko — któż to hetmanowej doniósł... kogoż się to tyczy?
— A pan sędzia Aleksandrowicz — mówiła hetmanowa — a Romanowicz, a Gutowski??
Tołoczko, który szczegółów się nie dowiadywał, stał niemy. Bolało go i to, że księżna była tak informowaną doskonale i że zdawała się nie sprzyjać Radziwiłłowi.
Zafrasował się tem szczególniej, że o tych posłach nie wiedział.
— Ha! — odparł — pokornie — ja się chyba do dymissji podać muszę, kiedy jestem tak źle informowany.
Księżna widząc jego minę skrzywioną i upokorzenie, nagle, jak to się jej trafiało często, ze smutku przeszła do śmiechu.
— Nie frasuj że się — rzekła — bo ja te wiadomości przecież winnam wam — zawołała. — Przejęłam liścik do was pisany.
— Ale mnie konfuzja spotyka wielka — rzekł Tołoczko — widzę, żem się nie zdał do niczego — nie wiedziałem o tych deputatach.
— Będą niemi księciu w oczy rzucali — wtrąciła hetmanowa. — Wiem, że on sobie nic z tego nie czyni, ale ci, co z nim trzymają, radziby go widzieć czystym no i rozumnym... a on robi co może od rana do nocy, aby się pozbyć odrobiny rozumu, której go miecznik nie pozbawił.
Tołoczko miał czas się rozmyślić, a że nigdy księżnie się nie sprzeciwiał, zamilkł i teraz. Nie rozumiał jej, a urazę jakąś do księcia miał za przemijającą. Wysłuchawszy wielu przycinków dawanych Radziwiłłowi, zabrał głos i co wiedział o fundacji Trybunału, o nowym manifeście Czartoryskich, o ceremonii powtórzonej w kościele, opowiedział żartobliwie.
— Będziemy się wszyscy starali — dodał — księcia niedopuścić do wybryków żadnych i on teraz do nich ochoty niema. Co wojewoda, to nie miecznik, co się młodemu miecznikowi tolerowało, nie przystało poważnemu wojewodzie. Bieda tylko będzie z młodym dworem księcia jegomości, który za manifest pomsty szuka.
Hetmanowa pomiarkowała snać, że zaszła zadaleko, wynurzając się przed Tołoczką i zamilkła.
Rotmistrz był zasmucony, choć mu w końcu za jego informacje podziękowała.
— Idź waćpan zabawiaj pannę Anielę — szepnęła mu, chcąc się go pozbyć — bo my jeszcze mamy małą konferencję z panią wojewodziną.
Uradowany rotmistrz odszedł do strażnikównej, którą znalazł w dosyć dobrym humorze. Obdarzyła go wejrzeniem łaskawszem, wywdzięczając mu się za wyratowanie z tego towarzystwa gburów, które matkę otaczało.
U hetmanowej była w tem świecie, do którego wzdychała. Wczorajszy trzewiczek Bujwida nie mógł jej wyjść z pamięci. Rumieniła się myśląc o nim. I miała może słuszność, bo niekoniecznie rada była, że miarę nóżki jej wzięto, która choć pięknych kształtów, niekoniecznie drobnemi się odznaczała rozmiarami.
Tołoczce, chociaż był rozkochany, na sentymentalną rozmowę w tym tonie, jaki by się mógł podobać pannie Anieli zdobyć się było trudno; ograniczył się więc zabawianiem jej rozmaitemi szczegółami tyczącemi hetmanowej, jej gustów i usposobień, aby zastosowaniem się do nich mogła sobie jej względy zaskarbić.
Umiała to ocenić panna Aniela.
— Nie miej pan o mnie złej opinji — rzekła w końcu — iż od matki rodzonej uciekam i innego szukam towarzystwa. Z panią matką było by mi najlepiej i najmilej, gdyby żyła z ludźmi, jakich ja lubię.
— Bardzo bym jej wdzięcznym był — przerwał Tołoczko — gdybyś mnie nauczyć raczyła, czem się jej podobać można?
— Mnie? — odpowiedziała strażnikówna. — Ja się wychowywałam więcej przy ciotce, niż w macierzyńskim domu. Nawykłam do ludzi i obyczaju większego świata, a tej poufałości, rubaszności i grubjaństwa jakie matka moja znosi, bo się z niemi oswoiła, nie cierpię. Wczoraj o małom się nie spaliła ze wstydu i gniewu gdy mi starosta Pogorzelski trzewik zdjął, aby z niego zdrowie pić! Niewiem jaki to obyczaj, ale pewnie w Paryżu o nim nie wiedzą. Ja lubię ludzi łagodnych, grzecznych, miłych i szlachetne mających sentymenta, a nie sejmikowiczów i palestrantów.
Panna mówiła śmiało — Tołoczko dumał.
— U pani hetmanowej — rzekł — sądzę, że panna strażnikówna będziesz w swoim żywiole. Postaram się o to ażeby ona zatrzymała ją przy sobie. Zabawić tylko potrzeba i smutnej nie okazywać twarzy, a pokocha i nie puści od siebie.
— A! ten Bujwid — odezwała się po chwili — dla niego jednego radabym uszła, bo mnie prześladuje swojemi konkurami, a ma protekcję matki. Cała moja nadzieja w pani hetmanowej.
— I ja ręczę, że ta nadzieja nie zawiedzie — dodał Tołoczko, a na Bujwida, który tu się dostać nie będzie mógł, sposób znajdziemy.
— O! bardzo panu wdzięczną będę — wtrąciła ożywiając się strażnikówna. — Wolałabym do klasztoru niż wyjść za człowieka, który nigdy sentymentu dla nikogo mieć nie może, bo jest nieokrzesanym gburem.
— Ja tu u pani hetmanowej innem oddycham powietrzem!!
Tołoczce to poufne zwierzenie się bardzo smakowało, ale mimowolnie myśl mu przyszła i wątpliwość czy on też był dosyć okrzesany dla strażnikównej.
— Ha! — rzekł sobie w duchu — dziej się wola Boża, ostatnia to miłość moja, albo ta — albo żadna!!
Obawy tych wszystkich, którzy wojewodę znali, aby szczęśliwe ufundowanie Trybunału, nie podniosło go w dumę zbytnią, nie były płonne. On sam hamowałby się może, przynajmniej gdy sobą władał, ale z dawnych czasów owych miecznikowskich, pozostało w jego służbie siła ludzi, których potęga pana upajała do szaleństwa. Nie mogli myśli tej znieść aby co wolę jego ograniczało... aby on potrzebował się w czem hamować.
Po szczęśliwem ufundowaniu Trybunału, sądzili się panami w Wilnie przy wojewodzie. Nie mogli wytrzymać spokojnie, szukali okazji do zaczepek, wywoływali huczki i wyzywali na awantury.
Najmniejszy pretekst starczył im do podbudzenia wybuchu.
Ostrzegano księcia aby zakazał po ulicach dokazywać, ale wojewoda bronił ich i tłumaczył.
— Zachowują się spokojnie — mówił — ma się na nich baczność, a młodość ma swe prawa. Huknąć i stuknąć trudno zabronić, byle nie przebrali miary.
Zaraz pierwszego wieczoru po małych uliczkach, zaułkach, przedmieściach były zaczepki, strzelano, porąbało się kilku, ale na owe czasy nie raziło to jeszcze, bo duch w ogóle był niespokojny, a miotali się tak wszyscy.
Najgorszem było, że dla spraw w Trybunale, zjazd był znaczny, ludzi różnych zwaśnionych z sobą co nie miara. Ci radzi byli pozyskać sobie Radziwiłłowskich, aby z ich pomocą, dokuczyć nieprzyjaciołom.
Pojono ich i przyjmowano, podbudzając na różnych, którym przypisywano niechęć dla księcia wojewody.
Zaraz nazajutrz pięćdziesięciu czy sześćdziesięciu dworzan, wojskowych, z milicji, hajduków, podpiwszy sobie związali się słowem, że na nieprzyjaciołach księcia za manifesta mścić się będą.
Dowiadywano się o kwaterach ludzi nienawistnych, obmyślano środki, aby się im dać we znaki bezkarnie. Wiadomem to było, że książe swoich, winnych czy niewinnych bronił do upadłego i nic im uczynić nie dawał. Uchowaj Boże, aby mu kto tknął człowieka, który w jego usługach zostawał, choćby służba ta była tylko pozorem.
Milicja Fleminga, Czartoryskich, Sosnowskiego pisarza litewskiego, Massalskich, po kątach się musiała kryć, aby nie narazić na zaczepki i bijatykę.
Niektóre domostwa po całych dniach stały pozamykane, mieli się ludzie na baczności, broń stała ponabijana. Czartoryscy usiłowali wszelkiemi możliwemi środkami niedopuścić gwałtów i bójek, raz, że słabsi daleko byli, powtóre iż grali tu rolę ludzi spokoju i porządku, szanujących prawa i nienawidzących warcholstwa. Ludziom ich zakazanem było w ulicach się pokazywać.
Ale nie wszyscy się tak umieli zachować jak oni. Sosnowski pisarz litewski, niektórzy oficerowie Fleminga, zdradzali dumą lekceważenie Radziwiłła.
Chociaż Trybunał już za doszły stanowczo być mógł uważany i to bez krwi przelewu, bez najmniejszej walki, opór przeciwko niemu nieustawał. Jednym z najzajadlejszych był ks. biskup wileński. Niedosyć, że pierwszego dnia pozamykał kościoły, nie dał później zgromadzić się na zwykłe po ufundowaniu nabożeństwo u św. Jana, gdzie kazania i Te Deum słuchali deputaci. Kościół stał zamknięty. Pomnażało to młodzieży gniew i ochotę odwetu.
Pierwszą ofiarą padł Sosnowski, niemal w biały dzień. Zawczasu go ogłaszano jako dezygnowanego marszałka przyszłej konfederacji. Nie słynął on ani z rozumu, ani z taktu, ale z dumy, której nie było na czem oprzeć.
Radziwiłłowska banda, jak ją nazywano, usadziła się go wyśmiać i nastraszyć, nie mogąc wyzwać na rękę ludzi, którzy siedzieli jak w więzieniu zamknięci w najętym domu.
Napędzono ciekawością świadków, wcześnie ogłaszając, że Sosnowskiego będą okrzykiwać marszałkiem.
Jakoż nad wieczór, gdy już tłumu gawiedzi ulicznej pełno było, pokazała się w dali banda zbrojnych, stojących a wykrzykujących ludzi Radziwiłłowskich, jadących z taką butą i fantazją, jak gdyby gród nieprzyjacielski zdobywać mieli. Prowadził ją dowódzca hajduków, prawdziwy Goljat, chłop ogromny z wąsami do pasa, który muszkiet krótki a gruby trzymał o siodło oparty i dawał znaki swoim. Za nim jechali dobrani warchoły najszaleńsi, wszyscy podpili, każdy z muszkietem albo z pistoletem, niektórzy szablami wywijając. Mieli już swoich tam namówionych, którzy wcześnie kupy kamieni nagromadzili.
Stanąwszy przed kamienicą Sosnowskiego, jeden naprzód wyjechał i buzdyganem począł w bramę walić, choć wiedział, że mu jej nie otworzą.
Z wnętrza ani pary nikt nie puścił, ani dał znaku życia.
W tem z tłumu ozwało się wołanie.
— Vivat Sosnowski, marszałek Konfederacki!! vivat!!
— Vivat cztery litery! — wołali drudzy.
— Vivat pół-psa — pół-kozy — niedowiarek Boży! krzyczeli inni.
Powtarzali jednak najwięcej — Vivat cztery litery!!
Gdy stukanie do bramy nic nie wywołało, bo rozkazy były wydane, aby się nikt nie ruszał, chybaby bronić się przyszło, pierwszy hajduk z muszkietu strzelił ku oknom, a za nim co kto miał nabojów gotowych poczęli kulami do okien i drzwi ognia dawać.
Ale że im wreszcie kul i prochu żal było, albo to za zbyt wielki dla Sosnowskiego honor mieli ze strzelbami go oblegać, rzucili się do kamieni, które chłopy uliczni raźno im podawali i sami też ochotnie bombardując okiennice, okna, ściany. Tynk z nich opadał kawałkami, a okiennice się rozsypywały i wisiały z nich deski porozbijane, a szkło szyb w oknach z brzękiem sypało się na ziemię. Ale i to nawet nie mogło Sosnowskiego ludzi wyzwać do boju, bo im go starsi bronili, wiedząc, że gdyby się ruszyli, Radziwiłłowskich by gromady napłynęły i z boju tego nikt by nie wyszedł cało. Nieudało się więc Radziwiłłowskim, bo nakrzyczawszy się, nałupiwszy okien i ścian, a ludzi nie mogąc dostać, nadaremnie tylko znużyli się i pomiarkowawszy, iż z tego książe nie będzie rad, ze śpiewami i hałasem odciągnęli precz. Tyle pociechy mieli tylko, że nienawistnemu człowiekowi, pieczeniarzowi Brühla dokuczyli.
Był to początek i próba, bo Sosnowski mała figura niewiele znaczył, i tyle tylko, że do ligi należał przeciwko Radziwiłłowi. Znaczniejszą i wybitniejszą rolę odgrywał w tej koalicji podskarbi Fleming, nie lubiony nawet przez tych co z nim jednej się trzymali klamki. Nazajutrz więc stanęła zmowa na pałac Fleminga napaść. Tu spodziewano się nieodmiennie wywołać bójkę, którąby potem na zaczepkę ludzi podskarbiego złożyć było można.
I tu już pierwszym znakiem tego, że się gotowała utarczka, był napływ gminu, który na placu się skupił zewsząd tu nadbiegając. Jeden i drugi oddział milicji przeszedł mimo bramy spokojnie, choć piechota podskarbiego się w niej pokazywała. Za temi jak za przednią strażą przyciągnął Goljat ze swemi śpiewając polsko-żydowską piosenkę satyryczną, którą Fleminga jako niemca prześmiewano.
Za pierwszym tym wystrzałem ku oknom pałacu na pierwszem piętrze, z których się szyby posypały, nastąpiło kilka innych, również na okna skierowanych.
Straż Fleminga, którą dowodził niemiec Dreher, młody oficer, odważny i rozjątrzony już ciągłemi zaczepkami i obelgami, jakiemi ich prześladowano, nie chciała znieść tego cierpliwie i Dreher z odwagą młodzieńczą wypadłszy z kamienicy, wprost na jednego ze strzelających się rzucił, konia mu za uzdę chwytając, aby go z sobą uprowadzić.
Ten jak miał pistolet nabity w ręku, wprost się zmierzył do piersi Drehera i wystrzelił, a oficer pochwyciwszy się za serce, zawrócił się tylko, okręcił i padł krwią brocząc bruk.
Ludzie Fleminga zobaczywszy to, nie mogli się już powstrzymać, i wszyscy co w bramie stali dali ognia do wojewodzińskich, którym szczęściem oprócz jednego konia zabitego i kilku poranionych, nic się nie stało. Zabierało się tedy na formalny bój, któryby był mógł przybrać niebezpieczne rozmiary, ale młody kasztelanic...., który przez swawolę, komendę sobie nad oddziałem przywłaszczył, widząc że nie przelewki i poczciwego imienia swego na brudną burdę pożałowawszy, pierwszy uszedł, za którym i gromada z Goljatem popędziła.
Tołoczko właśnie przejeżdżał tędy, gdy się to odbywało i parę kul mu około uszów świsnęło. Wiedział on i słyszał to z ust samego księcia wojewody, iż burdy chciał uniknąć, a i hetmanowi o to szło, aby się brat jego zachował cum dignitate, miał więc sobie za obowiązek Tołoczko, który kasztelanica na oczy widział, pobiedz z tem do kardynalji.
Tu teraz o jakiejkolwiek dnia godzinie kto przyszedł zawsze pewien był jedno zastać, kielichy, wino i ludzi oszołomionych.
Wszedł rotmistrz, mocno kasztelanicem, który krewnym był i wojewody i hetmana, zakłopotany, wołając na głos o wojewodę.
— A toć ci nie uciekam! — zagrzmiał głos siedzącego pana. — Na cóżem ci potrzebny?
— Na rany Chrystusowe — krzyknął Tołoczko. — W. Ks. Mość jeden możesz to powściągnąć. Wszak kasztelanic z bandą ladajakich ciurów poszedł na pałac Fleminga, oficera już jednego ubito... strzelają do siebie zajadle.
Książe posłyszawszy nazwisko kasztelanica zerwał się z krzesła.
— Co ci się przyśniło! Kasztelanica tam nie było, nie mogło być... milcz-że ty mi.
— M. Książe — odparł dumnie Tołoczko — oczy mam, a gęba moja się nigdy żadną potwarzą ani plotką nie zwalała. Widziałem.
— Nie widziałeś! — zagrzmiał książę — a choćbyś widział toś powinien milczeć... rozumiesz to... ja ci zakazuję...
M. Książe, ja nie jestem pod jego rozkazami — odparł Tołoczko, a książe jeszcze nie jesteś hetmanem.
Zuchwała ta odpowiedź w pasją wprowadziła Radziwiłła, ścisnął pięść i cały się oblał krwią.
— Nie waż mi się mówić o tem... moja ręka choć w niej buławy jeszcze nie trzymam, sięga daleko, a komu na kark spadnie temu Miserere śpiewają.
Tołoczko zamachnął ręką i zwrócił się do Sapiehy, który tuż stał, jakby u niego szukał obrony, choć się jej nie bardzo spodziewał.
Hetman stał z twarzą nachmurzoną, posępny, ale nie tak pokorny dla Radziwiłła jak się ten spodziewał.
— Niech się brat umityguje — rzekł. — Co mój pan Rotmistrz Buńczuczny mówił z intencji dobrej, za to się go karcić nie godziło. Nie skłamał pewnie.
— Kasztelanica sobie tam uroił — przerwał książe — będzie to roznosił po mieście aby mnie też do spółki wciągnął... z temi co burdy poczynają.
— Ale M. Książe — zawołał Sapieha — intencji w tem nie było.
Radziwiłł się perzył z gniewu.
— Kasztelanica tam nie było! ja o tem wiedzieć nie chcę!! Sami oni wyprawiają hałasy, sami mącą, a na mnie i na moich zrzucają.
Sapieha nie podzielając tego gniewu, parę razy przerwał jeszcze bratu, lecz ten i względem niego opryskliwie się znalazł i nastawił mu się okóniem. Czapkę już trzymał w ręku.
Oba, Radziwiłł i on, co się wczoraj jeszcze całowali i poprzysięgali sobie aljans i zgodę wiekuistą, teraz nagle pod wpływem jakimś, którego odgadnąć było trudno, koso poczęli spoglądać na siebie.
— Warchoł niepoprawny, nigdy miecznikiem być nie poprzestanie, mruczał sam do siebie Sapieha.
— Hetmanowej pacholik... pod pantoflem u żony... szeptał książe.
Sapieha nie żegnając się razem z Tołoczką wyszedł, brata samego zostawując, który natychmiast Bohusza przywołał i kazał mu wydać ordynans aby nikt nie śmiał o żadnych burdach, strzelaniach donosić... Bo on wiedzieć o tem nie chce...
Hetman że od rana z Radziwiłłem się zabawiał a nieustannie pić musiał, ledwie do karety wsiadł, rozkazawszy Tołoczce jechać z sobą — coś zabełkotał, głowę na poduszki pochylił i — usnął.
Aż do Antokolu jechali tak milczący, a Tołoczko zafrasowany tem, iż się mimowoli księciu naraził. U ganku stanąwszy, gdy książe się z powozu ruszać nie myślał, wybiegła hetmanowa przelękniona, czy mu się co nie stało, ale dowiedziawszy się iż śpi tylko, kazała go hajdukom zanieść do łóżka, a sama splunąwszy na pokoje swe powróciła.
Zawołała Tołoczkę, ażeby jej wytłómaczył co to wszystko znaczyć miało. Rotmistrz że i tak chciał się księżnie wyspowiadać — począł zaraz opowiadanie ab ovo, to jest od napaści Fleminga.
Księżna słuchała ciekawie, a gdy w końcu przyszedł do tego, iż znalezienie się z nim księcia i ujęcie się za nim hetmana — opowiedział, na twarzy hetmanowej, prawie radośne uczucie się zarysowało.
— Te Deum będzie śpiewał — rzekła — ale kto wie co potem — czy Tadeusza, nie zakwili.
Nie taiła się już przed Tołoczką ze swą animozją przeciw Radziwiłłowi, który jej przypisywał to, że Sapieha warty Trybunałowi odmówił, a choć to przełknął zrazu gładko, dławiło go po dziś dzień, że brata do posłuszeństwa sobie nie mógł nakłonić i przewodzić nad nim.
Po tej krótkiej zawierusze Radziwiłła ludzi pozamykano i kazano się im nie ruszać z kwater, ani w ulicach nie pokazywać, książe spokojnego i o niczem niewiedzącego udawał.
Z przeciwnej strony lamenty, skargi i odgrażania były nieustające. A że dopóki Trybunał trwać miał Wilno pozostawało w ręku Radziwiłła. Czartoryscy już tu nie mieli co robić, i lękając nowych zajść, wyjeżdżać postanowili.
O czem gdy wojewodzie doniesiono powiedział.
— Płakać po nich nie będę. — Baba z wozu kołom lżej. Z panem Bogiem.
Zaczęli się wszyscy pakować i zmówili wyruszyć razem, aby kupą ciągnąc, na zaczepki mniej byli narażeni.
Sam książe wojewoda dni następnych mało co się pokazywał, siedząc zamknięty ze swojemi... Ale przyjaciele jego nie próżnowali, Bohusz prawa ręka wojewody, człek obrotny. Judycki Marcin sędzic ziemski, Rzeczycki młody a porywczy i ognisty chłop, który Radziwiłła za sobą mając, czuł się silnym, jeździli i chodzili nosząc się z prepotencją i powtarzając głośno, że tu wszystko musi być tak, jak my zechcemy i rozkażemy.
Więc Bohusz, umiejący z każdej zręczności korzystać dla siebie, a na nikogo się nie oglądający, oprócz innych od księcia darów i dobrodziejstw, wyrobił sobie u wojewody na ekonomję wileńską posesją, którą dotąd Abramowicz starosta starodubowski trzymał.
Tego brat kasztelan brzeski do żywego dotknięty odebraniem staroście starodubowskiemu ekonomji, publicznie się z Bohuszem zetknąwszy, gdy ten go witać chciał po staremu, rękę jego odtrącił i od ostatnich słów łajać zaczął, przyczem dosyć świadków było. Gdyby tam na miejscu zaraz ich nie rozwadzono, byłoby do szabel przyszło, choć Bohusz do niej skorym nie był.
Ale złajaniu tego pana vice-marszałka Trybunału, świadków było dosyć i na Bohuszu plama została niezmyta.
Gryzł się tem i nie mógł strawić książe wojewoda, bo co spotykało Bohusza, poniekąd na niego spadało, na Abramowiczach mścić się było potrzeba, a oni też swoich popleczników mieli.
Tryumfując więc na oko, wszystko jak chciał sprawiwszy, Radziwiłł wcale się nie czuł szczęśliwym.
Po odjeździe Sapiehy, z którym aż do tego dnia po bratersku byli, i dopiero z rana jakoś zaczęli się jeden drugiemu przekomarzać — popadł wojewoda w senność, spoczywał, a przebudziwszy się — wszystkie cirkumstancje rozważając, zmiarkował, że z Sapiehą przyjaźń braterska na włosku już wisiała. Sam nie wiedział czy ją miał odnawiać, lub cale o nią nie troszczyć.
Wszystko zważywszy do czasu postanowił z Sapiehą tak się obchodzić, jak gdyby między niemi nic nie zaszło. Tołoczko zaś na Antokol przybył z mocnem postanowieniem, że noga jego nie postanie w kardynalji.
Dnie te wszystkie po ufundowaniu bardzo niespokojne były, gotowało się jak w garnku. Chociaż większych napaści nie było, ani po ulicach bójek, po przedmieściach, po zaułkach, w szynkach strzelano i rąbano się ciągle. Ludzi niepodobna było utrzymać — wykradali się po nocach.
Czartoryskim to już dokuczyło równie jak Flemingowi i pożegnawszy Massalskich, ruszyli precz z Wilna.
Wybrali do tego ranek wczesny, spodziewając się, że opoje wojewody zaśpią go i dadzą im wyjść spokojnie.
W istocie nikt im drogi tamować nie myślał, ale przeszli jak przez rózgi nim się z Wilna wydobyli, bo wszędzie ich gawiedź przeprowadzała śmiechami i drwinami.
Radziwiłł bez mała sam ze swoją partją pozostał.
W kilka dni potem za radą idąc swoich przyjaciół, choć wiedział że go biskup do siebie nie dopuści, chciał zadość uczynić obyczajowi i nie Massalskiemu ale pasterzowi owczarni do której należał, złożyć należne poszanowanie. Z wielkim więc splendorem udał się otoczony dworem licznym do pałacu biskupiego, który zastał zamkniętym, i oświadczono mu, że ks. biskup nie przyjmuje ani dziś ani jutro, a wkrótce nawet Wilno opuszcza dla objazdu dyecezji.
Tyle tylko że się ludzie przypatrzyli pańskiemu dworowi wojewody, który w takich razach z przepychem monarchicznym występował.
Na Antokolu, parę dni potem księżna się jeszcze dosyć ożywiona kręciła, bo Stolnik bawił i spodziewała się go widzieć. Ale ją w tem zawiodła nadzieja, gdyż nie mając tu co robić, Poniatowski z wujami razem stolicę opuścił.
Wyjechała zaraz za nim pani wojewodzicowa Mścisławska, opuściło Wilno osób wiele i hetmanowa już tu nie miała co robić.
Hetman pod rozmaitemi powodami wyjazd swój ociągał, bo mu się do Wysokiego nie chciało. Z Radziwiłłem nie widzieli się wcale przez dni kilka.
W tem, gdy księżna Sapieżyna, najmniej się tego spodziewała, bo książe wojewoda mało kogo odwiedzał, w czasie niebytności hetmana w domu, przyjechał książe wojewoda z uszanowaniem.
Nie przyjąć go nie było można, gdyż powozy gości, a było ich tego dnia dosyć, świadczyły, że z domu nie wyjeżdżała. Załamała ręce zniecierpliwiona, ale nawykła była faire bone mine à mauvais jeu.
Książe, który jej nie cierpiał, choć na pozór grzeczność czynił, w istocie nie mógł progu przestąpić, ażeby nie pomyślał czem dokuczyć jej potrafi.
Pań otaczało hetmanową około dziesiątka, było i ichmościów prawie tyleż, a między innemi i Tołoczko.
Zobaczywszy karetę i paradny cug wojewody, przystąpił do hetmanowej po cichu jej oświadczając, iż księcia bawić i gospodarza wyręczać nie będzie, gdyż z wojewodą są na noże.
— A gdybym ja rotmistrza pięknie prosiła? — spytała Sapieżyna.
— Jabym jeszcze piękniej odmówił — rzekł Tołoczko, który się pośpiesznie pokłonił i wszedł po za kobiety. Na młodego więc Lubomirskiego spadło u boku hetmanowej, czynić honory domu.
Radziwiłł był po śniadaniu, a choć mu świeże powietrze trochę chmielu odjęło, miał go dosyć aby się gburowato trzymać i prawić co ślina do gęby przyniesie.
Wszedł tak książe poufale, nie śpiesząc witać hetmanową, jakby go ona nie wiele obchodziła.
— Czołem pani Magdalenie, zawołał w końcu podszedłszy i uśmiechając się — a cóżci to jejmość dobrodziejka męża bez opieki wypuściła? Gotów co zmalować... a do niańki nawykły... to mu o swej mocy nie dobrze chodzić!
Zarumieniona mocno hetmanowa, szukała chwilę odpowiedzi.
— A! — odparła — co się tam książe troszczysz o hetmana, myśmy się tu ciągle o drogie zdrowie wasze niepokoili... Bo na wojnie, lada kto z kąta może strzelić.
— A gdzież to pani hetmanowa wojnę widziała? — spytał Radziwiłł — siadając nieproszony, choć gospodyni stała.
— Gdzie? wszędzie jej było pełno, nawet w kościołach! — odparła Sapieżyna.
— Myśmy o niej nie wiedzieli — zamruczał książe. — Gawiedź i ciury trochę sobie czupryn namordowali... ale im odrosną.
— Oficerowi Fleminga pono życie nie wróci — zawołała złośliwie księżna, która wiedziała, że książe o tem słuchać nie lubił.
Radziwiłł ruszył ramionami.
— Jeżeli to prawda, że tam Niemca jednego uśmiercił parobek jaki, to szkoda, że się nie dostało lepiej Flemingowi samemu.
Obejrzał się dokoła po paniach.
— Cóż? księżna tu też Trybunał fundujesz?
— A jakże! — zawołała Sapieżyna. — Wybieramy się sądzić wszystkich złych mężów.
— To chyba żaden się nie ostoi, krom ślepych — rzekł książe, a czem-że ich karać będziecie? gdzie będzie fundum i wieża?
Sapieżynie, która w duszy gniew burzyła, sprzykrzyły się już żarty książęce.
— Mamy i my swoje tajemnice, których nie wyjawiamy nikomu — odparła żywo.
Wojewoda głową poruszył, rad był jej czem dokuczyć, a nie miał nic boleśniejszego nad wspomnienie młodego Brühla, którym ją prześladował zawsze.
— Miałaś jejmość świeże kresy z Warszawy? — zapytał.
— Sądzę że książe masz pewnie lepsze i pewniejsze ztamtąd wiadomości — zaburczała hetmanowa, przeczuwając do czego to zmierza.
— Ja? a zkądżeby? Jejmość sobie zaskarbiłaś względy pana generała artylerji, a przez niego i do pierwszego ministra i do króla droga najprostsza. Spojrzał ku niej, ale znalazł ją zimną i wcale nie zmięszaną.
— Z Warszawy mi piszą, że z księcia nie kontenci... — rzuciła Sapieżyna — spodziewali się że księcia kanclerza pan wojewoda zmoże, a tu się okazało, że on górą!...
Hę? — zapytał wojewoda — górą??
— A tak... przecież oni exkomunikowali W. Ks. Mość w kościele... zawołała hetmanowa, a książe ich nawet nie śmiałeś w kardynalji...
Wojewoda zmiarkował wreszcie, że z hetmanową na języki nie wyjdzie zwycięzko sapnął mocno obejrzał się i rzekł.
— Żebyś asińdzka choć szklanką wody mnie przyjęła? pić mi się chce.
Hetmanowa skinęła na kamerdynera.
— Wody dla księcia! zawołała...
— Juści z winem, albo też i samego wina, odparł wojewoda — jeżeli co jeszcze po fundacji pozostało, bo u mnie — pasz...
— A to chwała Bogu, przerwała Sapieżyna, bo mi choć raz może mąż teraz powróci bez bólu głowy od księcia.
— Hę? hę? rozśmiał się wojewoda — a asińdzce się zdaje, że jego od mojego wina głowa boli? Jako żywo... nosi on na niej ciężar wielki, co za dziw iż zdrów nie jest...
Dwuznacznik ten na twarz bladą hetmanowej, wywołał rumieniec. Podano tymczasem na tacy wino i wodę...
Kamerdyner ujął flaszkę z wodą.
— Daj że ty mi pokój z tem paskudztwem, w którym gęsi... nogi myją... nalej wina, za zdrowie hetmanowej.
To mówiąc powstał i kielich duszkiem spełnił.
— Widzę, że się hetmana nie doczekam — rzekł ocierając usta. — Zatem stopy całuję...
To mówiąc, zawrócił się już nie patrząc na gospodynię, która go milczącym dygiem pożegnała szydersko, swobodnie, zwolna pociągnął nazad do ganku, dokąd go młody Lubomirski przeprowadzał. Do niego się nie odezwał ani słowa. Dworzan dwu pod ręce go ująwszy pomogli siąść do karety.
W salonie księżnej przez czas jakiś panowało milczenie — księżnie się jeszcze twarz paliła od gniewu. Panie, które mimowolnie słuchały rozmowy, nie wiedziały czem teraz zatrzeć jej wrażenie, gdy hetmanowa się odezwała.
— Nie mam szczęścia do księcia jegomości... Zawsze z sobą wojnę prowadzić musimy.
Sceny tej, choć zdaleka, i panna Aniela była świadkiem — a wykwintnej i sentymentalnej panience, sławny książe wojewoda nie podobał się wcale.
Nie wiele zrozumiała z rozmowy, ale po głosie uczuła, że jej protektorka i wojewoda nie byli z sobą w najlepszych stosunkach.
Nigdy sobie nie wyobrażała, aby w świecie, do którego należał najpotężniejszy magnat na Litwie, taki ton i obejście się uchodzić mogły...
Miałaż się dziwić, że w domu matki obcesowo i grubjańsko czasem znajdowała się mała szlachta — gdy Radziwiłł i księżna tak sobie wydrapywali oczy przy ludziach?
Zadumała się mocno... gdzie miała szukać tego wykwintnego towarzystwa, za którem dusza jej tęskniła?
Nieszczęśliwym się mógł nazwać król August III, taka go piekła żądza powrócenia do Drezna, a nielitościwy minister Brühl, który robił z nim co chciał i zawsze umiał gniew pański od siebie odwrócić, pod rozmaitemi pozorami nie puszczał.
Niekiedy płakał rozczulony cierpieniem pana swojego, tak pragnął go zaspokoić, lecz tysiące drobnych przeszkód powrót tamowało.
Niemal codzień stęskniony kilkoletniem oddaleniem od swojej najmilszej stolicy, od swych obrazów, od swej opery — król pytał nieśmiało.
— Brühl, kiedyż my pojedziemy do Drezna?
Naówczas minister białe ręce łamał, padał mu do nóg i zaklinał go, aby był cierpliwym. Polaków niespokojnych odjechać tak nie było można, trzeba było na czas oddalenia, jakiś sposób obmyśleć aby Czartoryscy przeciwko najlepszemu panu niepodburzyli umysłów... Zaklinał o cierpliwość jeszcze.
Przyczyną zaś zwłoki było, że należało spustoszoną Saksonją tak na pozór urządzić, ażeby się wydawała nie zupełnie zniszczoną, tak jej usta zamknąć, aby się na zdzierstwo nie skarżyła, a ludzi tak rozstawić, aby tylko przyjemne wrażenia spotykał August powracający, zwycięzki!!
Brühl bowiem umiał mu wmówić, że z wojny tej wyszedł zwycięzko. Trzeba było dać czas Dreznu, aby wycieńczone, znędzniałe, na pół wyludnione, trochę choć odżyło nadzieją pokoju i lepszej przyszłości.
Król niemal z pokorą błagał litości w końcu, minister ciągle obiecywał, a ciągle spełnienie gorących życzeń przeciągał.
Potrzeba było takiej znajomości charakteru Augusta, takiego doświadczenia w wyborze środków do łagodzenia go i zajęcia, jakie miał Brühl, ażeby przez czas dosyć długi umieć odwlec podróż i nie zniechęcić do siebie.
Fundowanie Trybunału służyło też Brühlowi, bardzo skutecznie do utrzymania króla w Warszawie. Takich Trybunałów, o które walki prowadzono, wiele już widziała cała Rzeczpospolita, nie był ten żadną nowością; ale Brühl umiał go królowi przedstawić, jako wyjątkowo groźny i pełen znaczenia.
Zwiększał moc i zręczność w postępowaniu Czartoryskich, spisków znaczenie, które oni kluli w Petersburgu, potrzebę zasłonięcia się potęgą Radziwiłłów, która króla nic nie miała kosztować. Wszystkie wiadomostki przychodzące codzień z Wilna, rozdęte, powiększone, komentowane wedle potrzeby, służyły Brühlowi do utrzymywania króla w stanie wyczekiwania... nie dając mu się pogniewać. Brühl bowiem nic tu winien nie był, a wszystkiem nadzwyczaj zręcznie kierował. Minister umiał na swą korzyść wytłumaczyć wszystko... sobie przyznając władzę, której wcale nie miał.
Fundowanie Trybunału ulegało w Warszawie, w redakcji ministra, przeradzało się w istny romans, w którym role jasne grały osoby miłe jemu, a czarne jego nieprzyjaciele.
Kazano się N. Panu spodziewać najszczęśliwszego rezultatu, który miał Czartoryskich pokonać, odjąć im męztwo i złamać. Książe wojewoda miał w interesie króla otrzymać na Litwie moc nieograniczoną.
Król lubił księcia wojewodę, znajdował go bardzo miłym, bardzo mężnym, bardzo przywiązanym do dynastji Westinów, a nawet przemądrym politykiem.
Gdy August dowiadywał się czasem o jakim zuchwałym, a niezgrabnym wybryku księcia, tłómacząc go mówił.
— Przebiera się on za niedźwiedzia ale w nim siedzi Macelinvel? Nieprawda Brühl?
