Siostry bliźniaczki/całość
<<< Dane tekstu | ||
Autor | ||
Tytuł | Siostry bliźniaczki | |
Podtytuł | Powieść | |
Wydawca | Gebethner i Wolff | |
Data wyd. | 1896 | |
Miejsce wyd. | Warszawa | |
Tłumacz | anonimowy | |
Tytuł orygin. | La mendiante de Saint-Sulpice | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI | |
| ||
Indeks stron |
Siostry bliźniaczki.
POWIEŚĆ
Ksawerego Montepin.
|
Zamek Fenestranges, należący do gminy tejże nazwy i położony w środku trójkąta utworzonego przez miasto Metz, Nancy i Strasburg, a więc w pobliżu granicy Wielkiego Księztwa Badeńskiego, należał niegdyś do książąt lotaryńskich.
Zbudowany przed czterema przeszło wiekami na wzgórzu, wśród odwiecznego lasu, z którego utworzono park, otoczony murem, zachował, pomimo tak długiego istnienia, charakter czasów feodalnych, zarówno jak i jego właściciel, hr. Emanuel d’Areyne, który chociaż liczył już siedemdziesiąt cztery lata życia, imponował jeszcze powagą i postacią swych przodków, co tyle sławy przyczynili swemu krajowi.
Hrabia był wzrostu słusznego, miał chód pewny, jak przed trzydziestu laty, ramiona szerokie, jak gdyby przeznaczone do dźwigania zbroi i rękę silną, zdolną do szermierki z najcięższą lancą lub szablą.
Na twarzy jego zaledwie gdzieniegdzie rysowało się kilka zmarszczek, oczy nie utraciły dawanego blasku, tylko mocno czerwona cera, którą śnieżnej białości włosy na głowie i brodzie czyniły jeszcze jaskrawszą, wskazywała usposobienie do apopleksyi.
Była godzina ósma wieczorem, a w wielkiej sali, której ściany przybrane były w portrety przodków w zbrojach, hełmach lub kostiumach dworskich, ani jedna lampa nie była jeszcze zapaloną, ale chwilami przerywane światło, napełniało frontowe pokoje zamku.
Zdala dolatywał głuchy odgłos strzałów karabinowych i złowrogiem echem odbijał się od stoku gór i ściany lasów.
Hrabia z zaciśniętemi pięściami i wzrokiem pełnym nienawiści i gniewu, stał u wielkich, wychodzących na balkon drzwi oszklonych, badając horyzont i z niepokojem przysłuchując się kanonadzie.
Tuż za wioską, od godziny piątej po południu, toczyła się nierówna mordercza walka pomiędzy jedną dywizyą armii francuzkiej i całym korpusem wojsk niemieckich.
Nagle uderzył nogą w posadzkę i zawołał:
— Więc znowu zwyciężyli! Czyżby sam Bóg był przeciw nam i przeklął Francyę!
Przystąpił jeszcze bliżej do okna, oparł czoło o szybę i w tej pozycyi stał kilka minut.
Wtem uwagę hrabiego zwrócił lekki szmer.
Któś zapukał do drzwi.
Hrabia postąpił na środek sali i rzekł:
— Proszę wejść.
Mężczyzna, liczący około pięćdziesięciu lat, ubrany w kostium czarny, przestąpił próg z lampą w ręku i postawił ją na stole, poczem stanął nieruchomy, jak gdyby oczekiwał na zapytanie.
Był to lokaj hrabiego, a zarazem zaufany powiernik.
— Ach! to ty Renaud... — rzekł hrabia. — Przychodzisz zapewne z jaką wiadomością i że dobrą?
— Niestety, panie hrabio, przeciwnie. Niemcy zajmują drogę do Nancy.
— I posuwają się naprzód?
— Tak jest, gdyż huk dział zbliża się.
— A nasi cofają się! Więc znowu zwyciężyli nas! — rzekł hrabia drżącemi ustami z upokorzenia i wściekłości.
Przez kilka minut chodził po sali wymawiając wyrazy niezrozumiałe, poczem zatrzymał się przed służącym.
— Czy Rajmund Ichloss jest w zamku? — zapytał.
— Niema panie hrabio, wyszedł.
— Sam?
— Sam.
— Uzbrojony?
— Tak.
— Dokąd poszedł?
— Do naszych.
— Poświęcenie bezużyteczne — westchnąwszy głęboko, rzekł stary hrabia. — Jesteśmy bezsilni wobec liczby przeważającej.
— Nie bylibyśmy bezsilnymi, gdyby wszyscy schwycili za broń — zauważył Renaud.
— Masz zupełną słuszność, lecz na nieszczęście niewielu jest takich: Dla tego też tem większy hołd oddaję ich męztwu i patryotyzmowi. Te walki, toczone w cieniach nocy, są niebezpieczne, a ci, co odważają się na nie, to bohaterowie! Lecz co może uczynić jeden przeciw stu? Jeżeli Rajmund zostanie zabitym, śmierć jego nie posłuży do niczego. Czyż Bóg zachował mi życie dla tego, bym patrzał na siłę brutalną, tryumfującą nad prawem i depczącą je stopami?
Hr. d’Areyne mówiąc to, ożywiał się stopniowo, gniew wydymał żyły na jego skroniach, purpurowa cera twarzy przechodziła w fioletową.
— Niech pan hrabia uspokoi się — błagał Renaud głosem wzruszonym.
— Czyż mogę mówić spokojnie wobec tego co się dzieje?
— Pan hrabia szkodzi sobie...
— Wszystko mi jedno! Pragnąłbym nie żyć... Ach, czemuż nie umarłem przed tą wojną fatalną? Zazdroszczę tym, co zeszli ze świata, nie widząc Francyi poniżonej i zwyciężonej.
Oczy hrabiego zabiegły krwią, żyły na skroniach wzdymały się coraz więcej.
Nagle odwrócił się ku drzwiom, przez które wszedł człowiek liczący lat trzydzieści pięć, ubrany w kostium myśliwski z karabinem w ręku.
— Jesteś Rajmundzie! Co słychać? — zapytał hrabia.
— Klaudyusz Reis został zabity.
— Znowu o jednego mniej.
— Jakób ranny niebezpiecznie. Musieliśmy cofnąć się, gdyż otoczono nas.
— Więc znowu porażka!
— Znowu i tak ciągle! Jesteśmy zgubieni — z wściekłością zawołał Rajmund.
— Zgubieni — nie. Jest jeszcze nadzieja.
— Bo pan nie wie wszystkiego... Sedan został wzięty przez Niemców.
— Hrabia otworzył usta, by wydać okrzyk zgrozy, lecz głos zamarł mu w gardle.
— Armia francuzka została wziętą do niewoli.
— To być nie może! — wyjąkał hrabia.
— Marszałek Bazaine z dwustotysięczną armią oblężony w Metz.
— Rozbije oblegających i rozpocznie walkę
— Dalsza walka jest niemożliwą... Cesarz poddał się prusakom!
Hrabia krzyknął ze zgrozą.
— Więc to koniec świata! Za dwa tygodnie prusacy będą pod bramami Paryża, i ziemia nie pochłonie ich, nasze działa nie spiorunują tych hord dzikich!
Wzburzenie hrabiego doszło do ostatnich granic. Piana pokazała się w końcach ust jego, granatowa twarz zamieniła się nie do poznania
Nagle konwulsyjnie drżące usta przestały wydawać słowa, i hrabia jak podcięty toporem runął całą postacią na posadzkę.
Rajmund Schloss i Piotr Renaud rzucili się, by go podtrzymać, lecz było już za późno.
— Boże mój! — zawołał lokaj przestraszony. — To atak apoplektyczny. Obawialiśmy się tego! Od czasu tych strasznych wypadków, hrabia ciągle był wzburzony.
— Co tu robić?
— Biegnij czemprędzej po doktora.
— Gdzie ja go teraz znajdę?
