Scena przy strumieniu (Szenwald, 1936)/Wstęp

<<< Dane tekstu >>>
Autor Lucjan Szenwald
Tytuł Scena przy strumieniu
Wydawca Księgarnia F. Hoesicka
Data wyd. 1936
Druk Józef Zielony
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały poemat
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
WSTĘP

Ode skib, które kąkol pokrył,
od leniwie dzwoniących żyt,
ku dąbrowy głębinom mokrym
zalękniony przekrada się świt.
Miękką łapą przeciąga po gęstwie,
dołem trawa szeleści zwilgła.
W liściach nagle tysiące westchnień,
i już gil, i kukułka, i wilga,

wychylając się z gniazd, szczebiocą
o alarmach przeżytych we śnie.
Oto dzień mocuje się z nocą,
i różowo jest, i jest wcześnie.

Oczy, pełne porannych zdumień,
dzika jabłoń przeciera listkiem.
Spojrzał na nią znienacka strumień
źrenicami płynących iskier,

i zakochał się w niej, i objął
szuwarami wpół ukochaną,

gadatliwą uśpił melodją
i opryskał słoneczna pianą.

W takiej chwili jest półcień światłem,
hukiem — odgłos rosnących łodyg.
Bicie serca rękami zatłum
i posłuchaj, co mówi ten oddech.


∗             ∗

Kamień padł w rozszeptaną noc,
rozbił ciszę wtargnięciem głuchem.
Nagłym świstem spłoszona noc
kroki świtu złowiła uchem.

Kamień padł z rozognionych rąk,
krzywym lotem gałęzie pociął,
w furkocący rozwinął się krąg,
zaklekotał w szuwarach, jak bocian.

Szli o brzasku chłopi po chróst,
kamieniami walili w świerki.
Niósł się w bór z niewesołych ust
Śpiew — nie śpiew. chłopski poświst cierpki.

żar wczorajszy pniaki osmalił,
pod stopami kołysał się teren.
Po litr szczawiu, po garnek malin
chłopi szli przez las tyraljerą.


Poruszyły się liście w gniewie,

kołami poszły echa, i nikt chyba dziś nie wie,
prócz wiewiórek, czeszących ogon,
z której strony padł kamień, a z której — huk i ogień.

Nie powiedzą gile i szczygły,
czyje ślady na trawie parowały i stygły.
Długo głuchł po wyrębach wystrzał
i cisza biła z ziemi, wciąż dalsza i wciąż wyższa.
Wgórze jastrząb cichutko piszczał.

Dymy prochu wiatr porozwleka,
las się zewrze, gałęźmi wrzący.

Szumi las, pachnie las wielkorządcy,
użyźniony kośćmi człowieka.

Czasem pies, przybieżawszy zdaleka,
korę drzewną obwącha, drżący,
i przypadłszy do ziemi, zaszczeka.

Czasem dziecko z włosami jak płomyk,
czerpiąc dłonią ze strugi żwir,
wypatrując we mchu poziomek,
trafi nagle na smugę krwi.


Takie bitwy się toczą w labiryncie borsuczym,
w borze mrocznym, urocznym, pełnym osin i buczyn.


Tyle pręg jest na grzbiecie, tyle szram na ciemieniu,
ile jagód na krzanku, ile wody w strumieniu.
W cichym śpiewie konwalji tyle szczęku i zgrzytu,
ile pasem czerwonych w delikatnej mgle świtu.
Tyle grzybów trujących na zieleni, na puchu,
ile męki jest w kraju, ile żelaz w łańcuchu.

W borze mrocznym, urocznym, pełnym jemioł i leszczyn,
takie świsty, poświsty, że aż w bukach kość trzeszczy.
A im więcej serc chłopskich w macierzance się spali,
tem kalina dostaje urodziwszych korali.
A im więcej krwi chłopskiej w ciemniejące mchy wsiąka,
tem ostrzejszym zapachem każda leśna tchnie łąka.
A im więcej kamieni w strudze sinej utonie,
tem są mędrsze i starsze łyse dęby na skłonie.

Dajesz zdrowie i siłę, dajesz życia puls, lesie,
komu twoja żywica lekko w nozdrza się niesie.
Dajesz śmierci pieszczotę na posłaniu z traw uschłem,
kogo w twoje ostępy głód zapędzi powrósłem.
Panom wiejesz słodyczą, chłopom szumisz goryczą,

nawet krowy biedackie, omijając cię, ryczą.
Ale w mieście, w zaduchu przepełnionych izb, dziatwa

tęskni, tęskni za lasem —
i w liczbach, jak w drzewach, się gmatwa.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Lucjan Szenwald.