Brühl potakiwał zawsze.
Donosił biskup kamieniecki i kasztelan połocki królowi, wprost o staraniach pojednania, ale listy ich wprost nie dochodziły do króla.
Zarządzonem tak było, że żadne pismo, jak żaden człowiek, do króla nie dochodziło bez pośrednictwa ministra.
Król przekonawszy się nieraz, iż to co się przekradało do niego zawsze go tylko nadaremnie zgryzło, nie napierał się wiadomości, nawet gdy ich był najmocniej spragnionym.
Brühl miał w Wilnie swoich sprawozdawców, którzy umieli rzeczy tak malować, jak mu było potrzeba.
Zwykle w nocy przychodziły kresy, zrana je Brühl przeglądał i układał ad usum Regis. Heroicznie a nader łagodnie wyglądał w nich wojewoda, jako gwałtownicy i warchoły Czartoryscy i ich sprzymierzeńcy.
Król się nikomu nie dziwował, bo Polaków wszystkich niemal miał za duchy niespokojne, krom podskarbiego Fleminga, ale według Brühla, nad nim przemoc wywierali taką Czartoryscy, że nawet córkę jedynaczkę wkrótce wydrzeć myśleli. I król nad nieszczęśliwym bolał podskarbim.
Można sobie wyobrazić, jak w doniesieniach ministra wyglądało traktowanie o pokój z Czartoryskiemi. Radziwiłł wspaniałomyślnie wszystko chciał przebaczyć, podawał ręce obie do zgody, przystawał na wszystkie warunki, nadaremnie.
Czartoryscy go uwodzili... i nastawali na upokorzenie jego i zgubę.
Oni to zmusili Radziwiłła do ściągnięcia wojsk na swoję obronę, bo się chcieli posłużyć przeciwko niemu wojskiem cesarzowej.
August rozczulał się nad losem wojewody, nad jego umiarkowaniem, taktem, ofiarnością.
Zaciekawiony jak dramatem, król z dnia na dzień wyczekiwał nowych perypecij, zawikłań i z trwogą pytał ministra wieczorem, co jutro przyniesie?
Brühl śmiało zaręczał, że zwycięztwo zostanie po stronie tej, która w obliczu Boga zasłużyła na nie. Kapelan potem odprawiał mszą na intencją Radziwiłła, na którą minister przychodził, dla króla zawsze będąc katolikiem, i czekano dni następnych.
Zerwanie układów tragicznie opisano królowi i dopiero potem poczęły się opisy tryumfów Radziwiłła, uciśnionego, exkomunikowanego przez Massalskich spotwarzonego w sposób najnikczemniejszy.
— Tandem bona causa triumphat! wołał Brühl.
Król swobodniej teraz oddychał. Nie szło mu o Trybunał, ani o wymiar sprawiedliwości, ale o to, aby jak najprędzej mógł wyjechać do Drezna.
Brühl powstrzymywał jeszcze, ale już czyniły się przygotowania, naznaczony był dzień.
Tymczasem z Saksonji donoszono o niedokończonych restauracjach, mianowicie teatru, który miał służyć potężnie do odwrócenia uwagi króla od jęków wyniszczonej Saksonji. Galerja też z Königsteinu przywieziona jeszcze nie była rozwieszoną.
Naostatek łowiectwo królewskie, nie było w stanie takim, aby mogło dawne, świetne przypominać czasy.
Cały etat myślistwa J. K. Mości składał się z dwóchset do trzechset ludzi, łącznie ze starszyzną, stojącą na czele. Saskie łowiectwo pod naczelnikiem Jägermeistrem najwyższym dworu hrabią Wolfersdorf, liczyło trzech landjägerów, czterech kammer łowczych junkrów tyluż, sześciu paziów i jeszcze stu różnych pomniejszych urzędników.
Oprócz tego było łowiectwo polsko-litewskie, także pod zwierzchnictwem Wolfersdorfa, ale z osobnym nad-formejstrem i mnóstwem różnych stopni myśliwych.
Tak zwane myślistwo Parforce podlegało zwierzchnictwu i komendzie hrab. Brühla, z naczelnikiem baronem Feulner, panami von Trützsetter i von Wehleu i t. d.
Nie brakło i sokolniczych.
Tych miał pod sobą hrabia Hrezan..., jednego kapitana sokolnictwa, kamerjunkra, czterech sokolmistrzów, ośmiu sokolniczych i sześciu posługaczy.
Wojna, przenosiny do Warszawy, skład nadwornego myślistwa, mocno nadwerężyły, a szło o to Brühlowi, aby król w niczem nie uczuł uszczuplenia, zubożenia.
Właśnie w tem ulubionem zajęciu najdotkliwiej mogła się dać uczuć strata. Przygotowywano więc ludzi, konie, psy tak aby August znalazł ten sam zbytek do jakiego był nawykły.
Brühl dłużej nie mógł już tu króla utrzymać. Jakkolwiek był pewien swej władzy i przywiązania Augusta do siebie. Z Drezna mu donoszono, iż rodzina króla rozdrażniona przygotowywała się wystąpić przeciwko niemu do ojca. Potrzeba było osobistem swem nieodstępnem czuwaniem zapobiedz katastrofie.
Struna była zbyt naprężona i w końcu pęknąć mogła.
Trybunał stanął i spodziewano się, że spokojnie urzędować będzie.
Czartoryscy powrócili do domu, postrach wojny domowej znikał. Chociaż następujący Trybunał piotrkowski miał im do nowego wystąpienia w koronie dostarczyć okazji, przeciwko Potockim, których prowadził wojewoda kijowski, mający za sobą Brühla.
Ostatnie dni pobytu w Warszawie, chociaż ani na chwilę nie zmięszał się porządek rozrywek i zabawek królewskich, nie zachmurzyły czoła Augusta. Chodził pod wrażeniem tego co tu tracił, niespokojny co tam znajdzie, dokąd powracał.
Przed samym prawie wyjazdem nadbiegli posłańcy przynieśli Brühlowi dosyć dla niego niesmaczną wiadomość o tem, że Sapieha hetman polny z Radziwiłłem się niemal zupełnie rozbratał.
Księżna, jeżeli zerwania z nim nie życzyła sobie, przynajmniej za tem była, aby jej mąż nie wisiał przy Radziwille, jak mówiła, ale szedł i stał gdzieby się podobało, to jest gdzieby ona go postawiła.
Z dawnych przyjaciół i sług Sapiehy, najściślej z nim połączony przyjaźnią w młodości zrodzoną i późniejszemi losy, był generał adjutant buławy polnej Putkamer. Nie mówiliśmy o nim, bo się ów rzadko albo wcale nie pokazywał na pokojach samej księżny. Ona mu to darować tego nie mogła, iż Sapiezie małżeństwo z nią odradzał i uważała go za nieprzyjaciela.
Jakoż w istocie Putkamer jej nie lubił i unikał.
Próbowała go sobie pozyskać napróżno, a przekonawszy się, że tego nie dopnie, usiłowała z mężem poróżnić, a przynajmniej serce hetmana dla niego ostudzić.
Putkamer dumnie i wysoko się nosił, Sapiezie wiele w wojskowości dopomagał, bo ją rozumiał i żołnierz z niego był doskonały. Zresztą w towarzystwie opryskliwy, nieprzystępny, lekko sobie szanujący ludzi, więcej miał wrogów niż przyjaciół.
W czasie tego fundowania sądów Trybunalskich, Putkamer dla Sapiehy ciągle z nim był, zatem i do Radziwiłła uczęszczać musiał, choć go to nie bawiło, bo pijatyki nie znosił.
Uchowaj go Boże było zaczepić, bo jak rękę do szabli, tak język miał straszliwy.
Powiadają o zwierzętach dzikich, że niektórych z nich język tak ostry bywa, że gdy poliżą z miłości swojego nadzorcę, to mu skórę język ich znosi. Nie jednego tak Putkamer polizał.
W kardynalji raz po objedzie wdał się z nim w dysputę Marcin Judycki, sędzic ziemski rzeczycki, młody człek, który sobie dobrze ufał. Putkamer go dosyć politycznie śmiesznym uczynił i poszedł jak zmyty.
Chciał się potem mścić za słowo, które wszyscy powtarzali, ale po trzeźwemu zmiarkował, że nie było za co, a porwanie się na człowieka szanowanego, na większe go pośmiewisko wystawić mogło. Zdawała się tedy rzecz ubita i skończona.
Księżna hetmanowa, powaśniwszy z sobą braci i hetmana miłość własną poruszywszy, a obawiając się aby czas dłuższy bawiąc w Wilnie nie dał się ująć wojewodzie, nagle zaczęła się zrywać do wyjazdu.
Zwierzył się hetman z tego Putkamerowi, bo by może miło mu było samemu tu pozostawszy bez żony, wypocząć i zabawić się.
Adjutant choć nie radził tego, wszakże skombinowawszy, że dla pokoju domowego lepiej było usłuchać hetmanowej, zrazu nakłaniał do wyjazdu, potem mięszać się nie chciał, a gdy rzecz postanowioną została, sam też hetmanowi towarzyszył. Był więc w tem neutralnym.
Księżna postawiwszy na swem, bardzo była ucieszona, a żeby mąż nie zmienił sentymentu, wyjazd przyśpieszała.
Tołoczko jak się tylko dowiedział, iż jechać potrzeba, uradował się tem bardzo, ale o swojej pieczeni nie zapominając, począł pracować nad tem, aby hetmanowa wzięła z sobą pannę Anielę.
Dawszy słowo raz, potem lubiąc się rozerwać towarzystwem ks. Sapieżyna na nowo mu to przyrzekła.
Prawdę jednak powiedziawszy strażnikówna, choć przystojna, układna i dla niej pełna poszanowania nie przypadała już jej do smaku.
Hetmanowa chciała raz jeszcze Tołoczkę wyrozumieć.
— Mój rotmistrzu — rzekła — dałam ci słowo nie cofam, postaram się o to aby Koiszewska, w której się tak rozmiłowałeś twoją była, ale powiedz ty mnie szczerze, wybadawszy siebie, czy ona ci jest tak koniecznie do szczęścia potrzebna?
— Ja ci, słowo daję, dobrze życzę, i wyznam otwarcie, dziewczyna mi się nie bardzo podoba. Chce się jej damy jakiejś rolę grać, na którą nie jest pono stworzoną. Fumy wielkie, sentymentalna, a ty na gacha jesteś za stary, w pretensjach. Miarkuj, czy ona dla ciebie, czy ty dla niej?
Posłyszawszy to rotmistrz w lament okrutny, ręce łamiąc, do nóg się schylając, błagając począł hetmanową konwinkować, że dla niego niema na świecie nikogo... oprócz panny Anieli.
Naśmiała się z niego hetmanowa — i rzekła.
— Zatem to rzecz skończona, pojedzie ze mną i będziesz ją miał. Daj tylko Boże abyś później tego nie żałował.
Tołoczko natychmiast pobiegł do strażnikowej zabiegając, aby dla zyskania protekcji w procesie potrzebnej, córki nie odmawiała hetmanowej do towarzystwa.
Trafił na złą godzinę, bo się Koiszewska tą opieką nad nią rozciągniętą obrażoną uczuła. A że Bujwida chciała do córki, palnęła mu z góry.
— Jeżeli Anielka pani hetmanowej potrzebna, nie odmówię na czas, aby na jej dworze pozostała, choć mi to miłem nie jest, bo my swój kawałek chleba mamy i cudzych kątów wycierać nie potrzebujemy. Ale muszę przestrzedz pana rotmistrza, że jeżeli myślisz, iż Anielkę sobie pozyskasz, a mnie skłonisz, abym ją wydała za ciebie, to z tego nic nie będzie.
— Lubię być otwartą. Waćpanu nie uwłaczam, aleś starszy dużo od niej i wdowiec, a ja jej za wdowca wydawać nie chcę.
Tołoczko pochwycony znienacka, zmięszał się, i zamiast sprawę swą promować, wytłómaczył się iż nikomu się narzucać nie myśli.
Strażnikowej o wygranie procesu chodziło, ostatecznie więc gotową była zgodzić się na pobyt córki w Wysokiem, i gdy księżna Sapieżyna przyjechała po nią, ułożyło się wszystko łatwo.
Panna Aniela uszczęśliwiona wielce, iż w swoim żywiole czas jakiś przebyć spodziewała się, choć w Tołoczce nie bardzo smakowała, miała na widoku, że znajdzie młodszego i milszego galanta.
Wszystkim więc stało się po myśli, chociaż hetmanowa zawczasu nad losem Tołoczki bolała. Najszczęśliwszą może była panna Aniela, której się zdawało, że z jej posażkiem, twarzyczką, trochą francuszczyzny i figurką zręczną, kawalera we fraku i przy szpadzie dostać będzie łatwo.
Panna Szklarska na drogę jej dała admonicją, ale to był groch na ścianę.
— Anielciu droga, powtarzała jej, ty masz zepsuty smak, podobają ci się fircyki. Ale na gacha, to jeszcze pół biedy, a na męża się nie zdali na nic. Ja jestem stara i niepowabna, a gdyby się o mnie taki w peruce galant starał, kijembym go od siebie precz odpędziła.
Otóż czego świadkiem panna Aniela być miała na tym świecie polerowanym i tak wykwintnego obyczaju.
Z Wilna wyjeżdżać jak do niego wjeżdżać hetmanowi nie godziło się incognito, trzeba było okazać hetmańską fantazję, a choć już teraźniejszego Sapiehy dwór nie mógł się równać z tych Sapiehów, kanclerzów i hetmanów dworami, który na raz z sobą po kilkaset ludzi dla swej okazałości na koszcie swym prowadzili; książe też musiał wyciągać z pewną pompą. Powozów szło kilka dosyć wytwornych. W jednym z nich jechała hetmanowa, na przedzie mając pannę Anielę, a obok siebie panią Połubińską starościnę nowomiejską. Hetman jechał przodem, w karecie też, i chciał mieć przy sobie generała adjutanta Putkamera.
Putkamerowi zaś, że czas był piękny, a on konno i jeździć lubił i umiał, zachciało się dosiąść dzianeta. Wymówił się więc, że dla wielkiej parady wystąpi konno.
Tak się stało.
Tołoczko też, żeby się przed panną, z tem popisał, iż koniem włada dzielnie, kazał sobie podać wierzchowca i ledwie mu wyperswadowali, że się jak na solenność jaką nie przystroił w łuk i kołczan po staremu. Hetman, bojąc się śmiechu, buńczuka mu przed sobą nieść nie dał.
Jeszcze z miasta nie wyjechali, gdy na gościńcu spotykają Radziwiłłowską bandę powracającą z za miasta, ze śniadania, wszyscy popodchmielani, a przodem wywija najlepiej poderżnięty pan Marcin Judycki.
Co mu się stało na widok Putkamera, pan Bóg wie? Wprost z koniem sadzi na niego, kańczukiem w ręku wywijając. Putkamerowi ani się śniło, ażeby go mógł zaczepić.
Wtem Judycki przypadłszy jak nie zacznie go po plecach tą pletnią, którą trzymał w ręku okładać. Nim Putkamer miał czas szabli dobyć, wygarbował mu plecy porządnie, konia spiął ostrogami i poleciał.
Zawierucha się ztąd wzięła okrutna, bo i hetman z karety chciał wysiadać i jego ludzie za Judyckim gonić, ale Radziwiłłowskich nie było ani znaku.
Kobiety w krzyk i płacz, oprócz hetmanowej, która, że Putkamera nie lubiła, śmiać się poczęła.
Złożyli to potem na pijaństwo Judyckiego i że z niego oszalał... choć jako żywo, potem zdrowuteńki był. Hetman z pierwszego popasu list do wojewody ze skargą i z przycinkami na te jego pijaństwo, na rozpustę jego towarzyszów napisał własnoręcznie, bardzo ostry. Wątpić jednak można, ażeby ów doszedł księcia wojewodę, bo on naprzód listów nie lubił, nie czytał ich. Kazał sekretarzowi je rozpieczętowywać i rezolucje komponować. Sekretarz zaś, Judyckiego przyjaciel, pewnie skargę do kieszeni schował.
Putkamer głosił wszędzie Judyckiego za warjata i na tem się skończyło.
W czasie podróży tej wiosennej, Tołoczko ciągle asystował pani hetmanowej i pannie Anieli, która otrzymawszy to, czego sobie życzyła, a niechcąc aby o Tołoczce rozgadywano, że się o nią stara, unikała go i odwracała się.
Nie miał więc wielkiej pociechy, ale że był cierpliwy i wytrwały, tem się do panny nie zraził.
Podróż była nie bardzo wesołą, zwłaszcza, że w drugiej jej połowie deszcz ze śniegiem i burze wiosenne dokuczać zaczęły. Powozy się psuły, na popasach i noclegach wygody nie było, którą hetmanowa lubiła.
Z tego złe humory i kwasy powstawały. Hetman nie chcąc ich znosić pod pozorem, że mu pilno było, przodem śpieszniej ruszył, tak że żona drugiego dnia dopiero po jego przybyciu do Wysokiego, nadjechała.
Tu pannę strażnikównę czekały różne niespodzianki.
Przy pani hetmanowej, jak na wszystkich pańskich dworach, rezydentek różnej kategorji przebywało mnóstwo. W Wysokiem też liczono ich około dziesiątka. Wszystkie, rozumie się, szlachcianki, żadna więc sobie uchybić nie pozwoliła.
Pannie Anieli zdało się, że od nich była czemś lepszem i na większe zasługiwała względy. Naprzód więc zaraz pierwszego dnia, gdy jej dano mieszkanie z panną Szyszko, łowczego córką, bardzo się skrzywiła, pretendując mieć osobne. Wyszła na ganek i znalazłszy Tołoczkę poskarżyła mu się. Wiedział rotmistrz jak tu trudno co wytargować będzie, i że skarga źle usposobi hetmanową dla strażnikównej, ale pobiegł i kołatał aż dostał pokoik z jednem łóżkiem. Ale tu znowu było a ciasno a ciemno i wilgotno.
Panna płakała. Rotmistrz się jątrzył i gniewał.
Wszystkie zaś rezydentki od pierwszego wystąpienia z panną Szyszko, spiknęły się na pannę Anielę.
Trudno to opowiedzieć, jak wiele dokuczyć można, na pozór nic nie czyniąc. Dosyć spojrzenia, uśmiechu, ruszenia ramion, aby prześladowany w ten sposób uczuł się nieszczęśliwym.
Panna Aniela, która się tu takiego szczęścia spodziewała, znalazła się najbiedniejszą w świecie.
Dopiero hetmanowa to postrzegłszy, gdy ją litość wzięła, z pannami się rozmówiła i trochę zapobiegła aby strażnikównie pokój dano.
Nastąpił pokój wrzekomy. Z panien niektóre posłuszne a znające i przenikające hetmanowę, poczęły się zbliżać do panny Anieli, przypochlebiać jej, wyciągać ją na słówka. Dziewczę nie posądzając ich o chytrość wywnętrzało się ze wszystkiem i po kątach ją wyśmiewano, ale trochę była spokojniejsza.
Życie w Wysokiem, które ona sobie wyobrażała strumieniem rozkoszy, zabaw, muzyki, tańców, rozmów dowcipnych i wesołych, na miejscu się wcale inaczej prezentowało.
Naprzód, pomimo pozornej zgody między małżeństwem i miłości, życie ich było ciągłą walką i łataniem dla pokoju. Ustępował hetman tylko, bo ona póty się skarżyła i lamentowała aż na swoim postawiła.
Tych, których książe w domu lubił, sama pani nie znosiła i upatrywała w nich nieprzyjaciół, naodwrót kogo księżna protegowała, był hetmanowi podejrzany. Donoszono księciu na faworytów pani, jej na ulubieńców męża. Zwykle modus vivendi jakiś się znalazł i ciągnęło się z biedy, każde z nich na swoję rękę, ale gromadziły się rankory i potem niespodzianie następował wybuch. Księżna dostawała waporów i słabła, książe musiał żałować za grzechy, przepraszać i koić.
Gości bywało dosyć ale nie takich, jakichby sobie panna Aniela życzyła.
O zabawach myślano rzadko. Książe, gdy chciał czas spędzić wesoło, wyjeżdżał do sąsiedniego folwarku i tam męzkie towarzystwo zapraszał na kawalerskie polowanie. Księżna miewała wizyty familji, przyjaciołek, zamykała się z niemi i nie przypuszczała nikogo.
Pozostawały wielkie świąteczne recepcje ceremonjalne, niedzielne z kościoła nabożnych, zaprosiny na objady... i wieczorki dla fraucymeru, na które przychodzili do tańca wyżsi oficjaliści i wojskowi.
Panna Aniela strasznie noskiem kręciła... tego czego ona chciała nie było wcale.
Dosłyszała, że fraucymer w ogóle pogardliwie traktowano i przezywano panny do niego należące, Łowczankami. Usiłowała więc wydobyć się z ogółu Łowczanek jako panna strażnikówna trocka, ale niechciano tego rozumieć.
Miała nadzieję być powiernicą i przyjaciołką hetmanowej, a pobywszy tu dni kilka przekonała się, że tego dostąpić nie będzie mogła.
Zyskała tylko, że ją czasem używała księżna do czytania na głos francuzkich komedij i do pisania małoznaczących listów, bo gdy poufne potrzeba było ekspedjować, pisała je sama, bez ortografji, niepoprawnie lecz nie zwierzając ich nikomu.
Tołoczko prawie teraz nieopuszczał Wysokiego, zabiegając około panny Anieli. Pozbawiona wszelkich innych kawalerów i nadziei, przekładając go dla stosunków nad Bujwida, powoli strażnikówna oswajać się zaczęła z myślą, że mogłaby wyjść w ostatku i za niego.
Z domu swego obiecywała sobie uczynić rezydencją przyjemną, któraby dystyngowane towarzystwo przyciągała.
Ostrożna jednakże, w ostateczności dopiero gotową była zaspokoić się Tołoczką.
Wysokie, czasu pobytu obojga hetmanowstwa, choć miało pozór pański, dwór liczny, petentów i klijentów oblegających je mnóstwo, dla oszczędności, bo w złych interesach był hetman, utrzymywano na stopie bardzo niewykwintnej dni powszednich, tak że panna Aniela za swój miły grosz musiała sobie coś kupować na miasteczku, aby nie mrzeć głodem.
Przy gościach zbytek był czasem wielki, potem nagle taki wikt, że i na folwarku gorszym być nie mógł. W ogóle ładu brakło, a nikt go zaprowadzić nie umiał.
Księżnej życie wydawało się bardzo czynne, choć nie robiła nic. Nie nadszedł dla niej jeszcze ten wiek, gdy nabożeństwo zastępuje wszystko. Hetmanowa chciała być młodą i ładną i była nią jeszcze, ale nie taką czarującą jak w pierwszej młodości, gdy dla niej wszyscy głowy tracili.
Zabawiała się więc jak mogła, naprzód pisaniem listów, intrygami politycznemi i komerażami, naostatek haftami, do których u krosien zasiadało mnóstwo ubogich dziewcząt, a te dla niej całe suknie, płaszcze, białe hafty i na jedwabiach kolorowe wyszywały.
Sama hetmanowa rysunki wynajdowała, kolory dobierała i komponowała te cuda, któremi potem stroje jej się odznaczały.
Panna Aniela, której do pomocy w tem zażyć chciała, okazała się zupełnie niezdolną. W jej przekonaniu były to rękodzieła, których szlacheckie paluszki dotykać nie były powinny.
Do stołu, choćby gości nie było, a rzadko się dzień trafił aby ktoś nie przyjechał, zasiadało osób przynajmniej dwadzieścia kilka. Ale tu rozmowy bardzo trywjalne toczyły się w polskim języku i przypominały rubasznością Bujwida.
Księżna hetmanowa była zalotną i sentymentalną miała zawsze kogoś w myśli i sercu, ale na oko surowszej nad nią nie było. Im sobie więcej pozwalała może, tem dbała mocniej o to, ażeby zachować w tajemnicy.... serdeczne stosunki.
W czasie wielkich uroczystości kościelnych, surowo pilnowano aby dwór się od nich nie uwalniał i do kościoła uczęszczał. Panna Aniela też była zmuszoną siedzieć z książką godzinami na nabożeństwach.
Słowem utrapień w tem życiu było mnóstwo, a rozrywek i zabaw bardzo mało.
Nie śmiała się skarżyć o to nawet przed Tołoczką, który na osłodę tej egzystencji tyle tylko mógł, że cukierki wykwintne, czekoladę i przysmaki różne przywoził.
Po nocach biedna strażnikówna łzami się zalewała.
Nie poszczęściło się pannie strażnikównie w Wysokiem, ale nadto była dumną, aby się do tego przyznała, owszem umiała wesołą przybrać postawę i nie okazać po sobie, ani księżnie iż się tu we wszystkiem zawiodła. Jeden Tołoczko wiedział co o tem trzymać.
Ten biedaczysko, do panny się coraz więcej przywiązując, popadł przez to w niewolę i mógłby był narzekać na nieopatrzność własną, że się tak dał zakuć, ale miłość mu wszystko słodziła. Panna w duszy się z niego śmiała, ale go nie zrażała, aby mieć choć jednego sługę na rozkazy.
Ale nikt na tem nie wyszedł lepiej nad panią hetmanową, która nigdy Tołoczki na usługi swe tak wylanym nie miała jak teraz, gdy się od niej i przez nią ręki Anieli spodziewał.
Hetmanowa miała interesów mnóstwo, które jej zastępowały miłostki dawne i intrygi romansowe, a do tych Tołoczko ciągle był potrzebny.
Mogła się nim posługiwać jak chciała, ani mruknął. Nawet w potrzebach swych pieniężnych, gdy bez wiedzy hetmana pożyczkę zaciągnąć na prosty oblig była zniewoloną, Tołoczko musiał albo sam dać lub kapitalistę znaleźć, któryby bez zastawu, bez wnoszenia do akt dokumentu, pieniądze chciał wyliczyć.
I hetman polny i sama pani, oboje tkwili w tej wojnie domowej, która kraj na dwa obozy dzieliła. Księżna na oko z mężem zgodnie, on zaś wedle wskazówek postępując jakich mu ludzie przebieglejsi dostarczali.
Z Radziwiłłem na bakier będąc nie zrywał całkowicie hetman, owszem po tej stronie stał niby, i jej dopomagał, choć ona księciu wojewodzie najgorzej życzyła i cieszyłaby się z jego upokorzenia.
Do Czartoryskich ciągnęła ją potajemna miłość ku stolnikowi litewskiemu, która już zwolna obojętnością jego w nienawiść się zmienić miała.
Radzono coś ciągle, knowano, przygotowywano bo zwyciężywszy w Wilnie, potrzeba było w koronie ustalić tego stronnictwa królewskiego przewagę, tak samo w Piotrkowie niedopuszczając Czartoryskim Trybunału mieć swojego.
Zjeżdżano się na konsylja i konferencje to w Białymstoku u hetmana w. koronnego, to w Nieświeżu.
Z osób nawet wyżej stojących, wiele było, jak hetman niepewnej barwy.
Posądzano Massalskiego hetmana litewskiego, który miał urazę jakąś do kanclerza, że i on gotów był odstąpić go... byle mu nieco bębenka podbito.
Najdziwniejsze było położenie hetmana Branickiego, który z Czartoryską żonaty, przeciwko familji stawał, a pani hetmanowa milcząca i skryta, sercem była z nią i mówiono, że potajemnie ztąd o wszystkiem donosiła do Wołczyna.
Ponieważ Sapiehę po kilkakroć Branicki zapraszał i wzywał do siebie, a i hetmanowa pałała żądzą odwiedzenia Białegostoku, ułożono się aby przed św. Janem i imieninami, na których być musieli, odwiedzić hetmana i przypomnieć mu się.
Oboje państwo w chęci zrobienia tej wycieczki zgodni byli, Sapieha sam wniósł, że do boku swego weźmie rotmistrza Tołoczkę. O pannie Anieli wcale mowy nie było, ażeby jechać miała, ale rotmistrz życzył być z nią, aby korzystać z podróży dającej okazją przybliżenia się, począł więc molestować księżnę, aby strażnikównę zabrała z sobą.
Wielkiej ochoty do tego nie miała księżna z przyczyny, do której sama sobie może się nie przyznawała.
Oto świeższa twarzyczka młodej panienki jej płci malowanej i podrobionym rumieńcom krzywdę czyniła. Naśmiawszy się i nadrażniwszy rotmistrza w końcu zgodziła się pannę zabrać, z tym warunkiem aby suknie i ubiory dla wystąpienia na świetnym dworze Białostockim wstydu jej nie uczyniły.
— Strażnikowa skąpa jest — powiedziała Tołoczce, jedynej córce żałuje na sukienki, ja zaś, szczerze ci powiadam i grosza na wyrzucenie nie mam i obdarzać dziewczyny majętnej nie widzę potrzeby, postarajże się, aby ubrać się w co miała, bo choćbyśmy pojechały do Białegostoku, na pokoje jej ladajako, po parafiańsku wystrojonej, nie wezmę.
Niepodobna odmalować i tej radości i tego strachu, jaki przejął pannę strażnikównę, gdy się o wyroku na siebie ferowanym dowiedziała. Natychmiast umyślnego u Tołoczki uprosiwszy, napisała do matki, zaklinając i prosząc aby choć ten jeden raz jej błaganiu uczyniła zadość.
Garderoba strażnikównej, jak na Białystok bardzo była skromną.
Właśnie pod ten czas rezydencja hetmana wielkiego, była w całej Polsce najświetniejszym dworem cudzoziemską modą wykwintną i przepychem słynącym.
Był Białystok dobrego tonu i francuszczyzny stolicą. Życie na wielkiej stopie, bez jutra, płynęło tu jednym strumieniem zabaw, rozrywek i popisów pańskiej wspaniałości.
Przyjaciele hetmana marzyli nawet iż po Auguście III, którego zdrowie zdawało się chwiać i niedługie obiecywać życie, nie kto inny jak on zasiądzie na tronie.
Marzenie o tem pono i Branickiego upajało. Żył też zawczasu po królewsku. Przez żonę zbliżony był do Czartoryskich, których mało spodziewał się mieć za sobą.
Małżeństwo to nawet było na owe czasy, nawet w tej sferze, w której polityka, rachuba, chciwość je zawierają, jednem z najosobliwszych.
Hetman był już w wieku podeszłym, choć jeszcze życia pełnym i trzymającym się świeżo, księżniczka mu przeznaczona młoda, piękna, wykształcona, i godna wielkiego losu.
Spodziewano się, że go zawojuje z łatwością, rachowano na to, tymczasem hetman wystygły już, zobojętniały, oczarować się nie dał. Z wielkim poszanowaniem obchodził się z żoną, dał jej swobodę wielką, nie okazywał nawet zazdrości, ale nie dozwolił okiełznać.
Małżonkowie po niejakim czasie pozostali z sobą na stopie grzeczności, galanterji i zupełnego zobojętnienia.
Generał Mokronowski domownik hetmana, nie było to już tajemnicą, pozyskał serce pani.
Z mężem nic już nie łączyło opuszczonej, na dworze Białostockim była obcą i samą, serce więc ciągnęło ją ku swoim a szczególniej do brata stolnika. Wszystko co otaczało męża było jej nienawistnem. Posądzano więc ją, że o wszystkiem co się tu działo dawała różnemi sposobami znać do Wołczyna. Mokronowski wiemy, służył do czego tylko chciała za pośrednika.
Nie przeszkadzało to Białostokowi bawić się, bankietować, wyprawiać fety świetne w Choroszczy, zapraszać na bale, na których piękna uroczo, powabem smaku otoczona pani hetmanowa królowała.
Branicki tyle miał do wyrzucenia samemu sobie, tyle winy ciążyło na nim, iż nie miał prawa, niczem ze strony żony się obrażać, jej świat wybaczał przywiązanie do Mokronowskiego, bo on sam osobiście zasługiwał na nie, a okoliczności uniewinniały oboje.
Dwór, towarzystwo tutejsze, sposób życia, słynęły w całej Polsce, każdy był ciekawym bliżej je poznać... nie dziwna więc, że biedna strażnikówna żądzą tą pałała aż do suszenia na tę intencję i modlitw natrętnych.
Umyślny poseł pobiegł do matki, i odpowiedź przywiózł pomyślną, chociaż strażnikowa prosiła córkę, aby ta jej zachcianka była ostatnią.
Panna Aniela zapewniła Tołoczkę, iż się za nią hetmanowa wstydzić nie będzie, przygotowywała się do podróży, spodziewała, że Sapieżyna zechce widzieć jej stroje, lecz hetmanowej ochota odeszła i ani spytała więcej o to.
Miała daleko większą troskę jak stosunki męża zabezpieczyć i nie dopuścić, żeby się ani zbyt wiązał przymierzem, ni narażał chłodem.
Chodziły pogłoski, iż się tu i hetman wielki litewski miał znajdować.
Sapieżyna dbała o honor domu i o znaczenie męża, chciała stać na straży, aby go nie lekceważono.
Upojona swem szczęściem wyjechała panna strażnikówna, a w wyobraźni jej, rezydencja hetmana czemś się czarodziejskiem wydawała. Obiecywała sobie nowy świat, nowych ludzi, ideały. Jej przeznaczenie widocznie ją tu wiodło, ku jakiemuś tajemniczemu losowi, tam ją coś czekać musiało, młodzieniec nadzwyczajnej urody, wielkiego imienia, ogromnych posiadłości pan, padał przed nią zachwycony... i uprosiwszy u matki błogosławieństwo, prowadził do ołtarza.
Śniło się to pannie strażnikównie, ale połowa przynajmniej marzeń ziściła się w rzeczywistości. Pałac i ogrody, pokoje z wytwornością i smakiem wielkim przyozdobione uczyniły na niej wrażenie. Z dziecinną ciekawością i zachwytem przypatrywała się wszystkiemu, uśmiechała do tych wspaniałości nieoglądanych... nigdy w życiu.
Zdala i ludzie, którzy przepełniali te sale, postrojeni, obwieszeni wstęgami i gwiazdami, ludzie, których peruki wydawały woń fijołków i lilij, okryci koronkami, błyszczący od brylantów, wydali się jej istotami nadziemskiemi... a panie i panny w rogówkach, na których drapowały się mieniące barwami tęczy jedwabie, upokarzały skromne choć wytworne niby ubranie. Uczyła się patrząc na te nimfy i sylfidy... jak miała uśmiechać się i chodzić.
Z początku nawet tak ją zajmowało przypatrywanie się temu obrazowi, że zapomniała o sobie i nie tęskniła za tem, czy sama w nim jakąś odegrała rolę.
Później jednak oko jej zaczęło szukać kogoś, coby jej choć najmniejsze okazał zajęcie, współczucie. Napróżno, przechodzący spoglądali obojętnie i nikt nie zapytał o strażnikównę trocką.
Los tylko gdy szli do stołu nastręczył jej nieznajomego, który przybliżywszy się (a był po francuzku ubrany) z uśmiechem podał jej bardzo zgrabnie w kabłąk wygiętą rękę i poprowadził do stołu.
Kilka słów przemówił w czasie podróży do miejsca przeznaczonego, piękną wcale francuszczyzną, i znalazłszy nie bez trudności krzesło u stołu, sam wyrzec się musiał zajęcia miejsca przy niej, gdyż kobietom musiano ustępować.
Wejrzeniem pełnem wdzięczności podziękowawszy mu, panna Aniela usiadła pomiędzy dwoma paniami, które na nią dosyć drapieżnie spoglądały.
Jedna z nich przecie, grzeczniejsza, rozpoczęła rozmowę i okazała się znajoma pani strażnikowej. Rozmowa więc dalej szła już dosyć poufale.
Pani starościna wskazywała Anieli osoby, czasem trochę złośliwie komentując ich znajdowanie się w Białymstoku.
Panna Aniela uśmiechała się, słuchała, uczyła, a nie zaniedbała też oczyma szukać tego młodzieńca, który ją przyprowadził do stołu. Nie przyszło jej łatwo go odkryć w tłumie gdzieś, w kącie przy małym stoliczku, w towarzystwie mężczyzn, co umiała sobie wytłomaczyć tem, iż poufałym być musiał u hetmana, albo może jego powinowatym.
Uczta wykwintna trwała nadzwyczaj długo. Pod koniec jej, porządek był zmięszany, część mężczyzn pozostała w sali jadalnej, a panie do innej przechodzić zaczęły. Panna Aniela po oddaleniu się starościnej, już chciała niespokojna sama prześliznąć się za innemi, gdy towarzysz jej wierny znalazł się przy boku wczas, podał rękę i z wesołem bardzo usposobieniem, rozpychając stojących na drodze, poprowadził do rzęsiście oświeconej sali z chórami, na których już odzywała się pełna życia muzyka.
Serce biło mocno pannie Anieli.
To być musiał ten mąż przeznaczenia, ten wymarzony jej towarzysz w przyszłości.