— Przy ambulansach wojskowych.
Zgiełk i odgłos ciężkich kroków, zmieszany ze szczękiem broni, napełnił położony przed zamkiem dziedziniec.
Rajmund podszedł do okna, otworzył je i wyjrzał, lecz w tejże chwili cofnął się.
— Co tam takiego? — zapytał Renaud.
— Prusacy zajmują Fenestranges, opanowali już park i wchodzą do zamku — odrzekł Rajmund półgłosem.
Z kolei do okna podszedł Renaud i wychylił się na dziedziniec, słabo oświetlony niesionemi przez niemieckich żołnierzy latarniami.
— Niosą jakiegoś chorego, przy którym idzie niemiecki lekarz wojskowy. Zapanuj nad gniewem i wyjdź naprzeciw nim.
— Ja naprzeciw Prusakom! Nie potrafiłbym ukryć oburzenia.
— A jednak potrzeba! Otwórz drzwi i wprowadź ich. Opatrzność zsyła ich w tej chwili. Niemiecki lekarz może ocalić naszego pana, o to przedewszystkiem chodzi nam teraz.
— Masz słuszność! — niechętnie odrzekł Rajmund — ale kiedyś zapłacą mi oni za to.
I wyszedł, Renaud zaś ukląkł przy nieruchomie leżącem ciele hrabiego d’Areynes.
Na dziedzińcu, chirurg niemiecki, poprzedzając nosze, na których złożony był oficer ranny, imponującym głosem żądał od zebranej służby wskazania sobie pokoju z łóżkiem.
Rajmund podszedł ku niemu i rzekł ze źle udaną życzliwością:
— Będzie pan miał wszystko, czego potrzeba, ale na miłość Boga, niech pan ocali naszego pana!
— Cóż się stało waszemu panu? — zapytał niemiec po francusku.
— Tknięty został apopleksyą.
— Zaraz przyjdę, tylko ulokuję mego rannego.
Po umieszczeniu swego pacyenta w jednym z pokojów parterowych, lekarz udał się wraz z Rajmundem do sali, w której leżało ciało hrabiego.
— Panie doktorze — zawołał Renaud, klęczący przy chorym — niech pan ocali hrabiego, a chociaż pan jest naszym wrogiem, będę go błogosławił.
— Lekarz nie jest niczyim wrogiem — odrzekł niemiec — i nawet podczas wojny uosabia w sobie uczucie ludzkości.
Ukląkł przy chorym i przyjrzawszy się mu, kazał pomieścić go na sofie w pozycyi siedzącej.
Poczem polecił obnażyć lewą rękę hrabiego, przewiązał ją, zrobił cięcie lancetem i czekał.
Krew nie pokazała się.
— Więc nie żyje? — szepnął Renaud tłumiąc łkanie.
Lekarz milczał.
Ale jak gdyby w odpowiedzi na zapytanie lokaja, ciemna plamka pokazała się na wierzchu ranki, a po chwili trysnęła krew naprzód gęsta i prawie czarna, następnie pięknego koloru purpurowego.
Ciało hrabiego drgnęło, zapowiadając tem powrót do życia, a wkrótce podniosły się powieki i długie westchnienie wydobyło się z napół otwartych ust.
Lekarz pozwolił płynąć krwi przez kilka sekund, poczem zatamował ją nałożeniem na rankę kompresu i bandażu.
Hrabia, po odzyskaniu przytomności, spostrzegłszy przed sobą lekarza, drgnął całem ciałem.
Z ocz jego trysnęła błyskawica nienawiści.
— Pan hrabia miał atak apoplektyczny — pośpiesznie rzekł Renaud. — Pan doktor ocalił życie panu hrabiemu.
Hrabia poruszył ustami, jak gdyby chciał przemówić, ale nie zdołał wydać ani jednego wyrazu.
Renaud pytającym wzrokiem spojrzał na lekarza
— Paraliż języka — odrzekł niemiec.
Hrabia zapewne nie słyszał tych słów, gdyż oblicze jego nie wyrażało żadnego uczucia i oczy przygasły znowu.
— Niebezpieczeństwo na jakiś czas minęło — mówił dalej lekarz. — Zapiszę lekarstwo, które należy dać jak najprędzej. Tymczasem odnieście chorego do łóżka i posadźcie tak, aby trzymał głowę o ile można najwyżej. Zobaczę go jeszcze w nocy. A teraz — dodał zwracając się do lokaja — zaprowadź mnie do oficera rannego.
Hrabia pozostawszy tylko z lokajem, chciał przemówić znowu i uczynić gest, ale język i ręka, dotknięte paraliżem, odmówiły posłuszeństwa.
Renaud domyślił się, że pan jego pragnął zapytać o wypadki zaszłe podczas swej nieprzytomności i pośpieszył z wyjaśnieniem, z jakiego powodu lekarz niemiecki znalazł się w zamku.
Hrabia przymknął oczy, westchnął głęboko i pomyślał:
— Więc winienem życie niemcowi! Wolałbym umrzeć!
∗
∗ ∗ |
Doktor Blasius Wolff liczył lat trzydzieści pięć, był otyłym i wzrostu nizkiego, nie odznaczał się wcale elegancją, lecz w oczach i całem obliczu, otoczonem gęstą blond brodą wykazywał inteligencyę wyższą.
Był lekarzem sumiennym i praktykiem pierwszorzędnym.
Po opatrzeniu rannego oficera powrócił do hrabiego i widocznie, niezadowolony z jego stanu, zapytał Piotra Renaud:
— Czy w sąsiedniem miasteczku jest apteka?
— Niewielką apteczkę mamy nawet w zamku.
— Proszę zaprowadzić mnie do niej.
Lokaj zapalił świecę i udał się z nim do apteki na pierwsze piętro.
Piotr Renaud długi czas spoglądał na niego niezdecydowany, w końcu odważył się zapytać:
— Czy panu hrabiemu grozi jakie niebezpieczeństwo?
— Nawet wielkie — odrzekł lekarz. — Życie jego wisi na włosku.
Służący przeraził się.
— Będę robił wszystko co można, ale nie ręczę. Za kilka godzin muszę opuścić zamek, radzę ci więc niezwłocznie odszukać innego lekarza, któryby podjął się kuracji dalszej.
Przyrządził lekarstwo dla obu chorych i poinformowawszy lokaja, w jaki sposób ma udzielać je, zeszedł do rannego oficera bezustannie bredzącego w gorączce.
Rajmund Schloss tymczasem udał się do wsi Fenestranges po doktora Pertuiset.
Na szczęście zastał go w domu, a ponieważ straże niemieckie nie czyniły trudności w przepuszczaniu ich, doktór więc w towarzystwie Rajmunda puścił się natychmiast w drogę do zamku.
Po przybyciu na miejsce zastał niemieckiego lekarza siedzącego u łóżka ranionego.
Obaj medycy przywitali się chłodno.
— Uczyniłem wszystko, co uważałem za potrzebne — rzekł bawarczyk, by ocalić właściciela tego domu. Ale ponieważ muszę odjechać, ustępuje więc panu miejsca.
Doktór Pertuiset skłonił się w milczeniu i podszedł do hrabiego.
Ten, spostrzeglszy go, wzrokiem wyrażał swą radość i chciał podać mu rękę, lecz nie zdołał poruszyć nią.
Lekarz ujął ją w obie dłonie i uścisnął gorąco.
— Jestem przekonany — mówił dalej Blasius Wolff, — że paraliż na tem się ograniczy.
— I ja mam tę nadzieję — odrzekł Pertuiset. — Czy zapisał pan lekarstwo?
— Zapisałem.
— Oto recepta pana doktora — rzekł Rajmund podając ją.
— Atak był bardzo gwałtowny — mówił lekarz francuzki po odczytaniu recepty — i wymagał środka energicznego. I ja postąpiłbym tak samo... Dziękuję panu w imieniu nauki i mego przyjaciela, hr. d’Areynes.
— Niech pan nie dziękuje mi, gdyż i ja będę panu obowiązanym.
— Za co?
— Dziś w nocy pomieszczony tu został oficer niemiecki ciężko ranny. Muszę go opuścić i udać się za moim pułkiem. Może pan obejrzy go teraz, a po moim odjeździe nie odmówi swej opieki.
— Niech pan będzie spokojnym; spełnię mój obowiązek, jak pan spełniłeś swój. Proszę rachować na mnie. Chodźmy zobaczyć go, a później wrócę do hrabiego.
Oficer niemiecki leżał w gorączce, bredził i rzucał się tak gwałtownie, że czuwający nad nim jeden z lokajów zamkowych z trudnością utrzymywał go na łóżku.
Blasius udzielił lekarzowi francuzkiemu potrzebnych objaśnień, oświadczył, że kula przebiwszy piersi na wylot, niebezpiecznie obraziła organa wewnętrzne i wskazał zarządzone przez siebie środki.
Pertuiset, nie zadawalając się objaśnieniem, zdjął bandaż i uważnie przyjrzał się ranie.
— Rana jest bardzo niebezpieczna — rzekł — powierza mi pan delikatne i trudne zadanie.
— Wiem o tem i niewiele mam nadziei, lecz trudno, taki los żołnierza. W każdym razie, wierzę, iż spełni pan obowiązek człowieka i lekarza.
Obaj lekarze pożegnali się grzecznie, lecz chłodno.
W kilka chwil potem bawarczyk opuścił zamek Fenestranges, zaś lekarz francuzki, nadzór nad rannym prusakiem zaleciwszy służącemu, udał się do hr. d’Areynes, przy którym Piotr Renaud i Rajmund Schloss oczekiwali w milczeniu.
Hrabia, spostrzegłszy go, lekko poruszył powiekami.
Czy chcesz pan powiedzieć co? — zapytał lekarz, zauważywszy to.
Wyraz oczu hrabiego odpowiedział potwierdzająco.
— Nie trać pan nadziei, — rzekł lekarz — za kilka dni powrócę ci mowę.
Wzrok hrabiego zachmurzył się.
— Rozumiem pana, boisz się, że mogę omylić się. Prawda?
— Prawda — odrzekł wzrok.
— Należy przewidywać wszystko. Jesteś pan dobrym francuzem, dobrym chrześcianinem i nie lękasz się śmierci. Więc mogę mówić otwarcie?
— Tak — odrzekł hrabia wzrokiem.
— Czy sporządziłeś pan testament?
— Nie — odrzekł hrabia.
— To źle — rzekł lekarz — bo chociaż mam nadzieję powrócić panu mowę, lecz ostatecznie życie nasze zależy od Boga. Czy chcesz pan, bym wezwał notaryusza?:
— Nie — odrzekł wzrok hrabiego.
— Więc może kogo z rodziny?
— Tak.
— Kogo mianowicie?
— Ja wiem kogo — wtrącił Piotr Renaud, spoglądając na swego pana — księdza d’Areynes, wikaryusza od św. Ambrożego.
Hrabia, uszczęśliwiony, widząc się zrozumianym, wyraził swą radość we wzroku.
— Masz słuszność — rzekł lekarz, — hrabia o nim myślał, ale ksiądz d’Areynes przebywa w Paryżu. Nie możemy ani pisać ani telegrafować do niego, gdyż prusacy zajęli wszystkie stacye pocztowe i telegraficzne. Cała armia niemiecka idzie na Paryż i uniemożliwia wszelką komunikacyę.
Hrabia utkwił wzrok w Rajmunda,
— Rozumiem — zawołał Schloss, podchodząc do łóżka. — Ani list, ani depesza nie dojdzie, ale człowiek może przedrzeć się przez hordy niemieckie, nim zdążą podejść do Paryża. Ja będę tym posłańcem. Wzrok hrabiego zajaśniał radością.
Nie napróżno rachował na swego sługę wiernego.
— Uczyniłbyś to! — zawołał lekarz, zdziwiony tak wielką odwagą.
— Przynajmniej będę próbował i wiem, że mi się powiedzie. Niemcy zajmują wprawdzie wszystkie większe drogi, ale ja, który przez długi czas byłem kolporterem, znam najmniejsze nawet ścieżki, o których oni nigdy nie słyszeli. Zanim objąłem u hrabiego obowiązki strzelca, przeszło dwadzieścia razy odbywałem z Fenestranges do Paryża podróż pieszo, ze strzelbą na ramieniu. Wiem, że niemcy są przezorni, ale ja będę przezorniejszym od nich.
— Przypuśćmy, że uda ci się przedrzeć do Paryża, ale jak wrócisz?
— Nie wiem jeszcze, ale mam nadzieję, że ksiądz d’Areynes dopomoże mi. Zresztą jeszcze żyją francuzi. Każde miasto, każda wieś bronić się będzie; będą utrudniać niemcom pochód wszelkiemi środkami; gdy zabraknie broni palnej, pochwycą kosy i widły, jak r. 1814-ym. Toć wtedy sami włościanie tylko przez trzy miesiące powstrzymywali pochód sprzymierzonych. I dziś to samo będzie.
Pertuiset, nie podzielając zapału Rajmunda, dumnie pochylił głowę.
— Kiedy myślisz puścić się w drogę? — zapytał.
— Nie należy zwlekać ani chwili — zawołał Piotr Renaud. — Każda minuta jest droga. Wszak prawda, panie hrabio?
Powieki paralityka podniosły się i opadły potwierdzająco.
— Natychmiast nie można — odrzekł strzelec. — Mam pewien plan, ale mogę wykonać go przed nocą. Mam wzrok doskonały i podczas najgłębszej ciemności widzę jak kot lub sowa. W nocy więcej zrobię drogi, niż w dzień. Pragnę tylko, bym choć na parę godzin wyprzedzić mógł pochód armii pruskiej.
P. d’Areynes poruszył powiekami, który to ruch strzelec wytłumaczył sobie:
— Rajmund wie najlepiej jak postąpić... Rachuję na niego... On da sobie radę.
— Ma pan hrabia słuszność — rzekł wzruszony sługa. — Może pan ufać mi. — Chętnie ostatnią kroplę krwi oddam za pana. — Doktór ocali panu życie, powróci mowę i gdy powrócę, zastanę pana zdrowym.
Hrabia był tak wzruszony, że z osłabienia zamknął oczy,
— Chodźmy ztąd — rzekł lekarz — gdyż hrabia potrzebuje spocząć.
Wyszli do pokoju sąsiedniego.
— Nie będę ukrywał przed wami — mówił Pertuiset — iż stan hrabiego jest bardzo groźnym. Nie wiem na jak długo uda mi się przeciągnąć jego życie, spiesz się więc Rajmundzie, bo kto wie, po powrocie nie zastaniesz zamku w żałobie.
— Ach! panie doktorze, niech pan używa wszelkich środków — odrzekł strzelec. — Potrzeba mi tylko dziesięć dni.
— Nie ręczę.
Po tej rozmowie, lekarz udał się do hrabiego, Rajmund zać zeszedł na dół, do pokoju, w którym spoczywał oficer niemiecki.
Ranny bredził ciągle w gorączce.
— Idź teraz na śniadanie — rzekł Rajmund do lokaja, czuwającego nad chorym. — Ja cię zastąpię tymczasem, a po śniadaniu przyjdź znowu.
Gdy pozostał sam i sprawdził, że oficer jest nieprzytomnym, rozejrzał się po pokoju.
Na szezlongu leżał mundur porucznika, pokryty pyłem i zbroczony krwią, nieco dalej w nieładzie rzucone były inne części uniformu i broń.
Rajmund brał je z kolei w ręce i przyglądał się im.