Zaledwie odprowadziwszy ją do krzesła znowu, pokłonił się, gdy sądziła, że się przy niej zatrzyma... i zniknął.
Natomiast prawie w tej że chwili ujrzała przed sobą pana Buńczucznego.
Ten także był bardzo ożywionym po uczcie i uśmiechał się wdzięcznie z pod siwiejącego wąsa.
— Niech mi panna strażnikówna daruje, że ja jej do stołu służyć nie mogłem — rzekł. — Hetman mi narzucił panią starościnę Ponikwicką i musiałem z nią iść w parze. Szczęściem, że mnie francuz wyręczył.
— Francuz? — żywo zapytała panna Aniela.
— A francuz — odparł Tołoczko — i wielki ulubieniec pana hetmana, domownik jego od lat kilku.
Panna o inne szczegóły pytać się nie śmiała, aby zazdrości w rotmistrzu nie obudziła, ale Tołoczko zdawał się na ten raz cierpliwym.
Francuz, domownik, przyjaciel, ulubieniec hetmana, zapewne wysoki stopień w hierarchji wojskowej zajmujący. Markiz może lub hrabia, mówiła sobie panna Aniela... i serce znów żywiej jej zabiło.
Tołoczko teraz zamiast cudzoziemca tego wziął ją do polskiego, a choć to był odbijany i panna Aniela poszła od jednego do drugiego, całym szeregiem nieznanych jej mężczyzn, spodziewając się, że los znowu jej da tego francuza, nie zbliżył się już do niej. Później przywoływała go nawet wejrzeniami, pełnemi znaczenia, ale francuz nieczułym na nie pozostał.
W obejściu się jego było coś dziwnego, musiał to być w istocie jak mówił Tołoczko, domownik a może powinowaty hetmana, bo sam mało się bawił, ale czuwał nad drugiemi, aby się zabawiali.
Biegał, prowadził, zapoznawał, częstował, dobierał pary do tańca, a sam nie tańcował, chyba chwilowo kogoś zastąpić było potrzeba. Naówczas z wielką gracją występował i chował się szybko do kąta.
Panna Aniela widziała w nim, tajemniczą jakąś istotę.
Tańce się przeciągnęły bardzo długo.
Strażnikówna nie miała szczęścia w nich, mało ją zapraszano i sama widziała, że wśród tylu postrojonych pań, szczególniej mężatek z fryzurami kunsztownemi na głowach, z brylantami i perłami na szyjach ona w skromnych swym stroju, bez klejnotów, nie robiła żadnego wrażenia.
Tołoczko miał zbyt wiele tego wieczoru obowiązków ażeby się mógł cały pannie Anieli poświęcić. Hetmanowa kazała mu pilnować aby męża jej nie upojono. — Sapieha go posyłał do różnych osób, z któremi się rozmówić pragnął w sprawie przyszłego Trybunału naostatek i hetman się do niego zwracał nieraz. Zabiegał więc tylko gdy mógł, przynosząc limonady, ciastka i cukierki, czuwając nad swym skarbem, który w końcu znudziwszy się i zdesperowawszy, prawie już drzymał.
Najboleśniejszem jej to było, że owego grzecznego francuza przywabić do siebie nie mogła. Oczy jej zawód zrobiły, traciła ufność w siebie.
Rotmistrz zapytał czy tańcowała, odpowiedziała kwaśno, iż nie miała znajomości i zapewne z tego powodu nie zapraszano jej do tańca.
Z tem odszedł Tołoczko, a że był, choć w litewskiem wojsku, ale Buńczucznym hetmana i miał stosunki, przyprowadził jej trzech towarzyszów kawalerji narodowej pp. Merłę, Puzyra i Oporkotowicza. Imiona te, wcale nie arystokratyczne niepodobały się pannie strażnikównie, ale chłopcy bardzo młodzi byli, ochoczy, weseli, ale cóż?? u hetmana, który był sam na w pół francuzem, dla niej się dobrali, tacy, z których żaden nieumiał po francuzku, a wszyscy przypominali rubasznością Bujwida.
Z tem wszystkiem Oporkotowicz przypadł jej do smaku, choć bez francuszczyzny.
Pod koniec wieczora, hetmanowa mając się usunąć od zabawy, posłała Tołoczkę po pannę Anielę, który ją do niej przyprowadził.
Po drodze spotkali francuza, ale był mocno zajęty.
Pannie Anieli chciało się dowiedzieć kto ów był, zwróciła się dosyć zręcznie do Tołoczki, śmiejąc się z tego, iż ów jegomość co ją miał odwagę prowadzić do stołu, nie ośmielił się jej prowadzić do tańca.
— Miał rozum — rzekł rotmistrz krótko — bo do stołu gdy zabrakło kawalerów to co innego, lepiej on niż żaden, a do tańca!!!
— Dla czegóż nie mógł prosić do tańca? — zapytała panna Aniela.
— Nie wypadało mu — odparł Tołoczko.
— Dlaczego?
— No, a juściż ze względu tego kim jest.
— Jak to? a któż on jest? pan mówiłeś, że tak jak domownik bawi w Białymstoku i hetman go lubi.
— Szczera prawda — potwierdził Tołoczko.
— Któż on jest?
— Asystuje na wszystkich balach, dokończył rotmistrz — mówią nawet, że szlachcic, ale tymczasem tylko mistrz do tańców. Kawaler d’Ormont.
Panna Aniela zbladła jak ściana, ona! strażnikówna trocka, być zmuszoną podać rękę, tancmistrzowi.
Zbrzydł jej nagle Białystok, zabawa, świat.... wszystko.
Szlachecka duma Koiszewskich odezwała się w niej silnie.
Nazajutrz jeszcze wycieczka na cały dzień do Choroszczy, choć obiecywała wiele przyjemności, wspomnieniem tancmistrza była zepsutą.
Ale od tego zasłaniał ją Oporkotowicz, towarzysz kawalerji narodowej, którego się wstydzić nie potrzebowała.
Tego dnia gości przybyło więcej, a niektórzy znikli.
Pod tą zabawą niewinną nawet niepodejrzliwe oko mogło się domyśleć jakichś potajemnych zmów, schadzek i narady. Poważniejsi panowie, czynniejsi ich towarzysze, znane postacie tych, którzy Radziwiłłom, Sapiezie, Massalskiemu, hetmanowi służyli, przesuwali się z papierami i siedzieli gdzieś po kątach. W kancelarji nikt nie miał spoczynku.
W istocie choć się tam nic dnia tego nie rozstrzygało, wszyscy na wypadek wiedzieć chcieli z kim trzymać i na kogo rachować mogli.
Oprócz tego kresy nadeszłe z Warszawy, dawały do myślenia.
Już wyjeżdżający z Drezna król, wielu się wydał zmienionym, smutnym i chorym. Nie rokowano mu długiego życia. Wiadomości przywiezione z stolicy Saskiej, brzmiały niedobrze. Brühl zrobił co tylko mógł, aby król przynajmniej znalazł Drezno przynajmniej takiem, jakiem je opuścił. Jechał do niego stęskniony z bijącem sercem, cały przejęty wspomnieniami młodości, ale tu zamiast nich, znalazł zawód tylko smutny. Wszystko mu jakoś w oczach zmalało, zbrukało się, zmieniło. Dwór, wedle starego etatu, nie mógł być jeszcze zebrany, poumierali mu ludzie, wielu rzeczy brakło, bo je zniszczyła wojna, zabrali prusacy. Okazałość, którą on tak lubił jak ojciec, nie dorównywała dawniejszej. Zapytywał pocichu Brühla i choć odbierał zaspakajające odpowiedzi wykrętne, smutno mu było. Żałował nawet żony, która się tak heroicznie broniła najazdowi na zamku, choć synowie go ożywiali, zdało mu się smutnie i żałobnie.
Wedle rozkazania pańskiego, Magdalenę Corregia, którą on miał z sobą w Warszawie, odwieziono do galerji. Pozbawienie jej, kosztowało go wiele. Madonna Sykstyńska Rafaela, wydała mu się przyciemniałą. Chrystus z groszem nie miał dawnej kolorytu żywości, Rembrandty mgłą jakąś były okryte.
Dietrich, który przyszedł powitać pana, niosąc mu jednego Mierisa przez siebie zrobionego i Gerarda Dowa, naśladowanego cudownie, ledwie zdobył obojętne słowo. Na dobitkę, pierwsze polowanie w lasach około Huberstburga, nie powiodło się. Rzecz niesłychana, poczwarna, nie do uwierzenia, wstydliwa, król do rogacza chybił!!
Wytłomaczono to, tem, że nie on ale strzelba dopuściła się tego kryminału, ale niemniej była to straszliwa wróżba. Na każdym kroku zawód spotykał powracającego w laurach powiędłych pana.
Uśmiechał się, dławił w sobie to co doznawał, lecz nie oszukał nikogo.
Doświadczał tego co wszyscy ludzie, długiem oczekiwaniem czegoś spragnieni, osiągnięty cel życzeń nie odpowiadał temu, co wykarmiła wyobraźnia tęsknoty...
Boleść jakiej doznał i ukrył ją w sobie, pomimo starannego z nią tajenia się, biła wszystkim w oczy. Nosił ją wypiętnowaną na pięknej niedawno twarzy, nagle zgrzybiałej, obwisłej, w oczach zgasłych, na plecach przygarbionych, w mowie jąkającej się i wstydzie, który go zmuszał kryć się przed ludźmi.
Po jedzeniu zaraz usypiał snem ciężkim, a obudziwszy się, gdy mu podano fajkę ulubioną nie smakując i w niej, pykał milczący do wieczora, nie odpowiadając na pytania. Błazny jego zamiast pochwał i podarków, dostawali surowe wejrzenia. Król miał zamiar powróciwszy na swą ziemię, na pamiątkę szczęśliwego odzyskania jej, uwolnić kazać wszystkich, którzy siedzieli w Königsteinie.
Było ich tu wprawdzie mniej, niż za czasów Augusta ojca, ale twierdza nie stała próżną. Na pierwszą wzmiankę o tem, Brühl zaprotestował.
— N. Panie — rzekł — mało co ich tam jest, ograniczyliśmy liczbę do ostateczności, ale to co pozostało ludzie są bardzo niebezpieczni, którzyby W. K. Mości pokój mogli zakłócić.
W istocie byli to tylko nieprzyjaciele ministra i ludzie, których on się obawiał.
Opowiadania o stanie zdrowia króla, nie obudziły żalu, ani obawy, ale przynagliły oba obozy do przygotowań na czas bezkrólewia.
Wszyscy pragnęli się wiązać, skupiać, aby przeważyć i mieć w ręku swym przyszłość.
Trzeciego, czy czwartego dnia, pani hetmanowa wybrała się nazad do Wysokiego z Tołoczką, którego zastępował spóźniony Putkamer. Do Wysokiego nie było się po co śpieszyć, a że hetmanowa miała kilka domów przyjaznych na drodze, korzystała z podróży, aby je odwiedzić. Tołoczko nieodstępny, ciągle na usługach panny, zużytkowywał zręczność dla przypodobania się pannie.
Mówił już z nią otwarcie.
— Niech panna strażnikówna zważy tylko dobrze, czy nie będzie stokroć swobodniejszą u mnie, niż teraz przy matce. Za Bujwida gbura wyjść, pani sama widzi, znaczy sobie kamień przywiązać do szyi. Pani ze mną zrobi co zechce, jam jej sługa do grobowej deski.
Zawód, jakiego doznała w Białymstoku, usposobił ją do słuchania cierpliwego...
— Ja pana rotmistrza szacuję wielce — odpowiedziała mu — ale doprawdy nie wiem czybym go uczyniła szczęśliwym. Kapryśne ze mnie dziecko. Pan lubisz wieś, spokojne życie, a ja świat, zabawy, wesołość, stroje.
— Ja dla panny Anieli, gotowem gusta odmienić, wszystko poświęcić — przerwał rotmistrz. — Dom otworzymy, pojedziemy do Warszawy... pani — nie ja będę komenderował.
I całował ją po rękach, a pochlebstwami obsypywał.
Zwolna dała się nieco nakłonić, do słuchania, do wspólnych marzeń o przyszłości.
— Ale co to potem? — szeptała w końcu — choćbym ja nawet się zgodziła na to, matka nie pozwoli. Chce mnie koniecznie wydać za Bujwida, którego ja znieść nie mogę. Znam ją, gdy co powie to jej przełamać nie można.
— Niech panna Aniela da mi tylko słowo — odparł rotmistrz — niech mi pozwoli, a ja ręczę, znajdziemy sposób, pani hetmanowa całem sercem pomoże.
Uplanujemy tak, przygotujemy wszystko, iż strażnikowa nie będzie mogła stawić przeszkody.
Obietnice Tołoczki popierane przysięgami zwolna poskutkowały, panna Aniela przychyliła się do jego życzeń. Bujwid był jej nienawistny, nad nim panować nie miała nadziei. Rotmistrza zawojować spodziewała się na pewno. Hetmanowej dom ułatwiłby jej wejście w świat.
Nie dając jeszcze słowa, milczała, Tołoczko chciał bić żelazo póki było gorące, nie odstępował jej ani na chwilę.
Na jednym noclegu, księżna Sapieżyna widząc go tak służącym pannie, że o reszcie zapomniał — zapytała na ostatku.
— Cóż tam, panie Buńczuczny, jak idą twoje interesa? panna Aniela zawsze ci tak sroga jak była?
— Nie będę się chwalił, M. Księżno — odparł Tołoczko — wszelako zdaje mi się żem czasu nie stracił. Gdybyś pani raczyła poprzeć moję sprawę, byłbym pewny wygranej.
— Ho! ho! tak zaszedłeś daleko? — rozśmiała się Sapieżyna — boję się, ażebyś nie doznał zawodu.
Tołoczko ją w rękę pocałował.
— Służyłem, służyć będę — odezwał się — ulituj się nad sługą swoim.
— Cóż mam czynić?
— Proszę przemówić za mną do panny — począł rotmistrz.
— Mnie się zdaje — przerwała hetmanowa — że choćbyś pannę skonwinkował, matka ci nieda córki. W tem sęk.
— Na to jest sposób — wtrącił rotmistrz — tylko że bez pani hetmanowej ja niemogę nic.
— Mów-że bo raz jasno i otwarcie.
— Gdy da Bóg zgodzi się panna, prosta rzecz, zrobimy uroczyste zaręczyny. Strażnikowa się pogniewa, złaje mnie, zbeszta córkę, bo to u niej nie nowina, ale zrękowin nie złamie, bo te są tak ważne jak sam ślub.
— Że waćpana złaje i córkę, to nic — poczęła śmiać się Sapieżyna — mnie się też dostanie, obwoła mnie intrygantką.
— Nie będzie śmiała — odparł Tołoczko. — Proces, który miał rozstrzygnąć Trybunał, za mojem staraniem odłożony został dla komportacji dokumentów. Jej o ten proces tak idzie, że córkę gotowa oddać dla niego.
Będzie musiała milczeć.
— Nigdym się nie spodziewała, abyś tak podstępnym był intrygantem — zawołała księżna. — Na wszystko masz odpowiedź, obmyśliłeś...
— M. Księżno — zawołał Tołoczko bijąc się w piersi — to ostatnia życia mojego nadzieja.
— Panna ci przyrzekła? — spytała księżna.
— Jeszcze nie, ale choć usta niewyrzekły słowa, wiem, że dłużej opierać się nie będzie.
— No, to starajże się mieć od niej zapewnienie, bo bez tego nic. Ja kroku nie zrobię, dopóki ona mi przy świadkach nie powie, że sobie życzy wyjść za waćpana, i że się zgadza na zaręczyny, bo innego nie widzę sposobu.
Pocałował w rękę Tołoczko, uniżył się do stóp księżnej, poprzysiągł wiekuistą wdzięczność i rzucił się dobijać targu z panną.
Zdawało mu się, że rzecz tak jak skończona, okazało się jednak, że strażnikówna, w chwili gdy sobie miała świat zawiązać, przelękła się.
Pomyślała sobie, że była młodą jeszcze, że mogła roczek, dwa poczekać, że Bujwidowi się opędzi. Zawahała się w samym progu.
Rotmistrz, który sądził, że już był pewien serca, w rozpacz wpadł prawie. Widząc go tak zdesperowanym, panna prosiła o zwłokę. Sama wprawdzie nie wiedziała jak ją miała zużytkować, ale nie mogła jeszcze oswoić się z myślą, że klamka zapadła.
Płakała po nocach.
W tem przyszedł list od Szklarskiej, nabazgrany na zrzynkach sinego papieru, ale było go sześć stron i dwie przypisków. Panna Szklarska donosiła ukochanej swej, że wszystko jest zmówione, obmyślone aby natychmiast po powrocie, wydać ją za Bujwida. Starosta pogorzelski skłonił strażnikową do tego, wyrzekając się posagu gotowizną i obiecując kontentować się procentem.
Summy tej potrzebowała Koiszewska dla procesu i długu.
„Na twojem miejscu, serce moje — pisała — jabym wolała Bujwida i przyjęła go, ale to niedźwiedź, którego ty nigdy nie nauczysz nawet nosa utrzeć po ludzku.
Żal mi ciebie, bo szczęścia nie zaznasz z nim. Zwlekaj więc powrót, może cię to ominie... nie pokazuj się w domu, bo matka cię już nie puści...
Wiem najpewniej, że wyprawę na gwałt szyją, futro jejmość kupiła i kuśnierze siedzą w stołowej izbie pod dozorem Porkowskiej, bielizna się znaczy.“
Tegoż dnia, gdy pismo Szklarskiej nadeszło, szturm nowy przypuścił Tołoczko. Padł jej do nóg, Aniela zerwała się i chciała uciekać, gdy nadeszła przygotowana już hetmanowa.
Widząc co się dzieje, łagodnie zaczęła Anielę nakłaniać, przyrzekając jej opiekę swoję i męża. Wspomniała proces, dla którego matka się musiała dać przebłagać.
We dwoje tak z Buńczucznym, naostatek zmusili niemal strażnikównę, iż słowo dała i zgodziła się na wszystko, zakląwszy tylko księżnę, aby jej nie opuszczała.
Hetmanowa chciała nie bawiąc, zaraz w dni kilka uroczyste sprawić zaręczyny, sprosić gości, sprowadzić muzykę; ledwie strażnikówna wyprosiła fryszt, dopókiby na list, który miała napisać do matki, odpowiedzi nie otrzymała.
Nie daj Boże, aby staremu człowiekowi, który już lata płoche po za sobą pozostawił, miłość do serca zawitała i przyśniło się to szczęście, którego człowiek raz tylko w życiu kosztuje, a nie każdemu i to dano.
Na Tołoczce najlepszy był dowód tego, iż człowiek, gdy sobie nieco cugli popuści, namiętność go poniesie... na złamanie karku.
Człek był zacny, stateczny, poważny i nic mu nigdy, a szczególniej dyssymulacji zarzucić nie było można... a teraz gdy go miłość dla panny Koiszewskiej zagnała w taki kąt ciasny, zkąd wyjścia nie było.
Uchodził on powszechnie za bezdzietnego, bo nigdy nie mówił o swojej przeszłości, chociaż syna miał z pierwszego małżeństwa, który u babki ciotecznej od dziecka się wychowywał. Mało kto o tem wiedział.
Wyjawiając tę tajemnicę, obawiał się zrazić i pannę i matkę, więc milczał, powiadając sobie, iż dosyć będzie czasu później syna zaprezentować.
Zdawało mu się, że w tem grzechu nie było. Nie kłamał tem, że milczał... a zbrodnią nie było mieć potomka.
Z dnia więc na dzień odkładając ogłoszenie, iż go Pan Bóg pobłogosławił potomstwem, sam się z tego przed sobą uniewinniając, brnął dalej.
Niekiedy tylko robiło mu się gorąco, gdy pomyślał co to będzie za wrzawa, jak się Koiszewska o tem dowie.
Księżna Sapieżyna, która dawniej Tołoczki nie znała, wcale o niczem tyczącem się go nie wiedziała. Sapieha zapominał o bliższych daleko, a o swojego Buńczucznego stosunki familijne wcale się nie troszczył. Nikt go tu zdradzać nie myślał, ale położenie było, bądź co bądź, nie do zazdrości i przed zaręczynami wyspowiadać się było potrzeba pani strażnikowej.
Nie był pewnym czy i panny ten synaczek, pono dziesięcioletni nie zrazi.
W czasie tych zabiegów, rad zapomniał co go jeszcze czekało, ale teraz, gdy termin się zbliżał, strach go taki ogarniał i wstyd jakiś, że głowę od tego tracił.
Wiadoma rzecz, czem się w takich razach, za owych czasów leczyć byli zwykli, ci którym ból serdeczny dokuczał. Zapijano frasunek...
Tołoczko nie lubił pić, a no teraz bezwiednie prawie ciągle za kieliszek chwytał.
Chodził jak błędny, oczy mu wpadły, kaszlać zaczął i gdy mu hetmanowa szczęścia winszowała, wzdychał jak kowalskie miechy. Żal brał patrzeć na niego.
Panna zaś przeciwnie, raz postanowiwszy wyjść za niego, z myślą się tą oswajała, godziła i wesołą była jak nigdy. Tołoczce zaś wyrzucała, że chodził jak z krzyża zdjęty i zdawał się żałować chyba tego co uczynił.
Męcząc się po dniach i nocach, naostatek, gdy mu hetmanowa wymawiała też jego frasunek, wybuchnął.
— Żeby pani hetmanowa wiedziała, co ja mam za troskę, toby mi nie wyrzucała, że się śmiać nie mogę.
— Jeżeli nie wiem, a powinnam, czyjaż wina? — odparła księżna.
— A! moja wina! moja wina! moja bardzo wielka wina! — bijąc się w piersi, zawołał rotmistrz i oczy sobie zasłonił.
— Ja powiadam — wykrzyknęła Sapieżyna — że z waćpanem, jak z dzieckiem kapryśnem nie wiedzieć co robić... Cóżeś sobie uroił?
— A! nie uroiłem ci — wtrącił rotmistrz — alem zgrzeszył.
— Cóż? grzech śmiertelny? — zapytała przedrzeźniając go księżna — to ja chyba władzy rozgrzeszenia nie mam.
Mów prędko, cóżeś popełnił?
Masz pewnie jakąś jejmość, której ci się pozbyć trudno? co? nie zgadłam?
— Żadnej nigdy nie miałem — żałośliwie stęknął rotmistrz — ale byłem żonaty i z pierwszej żony syna mam, który się od dzieciństwa chowa u babki. O tym synu mało kto wie, a jam nie wspominał.
Skrzywiła się księżna.
— W istocie — odezwała się — nie ma nic, a waćpana to, jakby na kłamcę wystrychnie.
— Nikt się mnie nie pytał — rzekł Tołoczko, cóżem miał za obowiązek głosić, że syna mam?
Potrząsnęła głową Sapieżyna.
— Ja bo waćpanu powtarzam, nie ma nic, a będzie wstyd!!
Przeszła się po pokoju.
— Ja o tem wiedzieć nie chcę — dokończyła.
Rzucił się jej do stóp Tołoczko.
— W łeb sobie palnę — zakrzyknął.
— Nie rozumiem, coby to ci pomódz mogło? — odparła Sapieżyna.
— Niech mi W. Książęca mość poradzi co mam czynić? — błagał.
Hetmanowa zlitowała się.
— Niesmaczna to rzecz — odpowiedziała — ale jak się poczęło tak kończyć potrzeba... Nie mówiłeś waćpan o synu dotąd, suponując, że o nim wszyscy wiedzą, milcz-że już.
— A jak się dowiedzą? — zapytał rotmistrz.
— Nie obrachują, co oni poczną — po namyśle odezwała się hetmanowa. — Zdaje mi się, że waćpana odprawią, bo matka go niechce.... a to pretekst doskonały.
— Mam ja to powiedzieć pannie? — radził się rotmistrz.
Parsknęła księżna.
A wy! mężczyźni! — poczęła. — Krzyczycie na nas, że my was zwodzimy, nazywacie te biedne kobiety najgorszemi przezwiskami, chytrość nam przypisujecie i zdradziectwo, a co sami robicie? Kobietę zwieść to wam fraszka. Wam wszystko wolno...
Tołoczko stał jak pod pręgierzem.
— Moje całe tłómaczenie, żem się zapóźno pokochał, a od tej miłości głowę utracił.
— Ja nie wiem czy ją miałeś kiedy — przerwała księżna. — Takeś sobie z tą całą sprawą poczynał, jakbyś naumyślnie ją chciał zawikłać.
Co tu radzić dziś, kiedy pora w której trzeba było coś na to poczynać, minęła. Nie mówiłeś w czas, milcz, a po ślubie co będzie, to musisz przyjąć jako karę za grzechy. Na sucho ci to nie ujdzie.
Nic nie zyskawszy u księżnej, ale trochę sobie ulżywszy ciężaru tem zwierzeniem się, rotmistrz zajął się jak najgoręcej przygotowaniem do zaręczyn, które przyśpieszyć usiłował.
Tymczasem burza się gotowała.
Strażnikowa wprawdzie ulegając księżnie, dała jej córkę, chociaż domyślała się, że to była intryga Tołoczki. Nie sądziła go wcale niebezpiecznym dla córki, bo Bujwid był przystojniejszy i młodszy.
W ostatku, gdy hetmanowa się uparła wydać Anielę za rotmistrza, strażnikowa spodziewała się, że jej wyświadczy jakieś dobrodziejstwo, puści dzierżawę, zapisze summę, wyrobi coś u króla. Nie rada była temu wszystkiemu, ale czuła, że nie mogła się uwolnić od tych łask i protekcji.
Wahając się tak a ciągle Bujwida mając na myśli, w końcu swojego dawnego opiekuna, krewnego, starego marszałka Glińskiego, postanowiła wezwać i zwierzyć mu się, a pójść za jego radą.
Gliński ów, którego niekiedy kniaziem tytułowano, bo się wywodził od owego sławnego warchoła, był człowiekiem znacznym, choć niezbyt majętnym.
Umiał sobie w obywatelstwie wyrobić wziętość i słynął z rozumu.
Był to doradca, pośrednik, rozjemca, do którego z najdalszych stron ludzie jak chorzy do doktora się zjeżdżali.
Ogromnego wzrostu i tuszy, z twarzą rozlaną, wielką, brodawkami dziwnie porosłą, z brzuchem który mu chodzenie utrudniał, marszałek był nadzwyczaj czynny i szczycił się tem, że dla współobywateli życie poświęcał.
Stosunki miał rozległe bardzo, znajomości wiele, pamięć ludzi i pokrewieństw a kolligacji zadziwiającą. W całej Litwie nie było może rodziny, którejby wszystkich członków nie mógł wyliczyć. Była to genealogja chodząca.
Nie śmiejąc go zapraszać do siebie, Koiszewska pojechała do niego.
Przyjął ją jak był zwykł wszystkich mnogich swych klijentów, tak jak gdyby szczególny miał afekt dla każdego z nich. Wiedział już o wszystkiem i o tem nawet, że Aniela była w Białymstoku.
Strażnikowa wyznała mu, właśnie dla poradzenia się o jej postanowienie przybyła. Marszałek, który miał sobie za prawidło wyrozumiewać petentów i raczej w ich myśl niż przeciw niej iść, łatwo odgadnął, że strażnikowa była za Bujwidem.
Stało się to dla niego wskazówką jak sobie miał postąpić. Tołoczkę znał bardzo dobrze i od bardzo dawna, nie był z nim jednak ani źle ani dobrze.
Wysłuchawszy długiej chryi pani Koiszewskiej, rzuciwszy pytań kilka, zamyślił się głęboko.
— Jesteś pani strażnikowa matką — rzekł — serce jej pewnie dla dziecięcia najlepiej poradzić potrafi. Co do mnie, chociaż ja przeciwko Tołoczce nic nie mogę powiedzieć, bo człek zacny, uczciwy, rozumny, ale ani wiek, ani te koła w których się on obraca, nie zdaje mi się żeby go czyniły partją stosowną, dla panny Anieli. Z protekcją hetmana albo raczej hetmanowej, może się posunąć wysoko... chybaby go król obdarzył starostwem, królewszczyzną, bo inaczej to tam honorów będzie poddostatkiem, ale chleba omal...
— Tołoczko wyszedł z rodziny zubożałej, dopiero mu pierwsza żona wniosła posag i posadziła go na wiosce, ale to, okrom dożywocia na wsi, nie jego własność ale syna.
Koiszewska się porwała przestraszoną.
— Syna! jakiego syna? jako żywo nigdy nikt nie mówił o synach? Więc ma syna? Miał może chyba ale umarł.
— Przepraszam panią strażnikową, syn się chowa u ciotecznej babki, oddaje go do szkół, do Połocka, chłopiec ma ni fallor, lat dziesięć.
Strażnikowa cała purpurowa z gniewu, słuchała.
— Jakże to nazwać, jak? — odezwała się — żeby słowo pisnął o synku? Więc to po prostu podejście, chciał byśmy myśleli, że to co ma i czem świeci do niego należy...
Marszałek pogładził łysinę i sapnął.
Nie zaprzeczał, ani potwierdzał tego sposobu zapatrywania się pani strażnikowej.
— Nie mogę o tem sądzić — rzekł — ale zawsze jest niedelikatność. Co się tknie majątku, moja mościa dobrodziejko, nie jest tajemnicą, że odłużony. Rotmistrz żył, popularności mu się chciało, karmił, poił, sejmikował... długów dziś przez wierzch głowy, na majątek jego wcale się nie ma co oglądać.
A! jak Boga kocham — krzyknęła impetycznie Koiszewska — córki mu nie dam. Straciłby jej posag, jak zmarnował majątek pierwszej żony! Niech sobie hetmanowa robi co chce, córkę odbiorę, zamknę, wywiozę i nie dam mu się ani zbliżyć.
— Pewno, że to będzie najrozumniejszem — rzekł Gliński — ale i to pewna, że z hetmanową pani będziesz miała przejście ciężkie. Obawiam się czy rzeczy nie za daleko zaszły. Naszą panią hetmanową trzeba znać, rządziła pierwszym mężem, panuje nad drugim, zręczna, rozumna, gwałtowna... Pomódz nie może wiele, ale zaszkodzić, oho! okrutnie... a jest uparta i mściwa.
— Cóż ona zrobić mi może? — wyrwało się Koiszewskiej, która na krótko zapomniała o procesie.
— To prawda — poprawiła się — że ten nieszczęsny proces...
— Właśnie chciałem go przypomnieć — wtrącił Gliński. — Ona po Trybunałach gospodaruje jak u siebie w domu.
Zasmuciła się strażnikowa i łzy jej w oczach stanęły.
— Nie trzeba tracić męztwa — dodał marszałek. — Zechce ona szkodzić, będziemy pomagali.
— A! kochany marszałku — wykrzyknęła strażnikowa — zaklinam was, nieopuszczaj mnie sieroty. Córki dla procesu gubić nie mogę, miałabym na sumieniu.
— Za pozwoleniem — przerwał Gliński — jakże usposobiona, za kim panna Aniela, bo i to trzeba wziąść w konsyderacją.
— Nie będę taiła — rozpoczęła strażnikowa — córkę mi siostra zbałamuciła. Chciałam ją mieć dobrą gosposią i kobietą jak my wszystkie, nabili jej głowę elegancją, francuszczyzną, zabawami... Bujwida ona nie lubi, bo rubaszny jest... Tołoczko układny, ale kłamca, oszukaniec. Dworskich się klamek trzyma, kochać go ona nie kocha, ale z Tołoczką się spodziewa wejść w ten świat, do którego tęskni. Ot co jest.
— Hm! — bąknął Gliński — skomplikowana sprawa, potrzeba energji, którą waćpani dobrodziejka masz, aby szczęśliwie wyjść z tego, ale ufam, że się to pomyślnie ukończy.
Po długich w tym przedmiocie naradach i rozprawach, które utwierdziły strażnikową w przekonaniu, że powinna była niedopuścić małżeństwa z Tołoczką, nastąpił obiad, a po nim zjawił się gość właśnie z okolic Wysokiego Litewskiego, pan podstarości Górski.
Był to jeden z tych ludzi gładkich, bywających wszędzie, od wszystkich mile widziany, a wyśmiewający tych nawet, których się najserdeczniejszym głosił przyjacielem. Górski nie przebaczył nikomu, a tak lubił dowcipkować, że dla dowcipu wszystko poświęcał.
Im zaś kto wyżej siedział, imię nosił piękniejsze, odznaczał się czemś więcej, tem on dla niego był surowszym. Sapieha, którego bawił, lubił go, zapraszał i bierał z sobą.
Zobaczywszy strażnikową, zaledwie ich przywitał natychmiast począł winszować marjażu córki.
— A daj mi pokój, panie podstarości — odparła — Anielka młoda, wydawać ją ani myślę.
— Jakże, a te blizkie zaręczyny.
Wprost zaprzeczyła im Koiszewska.
Pana Górskiego być posądzonym o puszczanie fałszywych pogłosek, oburzało. Uparł się.
— A, za pozwoleniem — rzekł. Jest to rzecz pewna iż w Wysokiem się spodziewają obchodzić je wkrótce bardzo uroczyście.
— Bez mojego zezwolenia? bez mojej wiedzy chyba? — wołała strażnikowa. — To by było coś nowego, porządek naturalny obalony... Jestem matką.
Górski się tłómaczył bardzo obszernie i namiętnie, dowodząc, że nic nie zmyślał... Strażnikowa w końcu musiała zamilknąć. Gospodarz pocieszał.
Powróciwszy ztąd, Koiszewska, która miała siłę męzką, umiała znosić, walczyć, czekać, tym razem bardzo osłabła. Trzeba było na gwałt ratować córkę od Tołoczki, przewidywała jakie mieć będzie trudności do zwalczenia, lecz obiecywała sobie nie dać się pokonać i córkę odebrać.
Napisała list grzeczny do pani hetmanowej, przepraszając, że sama po córkę przybyć nie może z powodu choroby, i domagając się powrotu Anieli. Nastawała na to, że była chorą i że miejsce córki było przy matce.
Listy do hetmanowej i do Anieli, wielkiego niepokoju były przyczyną.
Hetmanowej nie szło o to w istocie wiele za kogo strażnikównę wydadzą i czy ona będzie szczęśliwą lub nie, ale nie mogła tego dopuścić aby się jej sprzeciwiać śmiano, jej łaskami pogardzać i mieć swoję wolę.
— Nie dam Koiszewskiej córki — zawołała — list odczytawszy. Ja na to pozwolić nie mogę.
Aniela przelękła się, postanowienie wyjścia za rotmistrza było teraz jak najmocniejsze. Tołoczko, który chciał się zalecić pannie, w ciągu ostatnich dni w rozmowach uczynił jej obietnice wielce nęcące.
Przyrzekł jak najuroczyściej, iż mieć będzie karetę podobną do tej, którą jeździła ks. Sapieżyna, cug koni sześciu, dworzanina, hajduka, liberją. Do kościoła miała jej towarzyszyć służba niosąc poduszki herbowne i książki. Co roku dwa razy co najmniej zobowiązywał się ją wozić do Warszawy, wyprawiać zapusty świetne i na rok nowy spraszać sąsiedztwo.
Obietnice te w rozmowie przychodziły, bez żadnego nacisku, z największą łatwością.
Rotmistrz nie rachował się z niczem, głowę tracił, submitował się, akomodował i nie odmawiał nic, a nic.
Zawołano pannę Anielę do hetmanowej.
— Moje dziecko — odezwała się do niej. — Pisze mi strażnikowa, że chora i żąda twego powrotu, na który ja pozwolić nie mogę. Chora nie jest, to rzecz symulowana, idzie o to, aby ciebie pochwycić. Nie mogę ci dać ginąć i do rozpaczy przyprowadzić Tołoczkę, który cię do szaleństwa kocha.
Rozpłakana panna Aniela padła jej do nóg.
— Odpiszę, że waćpanna też chora jesteś i że doktór Müller ruszać ci się nie pozwala...
Tak się stało, pół dnia czekał posłaniec na odpowiedzi i otrzymał obie odmówne, chociaż ocukrowane i osłodzone.
Rotmistrza, gdy się to działo, nie było w Wysokiem, powrócił późno i uradował się mocno, dowiadując, że księżna tak się energicznie znalazła.
Panna Aniela wybiegła naprzeciwko niego... poruszona i przelękła. Tołoczko widząc ją we łzach, zaklął się, że chybaby mu życie odjęto, inaczej nie wyrzecze się nigdy w świecie tej, którą już uważał za przyrzeczoną i jakby poślubioną.
— Niech panna Aniela rozkazuje co mam czynić, gotówem na wszystko, a najpierwej jechać, szukać tego Bujwida i raczej mu życie wziąć, niż odstąpić bohdanki.
Chciał go zaraz wyzwać na rękę, w szable, na pistolety, jak zechce.
Panna Aniela zlękła się krwi przelewu, płakała.