Znalezione w kieszeni pieniądze przeliczył i położył na dawne miejsce, lecz gdy zobaczył zapieczętowaną kopertę, z napisem w języku niemieckim: „Służba sztabu głównego“, pospiesznie ukrył ją w kieszeni własnej.
— Mam już pasport! — pomyślał.
Poczem usiadł przy rannym, oparł głowę na dłoni i zamyślił się.
Wejście doktora Pertuiset wyrwało go z zadumy.
Stan chorego z każdą chwilą stawał się groźniejszym, gorączka wzrosła do rozmiarów zatrważających.
Ranny konwulsyjnie rzucał się na posłaniu, skurczona twarz jego na przemian wyrażała cierpienie lub gniew, krwią nabiegłe oczy występowały z orbit.
Lekarz przyjrzał mu się — i rzekł do Rajmunda.
— Ten oficer jest zgubiony.
— Jak długo może pożyć?
— Najwyżej jedną dobę.
— Co pan doktór wtedy uczyni?
— Zawiadomię dowódcę oddziału, kwaterującego w Fenestranges.
— I co będzie dalej?
— Wojskowe władze niemieckie po załatwieniu formalności administracyjnych, pochowają ciało na cmentarzu wiejskim.
— Jak pan doktór sądzi, czy upomną się o jego mundur i broń?
— Naturalnie. Dlaczego zapytujesz o to?
— Bo mam ochotę zabrać je, aby ułatwić sobie przejście przez placówki niemieckie.
— Wspaniała myśl; wierzę, że ci się uda.
— Ale czem pan doktór usprawiedliwi zniknięcie munduru i broni?
— Nie wiem jeszcze. Może Bóg natchnie mnie jaką myślą.
Rajmund Schloss, nadleśny hrabiego Emanuela d’Areynes, liczący lat trzydzieści pięć, urodzony w Fenestranges, był synem włościanina, dzierżawcy fermy hrabiego i do siedmnastego roku życia nie przestąpił nogą po zagranice rodzinnej wioski.
Ale będąc inteligentnym i z natury wielce ruchliwym, nadto pałając żądzą zwiedzenia kraju, został następnie kolporterem i ze skrzynką na plecach, napełnioną różnemi drobnemi towarami, w ośmnastym roku życia odbył pierwszą swą podróż po Francyi.
Powołany w dwudziestym pierwszym roku do spisu wojskowego, wyciągnął numer wysoki, który uwolnił go od służby w armii.
W kilka lat później, odziedziczywszy po śmierci rodziców szczupły mająteczek, osiadł w Fenestranges, a ponieważ spokojna praca na roli nie bardzo mu smakowała, a z drugiej strony nęciło swobodne życie, ze strzelbą na ramieniu, więc przyjął u hrabiego posadę strzelca, z której następnie awansował na nadleśnego.
Lasy należące do dóbr hrabiego były obszerne i Rajmund znał je doskonale.
Hrabia lubił go za jego energię, charakter prawy i przywiązanie do Francji, a za życzliwość tę odpłacał mu Schloss poświęceniem bez granic. Dał tego dowód postanowieniem przedarcia się przez wojska niemieckie, w celu sprowadzenia z Paryża księdza d’Areynes, bratańca hrabiego.
Wybiła godzina ósma.
Noc była bezksiężycowa i gęste chmury pokrywały horyzont.
W furtce, prowadzącej z parku do lasu, należącego do zamku Fenestranges, ukazał się ubrany w mundur porucznika wojsk niemieckich człowiek, prowadzący za cugle konia osiodłanego i ostrożnie wszedł na ścieżkę leśną.
Kopyta konia owinięte były pakułami, tłumiącemi tentent na kamienistym gruncie ścieżki.
Człowiek ten zatrzymywał się za najmniejszym szmerem, nachylał ucho ku ziemi i rozpoczynał znowu swój marsz ostrożny i powolny.
Po dwóch godzinach pochodu zatrzymał się na brzegu lasu, przed rozściełającą się wielką równiną.
Zdala, jak gwiazdy otoczone mgłą, świeciły rozrzucone ognie biwaków tylnej straży armii najezdniczej, obozującej w około zajętych wiosek.
Podróżny zamyślił się, poczem, wyciągnąwszy rękę w stronę lewą, szepnął:
— Nancy leży tam. — Za godzinę powinienem wyjść na trakt główny.
Uwolnił kopyta konia ze szmat, lekko, jak stary jeździec wskoczył na siodło i puścił się kłusem.
Po trzech kwadransach jazdy chrapliwy głos niewidzialnej placówki wstrzymał podróżnego.
— Wer da?
— Służba sztabu głównego — odrzekł jeździec po niemiecku.
Jednocześnie kapitan niemiecki z kilkoma żołnierzami wystąpił z lasku położonego nad drogą i podszedł ku podróżnemu.
Ten ostatni wyjął z kieszeni kopertę zapieczętowaną lakiem czerwonym i podał ją oficerowi.
— Służba sztabu głównego — powtórzył podróżny. — Do generała Von der Thann.
Światła! — wydał rozkaz oficer:
Sierżant nacisnął sprężynę ślepej latarki i podszedł z nią do kapitana.
— Dokąd jedziesz poruczniku? — zapytał oficer.
— Do przednich straży.
— Więc aż pod Nancy?
— Tak, o milę od Nancy, jeżeli dobrze poinformowano mnie.
— Dobrze, ale wybrałeś złą drogę. O kilka kroków dalej będzie droga na prawo. W tej chwili na drodze wiodącej do Nancy stoją tylko nasi ułani, pilnujący kolei żelaznej.
— Dziękuję kapitanie.
Jeździec trącił konia ostrogami i galopem puścił się wskazaną sobie drogą boczną.
Ale nie długo jechał nią: widząc, że jest zasłoniętym przez gęstą plantacyę chmielu, zwrócił się na lewo, by dostać się na drogę, którą musiał opuścić.
Zaledwie znalazł się na niej, zatrzymał go znowu głos placówki.
— Wer da?
Jeździec odpowiedział na pytanie oficera ułańskiego, który przyjrzawszy się kopercie, pozwolił jechać dalej.
Nad samem ranem tajemniczy jeździec minął przednie straże armii niemieckiej i po godzinie drogi, upatrzywszy odpowiednie miejsce, zsiadł z konia, wyjął z tłomoczka kostyum chłopa lotaryńskiego, nałożył go na siebie, zaś mundur wojskowy i broń zakopał w ziemi.
Porucznik sztabu głównego d’Angélis stał się znowu Rajmundem Schlossem, nadleśnym hrabiego Emanuela d’Areynes.
Były kolporter spełnił pierwszą połowę swego niebezpiecznego zadania.
Zostawił niemieckiego konia w pustem polu na swobodzie i bocznemi ścieżkami puścił się pieszo do Nancy.
Mieszkańcy starożytnej stolicy lotaryńskiej wiedzieli już o porażce armii francuzkiej, niewoli cesarza, oraz pośpiesznym pochodzie na Paryż wojsk niemieckich, i spodziewali się wkroczenia ich do Nancy już dnia następnego.
Ale linia kolei żelaznej nie była jeszcze zajętą.
Rajmund tegoż dnia wieczorem siadł do ostatniego pociągu, odchodzącego z Nancy i wiozącego tłumy wystraszonych mieszkańców, szukających schronienia w stolicy.
Wiadomość o strasznym, spadłym na Francyę ciosie, doszła do Paryża 4 września w niedzielę rano i wywołała wybuch ludowy, a następnie rewolucyę, w obliczu nieprzyjaciela.
Strącono z tronu dynastyę, ogłoszono rzeczpospolitę i mianowano rząd tymczasowy.
Przepełnione ludem bulwary przedstawiały wieczorem widok dziwny, ciekawy, straszny!
Rozgorączkowane tłumy objawiały swe uczucia z wściekłością, w której już kiełkował zarodek komuny.
Nazajutrz obraz zmienił się: gorączka nie ustała, ale przybrała charakter patryotyczny.
Z zimną krwią rozprawiano o niebezpieczeństwach wywołanych porażką, zaczęto przygotowywać się do obrony Paryża.
Starzy profesorowie i uczeni taczkami wozili ziemię i sypali wały; eleganci i salonowcy nakładali szerokie bluzy na swe nikłe ciało i odbywali musztry z karabinami zbyt ciężkiemi na ich słabe ramiona.
Kobiety organizowały ambulanse, skubały szarpie; robiły ładunki. Gromadzono zboże w spichrzach miejskich, skwery i ogrody publiczne zmieniono w parki dla bydła.
Paszcze dział wyzierały z okopów, zbudowane naprędce mosty zwodzone zamykały wejścia do fortów.
Od czasu do czasu straszny huk rozlegał się i wstrząsał szybami: były to wysadzane w powietrze mosty w okolicach Paryża.
Wielka stolica przemieniła się odtąd w obóz oszańcowany.
Rajmund Schlos, wyruszywszy z Fenestranges 8-go września wieczorem, przybył do Paryża dopiero 11-go tegoż miesiąca w nocy.
W Châlons-sur-Marne, do przedziału w którym jechał, wsiadła jakaś młoda i bardzo sympatyczna kobieta. W rękach miała zamiast walizki dwa tłomoczki i skrzynkę, które Rajmund pomógł ulokować pod ławką i ustąpił jej swego miejsca w rogu przedziału.
Kostyum jej, wskazujący wyraźnie, że była żoną lub córką robotnika, był skromny, lecz uderzająco czysty i zgrabny.
Rysy twarzy miała piękne i szlachetne, włosy czarne, oczy ciemno-błękitne, usta małe, nos zgrabny i prześliczną cerę matową.
Mogła mieć lat najwyżej dwadzieścia cztery.
Podczas podróży, zwłaszcza w wagonie klasy trzeciej, szybko zawiera się znajomość, to też i nasz lotaryńczyk, nie tyle przez ciekawość, a raczej z potrzeby gawędki wkrótce zawiązał rozmowę z swą piękną sąsiadką.
— Pani jedzie do Paryża? — zapytał Rajmund.
— Do Paryża.
— Zapewnie do rodziny?
— Do męża. Pochodzę z Châlons-sur-Marne, gdzie mieszka moja matka, do której jeździłam na kilka dni i miałam zamiar zabawić dłużej, ale wypadki zmusiły mnie do powrotu.
Młoda kobieta wyrażała się z łatwością i poprawnie, co dowodziło, że musiała otrzymać niejaką edukacyę.
— Niema teraz roboty w Paryżu podczas tej wojny przeklętej — rzekł Rajmund — i kto wie co nastąpi jeszcze.
— Wiem, gdyż przed dwoma dniami otrzymałam list od męża, w którym pisze, że wszystkie fabryki stanęły z braku obstalunków. Mąż mój jest stolarzem, lecz nie mając roboty, zaciągnął się do gwardyi narodowej. Podobno we wszystkich okręgach paryzkich organizują bataliony. Paweł, to jest mój mąż, jest nieco egzaltowanym i lękam się o niego. Zdolny popełnić jakie głupstwo.
— Co pani przez to rozumie?
— Że może zechce zaciągnąć się do wojska i bić się z prusakami.
— To nie głupstwo, lecz obowiązek.
— Masz pan słuszność, obowiązek, ale gdyby poległ, zostałabym samą z...
Nie dokończyła frazesu i zarumieniła się.
— Z dzieckiem, które ma przyjść na świat — pomyślał Rajmund.
Z kolei ona zapytała:
— Czy i pan jedzie do Paryża?
— Tak, pani.
— Pan mieszka tam stale?
— Nie, jadę w interesie.
— Więc pan mieszka na prowincyi?
— Jestem lotaryńczykiem.
— Ach biedny pański kraj! — rzekła ze współczuciem. — Jakże musieli spustoszyć go ci barbarzyńcy prusacy.
Błyskawica gniewu trysnęła z oczu Rajmunda.
— Więc pan zostanie w Paryżu aż do ukończenia wojny.
— Nie, powrócę przed ukończeniem jej.
— Dlaczego? |
— Muszę.
Podróżniczka nasza, jak wogóle większość kobiet, lubiła gawędzić. Nie ma w tem nic złego, zresztą pierwsze lody były już złamane.
— Czy mogę zapytać, w jakiej dzielnicy miasta ma pan interesa?
— W Popincourt.
— I my tam mieszkamy, gdyż przy ulicy Saint-Maur. Mój Boże, siedm miesięcy temu brałam ślub w kościele św. Ambrożego przy ulicy Voltaire.
— Ponieważ mieszka pani w parafii św. Ambrożego, więc musi pani znać księdza d’Areynes.
— Jego nie miałabym znać! On dawał mi ślub. Więc i pan go zna?
— Właśnie do niego mam interes.
Młoda kobieta ze zdziwienia klasnęła w ręce.
— A to się dziwnie złożyło! Jaki to zacny człowiek i kapłan! a jaki miłosierny, pobłażliwy, jak wszyscy szanują go! Wielu biedaków zawdzięcza mu ratunek. A jaki kaznodzieja! Więc pan do niego jedzie. — Dawno go pan zna?
— Dawno — młodszy on odemnie o kilka lat, ale w latach dziecinnych często zastawialiśmy razem pułapki na króliki w parku jego stryja.
Pociąg zatrzymał się i przerwał dalszą rozmowę.
Po kwadransie ruszył znowu.
Zbliżano się do Paryża.
Z okna wagonu widać było drogi zatłoczone żołnierzami, lawetami, pełnemi mebli wozami, na których siedziały kobiety i dzieci.
Przestraszona ludność miejska tłumami napływała do stolicy.
Rajmund wznowił rozmowę.
Uprzedziła pani męża o swym powrocie do Paryża?
— Napisałam zaraz po otrzymaniu jego listu i prosiłam, by czekał na mnie na dworcu kolejowym.
— Gdyby nie otrzymał listu i nie przybył, to niech pani będzie spokojną: zniosę jej rzeczy, wezmę dorożkę, jeżeli będzie można znaleść jaką i odwiozę panią do domu.
Uprzejmość Rajmunda była zbyteczną, gdyż zaledwie wysiadła z wagonu, młody człowiek liczący dwadzieścia ośm lat, ubrany w mundur gwardyi narodowej, podbiegł ku jego towarzyszce i pochwycił ją w ramiona.
Był to jej mąż Paweł Rivat.
— Dziękuję ci Janinko, żeś przyjechała. Było mi smutno bez ciebie! Gdybyś zabawiła dłużej byłbym się chyba rozchorował?
Uścisnęli się kilkakrotnie, poczem on zapytał:
— Gdzie twoje rzeczy?!
Janina wskazała Rajmunda, obok niej stojącego z pakunkami w rękach.
— Ten pan był łaskaw wynieść je z wagonu.
— Dziękuję panu, — rzekł Rivat, biorąc od niego rzeczy.
— Niema pan za co dziękować. Uczyniłem to, co i pan uczyniłbyś na mojem miejscu.
— Zapewne, lecz rzadko zdarza się w podróży spotkać pasażera uprzejmego. Czy mogę zaprosić pana na szklankę wina?
— — Nie mogę, nie mam czasu.
— Nie nalegam; ale jeżeli pan zabawi dłuższy czas w Paryżu, bardzo byłoby mi przyjemnie spotkać się z nim. Nazywam się Paweł Rivat i mieszkam przy ulicy Saint-Maur n. 157.
— Jeżeli mi czas pozwoli, z przyjemnością odwiedzę pana.
— Podali sobie dłonie i rozstali się.
Rajmund, znalazłszy jednokonną dorożkę, kazał się zawieść na ulicę Popicourt.
Podczas przejazdu, trwającego pół godziny, z zajęciem przyglądał się febrycznemu ożywieniu ludności stolicy.