Tołoczko w gorączce po kurytarzach biegał, rzucał się, odgrażał i naprawdę myślał o rozprawie z rywalem. Ledwie go księżna zawoławszy umitygowała.
Od księżnej poszedł do hetmana, gdzie się napił, niewiedząc o tem co robi, tak był wielkiego animuszu tego wieczora.
Poszli spać nadedniem. Rotmistrz pacierz ledwie zmówił, ciągle sumując o tem co tu robić, zawziął się i niekładąc się spać, pobiegł zbudzić przyjaciela Rybińskiego, który był pod nim chorążym, aby z nim jechać szukać Bujwida.
Nie było nic łatwiejszego, jak go znaleźć, bo się nigdy do kąta nie chował. Rybiński, rębacz sławny, nie mógł odmówić przyjacielowi, odział się natychmiast, do węgierskiego swego wozu kazał zaprzęgać i ruszyli.
A że na wsiadanem, po wczorajszym chmielu, wódką się gdańską trzeźwili, nie odjechawszy za wrota, pospali się oba.
Gdy Tołoczko obudził się wreszcie, musiał sobie chwilę dobrą oczy przecierać, rozpamiętywać, nim przypomniał po co jedzie i gdzie jest.
W karczmie na granicy, o pół mili od dworu Bujwida, Tołoczko czekać miał, a Rybiński pojechał wyzywać.
Ale jak pojechał, tak w wodę wpadł, nie było go do wieczora, nie powrócił w nocy, aż z rana rotmistrz musiał posłać wyrostka na zwiady.
W godzin parę wrócił on ze smutną nowiną, że Rybiński jadąc wczora wieczorem, gdy się konie na mostku spłoszyły, z bryczką i z niemi spadł do rzeczki i potłuczony strasznie ze złamaną nogą, leżał u Bujwida we dworze.
Rotmistrzowi zamąciło się w głowie, co tu robić? Nie mógł się cofnąć, ani odkładać, musiał w sąsiedztwie szukać, ktoby mu zastąpił Rybińskiego. Przeszedł cały dzień na tem poszukiwaniu po nieznanej okolicy, aż znalazł się stary towarzysz broni.
Był on niegdyś rotmistrzem w kawalerji, guzów i blizn miał dużo, opowiadał o sobie dzieje osobliwe, ale już teraz ręka mu się trzęsła i szablą nie władał. Za to swadę miał osobliwą i gębę wyparzoną.
Po wszystkich tych przejściach, następnego dopiero dnia Bujwid wyzwany, nie wymawiając się rzekł:
— Służę!
W Tołoczce krew kipiała, gdy go zobaczył na placu przed sobą, Bujwid był spokojniuteńki. Pojedynek nie konno z pistoletami, jak naówczas się często trafiało, ale umówiony był na szable.
Trwał on nadzwyczaj długo, gdyż oba byli prawie równych sił, nakoniec tak się złożyło, iż rotmistrz w ramię głęboko ciął Bujwida, a ten mu dwa palce u ręki oderżnął jak brzytwą.
Zakrzyczano: dosyć.
Tołoczko się domagał słowa, że mu Bujwid w drogę wchodzić nie będzie, ten nawzajem żądał, aby mu rotmistrz nie przeszkadzał.
Bić się natychmiast dalej, nie było sposobu, nahałasowawszy, rozeszli się, nie sprawiwszy nic. Tołoczko musiał zaraz do cyrulika śpieszyć, aby mu rękę obwiązał, bo na palce rady nie było.
Nie żałował by ich, gdyby spotkanie korzyść jaką przyniosło, a tu rotmistrz przekonał się tylko, że z Bujwidem nie rychło koniec być może, zaś zgoda nigdy.
Straszliwie przybity ewentem tym, już nawet do Wysokiego nie wracając, pojechał do doktora do Brześcia.
W Wysokiem pod bronią, czekała pani hetmanowa strażnikowej, albo od niej wiadomości, a panna Aniela modliła się.
— Dziej się wola Boża — mówiła. — Nie odstąpię rotmistrza... hetmanowa nam wiele obiecuje, Bujwid mnie przeciw mojej woli mieć nie będzie.
Rozniosła się zaraz wieść o tem, że Tołoczko z Bujwidem o pannę się porąbali i wielką obudziła ciekawość.
Bujwid z mocno rozpłatanem ramieniem, choć miał jechać do strażnikowej, nie mógł, bo dostał gorączki. Cyrulik noc i dzień czuwał przy nim.
Nie było nawet komu dać znać Koiszewskiej, która się od sąsiadki dowiedziała co się stało.
Gniew ją opanował wielki z powodu tego szczególniej, że niepotrzebnie awantura ta, na córkę jej oczy zwracała i języki. Nie było już nic do stracenia, więc strażnikowa krótko pomyślawszy pojechała sama do Bujwida.
Miało to wielkie znaczenie, a Koiszewskiej o to szło, żeby Bujwida sobie zachować. Zobowiązała go też do wielkiej wdzięczności i choć doktór wzbraniał, byłby się z łóżka zerwał przyjmować strażnikową, ale ona mu ruszać się nie pozwoliła. Przeciwko Tołoczce niechęć i gniew Koiszewskiej doszły do najwyższego stopnia, a że gwałtowną była zawsze, nawet w mniejszej wagi sprawach, tu już miary nie miała.
Niemniejszy żal i oburzenie opanowywały ją na wspomnienie księżnej, której przebaczyć nie mogła przywłaszczenia sobie jakiejś władzy nad córką i dziwnej zachcianki kierowania jej losem.
Nieszczęśliwa strażnikowa naprzemiany przeklinała, łajała, płakała i odgrażała się.
Wróciwszy z tej wycieczki do domu, musiała się do łóżka położyć, bo choć jej zdrowie zawsze służyło teraz tak była przeciągniętą niespokojnością zmęczona, iż nawet energią swą dźwignąć się nie mogła.
Ani krople Hoffmana, ani inne medykamenta pokrzepiające, nie pomogły jej nic, dopóki sama nad sobą pracować nie zaczęła, aby męztwem pokonać przeciwność.
— Córki mi przecie gwałtem odebrać nie mogą, a ja Tołoczce jej nie dam, choćby konał — wołała po kilku dniach wstając znękana strażnikowa.
W tem usposobieniu znalazł ją gość wcale niespodziewany — Tołoczko.
Jak on do tego doszedł, aby uznać potrzebę osobistego widzenia się i rozmówienia z panią Koiszewską, wytłumaczyć nam trudno. Namiętności mają swą logikę odrębną.
W istocie nie było może ani potrzeby swoją obecnością drażnić pani strażnikowej, ani się mógł najmniejszej z tego spodziewać korzyści, ale znajdował się w takim stanie ducha, który przekłada najgorszą ostateczność, niż niepewność.
Koiszewska przeżegnawszy się i zmówiwszy „pod Twoję obronę“ wyszła do niego blada, ale wielce poważna i dumna.
Tołoczko chciał rozpocząć od obszernego wykładu sprawy swojej, dla której chodził jeszcze z ręką ogromną chustą oplątaną. Zaczynał już ab ovo, ale strażnikowa mówić mu nie dała.
— Co pana tu sprowadza? — zapytała.
— Chciałem pani strażnikowej dobrodziejce wyznać uczucia, które mnie do panny Anieli wiążą i...
— Odwiąż-że się waćpan od niej i odemnie — odparła gospodyni. — Ja mojej córki za waćpana nie wydam... i otwarcie mu to mówię, abyś darmo nie bałamucił jej, a mnie nie męczył.
— Sercu nakazać nie można — rzekł rotmistrz.
— Nie takiemi drogami zdobywa się serce — przerwała Koiszewska — nie przez protekcję magnatów, nie przez fałszywe wieści i kłamstwa.
— Pani dobrodziejko! — zawołał Tołoczko.
— Zataiłeś waćpan, że masz syna z pierwszego małżeństwa, abyś się nie wydał z tem, że nie masz nic... a długów po uszy — mówiła strażnikowa. Opresją chcesz wymódz na mnie, czego z dobrej woli mieć nie możesz. Ale ja należę do tych, którzy sobie gwałtu czynić nie dają. Mnie ani hetman, ani hetmanowa nie nabawią strachu. Wydam córkę za kogo zechcę i zaręczam, że nie za waćpana. Bywaj waćpan zdrów.
Chciał odpowiedzieć zmięszany tem przywitaniem rotmistrz, ale strażnikowa słuchać go nie myśląc, odwróciła się, wyszła i drzwi za sobą zatrzasnęła.
Nie miał już tu co robić nieszczęśliwy i czapkę pod bok wziąwszy, wyniósł się.
Nie było się z czem chwalić, przyjechawszy więc do Wysokiego, zmilczał i ani o bytności swej u Koiszewskiej, ani o tem co od niej posłyszał, nie mówił nikomu.
Księżna tymczasem przy swojem stała z równym oporem, choć z mniejszem prawem niż matka.
Aniela też trwała w swem postanowieniu. Hetmanowa, która ją lepiej poznała teraz, wiedziała czem przynęcić i obietnic świetnych nie skąpiła.
Drugi list wzywający pannę Anielę do powrotu do domu, wysłała Koiszewska wieczorem tego dnia, gdy ją odwiedził Tołoczko.
Napisany był zimno, ostro, tonem obrażonej matki i nakazywał jej natychmiast powracać, jeżeli nie chciała, aby się jej wyrzekła.
Podobneż wezwanie do księżnej, aby pannę Anielę odesłała, w bardzo krótkich wyrazach, oddano do rąk własnych hetmanowej.
Z księżną Sapieżyną jedynym sposobem aby nic nie otrzymać, było chcieć co na niej wymódz siłą, aby się potem chlubić, iż ona uledz musiała. Jak skoro tak nalegano o wydanie córki, postanowiła ją bronić i zatrzymać.
Anieli kazano natychmiast pójść do łóżka i nie wstawać, a księżna odpowiedziała zimno pani Koiszewskiej, że córce jej, doktór nie pozwala wstać, ani się z miejsca poruszyć, więc księżna dbając o jej zdrowie nie może dozwolić na to, aby się narażała na niebezpieczeństwo. Troskliwość o pannę Anielę w liście księżnej tak wyglądała, jakby była wyrzutem, iż rodzona matka o nią nie dbała.
Między hetmanową a strażnikową przychodziło tedy do walki i zdawało się, że pierwsza zwyciężyć musi. Koiszewska miała za sobą prawa matki, charakter śmiały i energiczny, ale księżna Sapieżyna przebiegłość, wszystkie środki ludzi bardzo możnych, rozgałęzione stosunki, w potrzebie i protekcją króla.
Im to drożej kosztować miało, tem mocniej stała przy tem, że Anielę wyda za swojego Tołoczkę.
A że ze strony strażnikowej mogły być wszelkie środki użyte, nawet podstęp i przemoc, w Wysokiem z rozkazu pani hetmanowej obmyślano ostrożność, nadzór, czuwanie na korytarzach i t. p.
Tymczasem jednak strażnikowa nie uczyniła żadnego kroku, musiała się namyślać. W pisma się wdawać nie chciała, posłała po Szklarską, zapraszając ją, aby chorą odwiedziła.
Stara panna nadbiegła natychmiast uprosiwszy konie u pana strażnika koronnego. Wiedziała już mniej więcej o wszystkiem i oburzała ją ta prepotencja kobiety, która cudzem dzieckiem dla swojej fantazji lub interesów rozporządzać chciała.
Koiszewska przywitała ją w progu.
— Szklarsiu, moja droga, wzywam cię na pomoc. Anielę mi hetmanowa skonfiskowała. Pisałam dwa listy nadaremnie, jedź, przekonaj się czy prawda, że chora, a Anieli powiedz, jeśli nie chce abym się jej wyrzekła jako córki wyrodnej, niech powraca.
— Słuchaj że strażnikowo — odparła Szklarska — pojadę, ty wiesz, że ja się nikogo nie ulęknę, ale daj mi słowo, że jej ty gwałtu nie zadasz i nie zmusisz iść za Bujwida. Ona go niechce.
— Ale ja go chcę! — zawołała strażnikowa — na tem dosyć.
Nie pojadę — skonkludowała Szklarska.
Zaczęły się z sobą niemal już kłócić, gdy Koiszewska w końcu oświadczyła, iż za Bujwida nigdy przymuszać nie będzie, ale za Tołoczkę nigdy nie pozwoli.
— Jedź mi ją przywieź — rzekła — głupia jest, ja ją kocham, chcę jej szczęścia... ona woli obcych słuchać co nią frymarczą, niż matki, która ją ma jednę i dla niej tylko żyje.
Szklarska zaledwie spocząwszy chwilę, pognała do Wysokiego. Śmiała i rezolutna nie myśląc się księżnie oznajmywać wprost się udała do panny Anieli, która z pokoju swego nie wychodziła, ale chorą nie była.
Nie wpuszczono posła tego i dano znać do hetmanowej, która Szklarską kazała prosić do siebie. Mówiliśmy już jak się ona ubierała ze staroświecka i cudacznie. Jadąc do Wysokiego w ostatniej karczemce na drodze, wystroiła się tak śmiesznie, że wyglądała jak straszydło na wróble.
W tym stroju stanęła przed hetmanową, która się liczyła do największych elegantek współczesnych. Ta mało ze śmiechu na jej widok nie parsknęła.
Chciała zaimponować przybyłej, ale Szklarska nikomu nie pozwalała sobie uchybić.
— Przyjechałam tu z mandatem od pani strażnikowej trockiej, aby zabrać jej córkę — rzekła.
— Panna Aniela jest chora — odparła hetmanowa — Müller jej jechać nie pozwala. Pani strażnikowa jest niewdzięczną, mogę powiedzieć, zajęłam się losem jej córki, którą pokochałam... i muszę za to znosić nieprzyjemności.
— Pani strażnikowa bardzo księżnie pani jest wdzięczną, umie łaskę jej ocenić, ale chce sama nad swem dzieckiem czuwać.
Hetmanowa usta zagryzła.
— Nie puszczę panny Anieli, chybaby ona sama tego zażądała — rzekła po namyśle. — Możesz się pani widzieć z nią i przekonać, że ja jej gwałtu nie zadaję, owszem od niego bronię.
Na tem księżna Sapieżyna skończyła, dumnie odprawiwszy Szklarską, która też niezmięszana pożegnała ją, ledwie głową skinąwszy.
W chwilę potem zaproszono przybyłego posła do panny Anieli. Tu już było wszystko przygotowanem na przyjęcie. Okna zapuszczono firankami, przy łóżeczku poustawiano flaszki od lekarstw, Aniela na pół ubrana, leżała sparta na poduszkach.
Zostawiono je same, ale Aniela wiedziała, że księżna nieochybnie będzie podsłuchiwała. Szklarska wpadła ze zwykłą swą gwałtownością i uściskawszy strażnikównę, zgóry wpadła na nią.
— Jak ty możesz rodzonej matce odmawiać posłuszeństwa? — krzyknęła. — Strażnikowa chora, narzeka na ciebie... jedź, zmiłuj się, ja przybyłam po ciebie, gotowam czekać do jutra.
— Ale i ja jestem chora! — odparła Aniela.
Szklarska śmiechem parsknęła.
— Chora jesteś na upór, Anielko — zawołała. — Tołoczko i ta twoja protektorka księżna, okłamują cię... obiecują góry złote, a to wprost rachuba na twój posag. To hołysz ten Tołoczko, w długach po uszy. Księżna nie chce mu nic dać z kieszeni, płaci z cudzej, nie wiem za jakie posługi.
— Ja ci przywożę od matki zapewnienie, że Bujwida ci nie narzuci, ale musisz powrócić.
Milczała panna Aniela.
— Zlituj się, moja Anielko, nie rób tego co cię w oczach ludzi potępi. Matka ma swe prawa!
— Co ci ten Tołoczko tak bardzo miły. To człowiek już nie młody, majątku niema.
Wtem Aniela przerwała gwałtownie.
— Wiem, wiem, że na niego potwarze rzucają, ale ja im nie wierzę... darmo mi ich nie powtarzaj. Dałam mu słowo i dotrzymam.
Szklarska ręce załamała.
— Bój się Boga, ależ to bunt!
— Matka mnie nie dla mojego szczęścia chce dać za Bujwida, ale dla tego, że on się jej podobał. Ja go nie cierpię.
— Ja się też w nim nie kocham, wierz mi — zawołała Szklarska — parobek jest, i tyle. Nie sądź jednak aby matka się upierała, mam jej najuroczystsze zapewnienie, że zmuszać nie będzie. Nie chcesz go, nie wyda cię za niego.
— Moja Szklarsiu — słodko, zmieniając ton poczęła prawie błagająco strażnikówna. — Kochałaś mnie, miałaś litość nademną, nie przyprowadzaj mnie do rozpaczy.
— Ja tylko z Tołoczką mogę być szczęśliwą. Każdy ma swoje upodobania i gusta... ja potrzebuję żyć na świecie, na wielkim świecie. Śmiej się ze mnie, ale wolę nie żyć jak gnić na wsi. Tołoczko to rzecz umówiona, poprzysiężona, da mi karetę, konie, służbę dom otworzy. Wymówiłam to sobie u niego... On mi będzie posłuszny.
Poczęła się śmiać Szklarska.
— Oni wszyscy bo są przed ślubem posłuszni, a po ślubie zobaczysz w co się to obróci. Jemu na to nie starczy.
— Dostanie starostwo — przerwała Aniela.
— A! moja pani starościanko — ciągnęła dalej Szklarska — pozwól sobie powiedzieć, że dzieckiem jesteś.
Zasiadłszy przy łóżku, stara panna, zajęła się przekonywaniem Anieli, namawianiem jej, lecz znalazła opór tak nie pokonany, iż oprócz łez nic z niej nie wycisnęła. Wieczór nadszedł, musiała Szklarska nocować. Z gniewu tylko, wieczerzy księżnej jeść niechciała, i kontentowała się z kieszeni dobytym suchym chleba kawałkiem.
Nazajutrz powracała z niczem...
Daje to wyobrażenie o charakterze pani hetmanowej polnej litewskiej, że daleko i nieskończenie ważniejsze mając na swej głowie sprawy, panną strażnikówną i Tołoczką tak się zajmowała gorąco, jak gdyby nic więcej do uczynienia nie miała.
Podziwiać było potrzeba niezmordowaną pracę, zabiegi, intrygi, któremi jednych ku sobie ciągnęła, drugich starała się pozbyć.
Tołoczko naturalnie służyć jej musiał do wszystkiego, rzucała nim, posyłała, wcale go nie oszczędzając, a że się jej zdawało, iż mu małżeństwo zapłaci to sowicie, nie miała nawet tej delikatności, ażeby narażając go na koszta znaczne, kiedykolwiek o tem dać wspomnieć.
Rotmistrz musiał opędzać wydatki z własnej kieszeni, a były nie małe. Nie jednemu podobne całą substancją zjadły.
Dnia jednego prawie spocząć mu nie dając, księżna wysyłała go za swemi interesami. Tołoczko musiał nie z potrzeby ale dla okazałości, aby hetmanowi nie czynić wstydu, ludzi i koni z sobą ciągnąć gromady. Rzadki dzień aby gdzie przyjmować, poić i karmić nie był zmuszony, a co się sam najadł goryczy, to się też nie liczyło. Słowem, męczeński wiódł żywot. Długi rosnąć musiały i to już lichwiarskie.
Na posażek strażnikównej musiał rachować, aby je popłacić, bo na hetmanową rachować ażeby ona go indemnizowała, ani było myśleć.
Hetmanowa naówczas właśnie snuła jedną z tych intryg, któremi wojewody wileńskiego znacznie podkopać usiłowała, w miejsce jego podstawując hetmana Massalskiego.
Powszechnem naówczas przekonaniem było, że Massalski ojciec i syn jego biskup wileński stali oba również przeciwko Radziwiłłowi, trzymając się księcia kanclerza Czartoryskiego.
Wtajemniczeni tylko jak przebiegła księżna wiedzieli, iż hetman miał żal głęboki do kanclerza za to, że Ogińskiemu sprzyjał, i do województwa wileńskiego go prowadził, że kanclerzowi mógł stanąć opornie... i do przejednania jako pośrednika bezpiecznie by go użyć można, a Radziwiłła zostawić na stronie.
Księżna chciała hetmanowi Massalskiemu dać rolę medjatora i pojednawcy ze dworem, Radziwiłła opuszczając.
Wciągnięto w to i marszałka nadwornego Mniszcha i wiele innych osób, a że hetmanowa sama niechciała być zbyt widoczną, więc w Wysokiem się nie zbierano, ale w Białymstoku.
Potrzeba było ciągle tam posyłać, ciągle jeździć, a że Anieli porzucić niechciała, bo się lękała aby jej pod niebytność wpadłszy, matka nie zabrała, woziła więc ją z sobą.
W oczy to biło, że strażnikówna, do Białegostoku bywała zawsze zdrowa, a w Wysokiem ciągle chorą.
Konieczność sprawienia bodaj naprzód zaręczyn, potem wesela, lub odrazu dania ślubu Tołoczce, stawała niezbytą. Trzeba się było zapewnić, że znajdzie się duchowny, który bez pozwolenia matki pobłogosławi nowożeńców.
Tymczasem z ks. kanonikiem proboszczem w Wysokiem hetmanowa była w stosunkach bardzo nieprzyjaznych.
Nawykła dysputować według swojej fantazji, domownikami, których żeniła, rozporządzała niemi, nie pytając o nic, księżna po kilkakroć miała nieprzyjemne zajścia. Kanonik był surowy i w kościoła tyczących się sprawach obstawał przy prawie, niczem się nie dając.
Tołoczko, posłany aby go wyrozumiał, znalazł wprost ślub bez matki i pozwolenia jej, niemożliwym. Prosić i błagać ani było sposobu.
Sama hetmanowa już nawet o tem z nim mówić nie chciała. Lecz na szczęście jej ówczesne duchowieństwo, pod wpływem czasu, całe było na dwa wielkie obozy podzielone. Jedni widząc kościół zagrożony prześladowaniem w surowości szukali obrony i ściślej niż kiedy trzymali się nietylko ducha prawa, ale litery i formy.
Z temi o żadnych ustępstwach być nie mogło mowy. Drudzy mieli to przekonanie, że kościołowi tolerancją, wyrozumiałością posuniętą do ostatecznych granic, zyszczą zwolenników. Ci lekceważyli prawa kościelne, kanony i nawet jawnogrzesznictwo tolerowali.
Ksiądz kanonik monstrualnym znajdował ślub bez matki, ale inny wolnomyślniejszy kapłan mógł go dać nie oglądając się na formalności.
Księżna tego drugiego łatwo znaleźć mogła. Był nim bawiący w Białymstoku ksiądz francuz, kanonik de la Branche, który już po kilkakroć miał z nuncjaturą nieprzyjazne zajścia, ale mimo to, śluby dawał po pięćdziesiąt czerwonych złotych, jak obwarzanek za grosz.
Kanonik francuz tłumaczył, że wszystkie przepisy małżeństw się tyczące, później zostały wymyślone i że parze, która pobłogosławioną być żądała, kapłan nie mógł odmówić błogosławieństwa.
W jednej ze swych wycieczek do Białegostoku, księżna na pokojach spotkała się z kanonikiem, który był galantem wielkim i adoratorem wdzięków przywiędłych, ale nadzwyczaj starannie odświeżanych księżnej pani.
— Kanoniku — zawołała chwytając go po drodze — szukałam cię, tęskniłam za tobą, mam cię prosić o jednę łaskę.
— Mościa księżno! — wykrzyknął francuz — dla mnie to łaską będzie, jeżeli mi sobie w czem usłużyć pozwolisz.
— Mam pod moją opieką dwoje ludzi, którzy się kochają — ciągnęła dalej, chcą się połączyć, chcą sobie miłość poprzysiądz... ale matka barbarzyńska staje im na przeszkodzie. Dasz im ślub.
— Z największą przyjemnością, z rozkoszą — odparł francuz — choćby mnie miał Loci ordinarius wsadzić do domu demeritów na rekollekcje.
— Ale do tego nie przyjdzie, matka po ślubie da się przebłagać.
— Jestem na rozkazy W. Ks. Mości — dodał kanonik.
— Mam wasze słowo? — zapytała księżna z uśmiechem.
— Jak najuroczystsze — potwierdził kanonik. — Chrystus zabronił przysięgać nienawiści, ale miłości przysięgę utwierdzać zalecił. Mogę wiedzieć kogo błogosławić będę?
— A! to są osoby do naszego należące dworu — odparła od niechcenia księżna. — Jeus obscurz, hałasu z tego nie będzie wielkiego.
— Młodzi? — zapytał kanonik.
— Ona młoda, on człowiek dojrzały — mówiła hetmanowa.
Rozmowa po kilku jeszcze zamienionych z obu stron komplementach, na tem się skończyła. Kanonik tylko zawarował sobie, aby jedna z osób, którym ślub miał dawać, zasiedziała parafję w Białymstoku.
Hetmanowa więc uspokojona, przy pierwszem widzeniu się z Tołoczką, umiała to tak łatwo wyrobione przyrzeczenie wystawić mu jako uzyskane z nadzwyczajną trudnością i zapewnić sobie za to niezmierną wdzięczność.
— Widzisz, rotmistrzu dokończyła, że ja dla ciebie się sakryfikuję, że nie zapominam o tobie.
Było to doskonałym wstępem do nowych wymagań od Tołoczki, który musiał za to pojechać szpiegować księcia wojewodę i dojść, kto mu radził i nim kierował. Postępowanie Radziwiłła, zdradzało głowę rozumną i człowieka wytrawnego, a hetmanowa nie miała wojewody za obdarzonego temi przymiotami.
Im więcej skutkiem swego temperamentu nieunoszonego popełniał wybryków, tem Sapieżyna więcej się tem radowała. Starała się też męża od niego trzymać zdaleka, bo wiedziała, iż pojednanie jej interesom byłoby szkodliwe.
Zamiast w Wysokiem, zbierano się teraz na narady w Białymstoku.
Było to ze wszech miar dogodniejsze i mniej kosztowne. Panna Aniela od matki nie odbierając przez czas jakiś wiadomości, ani przynagleń, łudziła się nadzieją, że przestała się opierać... i że ją łatwo przebłagać.
Stało się to jednak wcale inaczej niż ona sobie wyobrażała.
Bujwid się wylizał ze swej rany dosyć prędko, tak że nawet już ręki na temblaku nie nosił, tylko mu jeszcze dolegała i ubierać się było trudno.
Ale chłop był zdrów i silny, na ból nie zważał i tylko kontusz mógł wsadzić, pojechał do strażnikowej na zwiady.
Koiszewska przyjęła go radośnie, ale na zapytanie o córce, odparła, że jej znać nie chce, że myśli adoptować małą Skrzyńskę, krewnę swą, a o niewdzięcznej zapomnieć.
— Strażnikowo, dobrodziejko, nie czyń tego, zlituj się. Ja mam w Bogu nadzieję, że wszystko się zmieni.
Panna Aniela z hetmanową raz wraz jeżdżą do Białegostoku i tam przesiadują, ja też u hetmana i generała Mokronowskiego mam zachowanie, pojadę i ja. Będę na złość Tołoczce przysiadał się do panny... coś mi mówi, że ja sobie dam radę.
Koiszewska nie odciągała go od tego przedsięwzięcia, zostawiła mu swobodę postąpić, jak sobie życzył i Bujwid wystrojony po polsku, ale nadzwyczaj elegancko, zjawił się jednego dnia na pokojach, właśnie gdy wczoraj przybyła księżna Sapieżyna z Anielą występowały.
Przestraszyła się nieco panna, ale nie straciła całkiem odwagi i gdy starosta pogorzelski przystąpił do niej z komplementem, przywitała go z powagą.
— Bardzom szczęśliwy, że ja tu pannę strażnikównę spotykam — rzekł Bujwid — frasowałem się właśnie o to gdzie mam jej szukać, aby przeprosić.
— Za co? — spytała zdumiona panna.
— Za to, żem obciął tak haniebnie bohdanka jej, bo to całemu światu wiadomo, że pani hetmanowa ją wydaje za Tołoczkę. Jam temu nie winien, sam mi w oczy wlazł i guza szukał. On mnie też płatnął w ramię, że przez kilka tygodni cyrulika musiałem trzymać i plastrami się okładać. Ramię moje się zrosło, ale jemu palce żeby odrosnąć mogły to wątpię. Mańkutem się musi uczynić, aby pannie służyć.
Panna Aniela słuchała ze spuszczonemi oczyma, Bujwid baraszkował, żartował i jak gdyby do niej żalu nie miał nadskakującym był.
Przy pierwszej jednak sposobności, gdy pan starosta napomknął o małżeństwie, panna mu otwarcie oświadczyła, że ma niezmienne postanowienie oddać rękę Tołoczce.
— Niech tylko pani stara się wprzódy z matką pojednać, bo mocno obrażona i dotknięta, głosi iż małą Skrzyńskę chce adoptować i jej oddać wszystko, a stracić tak marnie piękną substancję, nie miło będzie pani, a jeszcze więcej da się czuć rotmistrzowi, bo on nie ma zanadto.
Wiadomość o tem strwożyła nieco pannę Anielę i nie miała nic pilniejszego, nad wyspowiadanie się z niej natychmiast hetmanowej.
Tę już nieustanne zajmowanie się Anielą nudziło, odprawiła ją dosyć kwaśno tem, że niedorzecznych plotek słucha i że nawet pewnie tego Koiszewska uczynić nie mogła.
Chociaż zapewniła o tem Anielę, sama jednak hetmanowa pewną nie była, czy ta pogróżka się spełnić może, lub nie. Tego dnia zaraz wzięła na bok jednego z prawników, na których naówczas ani w Białymstoku, ani nigdzie nie zbywało i przełożyła mu wypadek.
Jurysta głową potrząsł.
— Może to być i może nie być, bo mościa księżno dobrodziejko est modus in rebus, ale niech z piekła nie wylezie kto taką myśl poddaje. Jeżeli prawnie by się to nie dało zrobić, ma tysiąc sposobów matka córkę wydziedziczyć. Kłopotliwa to rzecz i lepiej zgody szukać, niż takiej ostateczności dopuszczać.
Odpowiedź utkwiła w głowie księżnej.
Bujwid dwa dni przebywszy na Białostockim dworze, wyjechał i jakby grali z sobą w mienianego z Tołoczką, rotmistrz nadciągnął nazajutrz z Nieświeża, przywożąc raport dosyć hetmanowej przyjemny.
Wysłuchawszy go Sapieżyna westchnęła.
— Boli mnie, że ja ci nie mogę wywdzięczyć równie dobrą wiadomością — rzekła. — Być może, iż Bujwid kłamie, ale oznajmił Anieli, że matka jej rozgniewana na nią, myśl powzięła adoptować małą jakąś Skrzyńską, a ją wydziedziczyć. O pieniądze ci nie chodzi pewnie — dodała — ale smutna rzecz pannę brać młodszą, potrzebującą wiele, a po niej nic.
Rotmistrz zająknął się, chciał coś mówić, w ustach mu zaschło. Pot zimny wystąpił na czoło.
— To pewna — począł — to pewna, że ja tam o pieniądze tak bardzo nie stoję, mościa księżno, ale powietrzem człowiek nie żyje... smutna rzecz stracić taką fortunę.
— Ha! masz się jeszcze czas namyślić — dodała księżna — możesz się cofnąć.
Rotmistrzowi serce się w piersiach ścisnęło, gdyby mógł, zapłakałby.
— Ostatnia nadzieja szczęścia w życiu — mówił w duchu — mam-że się ja jej wyrzekać dla marnego grosza! Nigdy w świecie... Chyba by mnie sama panna odpędziła, ale ona tego nie uczyni. Szczęście do nas zawitać może. Matka nie będzie tak okrutną.
Witając potem pannę Anielę, bardzo wesołego przybrał postawę.
Ona niespokojna, zaledwie słów kilka z nim zamieniwszy, zapytała go czy wie, z jaką wiadomością tu Bujwid przyjechał.
Tołoczko oświadczył, że nie wiedział o niczem.
Opowiedziała mu panna Aniela, co przywiózł.
Rotmistrz słuchając głową potrząsł.
— Jakże to panna strażnikówna nie zmiarkowała, że jego tu wysłano umyślnie z postrachem, bo to nic innego nie jest jak straszenie panny Anieli i mnie.
Co się mnie tknie, ja sobie z tego nie czynię nic. Zechce pani strażnikowa wydziedziczyć, wola jej, ja na posag i pieniądze nie polowałem... a da Bóg żyć, znajdziemy się czem sustentować i bez posagu. Mogłaby panna Aniela i jednej koszuli nie mieć, zawsze bóstwem dla mnie będzie.
Oświadczenie to wywołało z powodu koszuli, rumieniec na twarzy panny, którą Tołoczko w rumianą (bo niezbyt białą) rączkę pulchną z paluszkami krótkiemi, pocałował dodając.
— Jawna rzecz, że to nowy sposób rozerwania tego związku, który jest życia mojego jedynym celem. Niech panna Aniela będzie spokojną. To są strachy na lachy.
Tołoczko tymczasem jakiś czas wypoczywał w Białymstoku, zarówno z innemi ciągle starając się między panią hetmanową Branicką, a panem hetmanem tak ekwilibrować, iżby się każdemu z małżonków zdawać mogło, że jemu jest oddany.
Wszyscy przyjaciele domu to jest wybornego i wesołego życia w rezydencji hetmana, doskonale wiedzieli jaki jest stosunek dwojga państwa, żyjących z sobą, obok siebie, ale jakby się wcale nie znali.
Hetman z francuzką grzecznością przychodził oddać żonie dzień dobry i zapytać jak spała i dowiedzieć się o jej rozkazy.
Dzień potem za wspólną zgodą schodził w Białymstoku, w Choroszczy, na wycieczkach, a hetmana i samą panią otaczali przyjaciele, rozdzieleni na dwa obozy, choć na pozór jeden stanowiący.
Hetman wśród dnia zbliżał się rzadko do żony, ona do niego nigdy. Pośrednikiem, który w razie potrzeby, służył mężowi i żonie, był generał Mokronowski, o którym wiedziano, że się kochał w Hetmanowej i domyślano, że pozyskał też jej serce.
Nie było to tajemnicą dla hetmana, ale niechciał tego widzieć. Mokronowski był mu potrzebnym. Ona dla generała była na pozór zimną, surową, obojętną, co go bynajmniej nie zrażało.
Mokronowski dowcipny, wesół, uprzejmy, był raczej typem francuza, niż polaka. Można go było postawić na wzór dyskrecji, taktu, delikatności. W sprawach politycznych bardzo zręczny, wielkiej do nich pasji nie zdradzał, lecz hetmanowi służyć musiał.
Nie okazując tego Mokronowski w Białymstoku był jednym z najczynniejszych, najwięcej ważących ludzi. Począwszy od najmniejszych spraw, aż do najważniejszych, nie omijały go żadne i przeciw jego woli rzadko co się dokonać mogło.
Hetman apatyczny, dumny, wyżyty, bez niego by był żyć nie mógł. Zazdrość wydawała mu się śmieszną, a była by zapóźną.
Sapieżyna, która umiała i starała się wszystko zużytkować dla siebie, była z Mokronowskim bardzo dobrze, a generał, jako galant okazywał jej nadzwyczajną grzeczność. On to miał wyrobić, ażeby w Białymstoku mogło się odbyć wesele panny strażnikównej.
Pani Branicka znudzona, na wszystko co rozrywkę obiecywało chętnie się zgadzała. Dla księżnej miała usposobienie tem przyjaźniejsze, że stolnik, ukochany jej brat, nią się zajmował, a ona nie taiła się ze słabością dla niego.
Wolała też ją jako kochankę brata, niż rywalkę jej wojewodzicową mścisławską, która była z domu Branicką, ale z rodziny zupełnie obcej starożytnemu rodowi, którego hetman był ostatnim potomkiem.
Ta jednostajność imion tak nierównego znaczenia w Rzeczpospolitej, panią hetmanową drażniła.
W kółku poufnem mówiono już o weselu, które zaimprowizować miano. Hetmanowa litewska chciała je przyśpieszyć, Tołoczko był w gotowości, ale pannie Anieli bez wyprawy, bez tego, co pozostawiła w domu, smutno było z parą sukienek skromnych iść do ołtarza.
Chciała przez Szklarską chociaż gotową swą wyprawę otrzymać.
Z tą troską panna Aniela, znowu po kilkudniowym pobycie w Białymstoku wracała do Wysokiego.
Księżna Sapieżyna przez całą drogę mając Anielę z sobą, rozmawiała z nią i przekonać się mogła, że dziewczę roiło tylko o życiu na wielkim świecie z Tołoczką, bo przez matkę nie spodziewała się nigdy wydobyć z cichego zakątka, w którem jej miłości własnej było za ciasno.
Księżna wiedziała bardzo dobrze, że rotmistrz tych pragnień wygórowanych nie był w możności zaspokoić, ale dla niej to była rzecz obojętna. Natomiast postawienie na swojem, zwycięztwo odniesione nad matką bardzo jej pochlebiało. Miała despotyzm w charakterze.
Naostatek Tołoczko w kłopotach, zadłużony, stawał się jeszcze zależniejszym od hetmana i od niej, a ona go ciągle potrzebowała.
Był wtajemniczony we wszystkie jej intrygi, a co mu nakazywała, ślepo spełniał.
Małżeństwo to więc przyprowadzić do skutku, było zawyrokowanem.
W Wysokiem zastała hetmanowa, mecenasa Pląskowskiego, który miał sobie powierzone interesa księcia na Litwie. Prawdę rzekłszy, był to więcej daleko sługa jej, niż męża, bo tak interesami kierował, by zawsze się spełniała wola księżnej i temu był winien, że od lat dziesiątka pozostał na miejscu, dostając co roku gratyfikację.
Zobaczywszy go, przypomniała sobie zaraz wydziedziczenie Anieli, którem ją straszono.
— A! mój mecenasie — zawołała — rada ci jestem niewymownie, bo tobie jednemu wierzę. Ty mi powiesz czy to może być, aby matka córkę wydziedziczyła i jej się wyrzekła?
Mecenas prosił o szczegóły, które księżna w krótkich słowach zawarła.
— Mościa księżno — odparł Pląskowski — nim na to pytanie będę mógł odpowiedzieć kategorycznie, proszę mi pozwolić sprawdzić okoliczność jednę. Oto przypominam sobie, że byłem na pogrzebie ś. p. strażnika i tam rozmowa się toczyła o jego spadku. Zdaje mi się, że nie cały majątek należy do żony, że on też coś zostawił, a to co po nim zostało tego nikt w świecie pannie Anieli odebrać nie może.
Hetmanowa się uradowała bardzo.
— Nie jestem tego pewnym — rzekł Pląskowski — ale jutro i tak do akt jechać musiałem, zrobię kwerendę.
Nazajutrz w istocie mecenas pojechał, a hetmanowa pannie nic nie powiedziała. Trzy dni zabawiwszy gdy powrócił i wszedł na pokoje, podbiegła do niego hetmanowa.
— A cóż? a co?
— Nie omyliłem się — rzekł mecenas — połowa majątku należy do nieboszczyka męża, a na tej dożywocie tylko ma strażnikowa.
— Pewnym jesteś tego — zapytała Sapieżyna.
Pląskowski dobył notatki, na której stały daty zapisów, nie ulegało to więc wątpliwości.
Z wielką potem radością, rozpromieniona kazała do siebie przywołać pannę Anielę.
Życie w Wysokiem od chwili gdy się rozpoczęły intrygi z Tołoczką, było nudami lub męczarnią. Chodziła z myślami swemi nie mając się ich zwierzyć komu, nie rada z siebie, kwaśna. Rozrywką jej jedyną były książki, francuzkie romanse, które zamiast ją pocieszać, zdawały się wyrzucać, iż próżności i dumie życie oddawała, a sercem nie żyła wcale. Lecz mogłaż pokochać Tołoczkę, Bujwida lub kogokolwiek z tych ludzi, którzy się jej nastręczali?
Jednym, jeden powierzchownością swą ją złudził, a i ten był, niestety, tancmistrzem! Los spikał się na nią.
Weszła do salonu tak blada i smutna, że księżna... zamiast się jej ulitować, do najwyższego stopnia tym wyrzutem została dotkniętą.
— A! moja panno Anielo — zawołała — nie czyńże się tak nieszczęśliwą! Patrząc na ciebie, możnaby sądzić, że ja jestem tyranem... i że wam bardzo źle u mnie.
— Niech księżna wierzy — odparła strażnikówna — że ja łaskę jej dla mnie ocenić umiem, ale tak jestem nieszczęśliwą.
Sapieżyna ruszyła ramionami.
— A ja waćpannie dobrą wiadomość zwiastuję — uśmiechając się dodała opiekunka. — Matka waćpannie grozi, że ją wydziedziczy, otóż choćby chciała, uczynić tego nie może, bo połowa majątku należy do nieboszczyka ojca jej, i na niej matka ma tylko dożywocie.
Aniela rumieniąc się pocałowała ją w rękę, ale zabolało ją to, że matce zarzut taki czyniono.., że się musiała niemal wstydzić za nią.
Napisała zaraz tegoż dnia do Szklarskiej, że ją zaklina aby się widzieć mogła. Na list ten długo musiała czekać odpowiedzi i nie przyszła ona wcale, ale powołana przyjaciółka przybyła sama.
Nie czyniono jej trudności z wpuszczeniem do Anieli, która z rozdrażnienia nerwowego, powitała ją łzami.
— Moja droga przyjaciółko — rzekła na wstępie. — Wiesz całą moją tę historją nieszczęśliwą. Matka mi zagroziła wydziedziczeniem. Rozeszło się to już po świecie. Nie powiem, ażeby miło mi było chodzić z tem piętnem złego dziecka na czole, jako odepchnięta przez własną matkę, ale nie mnie jedną z tej okazji srom spotyka. Ludzie się zaczęli grzebać w papierach i doszli, że matka niema do tego prawa, bo połowa majątku należy do ojca. Matce więc zarzucają, iż chce ludzi i swe dziecko zwodzić.
Szklarska się porwała z siedzenia. Zakryła sobie oczy.
— Daję ci słowo, że ja o tem nie wiedziałam — zawołała. — Serce matki dobrze ci życzy, pragnie twojego szczęścia, używa wszelkich środków, aby cię uratować od zguby. Tołoczko jest stary, zadłużony i człek chytry, poluje na twój posag. Bujwida ci nie narzucają, zerwij z księżną i nim.
— Ja, byłabym najniewdzięczniejszą — krzyknęła Aniela. — Ja już nawykłam do innego towarzystwa... matka mnie zamknie a potem wyda za jakiego hreczkosieja... A! nie! nie!
Zmienić jej postanowienia sposobu nie było, Szklarska więc przyrzekła jej tylko ostrzedz matkę, aby się nie narażała na złe języki, głosząc to czego nie mogła uczynić, ale stara panna zniecierpliwiona w końcu powiedziała prawdę Anieli, wyłajała ją i ledwie się dając przebłagać nieco, powróciła do strażnikowej.
Za nieboszczyka króla Augusta zwanego przez Sasów mocnym, pomiędzy licznym dworem znajdował się mało komu znany, choć zaszczycony zaufaniem króla niejaki Reinold Steinheil, który przez czas dosyć długi, do osoby króla samego był przywiązanym. Nie miał ani tytułu żadnego, ani ściśle oznaczonych funkcij, ale nawet najwyżej położeni w łasce pańskiej, w hierarchji, w zaufaniu monarchy, obawiali go się.
Steinheil, miał zawsze wstęp wolny do króla. Powiadano, że w jakimś wypadku życie mu ocalił i że tem miłość i nieograniczoną ufność sobie pozyskał. Utrzymywali niektórzy, że czasem gdy August sobie pozwalał nadto, Steinheil ośmielał się mu we cztery oczy wyrzuty czynić, i że widząc w końcu króla niepoprawnym, płochym i lekkomyślnym a okrutnym razem do starości, wyprosił sobie oddalenie zupełne od dworu, małą pensyjkę i obowiązek sune cura rezydenta Saskiego w wolnem mieście Frankfurcie nad Menem.
Tu się w zacisze usunąwszy Steinheil zabawiał się badaniami starożytności greckich i rzymskich, jak student. Słynął też z biegłości i znawstwa w tym przedmiocie.
Król August gdy go sumienie gryzło, gdy miał drażliwą jaką kwestję do rozstrzygnięcia niekiedy wzywał rezydenta potajemnie do Drezna, zamykał się z nim godzinami, konferował i odpuszczał obdarzonego.
Po śmierci króla Steinheil pozostał z nazwiskiem radzcy tytularnego na swoim stanowisku we Frankfurcie.
August III, który pamięć ojca miał w najwyższem poszanowaniu i respekt dla ludzi, których on kochał, po śmierci jego wezwał do siebie Steinheila.
Radzca przybył, zabawił tu trzy dni, i po kilku długich z królem rozmowach odjechał nazad do Frankfurtu. Przed siedmioletnią wojną parę razy go sprowadzano, ale Brühl się go obawiał i nie lubił.
Skończyło się na tem, iż zupełnie został zapomniany.
Po powrocie króla do Drezna, w dni parę, w porze o której król nie przyjmował nikogo, a w przedpokoju oprócz służby nikt się nie znajdował, znalazł się tu stary Steinheil.
Wpuszczać do króla, kogokolwiek bądź bez pozwolenia Brühla, było to narazić się na zemstę jego.
Powiedziano radzcy ażeby się oznajmił Brühlowi. Stary się skrzywił i zasępił.
Stał tak naprzeciw drzwi, iż za otworzeniem ich, August zawsze na jednem miejscu siedzący z fajką, musiał go zobaczyć. Traf chciał aby się drzwi otwarły, bo jeden ze sług wychodził.
Król spostrzegł Steinheila.
O mało nie krzyknął i porwał się z krzesła swego, wołając, aby go wpuszczono. Wahali się lokaje, wiedząc co ich od ministra spotkać miało, ale król poczynał się niecierpliwić.
Wpuszczono starego przyjaciela rodziny. Król się rozpłakał. Powitanie było bardzo serdeczne.
Brühl tego dnia, było to w jego przeznaczeniu zasnął dłużej nieco, potem przeciągnął z jakiegoś powodu przyjście na zamek, tak że gdy przybył tu, nie zastał już króla Augusta.
Służba zdumioną była tem, że tego dnia król się emancypował i okazywał swą wolę.
Ranek był bardzo piękny, powietrze czyste i łagodne. August który od przyjazdu z Warszawy chodził posępny i niespokojny, szukał widać sobie jakiegoś ratunku pociechy, rozrywki. Steinheil nastręczył do tego zręczność.
Czy chciał N. pan użyć świeżego powietrza, czy uciec od natrętów i sam na sam zostać ze sługą ojca nikt nie odgadywał, faktem było, że nikomu nie rozkazując sobie towarzyszyć, dwie lektyki dworskie zawołać kazał i siadłszy do jednej, w drugiej za sobą radzcę nieść polecił.
Niesiono ich wprost do Bażantarni.
Przed tym pałacykiem teraz pustym, około którego domki małe, zajmowali w części oficjaliści, obie lektyki stanęły. Król opierając się na lasce wysiadł. Oczy miał nabrzmiałe, twarz zarumienioną do zbytku, oddychał ciężko.
— Patrz-że mój Steinheil — odezwał się, jak tu dziwnie i nic się nie zmieniło i wszystko teraz jest inaczej. Próżno mi perswadują, ja się w Dreźnie nie czuję swobodnym, panem. Co chwila się boją aby mnie gruzy nie przysypały.
Steinheil słuchał z uwagą i poszanowaniem.
— N. Panie — rzekł — ja toż samo tu czuję.
— Poczciwy Brühl stara się mi wmówić, że ja z tej wojny wyszedłem jeszcze zwycięzko — po cichu, idąc zwolna począł mówić król. — Mnie tu nikt prawdy nie powie, chyba ty.
— Oni mi mówią, że powinienem być szczęśliwym ja się czuję upokorzonym i biednym.
Zdaje się, że zagadnięty tak rezydent, znalazł się w bardzo przykrem położeniu. Dumał z głową spuszczoną nie odpowiadając nic. Król zamilkł także, aż w końcu Steinheil rzekł.
— Prawdę mówić, N. Panie często rzecz i niebezpieczna i mało pożyteczna. Człowiek lubi się łudzić, wielu tej gorzkiej medycyny nie znosi.
— Ja, ja — wyjąknął August — zdaje mi się...
— N. Panie — przerwał Steinheil — monarchowie w ogóle rzadko prawdę słyszą, a W. Kr. Mość nie stanowicie wyjątku.
— Ale Brühl mówi mi wszystko — zawołał król.
— Tak N. Panie, wszystko co znajduje właściwem, a co nie zaburza spokoju W. K. Mości.
— Co trzymasz o Brühlu? — wtrącił August — zdolności ogromne, miłość dla mnie niewzruszona.
Steinheil się uśmiechnął bardzo nieznacznie, lecz król, który niespokojnie badał go, dojrzał ten nienarodzony półuśmiech i zasępił się.
— Gdyby nie Rossja — rzekł — gdyby nie Moskwa, Brühl tak prowadził interesa moje, że bylibyśmy wszystko odzyskali. Ocalił wiele, honor mój cały. Saksonja odżyje... Polska wybierze po mnie jednego z synów... Alboż to nie świetny koniec takiej zajadłej wojny. Siedm lat wytrwać alboż to nie bohaterstwo?
Za każdym frazesem król się zatrzymywał spodziewając odpowiedzi. Steinheil patrzył w ziemię i milczał.
August łagodnie jakby go chciał przebudzić z uśpienia, wziął za suknię i rękę położył na ramieniu.
— Mów, mów — odezwał się łagodnie. — Od mojego powrotu męczę się myślami. Cierpię... Brühl mnie pociesza... ale wewnątrz czuję, słyszę jakieś głosy.
Zwolna rezydent głowę podniósł, stara jego, jakby z pargaminu wykrojona twarz przybrała wyraz uroczysty, poważny.
— N. Panie — odparł. — Ci co mówią ci pochlebstwa, kłamią, a głos twój wewnętrzny prawdę ci mówi. Siedmioletnia wojna zadała ci cios śmiertelny. Prusy rozpoczęły te zdobycze, które się skończą ich panowaniem nad niemcami całemi. Nie twoja jedna korona zachwiała się na skroni, Cesarska także chwieje się i spaść może.
August stał blady.
— Polska nie ucierpiała nic za mojego panowania, wojna jej nie tknęła — począł żywo — spodziewam się miłości od nich, rządziłem łagodnie, nie posadziłem nikogo na Königsteinie. Saksonja, boli mnie to, mówią, że wycieńczona, ale Brühl powiada, że ją zniszczył Szwed, a Prusacy już przyszli na wynędzniałą. Jednakże podatki płacą, pieniądze mamy, nie brakło ich nigdy, nigdy. Pytałem o to Brühla.
— N. Panie, jeżeli była czyja wina — rzekł Steinheil, to pewna, że nie twoja.
— Brühlowi winienem największą wdzięczność — mówił August — a za to, że się dla mnie poświęcił ściga go nienawiść, obrzucają go potwarzami.
Rezydent zamilkł.
— Mów-że — nalegał król.
— Nie będę kłamał — odparł Steinheil — ale po co Wam N. Panie, po czasie zgryzoty szukać? Brühl służył wam może dobrze, ale sobie lepiej jeszcze, uczynił was niewolnikiem, niedopuścił ludzi ani prawdy do uszów waszych...
— Jakto? i ty go obwiniasz? — przerwał król przestraszony.
— Ja? nie, ale własne jego sprawy... — począł powoli Steinheil.
Na chwilę August zamilkł oniemiały. Podeszli kroków kilkanaście.
— Nie uwierzysz — zaczął król znowu, zmieniając ton — jak mi smutno teraz. W tym ogrodzie, za życia mego ojca, co to była za wesołość, jaki przepych, jakich tu miewaliśmy gości! A ja ja... nie mam już takiego myślistwa. Opera mi nie smakuje, trzeba ją odnowić. Nikt do mnie nie przyjeżdża, aby mi powinszować powrotu.
Nie Brühl temu winien, ale moje przeznaczenie. Gdyby nie Brühl, byłbym najnieszczęśliwszym z ludzi. Patrz-że z siedmioletniej wojny, która mogła pożreć wszystko i pochłonąć, wszystkie klejnoty ocalone. Galerję schował do Königsteinu i ona ocalała.
Bez niego czy ja bym dał radę sobie z burzliwymi polakami. On dopiero ich okiełznać potrafił. Sam się zrobił polakiem, aby tego dokonać. Wiesz ty o tem?
— Słyszałem, N. Panie — westchnął rezydent.
— Widzisz, ja jemu winienem wszystko.
Nie otrzymawszy odpowiedzi, król się żywiej trochę poruszył.
— Przekonałem cię? — zapytał.
— Nie, N. Panie — rzekł Steinheil. — Z innym człowiekiem ty byś ucierpiał więcej, ale Saksonja by nie miała w sobie zarodu śmierci, zyskałbyś przynajmniej wieniec i palmę męczeńską.
Zachmurzył się król.
— Nie mogłem nic zrobić więcej — rzekł po namyśle. — Brühl nie winien nic.
I wśród milczenia, powtórzył kilka razy z niespokojnem naleganiem też słowa:
— Nic! nic!
Rezydent głowę schylił.
— Ja ci tego nie mam za złe, że ty go nie oceniasz sprawiedliwie, ja jeden go znam. Wierz mi.
Wiem, że ma nieprzyjaciół, ale heroicznie znosi pociski, które na niego miotają. Co za człowiek!
Steinheil, nie odważył się już nic powiedzieć więcej.
Król, jakby czuł potrzebę wywnętrzenia się, ciągnął dalej.
— Nie mogło być inaczej, a gdyby inaczej było, to nierównie chyba gorzej. Wystaw sobie, pałac mu zburzyli,.. te piękne sale, tę bibliotekę, te obrazy... czego nie pochował, to wszystko zniszczono... przez zemstę nad nim... bo on mnie ocalił! on!
— Ocalił! — wyrwało się Steinheilowi.
— Bez niego byłoby tysiąc razy gorzej — ciągnął dalej król. — Na zamku prawda, nie tknęli nic, tylko to archiwum.
— A! wiem o archiwum — zawołał rezydent — bom słysząc co zaszło z królową, omało nie umarł z bólu i wstydu.
August pobladł jak ściana.
— Archiwum i królowa? — zapytał — ale cóż wspólnego ma nieboszczka święta pani z archiwum?
— N. Pan nie wiesz?
— Ja? nie — odparł król.
— Aleś wiedzieć powinien — odezwał się Steinheil. — Królowa przeczuwała, że do archiwum dostać się zechcą. Leżała chora, kazała się podnieść, prowadzić i wziąwszy klucze, siadła we drzwiach archiwum, aby nie dopuścić łupieży.
Blednął i czerwienił się król. Wargi mu drżały.
— Nie pomogło to nic — dokończył rezydent — kazano żołnierzom ująć królowę i opierającą się, krzyczącą, żołdacy gwałtem odnieśli, aby drzwi mogli wyłamać.
Słuchał król i łzy mu z oczów ciekły.
— Nie powiedzieli mi tego — szepnął. — Na jutro nakażę nabożeństwo uroczyste za jej duszę. Heroiną się stała... gdy ja... Ale cóżbym ja poradził tu, gdybym został? Czyżby oni mnie poszanowali?.. Biedny Brühl, ile go to kosztować musiało, przedemną to zataić, aby mnie goryczą nie napoić.
Zmęczony niedługą przechadzką August, usiadł na ławce, sparł się na lasce i głęboko zamyślił. Stojący przed nim rezydent z politowaniem patrzył na niego, nie śmiejąc już się odezwać. Król jakby o nim zapomniał. Po długim przestanku podniósł głowę, potoczył wzrokiem dokoła.
— Wszystko tu posmutniało — rzekł. — Jeździłem do Huberstburga, byłem w Moritzburgu, zwierzyny prawie niema, tak mi ją prusacy wybili, ale Brühl mówi, że się rozmnoży rychło... Radziwiłł gotów mi przysłać ją z Litwy. Wiesz? on jeździ niedźwiedziami. Kazałem żubry tu przysłać, których niema w Europie, ja jeden ich mam... tem się król pruski nie pochlubi!
Wstał nagle.
Lektyki i ludzie mający je nieść, w kanarkowych frakach z granatowemi wyłogami, stali pokornie na stronie... ruszyli się ku lektykom. Wtem powozu turkot się dał słyszeć. Karetka mała, parą koni pięknych zaprzężona w złocistych szorach, biegła w tę stronę.
— To Brühl! — zawołał król uradowany i zwracając się do Steinheila, szepnął — ja mu nic nie powiem.
Rezydent miał wielką ochotę oświadczyć, że tajemnicy z myśli swych nie czyni, ale nie miał już czasu na odpowiedź, i król się oddalił, wyszedłszy naprzeciw ministra.
Na twarzy Brühla dziwnie się mięszały dwa sprzeczne wyrazy, wielkiej radości kłamanej i wielkiego niepokoju rzeczywistego.
Ucałował naprzód rękę królewską, a gdy August powiedział mu jedno słowo tylko — Steinheil! rzucił się z przesadzoną czułością witać go i ściskać.
Rezydent przyjął to z wielkiem umiarkowaniem, możnaby powiedzieć, ze wstrętem.
— Wierny, stary sługa W. K. Mości — rzekł minister — ale ten ranek... był dla mnie niespodzianek pełen. W. K. Mość wyjechałeś nie o swej godzinie. Co powie doktór, który zalecił ostrożność taką? Przeraziłem się...
— Ja bo się zdrów czuję — rzekł August — ranek piękny, no i Steinheil mi się trafił!
— Gdzie? — zapytał Brühl.
— Zobaczyłem go przez drzwi otwarte i natychmiast przywołałem...
Podejrzliwie spoglądał Brühl na rezydenta, który milczał.
— Powróćmy na zamek — odezwał się August — jeżeli doktorowie nie pozwalają.
Uśmiechnął się Steinheilowi. Niech cię niosą za mną, ja cię jeszcze chcę widzieć. I skinął na niego tajemniczo, ale Brühl pochwycił to przelatujące skinienie.
Steinheil wsiadł do lektyki spokojnie. Brühl do powozu swego. Konie musiały iść noga za nogą, bo króla nie chciał minister odstąpić ani na chwilę. Droga do zamku trwała dosyć długo.
Zbliżając się ku niemu, Brühl zatrzymał swój powóz, wysiadł i przystąpił do królewskiej lektyki. Tu pochylony, w postawie pokornej, bardzo długo z królem rozmawiał. Królewską lektykę wnoszono w bramę zamkową, gdy Brühl odstąpiwszy od niej, skierował się ku Steinheilowi.
Pomógł mu wysiąść z tego pudełka, w którem był zamknięty i przywitał nadzwyczaj miłym uśmiechem.
— Panie radco — odezwał się — niewiem czy król J. M. kazał wam się stawić zaraz na zamku, ale mnie dał polecenie powiedzieć wam, że się czuje trochę zmęczony i życzy abyście poczekali aż wezwać was każe.
— Byle by to nie zbyt długo trwało, bo ja nie dworak, życzę sobie do Frankfurtu powrócić.
— Macie słuszność, Frankfurt jest jednem z najprzyjemniejszych miast niemieckich — mówił Brühl — pobyt w nim bardzo miły, woda bardzo zdrowa... klimat łagodniejszy niż u nas. Rozśmiał się w końcu.
— I pieniędzy tam mają dużo... Żegnam was — dodał — dam znać, gdy król wezwać was raczy.
Rezydent nic nie odpowiedział i poszedł pieszo do gospody.
Niespokojny, rozdrażniony, Brühl rozpoczął na zamku od śledztwa, kto śmiał Steinheila wpuścić tak do przedpokoju, ażeby go N. Pan mógł spostrzedz.
Jedni składali na drugich, Brühl przypominał, że za tę zbrodnię, dopuszczenia kogoś bez jego wiadomości, karą było — wygnanie. Nastraszył wszystkich, ale nie wypędził nikogo.
Przygotował się do rozmowy z królem sam na sam.
Skutkiem długiego obcowania z królem miał dar szczególny, zgadywał on co na wszelki wypadek król miał odpowiedzieć, a nawet co uczynić.
Rachuba nigdy go nie myliła. Grał tak na duszy jego, jak wirtuoz na znanem sobie muzycznem narzędziu. Łatwo mu więc było doprowadzić Augusta, gdzie chciał i potrzebował.
Przed wejściem do gabinetu, w którym król przez znaczniejszą część dnia fajkę palił, Brühl się zatrzymał u progu, jakby program rozmowy układał.
Wszedł wesół i słodki, uśmiechnięty, dobroduszny, nadewszystko pokorny. August spoglądał na niego z czułością i myślał w duszy.
— I tego to człowieka obwiniać śmieją.
— A! uradowałem się też, zobaczywszy Steinheila — zawołał. — Tyle go czasu nie widziałem, a tak go szanuję... O to mi człowiek!!
Król słuchał widocznie uradowany.
— I ani dobija się wywyższeń, tytułów, majętności, on pragnie tylko służyć wiernie swemu panu! Nieoceniony człowiek!
Król coraz żywiej puszczał kłęby dymu... a fizjognomja jego potwierdzała.
— Takich ludzi mało — ciągnął dalej Brühl.
— Bardzo mało! — potwierdził August.
— Nieszczęście tylko, że Steinheila i jemu podobnych do niczego użyć nie można, choć oni by byli do wszystkiego zdatni.
Król zachęcał do mówienia, ale sam nie wtrącał nic.
— Nieoszacowani w zwykłych życia okolicznościach, wśród zawikłań politycznych głowy tracą.
Ze złymi, przewrotnymi ludźmi mając do czynienia, polityk musi odgadywać złe myśli i czasem, aby zapobiedz nieszczęściu, sam się postawić w dwuznacznem położeniu.
Tego Steinheil, otwarty do zbytku, weredyk, apostoł prawdy nie umiał nigdy. Najzacniejszy z ludzi, ale najmniej użyteczny.
We Frankfurcie na swojem miejscu, ale na dworze, w ministerjum, którego byłby godnym... a jabym go tak rad w niem widział, byłby szkodliwym nam i sobie! Jaka to szkoda! Ja go tak kocham...
— Poczciwy Brühl — odezwał się król rozczulony — ty masz rozum i baczność na wszystko.
Brühl stał chwilę, wpatrując się w królewskie oblicze.
— Jak się W. Kr. Mość dzisiaj czuje? — zapytał.
— Nie źle — odparł August.
— Trzeba się oszczędzać — dołożył minister — a nadewszystko porządku życia nie zmieniać.
Ja się obawiam o tę ranną przejażdżkę do Bażantarni i to jeszcze w towarzystwie tego najzacniejszego Steinheila, który ma dar karmienia i pojenia goryczą.
Król spojrzał zdumiony tem, że odgadnięto rozmowę.
— Dla tego — dodał minister — jeżeli byś W. Kr. Mość, życzył sobie widzieć się i mówić z Steinheilem, jako antidotum mieć trzeba kogoś, coby był obdarzonym weselszym poglądem na rzeczy. Ale jabym był tego zdania — dodał — abyś W. Kr. Mość nie zaraz przynajmniej kazał go zawołać. Ja sam tego doświadczam, po każdej z nim rozmowie, wypoczynek pewien jest potrzebnym.
— Sądzisz? — spytał król.
— W. Kr. Mość masz ślady znużenia na twarzy — dodał Brühl.
August spojrzał w zwierciadło. W istocie twarz miał nabrzękłą i jakby nalaną, powieki ciężkie, senne zapadały mu na oczy, skóra fałdowała się około ust zaciśniętych.
— Przyznam ci się, że chciałem widzieć tego poczciwego Steinheila — rzekł cicho.
— Ale dla czegoż nie i owszem — przerwał minister — nie wiem tylko jak W. Kr. Mość tem rozporządzisz. Mnie by pilno było bardzo posłać go do Frankfurtu, właśnie dla naradzenia się z rezydentem cesarskim co do... przyszłej sukcesji tronu. Nie rad bym tego odkładać, Steinheil jest mi potrzebny, jemu jednemu to powierzyć mogę, bo jego jednego jestem pewnym. Więc chyba byś N. Pan za powrotem jego...
Król głową dał znak przyzwolenia.
— Pożegnaj-że go odemnie — rzekł łagodnie.
Brühl się skłonił.
W godzin parę potem, karetka jego stała przed Złotym Aniołem, w którym Steinheil zajmował małą izdebkę.
Na stoliku leżał otwarty Tacyt, który w drodze mu towarzyszył.
Steinheil stojąc czytał z niego coś, kończąc chleba kawałek posmarowany ulubionym mu gęsim szmalcem. Wszedł Brühl i niezmiernie uprzejmie go powitał.
— Przychodzę od króla — rzekł. — N. Pan, który do waszych usług najwyższą przywiązuje wagę, prosi cię byś do Frankfurtu pośpieszył. Kazał mi wyrazić ubolewanie, że widzieć się na teraz nie będzie z wami, a tyle sobie z tego obiecywał rozkoszy. Ale król swoję rozkosz zawsze jest gotów dla dobra kraju złożyć w ofierze. Święty to monarcha.
Steinheil milczał, ocierał usta i patrzył na Brühla, jak się czasem spogląda na wyprawiających hecę.
Minister mówił żywo.
— Zdaje mi się, żeście mi oświadczyli, że życzycie sobie powrócić do Frankfurtu.
— Jak najrychlej! — rzekł rezydent.
— Wracajcież, gdy i sprawy króla tego wymagają — dodał minister.
— Nieomieszkam — zamknął lakonicznie Steinheil.
— Mam królowi co powiedzieć? — zapytał Brühl.
— Wyraźcie mu cały smutek mój, iż ręki jego ucałować nie mogę — rzekł Steinheil. — Jadę dziś jeszcze.
— Czynicie rozumnie, chwili dziś nie ma do stracenia — mówił Brühl. — Wojna jest skończona na pozór, myśmy ze wszystkich zasadzek wyszli zwycięzko, ale dla tego nieprzyjaciele nasi, pozorni zwycięzcy, wycieńczeni, osłabieni, na nowo kopać pod nami poczynają doły. Wy jesteście naszą przednią strażą.
Steinheil słuchał tylko. Brühl mający nadzieję dobyć coś z niego, przekonawszy się, że nie jest skłonny do zwierzeń, spojrzał na zegarek, podał mu rękę i pożegnał go.
Steinheil nie odprowadził go nawet do wschodów.
Na dole przyparta do wrot stała niepozorna bardzo figurka, mężczyzna w kapelusiku wyszarzanym na peruczce rudej.
Minister spojrzał na niego i dał mu znak. Mijając go, rzucił mu w ucho.
— Ani kroku ztąd dopóki nie wyjedzie... i dać znać...
Niepozorny człowieczek słuchał jednem uchem, drugiem chwytał, co się działo koło niego.
Brühl zniknął, a on pozostał w miejscu jak przykuty.
W izdebce zajętej przez Steinheila po odejściu ministra, śmiech się rozległ szyderski. Rezydent złożył Tacyta i począł się ubierać na drogę...
Niepozorny ów stróż, który pozostał u wrót gospody, szukał sobie wygodnego miejsca, w któremby mógł spoczywając nie tracić z oczów ruchu, jaki panował pod Aniołem i tak dobrze zaszyć umiał w kątku, iż nikt jego bytności nie dostrzegł.
Steinheil miał między polakami i niemcami przyjaciół.. Gdy się dowiedziano o nim, poczęli go odwiedzać wszyscy. Posłał był już na pocztę po konie, gdy szambelan królewski Zabiełło zapukał i nie czekając odpowiedzi wszedł do niego.
— Kochany panie radco — odezwał się od proga — nie posądzaj mnie o natrętność, gdy cię nudzić przychodzę na wsiadanem.
— A zkądże wiecie, że mam wsiadać? — zapytał rezydent.
— Przypadkiem — odparł szambelan, oglądając się dokoła. — Nie przychodzę z własnej woli, ale jestem przysłany do was.
— Jeszcze od Brühla? — zapytał Steinheil.
— Ja? od Brühla — ofuknął Zabiełło. — W wielkim sekrecie sam Król J. Mość do ciebie mnie posyła.
— W sekrecie przed Brühlem? — zapytał Steinheil.
Zabiełło skłonił głową.
— Kazał mi przeprosić, że już cię widzieć nie może, czuje się chorym, a ty, biedny panie radco musisz jak się zdaje w pilnych sprawach do Frankfurtu powracać.
Śmiał się Steinheil.
— W istocie — rzekł — sprawa pilna... mówiono mi o wynalezieniu nieznanego ułamku pism Cicerona, rozumiesz panie szambelanie, że potrzeba śpieszyć, aby się z tem poznać.
Zabiełło stał patrząc mu w oczy.
— Biedny król — westchnął — otoczony jest taką troskliwą opieką, że ona równa się niewoli. Miałżebyś ty panie rezydencie podejrzanym być żeś go z niej chciał wyzwolić.
— Niewiem, ale dziś rano król mi dał posłuchanie bez wiedzy dyktatora i został za to ukarany. Schwytano nas na gorącym uczynku tajemnej narady w Bażantarni!
— Jakto? król śmiał? bez zezwolenia?
— Bez wiedzy nawet — dokończył Steinheil. — Domyślałem się rozstając z nim, że mnie już tam więcej nie dopuszczą.
— Biedny nasz pan — rzekł Zabiełło. — Kazał mi wam wyrazić cały swój dla was szacunek i obiecuje wkrótce powołać do Drezna.
Rezydent zadumał się milczący.
— Znalazłem go strasznie zestarzałym i zmienionym — odezwał się po małej pauzie — a wy?
— Niestety! — odparł Zabiełło — bogdaj bym nie był prorokiem. Dni jego są policzone. Gryzie się i niepokoi, kłamie sam przed sobą, czepia się Brühla.... w polowaniu i operze szuka pociechy, ale jej nigdzie znaleźć nie może. Widmo Fryderyka, którego ciężkie stopy wszędzie się tu wypiętnowały, chodzi za nim. Widmo królowej która tu znękana i upokorzona umarła, wyrzuca mu słabość jego.
— A Brühl? — zapytał Steinheil.
— Jest czem był — odparł szambelan. Potrafił króla uczynić swym sługą, i drży aby się na nim nie mszczono tej niewoli. Tu przyszły elektor, książę Kurlandji, Chevalier de Saxe, cała rodzina ze zgrozą patrzą na to, na co myśmy w Polsce przez lat kilka patrzyli i zemsta dojrzewa w ich sercach.
— Wie i czuje, ale zmienić nie może nic, ani się cofnąć. Wie, że gdy król oczy zamknie, on z nim umrzeć powinien, aby nie poszedł na Königstein lub wygnanie. Mówią, że drogo opłaconą nosi przy sobie truciznę, ażeby swej władzy nie przeżyć.
Steinheil podniósł ręce.
— O biedny ten oślepiony pan nasz — zawołał. — Nigdy on nie przejrzy? niktże mu oczów nie otworzy?
— Operacja ta byłaby zapóźną — odparł Zabiełło. — Wszystko co mogło dotknąć Saksonją i Polskę spełniło się już.
Zabiełło westchnął.
— Król nie najlepiej wygląda — rzekł rezydent.
— Bardzo źle nawet — dodał Zabiełło. — My co go kochamy i bolejemy nad nim, ze strachem patrzym na jego oblicze.
— Historja nam nie daje przykładu takiego panowania — po chwili namysłu, rzekł Steinheil. — Kilkadziesiąt lat trzymać króla nieprzystępnym, nieświadomym, pojonym kłamstwem, niedać mu się przebudzić i przejrzyć. Pieścić go, aby samemu nad nim i nad krajem panować.
— Zbogacić się, urosnąć — wrzucił Zabiełło. — Kraj nasz zawichrzony też z jego łaski... leży dziś bezsilny zdany na samowolę tego, co go zechce opanować.
— Ale, po cóż te żale daremne — dodał Zabiełło — my, panie radco zamiast starożytnego fatum, które tłumaczyło wszystko, mamy naszą chrześciańską wiarę w Opatrzność Bożą. Pocieszamy się nią. Rzeczpospolita dźwignie się... a i Saksonja odrodzić się może... bogdajby tylko nie wydawała na świat więcej podobnych ministrów.
— Saksonja? — podchwycił Steinheil — przepraszam was, panie szambelanie, ten mąż wielki, nie urodził się w Saksonii, przyszedł do niej na służbę... i tak samo się wpił w nią, jak we wnętrzności wasze, wywodząc się z polskiego rodu. Wszystko w nim było kłamstwem, począwszy od religii aż do skóry. Maluje się jak kobieta, a wiarę mienia jak suknie. Ewangelik w Dreźnie, jest katolikiem w Warszawie. Steinheil śmiał się gorzko.
W tem trąbka pocztowa zabrzmiała przed hotelem i sługa rezydenta wszedł ubrany już do podróży.
— Bądź zdrów, panie szambelanie, ucałuj rękę tego biednego króla mojego, którą bym chciał rozkuć, ale już dziś zapóźno.
Zabiełło wkrótce potem wyszedł z hotelu i wrócił na służbę do zamku.
Król widząc go z powrotem nie miał pokoju, aż mijając go, ostrożnie mu szepnął. Byłeś u niego?
— Byłem gdy wsiadał do powozu, z rozkazu ministra pośpieszając z powrotem na swe stanowisko.
August trochę się zdziwił temu pośpiechowi, lecz zdawał się swobodniej oddychać.