Na wszystkich ulicach, jak roje pszczół, snuli się żołnierze rozmaitej broni, ze wszystkich stron słychać było odgłos bębnów i trąb.
Stolica świata podobna była w tej chwili do wielkiego obozu, w którym zbrojne tłumy wypowiedziały posłuszeństwo wodzom, pozbawionym energii i powagi, lub do szpitala obłąkanych, w którym chorzy, sami nie wiedząc czego chcą, gotowi byli pożerać się wzajemnie.
— I to są obrońcy Francyi? — ze smutkiem zapytywał siebie Rajmund.
Wysiadłszy z dorożki, wszedł do znanego sobie domu i zadzwonił do drzwi.
Po kilku sekundach dały się słyszeć kroki i ksiądz d’Areynes, pierwszy wikary parafii św. Ambrożego, zjawił się na progu.
Brataniec hr. Emanuela liczył lat trzydzieści, był wzrostu słusznego jak jego stryj, szeroki w ramionach i sądząc z powierzchowności bardzo krzepki.
Męzkie oblicze jego zdawałoby się bardzo surowem, gdyby anielskiej łagodności oczy nie łagodziły jego wyrazu.
Wikary, spostrzegłszy Schlossa, prawie osłupiał ze zdziwienia.
— Ty w Paryżu? — zawołał podając mu rękę.
Wprowadził gościa do gabinetu i mówił dalej:
— Co za wypadek sprowadził cię tutaj?
— Bardzo smutny. — Hrabia, dowiedziawszy się o naszych klęskach, dostał ataku apoplektycznego.
— Boże mój! Co ty mówisz. I zostawiłeś stryja umierającego?
— Przynajmniej bardzo chorego. Czuwa nad nim doktór Portuiset.
— Cóż on mówi?
— Ma nadzieję utrzymać hrabiego kilka dni przy życiu.
— Więc stryj pragnie, bym przybył?
— Przyrzekłem przywieźć księdza.
— Czy stryj żądał tylko mnie samego?
— Tylko księdza.
— Czy nie objawił chęci widzenia się ze swoją siostrzenicą Henryką Rollin?
— Nie, mówił tylko o księdzu i tylko księdza oczekuje. Zresztą żądanie swoje objawił tylko oczami. Należy spieszyć się, gdyż atak drugi pozbawi go życia.
— Jak my teraz dostaniemy się do Fenestranges? Niemcy zajmują wszystkie drogi i pociągi przestały kursować. Pierwszy lepszy posterunek zatrzyma nas.
— A jednak musimy przedostać się.
Ksiądz kilka chwil milczał, poczem nagle rzekł:
— Przedostaniemy się, ale potrzebuję uzyskać pozwolenie arcybiskupa. Czekaj tu na mnie. Powrócę za kilka godzin, gdyż muszę jeszcze zobaczyć się z proboszczem.
Wziął kapelusz i wyszedł.
— Mój drogi — odrzekł mu najbliższy jego przełożony — uznaję słuszność powodów twego postanowienia i pozwalam chętnie. Jeżeli uważasz że zdołasz przezwyciężyć przeszkody to jedź.
— Czy mogę prosić księdza proboszcza o list do arcybiskupa?
— Uczynię lepiej, gdyż razem z tobą pojadę do niego, chociaż to zbyteczne, gdyż arcybiskup tak poważa cię, że nie odmówi pozwolenia i bez mego poparcia.
Rzeczywiście ksiądz d’Areyne cieszył się wielką życzliwością tego kapłana czcigodnego, który kilka miesięcy później został tak nikczemnie rozstrzelany przez bandę komunistów.
Posiadając w wysokim stopniu dar słowa, umiał przemawiać nietylko do rozumu, lecz i do serca słuchaczy. Kazania jego sprawiały wrażenie i ściągały tłumy pobożnych.
Arcybiskup, dowiedziawszy się o jego powodzeniu, zapragnął poznać go i od tego czasu polubił jako człowieka i jako kapłana.
Arcybiskup, spostrzegłszy wchodzących do gabinetu księży, powstał i powitał ich gorącem uściśnieniem ręki.
Poczem, wskazując fotele, rzekł:
— Z przyjemnością witam was. Co was sprowadza do mnie?
Ksiądz d’Areyne wyjaśnił powód swej wizyty.
— Zezwalam najchętniej — odrzekł arcybiskup, — ale pozwól powiedzieć sobie, że ryzykujesz wiele. Wątpię, czy uda ci się przebyć łańcuch wojsk niemieckich, zajmujących wszystkie drogi i coraz więcej zbliżających się do Paryża.
— Stryj mój umiera i wzywa mnie. Nie mogę wahać się, skoro pragnie oddać ducha na moich rękach.
— Wiem, iż jest to twoim obowiązkiem, i dla tego nie mówię o grożących ci niebezpieczeństwach, gdyż byłoby to niegodnem ciebie, ale wprost o niemożności przedostania się. Pierwsza lepsza placówka zatrzyma cię.
— Może oficerowie pruscy przepuszczą mnie, gdy wyjaśnię im cel podróży.
— Mogą nie wierzyć ci. Podczas wojny nieprzyjaciel każdego posądza o szpiegostwo.
— Posądzać o szpiegostwo kapłana! — zawołał zgorszony wikary.
— Mój drogi, alboż i kto inny nie może przebrać się w suknie księdza? Przypuściwszy nawet, że przepuszczą cię, nie zapominaj, że komunikacya kolejowa została przerwaną. A z Paryża do Lotaryngii daleko.
— Więc będę szedł pieszo, a muszę przybyć.
— Czekaj — rzekł arcybiskup po chwilowym namyśle — mam dzisiaj być u nuncyusza papiezkiego pod którego przewodnictwem zbiorą się przebywający obecnie w Paryżu członkowie ciała dyplomatycznego, w celu naradzenia się nad środkami zabezpieczenia poselstw i konsulatów w razie wkroczenia wojsk niemieckich do stolicy. Wystosują oni zapewne do ks. Bismarcka list z żądaniem ułatwienia przesyłki depesz do swoich rządów. Gdyby poruczono ci ten list, z łatwością mógłbyś od Żelaznego księcia uzyskać glejt na przejazd do zamku Fenestranges.
— Rzeczywiście Ekscelencyo, ale czy powierzą mi ten list.
— Może powierzą.
— Całe życie byłbym wdzięcznym Waszej Ekscelencji!
— Przyjdź do mnie jutro rano, a będziesz miał odpowiedź.
Proboszcz i wikary pożegnali arcybiskupa i powrócili do domu.
Ksiądz d’Areynes postanowił przed udaniem się w podróż zobaczyć się ze swą kuzynką Henryką Rollin, sądził bowiem, że skoro stryj wzywał go do siebie w chwili tak krytycznej, to widocznie w zamiarze naradzenia się w sprawie testamentu. pi
Położenie było drażliwe, gdyż sumienie młodego księdza nie pozwalało mu ukrywać swej podróży przed Henryką, mającą prawo do sukcesyi po stryju.
Zanim przystąpimy do dalszego opowiadania, uważamy za potrzebne objaśnić czytelników o stosunkach rodzinnych hrabiego d’Areynes.
Hr. Emanuel, właściciel zamku Fenestranges, miał dwóch braci rodzonych, Andrzeja i Gustawa.
Andrzej miał syna Raula, znanego już nam wikaryusza parafii św. Ambrożego, Gustaw zaś córkę Henrykę Rollin.
Najstarszy z braci, Emanuel, nie chciał żenić się.
Gdy Raul w piątym roku życia utracił ojca, hr. Emanuel objął nad nim opiekę i zajął się jego edukacyą.
Młodzieniec po dojściu do pełnoletności odziedziczył po ojcu majątek w sumie czterystu tysięcy franków, od których dochód poświęcał w całości na cele dobroczynne.