U drzwi pałacu Brühla, który już znowu wspaniale wyglądał, bo potłuczone posągi odzyskały co z nich pruscy żołnierze otłukli i ściany świeciły nową sukienką, stał niepozorny człeczek i patrzał we wnętrze, gdy powóz ministra wyjeżdżał wioząc na wieczór ustrojonego Brühla.
Zobaczywszy go, podniósł się minister i pochylił ku niemu.
— Wyjechał! — szepnął prędko człek mały.
— Był kto u niego?
— Szambelan króla, polak.
Minister zbladł i zagryzł usta.
— Który?
— Najsłuszniejszy i z największemi wąsami — rzekł zapytany.
— Zabiełło! — mruknął Brühl.
Powóz, który niby przypadkiem zwolnił biegu w bramie, na dany jakiś znak ruszył nagle, a Brühl znalazł się z przeciwnej strony na poduszkach jego, w głębi.
W przyciemnionym pokoju gościnnym u pani strażnikowej trockiej, odbywał się rodzaj rady familijnej.
Kilka osób z twarzami smutnemi, otaczało biedną Koiszewską, która głowę i gardło miała podwiązane, a głos jej schrypły, ciężki, gdy się z tych chust dobywał, tak był stłumiony, iż ledwie go zblizka dosłyszeć było można.
Na stole zastygłej kawy poobiedniej szczątki i butelka omszona, stały zapomniane.
Wszyscy byli znużeni, spoglądali po sobie i oczyma się pytali siebie.
— Długoż to tam tego będzie jeszcze?
Pierwsze miejsce przy kanapie zasiadał naturalnie Gliński, który je sobie zawsze umiał przywłaszczyć.
Prawnik, mecenas Tołudziejewski, przywieziony przez niego, na krześle nieco w tył cofniętem, przez uszanowanie, siedział z włosem do góry nastrzępionym i fizjognomją wrażającą postrach, groźną i nachmurzoną.
Jeszcze dalej krył się w kątku Bujwid i dwóch ubogich krewnych milczących. Panna Szklarska i staruszki w białym czepcu z żółtemi wstążkami, obok strażnikowej naostatek mała Skrzyńska, dopełniały tego frasobliwego zgromadzenia.
Głos miał Gliński.
— Cóż tu mówić o pocponderacji i przemocy jaką na nas wywierają te familje, co sobie nad nami regimen przywłaszczyły w sprawach politycznych, gdy nawet stosunki nasze rodzinne, wolne od gwałtów nie są.
Któż pani hetmanowej polnej prosił o tę opiekę nad osobą mającą matkę i majątek, a nie potrzebującą ani rady ani darów? Że się panna strażnikówna dała uwieść splendorem domu, zaszczytem spoufalenia z księżną jejmością, dziwić się nie możemy, ale że z tego księżna korzystać się ośmiela, podziwu godnem jest. Do Trybunału o rapt pozywać trudno.
— Słyszałem — przerwał Tołudziejowski — iż jakieś obietnice dobrodziejstw poczynione zostały.
— Obietnice uczynić, obiecanka, cacanka... pańska rzecz — wtrącił Gliński — ale jakaż nadzieja, aby się one ziściły, gdy hetman i hetmanowa, nawet własnych wierzycieli wiatrem, to jest słowem, kontentować są zmuszeni.
— Ja ich dobrodziejstw nie potrzebuję — z oburzeniem odezwała się Koiszewska. — Nie należeliśmy i nie należym do tych, którzy klamki się trzymając, z panów żyją i tyją.
— Najsmutniejsze to, że panna Aniela po ich stronie — wtrącił Tołudziejowski.
Szklarska się poruszyła na swem krześle.
— Cóż w tem dziwnego? — zawołała — dziewczę niedoświadczone obałamucić, nic łatwiejszego. Bo żeby się choć kochała w tym gachu pięćdziesięcioletnim, żeby taki zachwycający był... ale to stary rzemień. Żołdakami dowodzić i ogony końskie wozić przed hetmanem, tyle jego, a do zalotów ani mu postawy, ani wiek jego po temu.
Tołudziejowski, demagog gdy mu było potrzeba, przerwał głośno, jakby stał przed kratkami.
— Ogólne to prawo, gdy ci magnat dobrodziejstwo chce uczynić, patrzaj dobrze, pewnie miodem smaruje usta, by wyrwać ząb trzonowy. Tak i tu. Z kieszeni pani strażnikowej trockiej, życzą sobie wynagrodzić imć pana Buńczucznego, który im faktorował po sejmikach i spełniał wszelkie usługi. Pani hetmanowa kocha tak pannę strażnikównę, aby ją staremu dać. Tołoczko ultimis spirat, bo mu już pono mięsa na kredyt nie dają... więc się posag przyda.
— Ja żadnego nie dam! — zawołała strażnikowa.
— Ze swojej substancji — rzekł Tołudziejowski — ale rozpatrzmy się czy nic nie dać można. Co pan strażnik zostawił po sobie?
— Nic — krótko i gniewnie, rzekła strażnikowa.
— Przecież! — spytał Gliński.
— Mieliśmy z mężem wszystko wspólne na przeżycie — odezwała się gospodyni — a ponieważ Bogu się podobało mnie uczynić nieszczęśliwą wdową...
— Za pozwoleniem — rzekł poważnie Gliński. — Podobno te zapisy na przeżycie z powodu zmienionego stanu fortuny, uległy modyfikacji za wspólną zgodą małżonków. Rozdzieliliście państwo fortunę na dwie schedy. Pozostała tedy scheda nieboszczyka, która na córkę przypada, salvo advitalitio pani dobrodziejki.
— Tak by to było — żywo poczęła Koiszewska — ale mój mąż czując się chorym, naprawił omyłkę i znowu mi schedę swą zapisał.
— Ale tego w aktach niema — odparł Tołudziejowski.
— Tak, to prawda, spisał wolę swą, ostatnią przy jednym świadku... nie było nawet czasu przyłożyć pieczęci, ale co to ma do ważności rozporządzenia... Nikt mi nie śmie zaprzeczyć.
— Za pozwoleniem — przerwał znowu Tołudziejowski. — Córka nie będzie negować, ale zięć może i będzie. Rozwinie się tedy akcja o ten dokument, który trudno, aby się utrzymał w znaczeniu swem. Przewidujmy najgorsze.
— Ja pójdę choćby do Trybunału — oparła się strażnikowa. — Apelować będę, niebo i ziemię poruszę, grosza nie dam.
— Pani strażnikowo! — przerwał Gliński. — Nie godzi się mścić na własnem dziecku.
— Nieposłusznem, krnąbrnem...
Obałamuconem — rzekł Gliński.
— Ale ja proces ten wygram. Chybaby w świecie sprawiedliwości nie było! — wykrzyknęła kaszląc mocno strażnikowa.
— Ja bym za to nie ręczył — reflektował Tołudziejowski.
— I skandal... ludzkie języki — dodał marszałek.
— Ale radźcież mi, proszę, jak ja inaczej postąpić mogę? — z płaczem prawie poczęła strażnikowa. — Odbierają mi córkę, chcą wyrwać majątek... a ja mam z pokorą przyjąć to i... milczeć... Nie byłabym Koiszewską!
Wszyscy zamilkli.
— Jabym radził — rzekł Gliński — córce dać wolność wyjścia za mąż tylko z tą groźbą, że jej pani strażnikowa znać niechce jako swe dziecko. Co się tyczy wiana, niech idzie wedle prawa, ale niech Tołoczko pozywa, waćpani się broń, ani grosza nie dać... w sądach pójdą delaty, odkładania, wyroki i kassaty, rozpoczynanie ab ovo, de noviter repertis, dwadzieścia lat się to ciągnąć może, a waćpani dobrodziejka nie dasz złamanego szeląga, krom tego co wezmą mecenasi.
Rozśmiał się Tołudziejowski.
Strażnikowa nie replikowała.
— A ja powiadam — odezwała się Szklarska — że to wszystko daremna zgryzota. Strażnikowa tylko miej cierpliwość. Panna Aniela im tam dłużej pobędzie u hetmanowej, im się lepiej przypatrzy, im się rozsłucha więcej, a Tołoczkę pozna bliżej, tem pewniejsze, że powróci do nas ze skruchą. Za rotmistrza nie ręczę, gdy się dowie, iż na posag czekać trzeba, ażeby nie cofnął się. Za hetmanową, gdy ją to znudzi, iż musi matkę zastępować nie sercem ale workiem, bo nawet wyprawy nie damy, nie ręczę żeby rąk nie umyła.
— Naówczas ja — wtrącił śmiejąc się starosta pogorzelski — submituję się jako zastępca rotmistrza, chociaż bez buńczuka.
— Niema z czego żartować — westchnęła strażnikowa.
— Ja też wcale nie lekko to mówię — rzekł Bujwid. — Mam nawet prawo stanąć jako pretendent, gdy mnie za pannę obcięto.
— Tołoczce waćpan dwa palce obciąłeś! — śmiejąc się dodała Szklarska — będziesz musiał za to grzywny zapłacić.
— Gotówem, gdy mi dowiedzie, że były warte choć tynfa... i że niemi, gdy je miał, zrobił co dobrego.
Tołudziejowskiemu rozmowa tak przechodząca w żarty nie podobała się, począł papierami, które trzymał na kolanach szeleścić.
— Tandem — rzekł — radźmy a nie prawmy jovialitates, bo nie pora...
— Nie dam nic — zakończyła strażnikowa — zresztą gdy i błogosławieństwa odmówię, niech sobie robią co chcą... A że się przebłagać nie dam, to pewna.
Gliński pochylił się i w rękę ją pocałował.
— Cierpliwości tylko, strażnikowo dobrodziejko — rzekł. — Widzę ze wszystkiego o czem się tu dowiaduję, że dotąd się nic nie stało, co by się odstać nie mogło. Z obu stron straszycie się, spieracie, a przy acani dobrodziejce jest i prawo i słuszność. Hetmanowa radaby zaimponować, nie dać się trzeba i stać przy swojem. Gdy córka zobaczy, że tego starego pretendenta do ręki jej inaczej mieć nie może, tylko narażając się na niełaskę matki, na wyrzeczenie się, w ostatniej chwili się rozmyśli i powróci z pokorą prosić o przebaczenie.
— Święte słowa, pana marszałka — potwierdził Tołudziejowski — inaczej być nie może.
Powoli wszyscy zaczęli potakiwać marszałkowi, uspokoiła się pani Koiszewska.
— Cóż mam robić? — zapytała.
— Nic, obojętnie patrzeć i nie okazywać wcale niepokoju — dodał Gliński. — Powiedziałbym śmiać się, gdyby się godziło tak poważne sprawy śmiechem zbywać. Przyślą może prosić o wyprawę, bo ta podobno była gotową.
— Niedam jej — przerwała strażnikowa. — Jeszcze czego?!
— Za pozwoleniem — kończył Gliński. — Co się tyczy wyprawy ściśle wziętej, jak pani chce, ale inne rzeczy należące dawniej do panny Anieli, jabym wydać kazał, aby nie okazywać, że się o to wielce troszczy, wróci czy nie wróci. Pierzyny i bieliznę, suknie panieńskie odeślij pani.
Szklarska śmiejąc się przerwała.
— Marszałek jesteś niebezpiecznym, tak umiesz kombinować wszystko bacznie. Te dystynkcje między wyprawą a garderobą.
Gliński z widocznem zaspokojeniem miłości własnej się uśmiechnął.
— Służę już moim braciom, szlachcie lat tyle radą i doświadczeniem, żem się wiele nauczył — dodał z uprzejmym zwrotem do starej panny. — Gdy asindźka będziesz miała iść za mąż, proszę mnie zawezwać do pisania intercyzy!
— O! o! dziękuję, ja za mąż wcale iść nie myślę — rzekła Szklarska — ale gdy testament przyjdzie układać, pewnie go będę fatygowała.
Tak skończyła się konferencja, z której opuchła strażnikowa wyszła spokojniejszą.
Wielki nawet żal do córki, ustąpił politowaniu, nad tą ofiarą przewrotności magnatów.
Wszystkich swych gości strażnikowa zatrzymała potem na wieczerzę i rozmowy weselej już się toczyły o rzeczach obojętnych, tylko że wszyscy do hetmanowej mieli żal za Koiszewską i za jej dumne obchodzenie się ze szlachtą, opowiadano o niej różne historje, nie pozostawując poczciwej nitki.
— Gdyby nie mój proces — tłumaczyła się Koiszewska — córki bym tam nie dała... albo ją dawno odebrała, ale my biedna szlachta z życiem i mieniem na ich łasce, bo oni panują w Trybunałach, oni na sejmach, oni u boku króla, oni sami wszędzie, a nasi pp. posłowie na sejm im jadą służyć.
Królewską moc objęli zupełnie, pod pozorem wolności, ale w istocie żeby sami panowali.
Na odjezdnem Bujwid polecając się łaskawym względom strażnikowej, zapewnił ją, że czekać gotów mając szczere przywiązanie do panny, którą o niem przekonać się spodziewał.
Szklarska pozostała ze strażnikową, choć dla niej siedzenie na miejscu, skazanej na spoczynek, na zabawianie strażnikowej i proboszcza, który przyjeżdzał czasami, było wielką męczarnią. Nudziła się strasznie, choć miała robotę zawsze jakąś w rękach.
Drugiego tygodnia wytrzymać nie mogąc, wtrąciła nawiasem, że może by nie szkodziło, gdyby ona od siebie, pojechała do Wysokiego zobaczyć się z Anielą.
Strażnikowa, której dokuczyło to, że nic o córce nie wiedziała, mało co się zawahawszy zgodziła się na to.
— Dałabym ci konie i moję bryczką na pasach — rzekła — ale poznają i pomyślą, że jesteś przysłaną przezemnie, a to by było niedobrze.
Postarano się więc o konie i woźnicę, a powóz proboszcz dostarczył.
W doskonałem usposobieniu panna Szklarska pojechała do Wysokiego.
Nie było już trudności z wpuszczeniem do strażnikównej, która zobaczywszy ją z wykrzykiem radosnym pobiegła uściskać.
— Widzisz ty, niewdzięczna jakaś — odezwała się Szklarska — ja umyślnie jadąc do pani Dzierżanowskiej, zajechałam do ciebie. Co u ciebie słychać.
Zadumała się Aniela.
— Hetmanowa przygotowuje się do zaręczyn i wesela — odpowiedziała — ale z tą moją wyprawą... Wystaw sobie, matka mi nic wydać nie chce, ja nie mam nic, a od księżnej, przekonałam się, nie dostanę nic, choć mi wielkie rzeczy obiecuje, ale małych nawet nie da. Jakże tu stanąć na kobiercu...
Załamała ręce.
— Co się tyczy twojej starej panieńskiej garderoby — przerwała Szklarska — sama słyszałam, mówiącą strażnikowę, że ci ją wydać rozkaże, ale na wyprawę nie rachuj. Matka mówi: „głupiabym była żebym ją stroiła i obdarzała, kiedy przeciwko mej woli z domu mi ucieka.“
— Księżna ani myśli o wyprawie — mówiła dalej Aniela — ciągle mi jednak coś obiecuje, może w sekrecie chce mi zrobić niespodziankę.
Uśmiechnęła się Szklarska.
— Księżna nie da ci nic — rzekła — a mężowi, przybywszy do domu, kazać zaraz się oporządzać, od pończoch począwszy... rzecz nie miła. Ja jestem starą panną, ale gdyby mi w tych warunkach udawało się zaślubić choćby księcia Ostrogskiego, nie poszłabym za niego. Mężczyźni potem mają zwyczaj wypowiadać: wziąłem cię bez koszuli i t. p.
— Wiem ja to wszystko i mówiłam sobie stokrotnie, ale cóż poradzę?
Wyczekawszy nieco Szklarska, ciągnęła dalej:
— Mówisz, co poradzę? poradzićby łatwo było, ale na to potrzeba rezolutności wielkiej. Powiedzieć wręcz i hetmanowej i Tołoczce: bez pozwolenia matki nie pójdę, lękając się niebłogosławieństwa Bożego.
Aniela nie odpowiedziała. Tyle już nasnuła i namarzyła o życiu z panem rotmistrzem, przy dworze hetmanowej, w towarzystwie Białostockiem, w rezydencjach pańskich, wśród francuzów prawdziwych i naśladowanych, że wyrzec się tego wszystkiego nie miała siły. Opuszczenie przez matkę, dla niej miało znaczenie — ułagodzenia.
Szepnęła o tem Szklarskiej.
— Mylisz się moja Anielko — odpowiedziała — matka dopóki miała nadzieję, że cię odzyszcze, rzucała się, wołała, gniewała, teraz straciwszy ją, ani myśli o tobie... Cała zajęta tą smarkatą Skrzyńską.
Aniela widząc się tak łatwo zapomnianą, zapłakała.
Przez cały czas bytności w Wysokiem, pracowała przyjaciółka nad nawróceniem jej, ale nie widziała sposobu. Spostrzegła tylko, że strażnikówna z mniejszym zapałem mówiła o księżnie i zdawała się mieć do niej jakąś urazę. Więcej teraz rachowała na Tołoczkę.
— Kiedyż tedy ten los ma się rozwiązać? Kiedy się to raz skończy? — zapytała stara panna.
— Albo ja wiem? — odparła strażnikówna. — Mnie się zdaje, że wszystko gotowe, tylko ja zwlekam spodziewając się, że matka mi da wyprawę. Sama teraz nie wiem co robić. Powiadasz, że matka mi odeszle rzeczy! a widziałaś ty kiedy moję panieńską garderobę? Chyba nie. Koszule wszystkie stare, pończochy cerowane, jedwabnych dwie pary i to nie nowe, suknie z pani matki przerabiane. Mizernej rogówki nie mam.
— A cóż ty poradzisz bez niej. Toć do ślubu nawet bez niej nie pójdziesz!
— Chyba mi księżna pożyczy, ale z niej będzie krótka i mała — mówiła Aniela. — Rogówka kosztuje, choćby używana, pewnie ze dwadzieścia kilka dukatów, a ja grosza nie mam.
— Pożyczyłabym ci, rozumie się pieniędzy, bo rogówką się brzydzę, jak grzechem śmiertelnym — odparła Szklarska — ale ja jestem też bez grosza.
Kłamała przyjaciółka, ale nie chciała w istocie pożyczki ułatwiać i przyśpieszać wesela.
— Księżna widząc cię w takiem położeniu, będzie musiała pomódz — dodała Szklarska.
Aniela ramionami poruszyła.
— Ja księżnej nie rozumiem — szepnęła cicho. — Mówiąc ze mną złote góry obiecuje, a tu gdy o drobnostkę chodzi, nie chce zrobić nic. A! żeby się to raz skończyło — dodała strażnikówna — gdyby raz było po ślubie, jabym z rotmistrza wydobyła, cobym chciała.
— Mówią wszyscy ogólnie, że wiele stracił, a mało co mu pozostało — rzekła Szklarska.
— To nie może być, nie może! — przerwała niecierpliwie Aniela. — Choć zaręczyn nie było, przywiózł mi pierścień, pokażę ci go, kto takie klejnoty chowa, ten nie może być ubogi.
To mówiąc strażnikówna, pobiegła do swego kuferka, otworzyła go i dobyła z głębokości pudełeczko starannie obwiązane. W niem na pięknie usłanem bawełną łóżeczku, spoczywał pierścień, w którym w istocie ogromny brylant połyskiwał, rzucając iskier tysiące dokoła. Oprawa była staroświecka, kunsztowna i bardzo piękna.
— Mówią, że może być wart z pięćset dukatów — dodała Aniela, kładąc go na palec.
— Pewnie! pewnie! — potwierdziła przyjaciółka — ale twoja wyprawa daleko więcej była warta, a z niego ci nic, oczy tylko nasycisz.
Schował się więc pierścień nazad do kufra, a rozmowa powróciła do rogówki, która wszystkie myśli panny Anieli ku sobie pociągała.
Bez rogówki ani do ołtarza, ani na bal... nigdzie nie było można. Jeżdżąc do Białegostoku z księżną pożyczała jej u Barcińskiej, ochmistrzyni księżnej, ale ta opuściła była Wysokie, a gdyby i była razem ze swą rogówką, ta tak zużyta, płaska była i nie foremna, że na ślub ją włożyć nie było sposobu.
Suknię białą morową, zasłonę ślubną i inne przybory księżna półgębkiem obiecywała. Co się tyczy rogówki wyraźnie zapowiadała, że jej dostać nie może.
Szklarska uczyniła tę uwagę, że pięknej, świeżej rogówki dostać na wsi było bardzo trudno, chyba po nią posyłać do Warszawy.
Tak o rogówkach rozprawiając do nocy, rozstały się, bo Szklarska nazajutrz do dnia chcąc odjechać, nocować miała w miasteczku.
— Nie dałabym za to grosza, że się wszystko o rogówkę rozbije, mówiła sobie w duchu, wsiadając do bryczki.
Aniela sen miała niespokojny, a wstawszy dowiedziała się, że w nocy rotmistrz Tołoczko przyjechał.
Pospieszyła więc asystować przy śniadaniu księżnej sądzić się spodziewała go zastać. Serce jej biło, ale do rogówki nie do niego — niestety.
Księżnę zastała po śnie ciężkim ziewającą i kwaśną. Tołoczko też nie osobliwe przywoził wiadomości. Wszystkie starania około Massalskiego, aby go z kanclerzem rozdwoić, nie powiodły się.
Radziwiłł, którego spodziewano się zaplątać w zawikłanie z wojskiem russkiem i doprowadzić do wybryku zuchwałego, któryby go sparaliżował, znajdował się, nad wszelkie przewidywanie ostrożnym, bacznym i trzeźwym.
Wyciągnąwszy z niego co tylko mogła, hetmanowa poszła do męża na radę, zostawując pannę Anielę z rotmistrzem.
Strażnikówna zrozpaczona postanowiła chwilę tę zużytkować.
— Panie rotmistrzu — odezwała się — oddawna zbierałam się z nim mówić otwarcie, nie mogę dłużej milczeć. Matka niechce mi przebaczyć, ani na małżeństwo nasze zezwolić. Ja postanowiłam mimo to oddać mu moję rękę, mając opiekę księżnej, ale ta opieka... mów pan z nią... mnie potrzeba niezbędnie wielu rzeczy, ja niemam nic... Wyprawy matka nie wyda.
Jąkała się i plątała biedna panna strażnikówna.
Rotmistrz słuchał i bladł a czerwieniał. Tegoż samego dnia właśnie, począł się biedzić, że na cukrową wieczerzę, wina, kondymentów różnych, słodyczy, nie będzie miał kupić za co.
Spodziewał się, że pannę mu hetmanowa przystroi i opatrzy sutą wyprawą.
— Panno strażnikówno, dobrodziejko — rzekł — księżna pani nasza, ma dla niej macierzyńskie serce, niech pani się z nią otwarcie rozmówi.
— Mówiłam! — odparła strażnikówna. — Obiecała mi suknię do ślubu, ale ja wszystko zostawiłam u matki, ja niemam nic, nic!!
Tołoczko czupryny potarł... bo czuł zimne poty.
— Z przeproszeniem pana — dodała strażnikówna — rogówki mi nawet braknie.
Rotmistrz się uśmiechnął.
— E! cóż bo znowu — rzekł — ta się chyba znajdzie łatwo.
— Ale ja jej ani szukać nie umiem, ani znaleźć nie będę mogła! — dodała panna. — Powtarzam panu, mów o tem z księżną, niechcę się wstydem nakarmić. Bez futra nie wyjechać też.
Zniżyła głos, łzy się jej z oczów polały.
— Widzisz pan, żem mu wszystko sakryfikowała — rzekła w końcu — więcej nie mogę.
— Niech panna strażnikówna będzie spokojną, wszystko się załatwi. Proszę o tem nie myśleć. Hetmanowa ma na głowie mnóztwo kłopotów, zapomina się, ale serce jej najlepsze.
Wstyd jej było i łez i dłuższej o tem rozmowy, słysząc szmer, domyślała się nadchodzącej pani — uciekła.
Rotmistrz stał długo jak skamieniały. Znał nadto dobrze księżnę aby się łudzić, że skutecznie i wspaniałomyślnie przyjdzie w pomoc... niewiedział sam co robić. Mówić z nią o tem zawczasu, było ją nabawić złym humorem i gniewem może. Sądził, że zostawując rzeczy naturalnemu ich biegowi, będzie najlepszym sposobem dojścia do celu. Księżna dać co brakło, będzie musiała.
Hetmanowa powracająca od męża, z którym miała ciężką przeprawę, weszła zaperzona, znalazła rotmistrza samego i domyśliła się, że i tu coś zajść musiało.
— Cóżeście to z panną Anielą się nieporozumieli? — zapytała.
— I owszem, i owszem, mościa księżno — rzekł szybko Tołoczko — frasuje się tylko, że jej wiele rzeczy brak... ale to fraszki...
— Ona mnie już nudzi temi wymaganiami — zawołała hetmanowa. Wiesz waćpan co, jedź do strażnikowej jeszcze raz, powiedz jej, że nic nie żądasz, ale niechże jej przynajmniej przyszle koszule i trzewiki!!
Rotmistrz, który wiedział jak zostanie przyjęty, strasznie się zmięszał.
— Mówię ci, jedź — dodała — jedź do niej odemnie. Zajmę się losem córki... ale żebym miała wyprawę jej robić!! Czasu nawet nie starczy, bo wesele musi być w przyszłym tygodniu. Jedź waćpan nie zwłócząc...
Tołoczko nie mógł się wymawiać, skłonił i przyrzekł, że pojedzie.
Zaledwie się wysunął od hetmanowej, powoli krocząc kurytarzem, gdy drzwi pokoju panny Anieli się otworzyły. Słuchała ona rozmowy rotmistrza z księżną.
— Niech pan pamięta o rogówce!! — rzuciła mu w ucho, i uciekła.
Rotmistrzowi się w głowie zawracało.
— Piwam sobie nawarzył — zamruczał.
Zawołano go do hetmana, potem jeszcze raz do pani samej, naostatek pod wieczór kazał zaprzęgać, aby z Wysokiego się wydobyć i nazajutrz rano być u Koiszewskiej. Gościła tu jeszcze panna Szklarska i ona go pierwsza zobaczyła. Pobiegła do strażnikowej.
— Tołoczko przyjechał — rzekła śmiejąc się.
— Co? Tołoczko? — zakrzyczała gospodyni. — Każ-że mu powiedzieć, żeby sobie wracał zkąd przybył, ja go znać niechcę, i mówić z nim niebędę.
— Strażnikowo kochana!
— Nie będę! — tupiąc nogą, powtórzyła Koiszewska — ty mnie znasz, skoro powiadam, nie będę, dosyć na tem.
Niepodobna było nalegać, Szklarska poszła sama.
Rotmistrz z wielką pokorą prosił o posłuchanie.
— Bardzo mi przykro panu to zwiastować — odezwała się Szklarska — ale strażnikowa mocno chora i widzieć się z nim nie może i nie będzie.
— Pani dobrodziejko...
— Ja na to nic nie poradzę, wyrok jest nieodwołany.
— Przybywam nie od siebie, ale wysłany przez panią hetmanowę.
— To zupełnie wszystko jedno — odparła Szklarska. Gdyby nawet pani hetmanowa, honor ten uczyniła Koiszewskiej i sama przybyła, ręczę że nie byłaby przyjętą. Tak — powtórzyła — nie byłaby przyjętą.
Tołoczko potrzebował namysłu, nim się na dalsze tranzakcje zrezolwował. Rozpoczął je z delikatnością wielką, zawsze w imieniu księżnej.
— Ja nic więcej nadto nie mogę — odpowiedziała pośredniczka — że żądanie zaniosę i odpowiedź wiernie powtórzę.
Wyszła więc.
Tołoczko zaczął po pokoju się przechadzać, zatopiony w myślach i ani się spostrzegł, że pół godziny upłynęło nim panna Szklarska powróciła.
— Pani strażnikowa, kazała mi powiedzieć — rzekła — że garderobę córki wydać rozkaże, ale nie wyprawę. W istocie, wyprawa jest w gotowości, ale pani strażnikowa, nie wydając córki wedle życzenia, dawać jej nie myśli i do tego jej skłonić nikt nie potrafi.
Powiedziawszy to Szklarska, z pończochą usiadła na kanapie i Tołoczko prosić jej już nie mógł, aby raz jeszcze poszła w poselstwie do Koiszewskiej.
Wymęczywszy się z godzinę, to prosząc, to usiłując zmiękczyć serce pośredniczki, rotmistrz w końcu musiał wziąść za czapkę.
Wyschło mu w gardle od argumentowania, a nawet kieliszkiem wódki go nie poczęstowano. Przeklinał więc w duchu strażnikową, a może dzień i godzinę, gdy się niepotrzebnie zajął panną Anielą. Tyle tylko zyskał, że mu garderobę nazajutrz wysłać obiecywano.
Strażnikowa tak była rozżaloną przeciw córce, że to, co oddawała jej, jakby naumyślnie spakować kazała bezładnie, bieliznę nie praną, suknie pogniecione, a niektóre z nich podarte i pocerowane tak, że wstyd tylko ich było.
Można sobie wyobrazić, jakie to wrażenie uczyniło na biednem dziewczęciu. Na domiar wstydu, sama księżna przyszła oglądać co wysłano i nielitościwie sobie szydziła.
Wpadła niemal w gorączkę panna Aniela, aż ją trzeźwić musiano, uspakajać, poić i pocieszać. Słuchając, gdy hetmanowa wymyślała na jej matkę, porywała się jej bronić i nie umiała. Powzięła tylko do księżnej żal i uczucie jakieś niewysłowione wstrętu... tak, że rada była co najprędzej się ztąd i z pod jej opieki wydobyć.
Nazajutrz wreszcie z rozkazu, pani ochmistrzyni i panny szwaczki, zajęły się jakiemś przygotowaniem czegoś, co wyprawę zastąpić miało.
— Nie wyobrażaj sobie, mój Tołoczko — mówiła do niego hetmanowa — że ja namęczywszy się, żeby ci dać żonę, przyczyniwszy sobie tem nieprzyjaciół, których i tak mam dosyć, miała się sadzić na wyprawę. Musisz biorąc żonę, pomyśleć o tem, żeby ci wstydu nie robiła.
Ktoby w tych dniach utrapienia, widział pana Buńczucznego, siedzącego na krześle i zajętego swojem przyszłem szczęściem, które wyglądało na męczeństwo, nie poznałby w nim wesołego, ochoczego, mężnego dowódzcy Janczarów, z dawnych czasów.
Panna chodziła, nie patrząc na niego i nie mówiąc. Gdzie się posunął tylko o pożyczkę, odprawiano go z niczem.
Księżna gderała na niego i gniewała się, że nie był szczęśliwy. Nie wiedział gdzie się obrócić.
A że o rogówce słychać nie było, w końcu panna Aniela raz jeszcze, w korytarzu, bardzo serjo i z naciskiem wielkiego znaczenia, powtórzyła mu, iż rogówkę mieć musi.
Przyparty tak nieszczęśliwy rotmistrz, musiał na zwiady pójść, gdzieby mógł dostać tej rogówki, którą przeklinał.
Litościwa dusza jakaś, oznajmiła mu, że wdowiec, pułkownik Matuszewicz, miał pono, aż dwie ich, po żonie i życzył sobie je sprzedać.
Siadł tedy rotmistrz na bryczkę i choć z pułkownikiem był nie najlepiej, ruszył na zdobycie rogówki.
Dotarłszy do miejsca, dowiedział się, że pułkownika nie było, ale rogówek, aż dwie w istocie.
Stara jejmość, pani Urmowska, która się gospodarstwem pułkownika zajmowała, grzecznie bardzo kazała przynieść rogówki, objaśniła wszystkie ich zalety, zaręczała za trwałość i za to, że nieboszczka więcej nad parę razy, żadnej z nich nie miała. Oba te drogocenne dzieła kunsztu, nie więcej nad kilkadziesiąt dukatów sztuka, kosztowały. Skrzywił się rotmistrz, ale byłby zapłacił, gdyby miał czem. Potrzeba było pieniędzy, zresztą księżna, zdaniem jego, powinna była opłacić. Kupno więc do namysłu odłożono.
— Niech się pan rotmistrz śpieszy — odezwała się Urmowska — bo tu już kilka pań jest, co się o te rogówki dobijają. Teraz bez nich ani stąpić, kto w świecie bywa — a tu ich na okolicę nigdzie nie dostanie. Tembardziej tak przedziwnych, jak te, które pewnie aż z Paryża pochodzić muszą.
Rotmistrz z tem powrócił do Wysokiego.
Bywało w Wysokiem wesoło, ale bywało też tak nudno, że sam hetman utrzymywał, pod czarną godzinę księżnej Magdaleny, ludzie sobie od ziewania szczęki wyłamywali.
Despotyczna pani, nie znosiła twarzy wesołych, gdy sama raczyła być smutną, ani pochmurnego oblicza, jeśli miała usposobienie do śmiechu i zabawy. Nie zawsze się powodziło, była nadzwyczaj drażliwą i nie umiała nic znieść spokojnie, przychodziły więc burze bardzo często, a rozpędzić je nie było łatwo.
Sprawa potajemnego knowania, przeciwko Radziwiłłowi, ożenienie Tołoczki, obojętność stolnika, którego chciała i spodziewała się pociągnąć ku sobie, wszystko to razem nadzwyczaj źle wpływało na humor hetmanowej, a od niej szła burza na dwór cały i na pana hetmana.
Opór Koiszewskiej, niemożność postawienia na swojem prędko i łatwo, samej księżnie już tak dokuczyły, że chciała skończyć jak najprędzej.
Gotowa była nawet na pewną ofiarę, byle nie pieniężną, bo pieniędzy w kasie nie było. Napadła na Tołoczkę, ażeby wszelkie drobne trudności i przeszkody starał się sam załatwić.
— Mościa księżno — odparł pokornie rotmistrz. — Bóg widzi oddałbym ostatnie, ale muszę się przyznać nie wiele mam. Świeci się tam coś jeszcze, taję jak mogę, żem zadłużony po uszy, ale ostatkami gonię i nie wiem zkąd wziąść na wesele, bo mi żydzi nawet pożyczyć nie chcą.
— Gdzieżeś się tak zaszargał? — zapytała księżna.
Tołoczko zdesperowany, zdobył się na odwagę, zarumienił się i rzekł:
— Na usługach W. Ks. Mości.
Zmarszczyła się piękna pani.
— Widzi księżna całe moje życie, nałogów żadnych nie mam, kawałkiem chleba razowego gotówem żyć, ale gdy idzie o służbę księciu lub księżnie, z jutrem się nie rachuję.
Westchnął ciężko.
Księżnie się go jakoś żal zrobiło.
— Mój rotmistrzu — odparła — spodziewam się, iż wiesz o tem, że my oboje tym co nam z serca służą, umiemy wdzięczność okazać, możesz się więc nie frasować swoją przyszłością. Chcę też Koiszewskiej pokazać, że nie na przekór jej córkę wzięłam, ale coś dla niej uczynię. Choćby dla tego, aby nie żałowała co traci ze strony matki.
Skłonił się z przyklęknięciem Tołoczko, a że do księżnej przywołano któregoś z jej faworytów, wyszedł żywo, rozmyślać o przyszłem szczęściu i o rogówce, której wspomnieć nie śmiał.
Wieczorem po wieczerzy, książe go wziął do swego gabinetu. Miał minę jakąś uroczystą, na stole leżał list wielką pieczęcią Sapieżyńską zamknięty. Książe był wesół i dobrej myśli.
— Wiem od Magdusi o twych kłopotach i wiernych służbach — rzekł do niego hetman — naradziliśmy się z nią czem ci pomódz. Mnie w tej chwili ciężko, bardzo ciężko, ale mam przyobiecane u Brühla, dla waćpana, pierwsze pomierne Starostwo, jakie zawakuje. Dowiaduję się właśnie, że Kąkolownica jest do dania, bo ten co ją trzyma, umiera. Doktorowie go widzieli. Nikt o tem nie wie, nikt się nie spodziewa, potrzeba korzystać z czasu. Musisz dniem i nocą jechać do Drezna. Do Brühla mam list gotowy, zalecam cię, dał mi słowo, otrzymasz Kąkolownicę. Tylko pośpiech gwałtownie potrzebny. Ruszaj natychmiast do Drezna.
Rotmistrz hetmana w ramiona i po rękach całował, Sapieha mówił dalej:
— Daję ci listów dwa, do Brühla i do szambelana Zabiełły. Nim się tu ludzie o wakansie na Kąkolownicę dowiedzą, ty powinieneś mieć w kieszeni list królewski.
— A któż go zapieczętuje? — westchnął rotmistrz.
— To moja rzecz — dodał Sapieha — przywieź tylko.
— Mam zaraz jechać? — przerwał Tołoczko.
— Mówiłem ci, dziś na noc jeszcze, ale nikt wiedzieć nie powinien dokąd i po co. Gdy powrócisz starostą i kredyt się znajdzie i wszystko pójdzie jak po maśle, a nawet strażnikowa zmięknie.
Pożegnaj-że bohdankę twą, księżnie podziękuj, bo jej winieneś najsilniejszą instancję i w imię Boże.
Wdzięczności Tołoczki opisać niepodobna, zdawało mu się że litościwe nieba, kładły koniec jego cierpieniom.
Wszystko się teraz składało dobrze i łatwo. Żmigrodzki rotmistrz jechał do Drezna i ofiarował się podróż tę odbyć z Tołoczką.
Z wieczora jeszcze tegoż dnia, otrzymał audiencję u księżnej, nie mogąc wyjechać nie podziękowawszy. Księżna kazała przywołać pannę Anielę do swego pokoju, aby rotmistrz i jej rączki mógł ucałować, dała mu notatkę sprawunków w Dreźnie, zapomniawszy dać pieniędzy na nie... i Tołoczko mógł wyjechać natychmiast, bo na porękę Żmigrodzkiego, żyd Aron Białostocki dał mu oberżniętych sto dukatów. Rotmistrz się zobowiązał wypłacić je za trzy miesiące z przyrostem tylko pięćdziesięciu. Ale żeniąc się kto zważa na takie bagatele.
I to też do pomyślnego składu okoliczności zaliczyć można, iż do podróży dostał takiego nieoszacowanego towarzysza, jakim był Żmigrodzki, sławny jowialista, oczaj-dusza, człowiek serca szerokiego, kochany od wszystkich. Z nim w drodze rozkosz była, bo jeśli się nie śmiał lub nierozśmieszał, to śpiewał, a częstować nadzwyczaj lubił. Humor miał taki, że go na pogrzeby nie zapraszano, bo by na cmentarzu do śmiechu pobudził.
W Warszawie miał przyszły starosta dostać pismo polecające go panom pocztmistrzom, jako jadącego w pilnym interesie J. K. Mości.
Pora była jesienna i chłodna, ale przewidując to Żmigrodzki miał w nogach puzderko z flaszkami napełnionemi wódką gdańską i kubek, srebrny dobrej miary. Raczyli się więc po drodze, naprzemiany zakąsując to piernikiem toruńskim, to półgęskiem.
Do Warszawy przybyli nie opatrzywszy się. Tu gościć nie myśleli i natychmiast wybitym naówczas traktem saskim podążyli nad Elbę. We Wrocławiu pierwszy raz ciepłego czegoś zjedli.
W drodze spotykając się ciągle z jadącemi do Warszawy, mieli sposobność się dowiadywać o zdrowiu króla. Zaręczano im, że i Brühl i on cieszyli się jak najlepszem. Działo się to dnia trzeciego października.
Dnia następnego Żmigrodzkiemu zostawując zupełną swobodę obracania się tu wedle własnego natchnienia, rotmistrz z listami udał się naprzód do Brühla. Nie zawsze do niego dostąpić było można. Dopiero przed samym obiadem, wystawszy się w przedpokoju, Tołoczko został przypuszczony do oglądania pożółkłej twarzy ministra, który udawał jeszcze młodego, strojny był z przepychem i elegancją, ale na obliczu zmęczonem nosił najsmutniejszą przepowiednię.
Brühl okazał się nadzwyczaj dobrze usposobionym, bo wojując z Czartoryskiemi, wszystko co im opór stawiło, rad był sobie pozyskać i trwale przywiązać.
— Spodziewam się — rzekł mu w końcu posłuchania Brühl — że jutro lub pojutrze król W. panu list na to starostwo podpisze, a jeżeli W. panu pilno nazad będziesz mógł się stawić N. Panu z podziękowaniem natychmiast.
Zadał jeszcze kilka pytań Tołoczce tyczących się Radziwiłłów i sytuacji wojsk russkich i z uprzejmością nadzwyczajną — do widzenia go pożegnał.
Szambelan Zabiełło przyjął też znajomego sobie zdawna Tołoczkę, rad że z nim o Litwie będzie mógł pogawędzić.
— Niema najmniejszej wątpliwości — dodał — że przywilej na starostwo podpisany zostanie. Brühl taki tu wszechmogący jak był w Warszawie, a daleko mu się łatwiej obracać.
— A król? — zapytał Tołoczko.
— Król, zdaje mi się, że utył już nawet od swego przybycia. Nie może się nacieszyć Dreznem — mówił Zabiełło — teatr mu przyozdabiają, polowania przygotowują, które, gdyby nie żubry, zagasiłyby Białowieżskie i Pragskie. Przed swoją ukochaną Madonną, sam widziałem, gdy się modlił i płakał. Niema nad niego szczęśliwszego człowieka, bo tego co by go zgryźć mogło, nie widzi.
Rozmawiali długo. Zabiełło opowiadał o życiu w Dreznie, o dworze, o następcy tronu, który chory był i kaleka, o księżniczkach... królewnie i tem co Augusta otaczało.
Od Zabiełły dowiedział się rotmistrz, że rano o siódmej godzinie, król był zwykł słuchać mszy świętej w kaplicy zamkowej, do której wstęp osobom wybranym był dozwolony. Szambelan też obiecywał wprowadzić z sobą rotmistrza, aby na intencją pomyślnego skutku zabiegów swych, mógł się pomodlić i rodzinę pańską zobaczyć, bo tej nie znał wcale.
Resztę dnia ledwie mógł spocząć Tołoczko, tak go rozrywali panowie przy królu bawiący, ciekawi dowiedzieć się jak stały sprawy od czasu ich wyjazdu. Szło głównie wszystkim o Trybunał piotrkowski, który Potocki wojewoda kijowski tak samo miał opanować jak Radziwiłł wileński, i jeden z Potockich już był na marszałka głosem powszechnym dezygnowany.
Tołoczko i Żmigrodzki biesiadować musieli od rana do nocy, bo ich sobie z rąk do rąk podawano.
W rotmistrza też przy tak szczęśliwych wróżbach wstąpiło męztwo, powróciła mu wesołość. Dość późno powrócił do gospody swej pod Trębaczem za bramą i zasnął snem twardym. Żmigrodzki dużo później powróciwszy, zabawił się tem jeszcze, iż go w najlepsze usypiającego póty wołał i potrząsał nim, aż go zbudził oświadczając, że chciał tylko wiedzieć co mu się śniło.
Zasnął potem znowu Tołoczko i przez pacholika trochę zapóźno rozbudzony, ledwie miał czas się przyodziać, aby do kaplicy na mszę świętą pobiedz do zamku.
Z wyznaczonego mu miejsca, mógł się przypatrzeć królowi, który wszedł stąpając ciężko, bo zdawało się, że nogi miał obrzękłe. Twarz choć łagodnie uśmiechnięta, nadzwyczajne wyrażała znużenie, w czasie nabożeństwa oczy mu się przymykały i zdawał się drzemać. Słuchał jednak i mszy i modlitw po niej następujących, klęcząc pobożnie i modląc się... dopiero gdy mu przyszło wstać do pocałowania pateny, ludzie pomagać i pod ręce go wziąść musieli, ale Zabiełło zwyczajem to tłómaczył.
Nie wiedzieć z jakiej przyczyny, rotmistrz ciekawie się wpatrując w N. Pana, znalazł go smutnym i sam doznał przykrego wrażenia.
Zabiełło, który mu towarzyszył, a miał tego dnia służbę i pokój dla siebie na zamku, zaprowadził go z sobą.
Nie spodziewał się Tołoczko, aby dnia tego mógł dostać wiadomość pomyślną od Brühla, ale chciał pilnować się, aby czasu nie tracić. Zbliżenie się więc do osoby króla, do szambelana, który mógł mieć o podpisaniu papierów wiadomości, bardzo mu było na rękę. Zabiełło też śniadanko swe, z królewskiej kuchni, rad był podzielić z przyjacielem.
Za orszakiem dosyć licznym dworaków, towarzyszących N. Panu, udali się na zamek, w którym Brühl już na niego oczekiwał.
Zabiełło odprowadził Tołoczkę do pokoju.
Kazał śniadanie rychło podawać, bo miał zawsze wilczy apetyt, a sam się poszedł stawić na chwilę na pokoje.
— Król przekąsi coś pewnie i siądzie z fajką słuchać, co mu Brühl na ten dzień przyniesie, a ja będę mógł do was powrócić.
Siadł tedy Tołoczko u okna i przypatrując się ruchowi nader ożywionemu, na podwórzach zamkowych, spokojnie na przyjaciela oczekiwał.
Czasu trochę upłynęło, nim szambelan powrócił i zawołał o przekąskę.
— Króla widzieliście? — spytał rotmistrz.
— A jakże! zagadnął mnie nawet o tem, iż słyszał o kilku ichmościach przybyłych z Polski, a jam mu was wymienił.
Rozśmiał się Buńczuczny.
— Nie wiele się z tego nauczył, bo mnie jako żywo nie zna, tak jak większej części swych wiernych poddanych. Jakże się dziś ma? — dodał Tołoczko.
— Zdrów, tylko nogi podobno w kaplicy przeziębił, a ma zasłużoną pedogrę w nich — odparł szambelan. — Pedogra dopóki w nogach, póty człowiek zdrów, gdy pomaszeruje do głowy i piersi, niema ratunku. Kazali mu się panowie doktorzy w łóżko położyć, aby się odgrzał. Siądzie potem do obiadu, o swej porze i zje dobrze, bo na popis może wystąpić z apetytem. Je i pije co się zowie.
— Daj Boże na zdrowie — wtrącił Tołoczko.
Nie długo zabawiwszy Zabiełło, wysunął się dla służby, a rotmistrz wygodne sobie krzesło, skórą obite znalazłszy, zanurzył się w niem i myślach o pannie Anieli.
Szambelana, który miał natychmiast wrócić, nie było pół godziny, upłynęła godzina, nie doczekał się go rotmistrz. Zbliżało się południe.
Aprehensyi ztąd jednak żadnej nie powziął Tołoczko, sądził że Zabiełłę służba przy królu zatrzymała, lub chęć dowiedzenia się o czemś, dla usłużenia jemu.
Jednakże, w korytarzach jakaś bieganina, ruch żywy, głosy niecierpliwe, dające się słyszeć coraz częściej, wydały mu się podejrzanemi. Znajdował to czemś nadzwyczajnem, ale się uspakajał tem, że zwyczajnego życia nie znał.
Wtem drzwi się rozwarły nagle i Zabiełło wpadł śpiesznie, ale jak ściana blady.
Tołoczko zerwał się z krzesła.
— Nieszczęście! — wykrzyknął, wbiegając szambelan — nieszczęście! Królowi od tych nóg przeziębionych pono pedogra do góry postąpiła. Pełno już koło niego doktorów i cyrulików. Przed chwilą, gdym do ciebie przyszedł nie było najmniejszego niebezpieczeństwa, a lękam się, aby za chwilę nie było już żadnej nadziei.
Rotmistrz ręce załamał i naiwnie wykrzyknął:
— A mój list na Starostwo nie podpisany! to trzeba mojej doli! Ale możesz to być, co pan szambelan mówisz? Król wczoraj miał być zdrów jak ryba!
— Zdrów był jeszcze przed godziną, gdy mi się leżąc w łóżku uśmiechał. Szyję bym był dał, że do obiadu wstanie, a teraz gdy tu szedłem, ten łotr cyrulik Charon, zamruczał mi: „Co tu doktorów sprowadzać? jemu ksiądz potrzebniejszy, niż oni.“
Zbladł Tołoczko i jakby w niego grom uderzył, stał osłupiały.
— Mój rotmistrzu — odezwał się do niego Zabiełło. — Mnie się zdaje, że ty tu nie masz co robić. Na zamku w tej izbie, samemu siedzieć smutno ci będzie i nie wygodnie. Powracaj do gospody, dam ci znać, co pan Bóg na nas ześle. Nie taję jednak, że z tego co słyszałem i widziałem, złe bardzo wróżby. Siódmego tego miesiąca mieliśmy jego sześćdziesiąt siódme urodziny obchodzić daj Boże, aby ich dożył!
— Nieszczęśliwa ta dola moja! — zamruczał Tołoczko. — Ha! dziej się wola Boża.
Schwycił za rękę Zabiełłę.
— Mój szambelanie — dodał — pozwól, żebym ja tu pozostał, prędzej się dowiem, co mnie czeka. Lecz, co tu mówić o sobie? kiedy nie wiadomo co się z krajem stanie.
— Jeżeli chcesz — rzekł szambelan, biorąc już za klamkę — zostań tu. Jesteś o kilka kroków od sypialni króla, co się stanie, dam ci znać.
To mówiąc, wybiegł z wielkim pośpiechem.
Korytarz zamkowy, pełen już był nadbiegających zewsząd członków królewskiej rodziny, duchowieństwa, urzędników, lekarzy.
Nikt nie zwracał uwagi na rotmistrza, który chcąc się lepiej przypatrzeć i przysłuchać, co się działo, pozostał przyparty do ściany, na przesmyku, którędy biegli przestraszeni słudzy i dworacy.
Na twarzach wchodzących i wychodzących, czytać było można, jak położenie groźnem się stało.
Mówiono głośno. Lekarze na zapytanie o zdrowie króla, odpowiadali otwarcie.
— Król żyć nie będzie, jest bardzo źle. Nikt z nas niema najmniejszej nadziei. Krew puszczą mu jeszcze.
Brühl, który wczasie zmiany zaszłej nagle w stanie zdrowia króla Augusta, nie był na zamku, dopiero w godzinę może później, przyniesiony został w lektyce.
Rotmistrz zobaczył go bezprzytomnego prawie, wpadającego na górę i przeciskającego się do sypialni, w której drzwiach natłok był służby i starszyzny dworskiej.
Wszechmogącego przed chwilą ministra popychano i jakby już upadek jego był przewidziany, nikt nie zważał na niego, nieodpowiadano mu na pytania natrętne.
Chciał z przedpokoju przebojem dostać się do łoża chorego, ale gdy już jedną nogą stał na progu, drzwi gwałtownie z wnętrza zamknięto. Kapłan spowiednik wszedł z przenajświętszym Sakramentem.
Cisza nastała wielka i oczekiwanie. U drzwi w trwożnym niepokoju stała cała rodzina: elektorowa, córki królewskie zbite w jednę grupę jakby szukały w sobie opieki, szeptały płacząc. Obok nich z załamanemi rękami, zapłakany jak one stał książe kurlandski. Nieco opodal Chevalier de Saxe i książe Ksawery. Wszyscy porażeni tym ciosem, który się wydawał śmiertelnym.
Ci co króla w tym roku, szczególniej ku jesieni widywali, nie taili się z obawą. Doktorowie na zapytania odpowiadali ruszeniem ramion i mruczeniem niezrozumiałem. Sam humor króla od powrotu z Warszawy, zmieniony stan umysłu, niepokój, uskarżanie się na dolegliwości, napełniały trwogą.
Nie było dziwnem dla nikogo, że po wejściu spowiednika, August pozostał z nim zamknięty przez godzinę. Przez cały ten czas ci co byli zgromadzeni w przedpokoju, nie śmiejąc się ruszyć, pozostali w miejscu jak przykuci. Rodzina króla na przedzie stała odosobniona. Z niej ks. kurlandski i córki najwięcej okazywały boleści. Brühl stał opodal nieco, nie śmiejąc się zbliżyć do rodziny, której znał uczucia dla siebie. Nie zachęcała go też obejściem się swojem, nikt nie spojrzał, nie przemówił do niego. Z urzędników też nikt się nie zbliżył. Pozostał odosobniony, opuszczony, jakby już skazany został i czekał tylko wyroku.
Jak ta w baśni postać tajemnicza, która się staje niewidoczną, tak on dla cisnących się i ocierających o niego, już nie istniał.
Twarz jego blada, nagle zestarzała, zwiędła, napiętnowana nieopisaną trwogą, kamieniała w oczach, gasło życie. Nie miał woli, nie miał może myśli, tak się mu one splątały... nie mógł się poruszyć.
Oczekiwanie to nieme trwało do końca spowiedzi. Zwolna otwarły się drzwi, zabrzęczał dzwonek, niektórzy z przytomnych poklękali. Łkanie i płacz dały się słyszeć wśród kobiet.
Gdy towarzyszący kapłanowi usunęli się, na łożu dała się widzieć twarz sina, a przy niej najbliżej ks. kurlandski, który przyklęknął... Król poruszać się nie mógł... szeptał coś tylko.
Zabiełło, szambelanowie sascy i polscy zbliżyli się sądząc, że ich usługa będzie potrzebną.
Z łona milczenia głos cichy się dał słyszeć.
— Kona!
Zawtórowali mu bolesne okrzyki niewiast. Elektorowa tylko stała nie dając po sobie poznać wzruszenia.
Po nad głowami przyklękających połyskiwała bladem światełkiem ogromna gromnica, którą królowi trzymać pomagał ulubiony syn, ale wkrótce padła na ziemię... Król zmysły postradał.
Na okrzyk oznajmujący konanie, rzucili się instynktowo lekarze, chcąc probować przywołać go do życia. Szmer powstał pomiędzy niemi, opanowano już obumierającego, nacierając, potrząsając nim, oblewając woniami, probując jeszcze krwi upuścić... ale w martwych już zwłokach iskierki życia nie było.
Zaraz po otwarciu drzwi, za innemi krokiem chwiejącym się niepewnym, wsunął się Brühl.
Szedł jakby nie swoją popędzany siłą, z musu nie z własnej woli, oczy szklanne trzymając wlepione w coś dla drugich niewidzialnego. Zwróciły się potem mimowolnie na zwłoki króla, zatrzymały uwięzione na nich, stanął...
Ale nikt nie poznawał w nim wczorajszego Brühla, minister umarł razem ze swym monarchą.
Scena boleści prawdziwej, rozdzierającej odegrywała się w grupie kobiet, których płacz przerywały krzyki.
Królewny mdlały, słaniały się padając na ręce otaczających je dworzan.
Zabiełło pierwszy pochwycił księżniczkę Kunegundę, inni dwaj pozostałe porwali na ręce i z pomocą towarzyszów wynieśli z pokoju.
Książe Kurlandski leżał na ziemi u zwłok ojca i na głos zawodząc, żałośnie płakał, a płaczowi jego towarzyszyła księży modlitwa. Jęki sióstr wyrwały mu z ust, słowa, łkaniem przerywane.
— Straciliśmy najlepszego ojca, godnego łez, pozostał nam sierotom tylko ojciec nasz niebieski, łaskawszy i mocniejszy nad niego.
Nie tknął nikt jeszcze zwłok, gdy wśród szmeru modlitw rozpoczętych dał się słyszeć brzęk kluczów...
Elektorowa blada, z wyrazem jakiegoś przestrachu na twarzy, w zastępstwie męża, który kaleką będąc ruszyć się nie mógł, i nie był przy śmierci ojca, zamykała szuflady i szafy, wołała aby jej znoszono klucze, rękami drżącemi zagarniała porozsypywane papiery... przewidując, że cośby ukryć przed nią chciano.
Na widok tego gospodarstwa przy trupie nieostygłym jeszcze, twarz ks. kurlandskiego przybrała wyraz sromu i wstrętu.
Wtem wzrok elektorowej padł na skamieniałego jeszcze Brühla, zatrzymała się pytając oczyma, czego tu stał jeszcze, jak śmiał urągać się swoją przytomnością tym, co z jego więzów zostali oswobodzeni.
Z tłumu wysunęła się jakaś ręka koścista, pożółkłą skórą okryta i dotknęła ministra. Drgnął jakby elektryczną iskrą zbudzony, poruszył się... zakrył oczy dłońmi, ale iść nie mógł... Na znak dany przez elektorową jeden z szambelanów ujął go za ramię i wyprowadził.
Tołoczko zdala całej tej tragedji się przypatrywał i trzeba mu oddać tę sprawiedliwość, zapomniał o sobie patrząc na nią.
Dopiero Zabiełło ks. Kunegundę oddawszy na ręce jej kobiet, i powróciwszy nazad, bo sobie przypomniał rotmistrza, ściągnął go z tego miejsca, które zajął, nie dobrze świadom tego co czynił.
Tołoczko odmówił Anioł Pański za duszę nieboszczyka i odszedł pogrążony w myślach smutnych.
— Niemam ja tu już co robić — odezwał się do Zabiełły. Trzeba spieszyć do domu, bo tam się gotują wielkie i straszne rzeczy. Kaptur będzie burzliwy, a kto przemoże na nim, ten króla da. Czartoryscy, ani chybi, uproszą sobie pomoc Imperatorowej. Musimy swoich i przyjaciół naszych bronić interesów. Dziś mi nie o Starostwie myśleć, które przepadło, ale o przyszłej Elekcji.
— Ale ja też — odparł szambelan — muszę do swoich. W Dreźnie się moja służba skończyła. Pospieszę też za wami. Kiedy jechać myślicie?
— Dziś, zaraz, w nocy, lub najdalej jutro — zawołał rotmistrz.
— Widzieliście Brühla? — spytał Zabiełło — dziwię się, że przeżył tę chwilę... znienawidzony przez wszystkich... może się spodziewać takiego bezprzykładnego upadku, jak była bezprzykładną jego dyktatura.
— Obwiniliby ojca, gdyby go prześladowali — rzekł Tołoczko.
— Weźmie truciznę — zawołał Zabiełło — i wszystko się skończy tem, że mu majętności skonfiskują. Żal mi syna, bo lepszym był od ojca.
Okrywszy się płaszczami, oba rozmawiając po cichu, usiłowali się wydostać z zamku. Tłum ludzi zapełniał podwórze, wschody i przyległą ulicę, od strony kościoła, którego dzwony wszystkie głosiły już śmierć króla. Powozy, lektyki, konni, piesi przybywali i odpływali w różnych kierunkach. Niektórzy ze sług zmarłego, płakali po kątach.
W gromadkach, na ulicy, opowiadano sobie zmyślone śmierci szczegóły...
Powszechny odgłos był, iż króla siedzącego u stołu, apopleksja raziła...
Ciekawi jacyś szli i stawali naprzeciw pałacu Brühla, jakby się spodziewali, że go zobaczą wkrótce wiezionego na ten Königstein, w którym on więził nieprzyjaciół.
Brama pałacu stała zamknięta, straż jej nawet usunęła się wewnątrz, żywej duszy nie było w oknach, a zapuszczone firanki, nic widzieć nie dozwalały.
Tołoczko napróżno szukał sposobu jakiegoś, przyśpieszenia pod Trębacza.
Wszystkie powozy były przejmowane, wszystkie lektyki w ruchu.
W ulicach, miejscami pustych, gdzieniegdzie zbierały się gromadki i żywo rozprawiały, poruszając rękoma. Z Zabiełłą rozstawszy się u wrót, rotmistrz musiał pieszo wyruszyć do gospody.
Na drodze spotkał również przyśpieszającego Żmigrodzkiego.
— A cóż? — zawołał zdala, poznawszy go towarzysz podróży — i ja i wy naprożnośmy do Drezna tak śpieszyli, przybyliśmy post factum i niema tu co robić.
— Ja dziś lub jutro do domu, na miłego Boga — zawołał Tołoczko — tylem tylko zyskał, żem na moje oczy widział króla umierającego, a obrazu tego, póki życia nie zapomnę. A wy kiedy w drogę?
— Byle konie, choć natychmiast — odezwał się Żmigrodzki. — Na pogrzeb obowiązku nie mamy czekać, a u nas będzie co robić, bo się bezkrólewie gotuje, jakiego dawno nie bywało.
— Tu się spodziewają pono kalekę nam dać na następcę po ojcu — rzekł rotmistrz. — Słyszałem o tem wczoraj.
— Mieliśmy dwóch i nie kaleków — przerwał Żmigrodzki — sądzę, że nam ich starczy. Do trzech razów sztuka. Niech sobie Sasi biorą kogo chcą, nam czas małżeństwo to zerwać, które za drogo kosztowało. Łaska Boża, iż nie potrafili nas w niewolników obrócić i na dziedziczne królestwo przerobić, czego im się chciało.
— Daj Boże, aby kto inny nie zastąpił ich w tem — rzekł Tołoczko. — Myśmy w ciągu tych dwu panowań i zgnuśnieli i ogłupieli. Czartoryscy się mieli czas przygotować, Prusy zmocnić, my osłabnąć... niechże Bóg nas z opieki swej nie wypuszcza, aby owo sławne proroctwo Jana Kaźmierza, gdy składał koronę nie ziściło się.
— Ty bo czarno widzisz wszystko — przerwał Żmigrodzki. — Wytrzeźwimy się my, gdy nam niebezpieczeństwo zagrozi.
Wchodzili do gospody pod Trębaczem, gdzie już przyniesiona wieść o królewskim zgonie taki ruch niespokojny wywołała jak w mieście całem. Podróżni na gwałt konie zaprzęgać nakazywali. Gospodarz lamentował, łzy ocierając fartuchem.
Popłoch jakiś, którego nikt sobie wytłómaczyć nie umiał, rozpędzał wszystkich. Obawiano się nie wiedzieć czego. Niektórzy dopytywali się o Brühla, głosząc, że go miano wywieźć na Königstein, drudzy mówili o truciźnie, bo nie chciał przeżyć swojej władzy... inni głosili, że uciekł, jak się tylko o śmierci króla dowiedział.
Mrok szedł tymczasem i noc nadeszła, koni dostać nie było można. Ci co je mieli, kazali sobie płacić za niepokój jaki panował.
Tołoczko dopiero nad rankiem potrafił ściągnąć woźnicę z przedmieścia i razem ze Żmigrodzkim opuścili żałobne Drezno.
Powróciwszy z wyprawy swej nieszczęśliwej Tołoczko, rozchorował się naprzód z utrapienia jakiego doświadczył.
Hetmanowa, która to sobie tłumaczyła obawą, aby się nie zerwało małżeństwo, chcąc pocieszyć rotmistrza posłała mu dać znać, ażeby się gotował stanąć do ślubu, gdyż ona wszystko bierze na siebie i dawszy słowo, dotrzyma go.
Rotmistrz po swojemu kochał pannę Anielę, podobała mu się jej młodość, nęcił go urok tego zaledwie rozkwitającego pączka, ale też i ów posag i wioska, nie były do pogardzenia. I one wchodziły w rachubę... A tu o posagu pod poduszką ani było myśleć można, a po najdłuższem życiu strażnikowej, kto wie, czy się co zostać miało, jeżeli wydziedziczyć chciała?
Jakże się tu żenić, dawszy słowo, że będzie kareta i cug i liberja?
Zdawało mu się chwilami, że lepiej było odłożyć małżeństwo i choćby się nawet przyszło z niego wycofać.
— Taka jest moja dola! — mówił w duchu. — Do każdego ewentu idę, a gdy już tylko rękę wyciągnąć, aby ująć co człek pragnął, umyka mi gałąź i jabłko złote uchodzi do góry.
Wydobrzawszy nieco rotmistrz do Wysokiego pojechał, gdzie go hetman pilno powoływał, bo wszystko było w niezmiernym ruchu w całej Polsce, gdy nadeszła wiadomość o królewskiej śmierci. Właśnie się zabierano Trybunał w Piotrkowie otwierać, który Czartoryscy swoim mieć chcieli, a Potocki wojewoda kijowski stawał przeciwko nim, gdy z Drezna goniec przywiózł żałobną wieść.
Czartoryscy już nie myśląc o Trybunale, ale o przyszłej elekcji, tejże nocy, z miasta wyruszyli. Kanclerz i wojewoda kijowski, oba teraz nie o przewagę chwilową ale o poprowadzenie przyszłej elekcji po swej myśli starać się i zabiegać poczęli. Co było więc ludzi obrotnych, mogących pozyskać dla niej siły, panowie powoływali do swego boku.
Przebąkiwano, że cesarzowa poprze, bodaj wojskiem wybór swojego kandydata, którym być miał stolnik litewski lub jeden z Czartoryskich. Drudzy mówili o Potockim, wojewodzie kijowskim, o hetmanie Branickim, a naostatek i Saska dynastja łudziła się tem, że przyjaciół miała.
Hetman polny i księżna pani bardzo sobie życzyli na ten czas, gdy im zręczny sługa był potrzebnym pozyskać Tołoczkę... Hetmanowa dowodziła, iż strażnikównę mu dając, na wieki go sobie zobowiąże.
Powołano go więc do Wysokiego, ale księżna myślała tylko o ślubie, a nie o tem co do niego było potrzebnem.
Koiszewska się rozbroić nie dawała, Tołoczko był w pieniężnych kłopotach. Księżna pomódz mu nie mogła, bo sama długi miała. Ze starostwem się nie powiodło... Co było począć?
Cofnąć się, odkładać nie chciała, bojąc się, aby się z niej nie wyśmiewano.
Panna Aniela nudziła ją równie płaczem jak wymaganiami. Nie mogła ona jeszcze pogodzić się z tą myślą, że ani wyprawy, ani posagu mieć nie będzie, a natomiast obietnice tylko.
Siedząc w Wysokiem mogła się przekonać najdowodniej, że księżna była skąpą i że nią być musiała, bo jej na występowanie świetne nie starczyło.
Widząc się tak nieszczęśliwie zawikłaną i do Tołoczki miała żal, i do siebie, i do matki, i do księżnej. Przychodziła do stołu z zapłakanemi oczyma, a gdy hetmanowa starała się ją pocieszać, z takiemi się odzywała żądaniami, iż gniew w niej obudzała.
Nikt jednak z tych wszystkich osób co nieszczęśliwe małżeństwo gotowały, nie chciał się wyrzec raz powziętej myśli. Tołoczce panny żal było, księżna miała w tem punkt honoru, jak mówiła, Aniela chciała być rotmistrzową i jeździć karetą.
Kanonik w Białymstoku oczekiwał z daniem ślubu, rzecz była rozgłoszona.
Księżna już tylko powtarzała.
— Panu Bogu podziękuję, gdy się to raz skończy.
Przybywszy do Wysokiego rotmistrz naprzód relację musiał zdać o śmierci króla, potem słuchać co tu projektowano przeciwko Czartoryskim i ich kandydatowi się broniąc, naostatek w nagrodę za wszystko co ucierpiał, księżna mu oznajmiła, że do ślubu wszystko gotowe.
Musiał dziękować.
— Na nieszczęście — dodała prędko — gdybym chciała waćpanu dopomódz i pannie, nie mogę. Czas kontraktowy się zbliża, wierzyciele niepoczciwi mnie cisną. Wiem, że waćpan byś darowizny ani wymagał, ani przyjął, ale bym pożyczką choć służyła... cóż, kiedy jestem, jak turecka święta... Jesteś mężczyzną, masz przyjaciół, radź na razie, a potem i Koiszewska się udobrucha i starostwo się wyrobi.
Potrzeba było milczeć tylko i dziękować.
Panna Aniela, która zwykle wychodziła zaraz do salonu, gdy się o przybyciu rotmistrza dowiedziała, tym razem się nie pokazała, aż po nią posłano.
Zjawiła się wreszcie, ale z minką tak kwaśną, tak nadąsaną, zbywając czułego Tołoczkę swoim chłodem, że nie wiedział na którą stąpić nogę.
Hetmanowa widząc to pomiarkowała, że najlepiej ich zostawić samych... aby się rozmówić mogli. Wyszła do gabinetu.
Rotmistrz przystąpił chcąc rozmowę począć obojętną, panna niedopuściła.
— Mówiłeś pan z hetmanową??
— Tak jest — rzekł Tołoczko — i zdaje mi się, że się cieszyć mogę, bo wszystko co na przeszkodzie stawać mogło, usunięte.
— Wszystko?? — ruszając ramionami niecierpliwie wykrzyknęła panna — ale ja nie widzę nic. Ja nie mam wyprawy! Księżna, to co mi ofiaruje, ledwieby jakiejś łowczance starczyło. Nie będę miała w czem się pokazać...
— Niech panna strażnikówna raczy to księżnie wytłómaczyć, że wyprawę trzeba całą robić nową, a więc na to i czasu pójdzie nie mało. Będę się starał najgorliwiej, ażeby ona się pani podobała. Spodziewam się dostać pieniędzy, których na razie gotowych niemam, moja siostra zajmie się wszystkiem... ale — powtórzył — na to potrzeba czasu, dużo czasu. Wesele zatem musi być odłożone, a odkładane rzeczy — westchnął — nie zawsze dobre.
Zamilkł, panna usta zagryzła i zżymnęła się podrażniona. Zamilkli.
— To coś nowego — zamruczała.
— Ale w tem nie moja wina — dodał Tołoczko. — Jeżeli księżna tem się zniecierpliwi, wszystkiego wyrzecze i w tem wina będzie nie moja!
— A czyjaż? moja może? — oburzyła się panna Aniela.
— Na miłość Boga! niech-że się pani nie gniewa — zawołał Tołoczko — anim myślał, anim mówił, żeby to pani winą być miało.
— No, to czyjaż?
— Przepraszam, ale winna temu pani strażnikowa — dokończył rotmistrz.
Aniela oczy spuściła.
— Wyprawę moglibyśmy zrobić i po ślubie — dodał po chwili — pani byś naówczas sama nią pokierować i choćby do Warszawy po nią pojechać.
— Wyprawa po ślubie, łyżka po obiedzie — rezolutnie odezwała się panna.
Tołoczko czekał wyroku. Spojrzała na niego, stał jak winowajca, czekający wyroku.
— Prawdziwie, że głowę tracę — zawołała Aniela.
— Ja, pani moja, już dawno jej nie mam — szepnął Tołoczko.
— No, suponujmy — poczęła nagle strażnikówna — że wyprawę będziemy robić po weselu, chociaż to niesłychana, ale są rzeczy niezbędne, które ja do ślubu mieć muszę, naprzykład futro, no i rogówka, bo ja panu rotmistrzowi mówiłam, że bez rogówki do ołtarza nie przystąpię.
— Ale mnie się zdaje, że księżna pani rogówkę na siebie wzięła.
— Tak, coś, pono jakby obietnicę czyniła, iż ją dostanie.
— Ja właśnie dwie, po pani Matuszewiczowej napytałem — rzekł rotmistrz — i ceny ich przywiozłem.
— Księżna znajduje, że są bardzo drogie — dodała panna Aniela.
— To już nie moja rzecz o tem sądzić, a nawet troszczyć się o to — pośpieszył objaśnić Tołoczko. — Jak skoro księżna wzięła na siebie rogówkę, ja się jej ani tknę. Księżnaby mi to miała za złe.
Aniela skrzywiła się i jakby sama do siebie, odezwała się stanowczo.
— Ja to tylko wiem, że bez rogówki, co się zowie, nie pójdę do ślubu.
— Więc już tylko o nią idzie jednę? — podchwycił Tołoczko.
Aniela skłoniła mu się i wyszła, nie mówiąc słowa.
Rotmistrz w stosunkach oddawna ze dworem hetmanowej miał tu stosunki liczne, zapragnął przez nie się dowiedzieć co w istocie księżna zamierzała względem tej nieszczęsnej rogówki i spróbować, czyby przez kogo na nią wpłynąć nie można. Do tych przyjaciółek Tołoczki należała panna Lewandowska Łowczanka Bielska, która choć się nie pokazywała w Wysokiem i żyła w kątku, była u księżnej najlepiej położoną z całego fraucymeru. Zwała ją przyjaciółką.
Panna Lewandowska, gdyby nie wąsiki ciemne, które się jej wysypały przed laty kilkoma, byłaby jeszcze za wcale ładną uchodzić mogła brunetkę.
Słusznego wzrostu, pięknie zbudowana, zdolności też miała niepospolite. Wyuczyła się z łatwością kilku języków. Pamięć miała doskonałą, a że wszystkiego była ciekawą, o wszystkiem zawsze najlepiej była zawiadomioną.
Rotmistrz ujmował ją grzecznością, całował ją w rękę, czego drudzy nie domyślali się, nazywał ją Łowczanką, gdy inni witali wprost: „jak się ma panna Lewandowska?“ Był tedy w łaskach. Rotmistrz poszedł do niej po obiedzie i zastał przy kawie.
— A! witam pana — zawołała z radością. — Słyszę, że byłeś przypadkiem przy śmierci króla, prawda to?
— Stałem przy drzwiach sypialni, w czasie gdy zaszła ta katastrofa — rzekł Tołoczko.
Posypały się pytania, na które musiał odpowiadać badany i w końcu panna Lewandowska miała relację jak najdokładniejszą, którąby do gazety posłać mogła.
— A! panno Łowczanko — w końcu dorzucił rotmistrz — ja do pani po ratunek... Co ze mną będzie?
— Przecież ślub zapewniony.
— Ale mi moja panna stawia warunki i wymagania — rzekł rotmistrz.
— Jakie?
— Ma słuszność, potrzebuje choćby futra na drogę do Białegostoku... i rogówki. Co do tej ostatniej, zapowiedziała mi, że się bez niej nie ruszy.
Lewandowska śmiała się, wziąwszy w boki.