Gustaw d’Areyne, utraciwszy większą część majątku na rozmaitych spekulacyach, zmarł, pozostawiwszy wdowę i dwuletnią córeczkę Henrykę, późniejszą panią Rollin. Wdowa ta przeżyła męża zaledwie o dwa lata.
Hrabia Emanuel, będący opiekunem Raula, objął teraz opiekę i nad małą Henryką.
Przepędzał on w owej epoce zimowe miesiące w Paryżu, gdzie przy ulicy Vaugirard posiadał pałac, odziedziczony po dalekim krewnym.
Raul, starszy od Henryki o pięć lat, po ukończeniu nauk, idąc za głosem powołania, przywdział sukienkę duchowną i w dwudziestym drugim roku życia został kapłanem.
Henryka po ukończeniu pensyi zamieszkała u stryja i liczyła dwudziesty rok życia, gdy Raul powołany został na stanowisko pierwszego wikarego przy kościele św. Ambrożego.
Henryka była bardzo przystojną, powabną, ale zarazem w wysokim stopniu romantyczną.
Hrabia pragnął wydać ją za mąż za którego z swych zamożnych sąsiadów, ale dziewczyna na wszelkie czynione jej propozycye odpowiadała, iż zaślubi tylko człowieka, którego będzie kochała.
Miłość zaś wyobrażała sobie taką, ją spotykała w romansach czytywanych w sekrecie podczas pobytu na pensyi..
Nadszedł rok 1867-my.
Wikary od św. Ambrożego poradził stryjowi osiąść w Paryżu i otworzyć dom, w celu poznania ludzi i znalezienia męża dla swej kuzynki.
— Ma słuszność pomyślał hrabia i przeniósł się do pałacu przy ulicy Vaugirard.
Otworzył zamknięte od czterech lat salony, wydawał obiady, wieczory, przyjmował wiele młodzieży.
W liczbie gości hrabiego znalazł się nareszcie rzadki ptak, który wywarł wpływ na serce Henryki.
Był to niejaki Gilbert Rollin, pochodzący ze sfery wyższego mieszczaństwa, w wieku lat trzydziestu, przystojny, wielce szykowny, przyjemną powierzchownością okrywający bardzo smutny charakter.
Rozpustnik, próżniak i szuler, próbował rozmaitych zajęć, lecz w żadnem nie miał powodzenia.
Wydalony z posady w ministeryum spraw wewnętrznych, był z kolei reporterem, agentem kantoru weksli, sportsmanem, rzucił się wreszcie do przedsiębiorstw, w których utracił resztę majątku, wynoszącego trzysta tysięcy franków, a odziedziczonego po ojcu, adwokacie sądu kasacyjnego.
W epoce, w której jeden z przyjaciół hrabiego d’Areynes, nieznający dobrze Gilberta, wprowadził go do pałacu przy ulicy Vaugirard, młody człowiek utrzymywał się tylko z gry w karty i zaciągania pożyczek u łatwowiernych.
Korzystając ze stosunków ze starymi przyjaciółmi ojca, od czasu do czasu uczęszczał do lepszego towarzystwa, w nadziei zawrócenia głowy jakiej niedoświadczonej pannie i pochwycenia grubego posagu.
Będąc dystyngowanym, nieco muzykiem, doskonałym tancerzem i umiejąc prowadzić rozmowę z werwą, z łatwością podobał się romantycznej Henryce.
Panna d’Areynes miała dwieście tysięcy franków majątku osobistego i jako bratanica hr. Emanuela, wielkie nadzieje na przyszłość.
Gilbert, wiedząc o tem, nie zaniedbał żadnego środka, mogącego rozdmuchać miłość w sercu młodej dziewczyny, a wystarczało do tego udawanie miłości w stylu wielkim.
Wkrótce porozumieli się i zgodnie powiedzieli sobie, że jedno bez drugiego nie może żyć.
Chodziło tylko o uzyskanie pozwolenia hrabiego d’Areynes, stryja i opiekuna Henryki.
Gilbert chciał udać się do hrabiego i oświadczyć się o rękę Henryki, lecz ona oparła się temu.
Z półsłówek, jakie kilkakrotnie w salonie doszły jej uszu, wiedziała, że młodość jego była bardzo burzliwą.
Nie zniechęciło ją to, lecz przejmowało obawą o zezwolenie stryja.
Przytem Gilbert nie był szlachcicem, co w przekonaniu hrabiego stanowiło dość poważną przeszkodę.
Z tych względów poradziła Gilbertowi, by użył za pośrednika swego kolegę szkolnego, a jej kuzyna Raula, wikarego przy kościele św. Ambrożego.
Gilbert, pomimo, iż wychowywał się w zakładzie religijnym, nienawidził księży, a w szczególności Raula d’Areynes; głównie z powodu iż był spadkobiercą hrabiego i miał zabrać kiedyś połowę jego majątku.
Ale ponieważ proponowany przez Henrykę środek wydawał mu się praktycznym, zgodził się więc na jej żądanie.
Następnego dnia Henryka powiadomiła Raula o swoich uczuciach dla Gilberta.
Młody wikary nigdy nie rządził się uprzedzeniem, mimo to nie lubił Rollina, a właściwie nie miał dla niego szacunku, uważał go bowiem za człowieka powierzchownego, egoistę, nie mającego w życiu innego celu nad zaspokojenie namiętności.
Ale ponieważ Rollin zachowywał pozory, więc wyraźnie wikary nie miał do zarzucenia mu żadnego czynu niehonorowego.
Wyznanie Henryki zasmuciło go.
— Czy jesteś pewną, że go kochasz? — zapytał.
— Kocham go całą duszą moją! odrzekła namiętnie. — Nie wiedziałam dotychczas co to jest miłość. Pojmuję ją dopiero teraz.
— W twoim wieku, zwłaszcza z usposobieniem tak romantycznem, łatwo jest poczytać złudzenie za rzeczywistość.
— Jak ty źle sądzisz mnie! odrzekła. — Nie jestem przecież dzieckiem.
— Czy dobrze zdajesz sobie sprawę ze swego uczucia?
— Tak dobrze, że potrafię je nawet analizować na chłodno. Gilbert jest dla mnie wszystkiem — bez niego nic dla mnie nie istnieje. Wolę dzielić z nim same cierpienia, niż wszelkie rozkosze świata z kim innym. Gdyby on umarł, nie przeżyłabym go!
— To egzaltacya!
— Nie, to miłość. Przyszłam na świat dla tego, bym została żoną Gilberta... Kochając go, spełniam przeznaczenie moje.
— Zastanów się, że małżeństwo jest w życiu czynem najpoważniejszym... i nieodwołalnym. Ci, których kapłan złączy, związani są z sobą na zawsze. Nic nie może wrócić im swobody, i jeżeli pomylili się w wyborze, wtedy życie ich staje się męczarnią.
— Lecz jeśli nie pomylili się, zdobyli niebo. Dzień mego ślubu będzie pierwszym dniem mego szczęścia!
— Nie myślę obmawiać Rollina, ale może nie wiesz, że przemarnotrawił cały swój majątek.
— Cóż mnie to obchodzi? mam swój.
— Ma skłonność do rozrzutności.
— Utraci ją po ożenieniu się.
— A jeżeli zachowa?
— A ja ci mówię, że utraci! Kobieta kochająca i kochana wiele może uczynić.
— Więc jesteś stanowczo zdecydowaną zaślubić go?
— Stanowczo.
— Czegóż żądasz odemnie?
— Ażebyś pomówił ze stryjem i uzyskał jego zezwolenie.
— Dobrze, pomówię.
— Raul tegoż dnia zobaczył się z hrabią Emanuelem i powtórzył mu swą rozmowę z Henryką.
Hrabia wysłuchał go w milczeniu, poczem namarszczywszy brwi, zawołał:
— On! ten próżniak, który dożył do trzydziestego roku życia i nie potrafił zająć żadnego stanowiska!