— Słyszałam o tem, bo podobno wszystkim to powtarza.
— A pani hetmanowa? — zapytał Tołoczko.
— Pani hetmanowa — zniżając głos poczęła Łowczanka — tak już jest znudzoną, tak zniecierpliwioną, że się lękam, aby w końcu... nie porzuciła wszystkiego.
— A! pani! — wtrącił rotmistrz.
— Nie bój się pan — śmiejąc się, dodała Lewandowska — na to poradzimy. Najgorsza rzecz, że nie wiedzieć, gdzie rogówek szukać. Ze swojej garderoby nie może pani żadnej dać, a...
— Dwie jest na sprzedaż po półkownikowej Matuszewiczowej, ja sam je targować jeździłem.
— Ja o tem wiem przecie — dodała panna Lewandowska — ale ceny są niesłychane. Rogówki używane.
— Tak jak nowe, oglądałem je.
— Pan się na tem nie znasz, ja wiem nawet obu rogówek metryki — mówiła panna. — Rogówki są używane, a ceny szalone.
— Choćby przyszło jedną przepłacić... — podszepnął rotmistrz.
— Niech Bóg uchowa! — krzyknęła Lewandowska. — Księżna nie cierpi, gdy ją chcą eksploatować. Nie da grosza złamanego nad wartość.
— Ja bym później dopłacił — rzekł Tołoczko.
— Pan byś później dopłacił, a tu teraz zaraz trzeba zapłacić kilkadziesiąt dukatów... Księżna się zaklęła, że nie da tyle.
Załamał ręce Tołoczko.
— Cóż się stanie.
— Nie wiem, ale mogę zaręczyć, że ceny, jakiej żądają, hetmanowa nie zapłaci.
— Choć płacz! — zawołał rotmistrz.
— Cóż tu płacz pomoże? — odezwała się Lewandowska.
Po krótkiem milczeniu pochyliła się poufale do ucha Łowczanka.
— Nie pamiętam — rzekła — żeby księżna była kiedy, od bardzo dawna, w takiem, jak dziś położeniu. Wydatki ma ogromne, drą ją na wszystkie strony, a tu niewiedzieć zkąd brać pieniędzy. U księcia w kasie pająki sieci snują. Księżna posyłała do swoich dóbr, odpowiedział Worzyński, że nie może dać nic, aż po Nowym Roku. Pożyczyć nie ma u kogo. Hetmanowa wszystkim się pozadłużała. Klejnotów na zastaw dać nie zechce za nic, a my monety kuć nie możemy.
— Rozstąp się ziemio — szepnął Tołoczko, który miał znaczny zapas desperackich wyrażeń.
— Żal mi waćpana bardzo — ciągnęła dalej Lewandowska — aleś sobie kupił sam taki kłopot, że o większy trudno. Gdybyż panna miała rozum, przepraszam, ale jej się zachciewa niewiedzieć czego, a sądzi, że strażnikówna trocka...
Niedokończyła przez wzgląd na biednego Tołoczkę, który spuścił głowę i stękał.
— Co ja tu zrobię? — rzekł — gdybyś panna Łowczanka była łaskawa, starać się skłonić hetmanowę do nabycia tej rogówki.
— Widzę, że waćpan nie znasz naszej pani — odparła Łowczanka. — Ma taką naturę, że gdy ją kto namawia na co, niezawodnie zrobi na przekór, powtóre, mówię waćpanu, że pieniędzy nie ma. Naostatek powiada, że się nie chce dać obdzierać. Jeśli co jest do zrobienia — dodała panna — to chyba dostać inną rogówkę.
— Gdzie? zkąd? — zawołał rotmistrz — to wprost niepodobieństwo.
Tołoczko, tak był znękany, że Łowczance żal go się zrobiło.
— Nie desperuj — rzekła — księżna chce na swojem postawić, przeciwko Koiszewskiej... więc jakoś się to złoży. Miej cierpliwość i trzymaj się w gotowości.
Tołoczko ucałował jej ręce, zaklął na wszystko, poszedł.
U hetmana rada była właśnie, do której go potrzebowano, wino stało na stole, wychylił spory kielich i trochę mu się lżej na sercu zrobiło. Kraj cały był w takim ruchu niespokojnym, obawie najścia wojsk Imperatorowej, o których kanclerz mówił otwarcie, iż dla zapewnienia ładu i spokoju były potrzebne, tak się wydawała groźną, z powodu prowiantów, których im trzeba było dostarczać, że w ciągu dnia, godzina nie przeszła, żeby hetman, albo odwiedzin nie miał, lub listu nie odebrał.
Hetmanowie wojska ściągali. Możniejsze domy dopełniały swe milicje. Zbrojono się jak do nadchodzącej wojny domowej. Z obu stron zawczasu sposobiono się do konfederacji. Przezorniejsi z góry już prorokowali, że Czartoryscy, poparci przez Cesarzowę, wezmą górę i ich kandydat na tronie osiądzie.
Oburzało to wojewodę Kijowskiego i hetmana Branickiego, którzy też pewne na korony mieli widoki.
Jeżeli mógł ją posiąść Wiśniowiecki lub Sobieski, czemuż nie mieli oni.
Za kurfirstem Saskim, mało co, albo nic nie przemawiało. Kalectwo jego zrażało, wspomnienie dwóch nieszczęśliwych panowań, nie zachęcało do trzeciej próby. Nie było tajemnicą dla wielu, że August II z królem Pruskim, o rozerwanie Rzeczpospolitej się układał i chciał ją połączyć z Saksonją, jako państwo dziedziczne.
Dla silnego dotąd w Litwie domu Radziwiłłowskiego, który i teraz miał zająć stanowisko przeciwko Czartoryskim, moment był stanowczy. Albo miał przyjść do znaczenia większego jeszcze, dla pochwycenia władzy i przewagi na Elekcji, albo... albo mógł zażedz wojnę domową. Tu nie sił brakło, ani środków, ale głowy. Doradców miał Radziwiłł wielu, ale na pojęcie własne położenia, zdobyć się nie mógł. To co chwilowo pochlebiało jego dumie, chwytał, choćby przyszłości miało się stać szkodliwem. A na dobitkę, w tym czasie, gdy najpotrzebniejsze było trzeźwe zapatrywanie się na wypadki, wojewoda biesiadował, bankietował i kraj zapełniał wesołą wrzawą. Po za nią nadchodzącej burzy nie słyszał.
Hetman, jaśniej widzący rzeczy, radził sobie jak mógł. Do niego się zjeżdżano ze skargami, doniesieniami, z planami postępowania.
Tołoczko przez cały wieczór tu pozostawszy o własnym frasunku zapomniał.
Hetmanowa miała też wiele do czynienia. Stolnik litewski, którego imię już jako kandydata do tronu, słyszeć się dawało, serce jej, a raczej głowę zajmował całą. Wydrzeć go wojewodzicowej Mścisławskiej jakiemikolwiek środkami, było na teraz najgłówniejszem zadaniem. Zdawało się jej, że może tego dokonać. Miała już pewne wskazówki, oznaki pewne, iż nie była mu całkiem obojętną.
Wojewodzicową Mścisławską oczernić, i zachęcić ku niej, bardzo było łatwo, gdyż nikt mniej nad nią nie dbał o dobrą sławę. Niepodobieństwem było, aby stolnik nie wiedział o tem, o czem mówił świat cały.
Sprawa więc panny Anieli i pana rotmistrza Tołoczki schodziła na plan drugi... Przeciągnięcie odbierało jej urok. Gdy panna łowczanka Lewandowska sprobowała potem zagadnąć ją o to, ofuknęła się niecierpliwie.
— A! dajcież wy mi pokój z tą strażnikówną! Już mi ona kością stoi w gardle. Żal tylko Tołoczki, ale kto mu winien, że sobie miłość do niej uroił?...
Lewandowska przeciągnąć o tem rozmowy nie śmiała.
Do obiadu przyszedł Tołoczko z miną obudzającą politowanie, milczący i smutny jak noc. Pokazała się panna Aniela dumna, kwaśna, milcząca także i ciągle to rumieniąca się, to bledniejąca. Nie tknęła obiadu.
Hetmanowa zapytała ją, czy nie chora.
— Nie, ale apetytu niemam.
Ktoś zażartował, że odzyska go po powrocie z Białegostoku.
— A? — przerwał hetman usłyszawszy to — kiedyż jedziemy do hetmana?
Księżna chwileczkę się zadumała.
— W początku przyszłego tygodnia — była odpowiedź.
— Ja także towarzyszyć będę — dokończył Sapieha.
Panna Aniela słuchała i musiała liczyć dni. Była to sobota, a początek tygodnia, z exkluzją poniedziałku, jako dnia do podróży feralnego, przypadał we wtorek. Ciekawam, pomyślała, zkąd tak rychło wezmą rogówkę. Może i Tołoczce przyszło toż samo na myśl, oczyma strzelił ku pannie, ale się z jej wejrzeniem nie spotkał. Trzymała oczy wlepione w tulipan żółty odmalowany na talerzu saskiej porcelany, który stał przed nią.
Przez cały ten dzień strażnikówna czuła się straszliwie zapomnianą, opuszczoną, nikt się do niej nie zbliżył, nie zagadnął o nic, nie zajmował jej losem. Rotmistrza po obiedzie zabrał hetman z sobą.
W niedzielę na Summę wszyscy jechali do kościoła... Koiszewska przybywała tu zwykle także, a od czasu zajścia z księżną tem gorliwiej, aby się ludziom nie zdawało, że się jej boi albo unika.
Siedziała w jednej z pierwszych ławek, i nie chciała widzieć ani księżnej ani córki, bo oczyma manewrowała tak, aby się z niemi nie spotkać.
Właśnie tej niedzieli ksiądz dziekan wychodził ze święconą wodą pobożnych pokropić i pobłogosławić, gdy Koiszewska swe miejsce zajęła.
Panna Aniela, która też niby nie patrzyła na matkę, zobaczyła nie tylko ją w bardzo pięknej szubce sobolowej, o której wiedziała, że dla niej niegdyś była przeznaczoną, ale przy niej małą Skrzyńską tak wystrojoną... przybraną w atłasy, w kuny, w czapeczkę złocistemi sznurkami naszywaną, że wszystkich oczy pięknością swą i smakiem z jakim ubraną była, zwracała.
Zazdrość serce jej ścisnęła... łzy piekące zakręciły się w oczach... Ona nie miała nawet mizernej rogówki, księżna, która tyle jej obiecywała, znajdowała za drogą tę którą stręczono.
Jeżeli tak mały wydatek ją zrażał, jakichże się dobrodziejstw spodziewać było można??
Myśli te i z niemi pokrewne tak oprymowały pannę, że ani się spostrzegła, gdy prześpiewano suplikacje i dwór cały począł wychodzić zabierając się do powozów, aby na zamek powrócić.
Przechodząc rzuciła okiem ku ławce matki, ale ta już była próżną. Strażnikowa wyszła wcześniej.
Gniewna i nadąsana ciągle, panna Aniela przez cały dzień tak unikała Tołoczki, że mu z sobą mówić nie dała i bardzo wcześnie wróciła do swego pokoiku.
Tu się jej na łzy zebrało, a w sercu towarzyszył im gniew ku wszystkim taki, iż się uspokoić nie mogła.
Z rozmowy przy stole i z tego co mówiła służba, dowiedziała się, że wyjazd do Białegostoku naznaczony był na wtorek. Zostawał tylko poniedziałek, a o rogówce mowy nie było.
Tego już było zanadto!!
Nad rankiem, nie mogąc zasnąć, panna Aniela usiadła na łóżku, podparła się na łokciu, otarła oczy, dumała długo, zmarszczyła brwi groźnie... i powziąwszy jakieś postanowienie, nagle rzuciła się na poduszki.
Sen jakby na to czekał, powieki jej zamknął i nie obudziła się już, aż na śniadanie wołać poczęto.
Ubrała się z pośpiechem wielkim i zbiegła na dół do salki, w której się hetmanową spotkać spodziewała.
W istocie siedziała ona tu jeszcze, po wypiciu czekolady, dając rozkazy do jutrzejszej podróży, ale do Anieli wcale się nie zwróciła nawet.
Strażnikówna ledwie w swej kawie umoczywszy usta, czekała.
Jakby umyślnie porozchodzili się wszyscy... pozostały same.
Księżna się obejrzała dokoła.
— Toaleta dla waćpanny gotowa — rzekła — oglądałam ją sama, jest bardzo ładna i gustowna.
— Bardzo za nią dziękuję, księżnie pani — odezwała się z odwagą wielką panna Aniela — ale się ośmielam spytać co będzie z rogówką? ja bez niej do ślubu nie stanę.
Posłyszawszy wspomnienie o rogówce, księżna się porwała, jakby ją co ukąsiło.
— Niepotrzeba rogówki do ślubu — zawołała. — Zresztą w Białymstoku ja się postaram o pożyczenie u hetmanowej, a żebym miała tę fantazję waćpanny przepłacać! nigdy w świecie, nigdy.
Słowa te wymówiła żywo i nie czekając na odpowiedź zaczęła iść ku drzwiom. Strażnikówna stała tak zbladła, iż zdawało się, że padnie... ale w oczach jej czarnych zapłonął ogień, połyskiwały czerwonym blaskiem.
— To ostatnie słowo, pani hetmanowej? — odezwała się podniesionym głosem.
— Ja niemam ostatniego, bo zawsze mam tylko jedno — odparła dumnie Sapieżyna i wyszła.
W salce nie było nikogo. Zatrzymała się nieco jeszcze strażnikówna, zebrała całe swe męztwo i krokiem powolnym, ale pewnym wyszła, wprost do swojego mieszkania. Tu stanęła, namyślając się raz jeszcze potrząsnęła głową i napowrót opuściwszy swoję izdebkę udała się do mieszkania panny Lewandowskiej.
Wiadomo było, że kto miał coś do żądania od księżnej, lub chciał jej co donieść w godzinach, gdy nie była przystępną, czynił to za pośrednictwem panny Lewandowskiej.
Wchodzącą zobaczywszy łowczanka tak zmienioną, iż się czegoś strasznego, dowiedzieć spodziewała, wstała na jej przywitanie.
— Co pannie strażnikównie? chora jesteś? — zapytała śpiesznie.
— Nie — zaczęła panna Aniela — proszę tylko mnie posłuchać. Widzę, że jestem wielkim ciężarem dla pani hetmanowej. Jutro mamy wyjeżdżać do Białegostoku, mnie braknie wielu rzeczy, bez których w Białymstoku wstyd by mi się pokazać było. Widzę, że najmniejszy wydatek jest pani hetmanowej dla mnie trudnym. Nie mam łaski. Z tych wszystkich pobudek, prosiłabym pani, abyś odemnie oświadczyła, że ja nie jadę do Białegostoku, ale powracam do matki. Gotowam jechać, choć natychmiast.
Panna Lewandowska słuchała zdumiona i wysłuchawszy do końca, zamruczała:
— Muszę uprzedzić pannę strażnikównę, że gdy się o tem raz dowie pani hetmanowa, wszystko skończone, już odmienić się to nie da.
— Ja też wcale zmieniać postanowienia nie myślę i pakuję się do drogi.
Powiedziawszy to, dygnęła zlekka i wyszła, drzwiami rzucając za sobą.
Panna Lewandowska jak stała, choć poczęła była włosy rozplątywać, narzuciła tylko chustkę na nie i pobiegła do hetmanowej.
Księżna siedziała w fotelu, papiery mając przed sobą, a w progu faktora Chaimka, eleganta w nowiuteńkiej jarmułce. Zobaczywszy wpadającą tak obcesowo Lewandowską, zmarszczyła się.
— Pilny, bardzo pilny interes! — zawołała łowczanka. — Chaimek pochodzi po kurytarzu.
Faktor czemprędzej zniknął za drzwiami.
— Panna Aniela tylko co wyszła odemnie — poczęła Lewandowska. — Prosiła, abym oświadczyła księżnie, iż nie jedzie do Białegostoku, ale prosi o konie i powraca do matki.
Księżna się tak mało spodziewała czegoś podobnego, iż zrazu zdawała się nie rozumieć.
— Słowo daję, wraca do matki — powtórzyła łowczanka.
Gniew przebiegł po twarzy pięknej pani, usta już rozpoczynały coś bełkotać bez namysłu, ale po małej rozwadze, krzyknęła podniesionym głosem:
— Bardzo dobrze, niech ją sobie wywiozą. Rada jestem, że się zbędę tego ciężaru z głowy. Powiedz, dysponuj, niech ją fornal który na sanie wsadzi i uwolni mnie od tej nieprzyjemnej załogi. Proszę cię, poślij po Tołoczkę.
Księżna, chociaż zaręczała, że rada jest pozbyć się tego ciężaru, przez czas jakiś siedziała pomięszana, nie powołała nawet Chaimka, który marznął w kurytarzu.
Lewandowska tymczasem dwóch lokajów wyprawiła w dwa przeciwne końce po Tołoczkę, spodziewając się, że jeden z nich go gdzieś wyszuka.
Nie była to rzecz trudna, bo rotmistrz z innymi dworzanami i wojskowymi siedział jeszcze przy śniadaniu.
Na dany mu ordynans, którego tu wszyscy pilniej słuchali, niż rozkazów samego hetmana, chwycił za czapkę i ruszył do pałacu.
Księżna stała w rannym szlafroczku, bardzo jej do twarzy będącym, widocznie podrażniona i niecierpliwa.
— Wiesz waćpan nowinę? — zapytała żartobliwie niby, ale w głosie mając gniew stłumiony.
— Nie wiem, M. Księżno.
— Panna strażnikówna trocka, rozmyśliwszy się dopiero teraz, osieraca nas i powraca do matki.
Klasnęła w ręce ze śmiechem.
— Nieprawdaż, że nowina nad nowinami.
— Ale jakże to może być? — pytał, jakby odurzony rotmistrz.
— Jest jak waćpanu powiadam, powraca do matki.
Zamyślił się głęboko Tołoczko. Wielkiego żalu po nim znać nie było, owszem oddychał jakoś swobodniej. Szło mu o to tylko, jak wypadało postąpić. Westchnął z głębokości swych szerokich piersi.
— Muszę pójść, dowiedzieć się — rzekł cicho i nieśmiało.
— I pożegnać — dodała hetmanowa — bo to pewna, że gdy odjedzie raz, ja po nią więcej nie poślę.
Usiadła księżna, a Tołoczko pobiegł do znanego mu dobrze mieszkania strażnikównej. Drzwi stały na pół otwarte. Panna Aniela chodziła żywo po pokoju, słysząc kroki, odwróciła się, Tołoczko witał ją ukłonem.
— Czyż to może być — wyjąknął powoli — co mi pani hetmanowa oznajmiła...
— Że ja powracam do matki? — przerwała panna Aniela. — Tak jest. Jeżeli mi pan chcesz wyświadczyć grzeczność proszę się o konie wystarać... Sądzę, że to przyjdzie łatwiej niż kupienie rogówki.
To mówiąc ukłoniła się szydersko a uniżenie.
— Panno strażnikówno — zawołał żalem jakimś przejęty po niewczasie rotmistrz — niech się podemną ziemia zapadnie, jeżelim ja w tem co zawinił.
— Ja pana nie obwiniam, ani w ogóle nikogo — odparła panna. — Nie mamy się o co spierać, nie mamy mówić o czem, ja wyjeżdżam... i żałuję tylko żem tego wcześniej nie zrobiła... Żegnam pana.
Rotmistrz sprobował raz jeszcze się tłómaczyć, panna powtórzyła.
— Żegnam pana...
Wyszedł więc zrozpaczony.
Nagłe to postanowienie panny Anieli, gniew hetmanowej, desperacja Tołoczki, wszystko czego ukryć nie było podobna, piorunem poszło z ust do ust, a że w Wysokiem próżniaków było dosyć, którzy na przeżuwaniu plotek czas trawili, posypały się komentarze, złośliwe sądy i przekąsy.
Panna Lewandowska stateczniejsza niż inni, chociaż odebrała rozkaz, aby fornal wywiózł pannę do matki, jakby mierzwę na pole, nie myślała tego w gniewie rzuconego wyroku, spełnić. Byłoby to przeciwko hetmanostwu oburzyło całą szlachtę. Panny Anieli, która z ufnością oddała się księżnie, poświęcając jej matkę, nie godziło się tak zbywać pogardliwie.
Widziała, gdy rotmistrz wbiegł do strażnikównej i jak odprawiony krótko, trzymając się za głowę odchodził zdesperowany. Pospieszyła naprzeciwko niego, dając mu znaki. Tołoczko podszedł.
— Wiesz pan rotmistrz na czem się skończyło? — spytała.
— Wiem, na rogówce! — zawołał żałośliwie Tołoczko — wiem...
— Wszystko to przez waćpana amory, panie rotmistrzu — mówiła dalej Lewandowska.
Chciał się tłómaczyć, nie dała mu przyjść do słowa.
— Księżna pannę wprost na furze wywieźć kazała do matki — ciągnęła łowczanka — ale to się tak powiedziało w gniewie, obowiązkiem jest waćpana, aby choć przyzwoicie się ztąd dostała do matki, aby ją kto odprowadził.
— Ale któż? ale jak? — począł jąkać się rotmistrz, co ja tu poradzę.
— Niewiem co poradzisz — odparła Lewandowska — ale to wiem, żeś radzić powinien.
I widząc Tołoczkę bezprzytomnego prawie, trącego sobie czuprynę i łamiącego ręce na przemiany, spytała.
— Jest kto u hetmana?
— Jakto, czy jest? — zawołał Tołoczko. — Scisk jak na kiermaszu, wrzawa.
— Któż tam jest? może się z przyjaciół strażnikowej znajdzie kto, coby córką się zajął.
Nie odpowiadając na pytanie, rotmistrz wykrzyknął tylko... Pocałował ją w rękę i puścił się do hetmana.
Tu w istocie narady były bardzo burzliwe o kapturach, o elekcji, o ludziach którzy w tych ciężkich czasach na czele powiatów stawać mieli. Nie około hetmana, ale około słynnego w owych czasach, czynnego i przebiegłego Marcina Matuszewicza gromadziło się to koło improwizowane. Był to brat pułkownika, którego rogówka, drogo oceniona, taką to wywołała burzę.
Pan Marcin był zdawna przyjacielem domu strażnikostwa, tak jak niezliczonych innych rodzin, którym rozumem i stosunkami służył.
Tołoczko z największą trudnością wydobył go z za stołu, zaparł do kąta i gorąco, ale zwięźle opowiedział mu wypadek cały.
Ażeby się ująć za sposponowaną strażnikówną, Matuszewicz nie potrzebował zachęty ani prośby. Posłyszawszy jak stały rzeczy, skoczył szukając czapki.
Nie miał on nabożeństwa do księżnej i może mu na rękę było z nią się rozprawić. Pobiegł do niej.
Hetmanowa, która jeszcze gniewu nie wydychała, domyśliwszy się o co szło, przyjąć go niechciała. Począł tak hałasować w przedpokoju, że mu drzwi otworzyć musiano.
Z Matuszewiczem sprawę odrazu za przegraną było można uważać.
— Przychodzę do W. K. Mości, odezwał się w interesie mojej przyjaciółki pani strażnikowej, która córkę swą powierzyła opiece W. K. Mości. Co zaszło, w to nie wchodzę, ale szlacheckiego dziecka tak na furce z parobczakiem do domu odesłać, nie godzi się. W. K. Mość masz zapewne więcej przyjaciół niż sobie niechętnych, ale ich sobie przyczynić w tej chwili, nie byłoby politycznem.
— Karetę jej mam dać? — podchwyciła księżna złośliwie.
— Nie byłoby to nic nadto od pani hetmanowej i księżnej Sapieżynej — rzekł Matuszewicz — ale panna Aniela nie potrzebuje ani karety, ani wozu, bo ja mam z sobą landarę, którą ją zabiorę, a pod rzeczy furę najmę. Przyszedłem tylko o tem oznajmić W. Ks. Mości.
Zmięszana mocno, stała księżna, pierścionki przesuwając na palcach.
— A jeżeli książe hetman, czasu tych zawikłań teraz, za sobą mieć nie będzie szlachty — dodał — czego się lękam, niech księżna tego nie przypisuje czemu innemu, tylko, tylko...
— Rogówce brata waćpana — przerwała pogardliwie hetmanowa.
— Tak jest — zakończył Matuszewicz. — Kupi ją teraz Koiszewska na pamiątkę ocalenia córki, bo to prawdziwy cud, że się i panna i posag nie dostała staremu, poczciwemu Tołoczce, któremu nie żony potrzeba, ale pieniędzy i ciepłego pieca, za którymby siedział.
Matuszewicz dobył śpiesznie zegarka, popatrzył nań i pokłon złożywszy, cofnął się ku drzwiom, a księżna się na odpowiedź mu nie zebrała.
Smutno było w Kuźnicy u pani strażnikowej trockiej, od czasu, gdy ją córka niewdzięczna opuściła dla księżnej hetmanowej. Żywa zawsze, czynna, odważna Koiszewska, chodziła teraz tak w myślach pogrążona, że panna Szklarska, która przez miłosierdzie siedziała przy niej, nie mając odwagi opuścić samą, często po trzy i więcej razy musiała jej o coś pytać, nim się dowiedziała odpowiedzi. Zabawiała ją jak mogła i umiała, sprowadzała gości, wymyślała nabożeństwa, tworzyła plotki mogące odwrócić jej myśli od córki, nic to wszystko nie pomagało.
Czasami Koiszewska próbowała się do małej Skrzyńskiej przywiązać, brała ją na kolana, pieściła, sadzała przy sobie, ale to obce dziecko, zamiast przynieść jej pociechę, ściągało wspomnienie o Anielce, gdy dzieckiem była.
Szklarska w końcu powiedziała sobie, że na choroby wielkie i lekarstw silnych potrzeba. Wpływ namaszczonego słowa, zdawał się jej jedynem mogącym tę krwawą zagoić ranę.
Żył naówczas niedaleko od Białegostoku w klasztorze, mnich z pobożności i życia ascetycznego znany, o którym cuda opowiadano. Jedni go za świętego mieli, drudzy za kacerza, to tylko pewna, że staruszek miał dar słowa porywający, władzę nad sercami ludzkiemi, którą Bóg tylko obdarza wybranych. Żył starzec ten na świecie, ale oderwany od niego, nie szacując wcale tego, co świat cenił najwyżej, w ludziach widział tylko ludzi, a pastucha stawiając na równi z najdostojniejszymi dygnitarzami Rzeczpospolitej. Obawiano się go, bo na nic względu nie miał, a prawda z ust płynęła mu nigdy niczem nie osładzana. Ale dla biednych, cierpiących, utrapionych i łzawych, słowo pociechy, wychodzące z jego serca, było balsamem.
Umiał pocieszać, a położywszy często ręce, gdy nieszczęśliwego pobłogosławił, leczył go cudownie. Mówiono o przykładach takich, iż ci co szli do niego oszaleli rozpaczą, wracali z wesołym uśmiechem rezygnacji.
Prostaczkowie zarówno i ci co się mądrością chwalili, korzyli się przed nim i kraj szaty całowali z wdzięcznością.
Szklarska miała to szczęście, że go znała i że dla niej był względnym. Przyszła jej myśl trochę dziwna, szukać ratunku dla strażnikowej, u starego pobożnego mnicha. Pojechała do klasztoru, z wielką trudnością dostała się do celi, za pozwoleniem przełożonego i znalazła zatopionego w czytaniu Ś-go Bernarda.
Popatrzył na nią chwilę.
— Cóż cię to tu moje dziecko, do mojej celi ściągnęło? — zapytał. — Nie prosta ciekawość pewnie, ani tęsknota po mnie. Boli cię co?
— Mój ojcze — odparła żywo Szklarska — dla siebie bym was nie trudziła, bo się nie godzi świętych ludzi niepokoić dla lada dolegliwości, ale posłuchajcie mnie, ojcze.
I Szklarska poczęła mu opowiadać historję Koiszewskiej i jej dziecięcia. Stary słuchał, czasami tylko poruszając zlekka ramionami, lub w górę podnosząc oczy.
— Czegoż ty chcesz odemnie? — rzekł — czas tę ranę uleczy... Smutne to, zaprawdę, żeśmy dożyli tego iż ostatni węzeł, co trzymał rodzinę, miłość dla rodziców, poszanowanie ich, potargane zostały. Ale wie Bóg dlaczego przechodzimy próbę wielką.
— Mój ojcze, mój ojcze — całując rękę jego dodała Szklarska — wy byście ten ból mojej poczciwej przyjaciółki jednem słowem uleczyć mogli, bo twe słowo cuda sprawia.
— Milcz — zawołał mnich — nie moje słowo, ale moc Boża czyni cuda. W niegodnem naczyniu Bóg często łaskę swą mieści.
— Ojcze, uczyń łaskę — rzucając mu się do nóg, dokończyła Szklarska — pojedź do niej ze mną. Zgrom ją, pociesz, ulecz, niech o dziecku niewdzięcznem zapomni. Ma na wychowaniu pokrewną dziewuszkę, do niej się przywiąże, zastąpi jej córkę.
Mnich spojrzał na nią z góry.
— Jak-że z twego słowa czuć, żeś ty ani serca matki, ani dziecka nie miała. Cóż może straconą miłość zastąpić?
Klęczała u nóg mnicha Szklarska, poszła potem do przełożonego, wróciła do niego, błagała, aż nakoniec jechać jej przyrzekł.
Nazajutrz na prostym wozie, z różańcem w ręku, starzec jechał do Kuźnicy. Wiedziano tam już jakiego Bóg miał dać gościa. Czekała na ganku strażnikowa. Wprost tędy z wozu poszedł z nią i z domownikami przed obraz N. Panny dla odmówienia modlitwy i litanji.
Siedli potem dokoła starca, słuchając natchnionego słowa jego.
Miał łzy w oczach i drżały mu ręce, zdawał się duchem gdzieś błądzić daleko. Do Koiszewskiej nie mówił o niej, nie starał się jej pocieszać, przecież słowa jego napozór obojętne, spokój sprowadzały i dusza znękana czerpała w nich ochłodę i siły.
— Płyną łzy wasze — mówił — i cierpią serca i trwożą się dusze, boć przyszedł czas, gdy narody całe jak Chrystusa na górze Oliwnej ogarnia trwoga wielka, albowiem nadchodzi godzina próby i męczeństwa.
Patrzcie na te znaki czasu! oto rodzice się wyrzekają dzieci, a dzieci wyłamują z pod błogosławionej władzy tych, co im dali życie. Na nasze suknie plwają ci, co nas nie znają... walą się kościoły... a podnoszą pod niebiosa domy rozpusty, pałace i domy tego rozumu i nauki, która pokory pozbawiona, ślepa wkrótce tylko siebie znać będzie... choć jej starsze siostrzyce wszystkie równie mądre, dziś prochem i śmieciem leżą w mogile.
Płaczcie, bo łzy te zdrowe są, a kto płacze ten nie bluźni...
Co znaczy strata jednego, choćby najdroższą perłę utracił, gdy tu cała ludzkość ewangelję straciła, którą im przyniósł Chrystus... Jesteśmy jak Izraelici na puszczy, modlimy się znowu złotemu cielcowi i cielcom żywym w purpurę poodziewanym.
Wyście stracili córkę?... a ludzie na długie wieki stracili światło i chodzić będą w ciemnościach, stracili wodzów, rozpędzili kapłanów i zaprowadzili równość między sobą, nie żeby siebie podnieśli, ale żeby wysoko stojących poniżyli, a pod pozorem swobody, ogłosili swawolę królową i ustanowili prawa, gdy najświętsze Boże z serc swych wygnali.
Mówicie, że córka odeszła od was dla wielkiej pani, co się jej losem zająć przyrzekła... a nie czuła tego, że ta co dziecię matce wydziera nic dobrego uczynić nie może, bo niema serca.
Wielkości nasze stały się wzorami zepsucia, wodzowie prowadzą do przepaści... Ubogi tłum łaknie bogactw co trują i jutro łupieżą się ich dopomni... Znaki to straszne na ziemi... a nim te kwiaty rozwinęły się, jakaś zgnilizna musiała do wykarmienia ich zbierać się wiekami.
— Płaczesz moje dziecko — mówił obracając się do strażnikowej — ależ my wszyscy we łzach tonąć powinni, bo to co się stało z wami, jutro spotka wszystkich i nie zechce nikt szanować ani siwego włosa, ani rozumu, ani cnoty, ani potęgi ducha czerpanej z Boga i powiedzą, że równi są wszyscy... Po cóż posłuszeństwo, gdy niema już poszanowania żadnej władzy i gdy niema Boga. Na nasz ten kraj powódź grzechu spłynęła z gór, zdala, z za granic naszych spokojnych. Wielkie wody muł i kał niosą zawsze... ale na nich potem wejdzie nowe ziarno Boże. Bóg cierpliwym jest, bo jest wiecznym.
Strażnikowa słuchała i płakała, ale na sercu jej lżej było, przynajmniej dziecię jej nie było jedynym potworem, ale biedną słabą istotą, którą prądy porwały.
Zdawał się mówić rzeczy niezrozumiałe dla prostaczków, ale mocą jakąś jego słowa otwierały się głowy i serca... prawda wchodziła w nie.
Wśród tych przerywanych narzekań proroczych, uciszyło się... wiatr jakiś powiał w podwórcach, stary mnich głos zniżył, umilkł. Czekał na coś...
Szklarska pierwsza posłyszała turkot powozu, i głosy w ganku... Ona i strażnikowa domyślały się jakiegoś gościa i strwożyły, lękając się, aby nie przerwali mnichowi jego namaszczonego nawracania, i nie zamknęli mu ust.
Nie miała czasu wstać aby zapobiedz najściu natrętnemu Szklarska, gdy drzwi otwarły się szeroko i poważny Matuszewicz ukazał się w nich za rękę prowadząc Anielę.
Na widok jej, Koiszewska krzyknęła, porwała się, jakby uciekać chciała i nie miała siły się ruszyć, a strażnikówna tymczasem przypadła do jej kolan i objąwszy je łkać i płakać poczęła.
Koiszewska, która chciała odepchnąć niewdzięczną, spojrzała na starego mnicha. Modlił się ręce złożywszy. I jej ręce się rozłożyły i wyciągnęły ku dziecku.
Pochwyciła ją za głowę, namiętnemi okrywając pocałunkami.
Starzec błogosławił — powstawszy.
— Wraca owieczka zbłąkana do zagrody — zawołał — niech się jej otworzą wrota i serca. Przebaczcie jej, jako chcecie aby wam Bóg przebaczył.
Matuszewicz, pobożny bardzo, dopiero zobaczywszy mnicha, którego czcił oddawna... rzucił się do rąk jego, całując je.
— Ojcze was tu chyba łaska Boża na ten dzień i godzinę nam zesłała... Nakażcież zgodę i zapomnienie winy.
Starzec nieco się cofnął przed natarczywością swojego wielbiciela.
— Piękne słowa wasze — rzekł z goryczą — nie zbywa na wymowie wam, ani na przenikliwym wzroku, gdy w cudzą duszę patrzycie. Zajrzyjcież we własną. Któż to te dzieci nieposłuszne stwożył, jeśli nie kłótliwy żywot wasz... nie chciwość wszystkiego co znikome a zapomnienie o tem co wieczne? Któż ojcem rozpusty jeżeli nie ci wasi elektowie, których dwory stały otwarte jak szynkarnie, aby naród rozpojony rozum utracił? Mieliście cnotliwego Leszczyńskiego i pchnęliście go na wygnanie, bo wam smakowała bezmyślna rozpusta. W kraju ludzie polowali na ludzi.
— Ojcze — przerwał obrażony Matuszewicz — nie myśmy to poczęli...
— Aleście wy dokończyli — rzekł starzec — a teraz gdy wstrzymać zechcecie zepsucie i pożądacie ładu i zapragniecie pokoju, miłości i zgody... nie znajdziecie ich.
W tem nagle wstrzymał się starzec, siadł, podparł na ręku i w piersi uderzył.
— Wina moja — rzekł — nie prorokujmy złego, Bóg wielki i miłosierny. Oto widzimy przykład... zesłał pociechę sercu matki.
To mówiąc wstał, wyprostował się, oczy podniósł ku niebu i począł się modlić po cichu... i błogosławił rękę zwracając ponad głowy i zatrzymując ją, jak gdyby z niej płynęła odżywiająca moc, gdzie jej więcej było potrzeba.
Wszystko potem w jakiemś błogiem uspokojeniu przetrwało czas długi... nie śmiejąc ni ust otworzyć, ni oczów podnieść, a gdy gospodyni wreszcie wsparta na ramieniu córki, chciała się poruszyć, aby pójść starcowi dziękować, bo jego modlitwie swe szczęście przypisywała... krzyknęła przestraszona — mnicha już między niemi nie było...
Z kijem w ręku szedł nazad do swego klasztoru.