— Może jeszcze zmienić się — odrzekł ksiądz i wynagrodzić czas stracony.
— Hulaka!.
— Będzie musiał myśleć o przyszłości... Człowiek, który wiele przeżył, mniej narażony jest na pokusy, niż nie znający uciech światowych. Henryka kocha go i będzie jego podporą.
— Nie jest szlachcicem.
— Mój stryju, wobec Boga jesteśmy wszyscy równymi i to jest jedną z głównych zasad naszej religii.
Hrabia zamyślił się.
— Więc cóż radzisz mi? — zapytał w końcu. — Nie żądam od ciebie rady jako od kapłana, gotowego zawsze do przebaczenia, ale jako od krewnego, od członka rodziny, dotychczas czystej i poważanej.
— Sądzę, że Rollin był lekkomyślnym, ale nie splamił się niczem. Gdybym na jedną chwilę przypuszczał rzecz przeciwną, nie mówiłbym o nim.
— Słowem radzisz, mi zezwolić na to małżeństwo?
— Rozmawiałem z Henryką i przekonałem się, że miłość jej nie jest urojeniem młodej dziewczyny romantycznej, jak z początku sądziłem, lecz uczuciem głębokiem i niezachwianem. W małżeństwie tem widzi swoje szczęście, Czy wolałby stryj, by była nieszczęśliwą?
— Zdaje mi się, że ten młodzieniec myśli tylko o zbogaceniu się.
— Majątek Henryki, wynoszący wszystkiego dwieście tysięcy franków, jest dość skromnym i nie może nęcić poszukiwacza posagu.
— Do sumy tej zamierzam dodać drugie tyle — odrzekł hrabia. — Co stanie się z temi pieniędzmi w rękach marnotrawcy, który w przeciągu kilku lat roztrwonił majątek ojcowski?
— Warto by stryj sam sam pomówił o tem z Rollinem.
— Rzeczywiście, pomówię.
— Stryj, będąc opiekunem Henryki, ma prawo, nawet obowiązek, wybadania pretendenta do jej ręki. Ponieważ myśli o małżeństwie, więc chce odmienić sposób życia. Niech stryj zobaczy się z nim, wypyta.
— Zobaczę się, ale ponieważ nie prosił mnie jeszcze o rękę Henryki, nie mogę więc wszczynać tej kwestyi.
— Niech stryj będzie spokojnym, Rollin nie będzie zwlekał z oświadczynami.
Hrabia po tej rozmowie wezwał Henrykę i w ostrych słowach wyraził swoje niezadowolenie, ale ona na wszystkie jego zarzuty odpowiadała mu:
— Kocham go.
— Nie wiedząc nawet, czy zasługuje na twoją miłość?
— Zasługuje, ponieważ oddałam mu swe serce, a jego instynkt nie myli mnie.
— Gilbert Rollin popełnił tysiące szaleństw!
— Postępował, jak postępują wszyscy młodzi ludzie, nie mający u boku osoby, która wpływałaby na nich.
— Prowadził życie bardzo burzliwe!
— Tem lepiej!
— Dla czego lepiej?
— Tem więcej cenić będzie zacisze domowe, serdeczność i przywiązanie żony.
— Strwonił cały majątek odziedziczony po ojcu.
— Błędy przeszłości będą dla niego nauką na przyszłość. Prawda, że pan Rollin popełnił wiele niedorzeczności, ale można mu je przebaczyć, gdyż honor jego pozostał bez skazy. Wiele może mu stryj zarzucić, lecz nie zaprzeczy, że jest człowiekiem bardzo dobrze wychowanym i niepodobny do dzisiejszej młodzieży, która w dwudziestym roku życia czuje się znudzoną i wyczerpaną.
— Co z tego wszystkiego, skoro zawsze był próżniakiem i nie korzystał ze swej inteligencyi i zdrowia!
— Zyskał doświadczenie! Zresztą, nie jestem dzieckiem i potrafię wywierać wpływ na mego męża... Wreszcie, proszę stryja — dodała przymilając się i obejmując ramieniem szyję starca, — kocham go, oddałam mu duszę moją; bez niego byłabym nieszczęśliwą a stryj, który kocha mnie jak ojciec rodzony, nie pragnie przecież mego nieszczęścia?
— Więc dobrze — rzekł starzec wzruszony, — jesteś czarodziejką i robisz zemną co ci się podoba. Jeżeli zawiedziesz się, umywam ręce od wszystkiego.
W trzy dni po tej scenie rodzinnej, Gilbert powiadomiony o rozmowie wikarego i Henryki z hrabią, zjawił się w pałacu przy ulicy Vaugirard w zamiarze oświadczenia się o rękę panny d’Areynes.
Hrabia Emanuel, podrażniony myślą o samotności, w jakiej pozostanie na stare lata po odejściu Henryki, zaniepokojony o jej przyszłość i szczęście, przyjął Rollina chłodno i wysłuchawszy jego prośby, w sposób prawie brutalny przystąpił odrazu do kwestyi przyszłości, nie krępując się wcale w wyrażeniach i wytykając mu błędy dotychczasowego życia.
Gilbert przewidział takie przyjęcie i przygotował się do niego.
Z pokorą pochylił głowę, w milczeniu wysłuchał wyrzutów, przyznając się do winy i usprawiedliwił się z taką zręcznością, iż gniew hrabiego stopniał odrazu.
Będąc doskonałym komedyantem, nie obiecywał poprawy i nie przysięgał, lecz w słowach prostych, niby płynących z serca, dozwolił hrabiemu domyśleć się, iż posiada w swej duszy niewyczerpane skarby, których nie miał dotychczas sposobności zużytkować, a które roztoczy u stóp Henryki.
W miesiąc później w pałacu przy ulicy Vaugirard podpisano kontrakt ślubny, zawarty pomiędzy Gilbertem Rollin i panną d’Areynes, w którym za radą Raula ustanowiono zupełny rozdział majątków.
Gilbert nie uczynił żadnego zarzutu i nieokazał najmniejszego niezadowolenia, gdyż będąc pewnym miłości Henryki i swego wpływu na nią, wiedział, że bez trudu uzyska od niej swobodę rozporządzania jej posagiem.
Hrabia, stosownie do przyrzeczenia, dołączył od siebie dwieście tysięcy franków. Całkowita, suma, ulokowana w papierach procentowych, dawała dwadzieścia tysięcy franków renty, co w zupełności mogło wystarczać na życie skromne, lecz dość wygodne.
W tydzień po podpisaniu intercyzy odbył się obrzęd ślubny, po którym hrabia powrócił samotny do zamka Fenestranges, gdzie odtąd polowanie stało się jedyną jego rozrywką.
Obawy i smutne przeczucia jego sprawdziły się bardzo prędko.
Gilbert, by nie zrazić do siebie hrabiego, zerwał na pozór z dawnemi nałogami, lecz nie miał dostatecznej siły woli do wytrwania w tem postanowieniu.
Wkrótce wznowił dawne życie wesołe, na które pełnemi garściami czerpał pieniądze z posagu Henryki, a dla wynagrodzenia strat rzucał się na przedsiębiorstwa, które przyspieszyły ruinę.
Opanowana przez niego Henryka bez namysłu zgadzała się na wszystkie jego żądania.
Po dwóch latach do mieszkania młodych małżonków zawitał niedostatek, a w parę miesięcy później — nędza.
Henryka czuła się mocno upokorzoną, mimo to jednak nic nie zdołało osłabić jej miłości, a raczej zaślepienia w mężu.
Pozostając pod nieograniczonym jego panowaniem, spełniała wszystkie jego życzenia i nigdy nie przyszła jej do głowy myśl oporu lub skargi.
Jedyny jej powiernik, wikary od św. Ambrożego, częste przychodził im z pomocą i wstawiał się za nimi do hrabiego, ale ten, powiadomiony o postępowaniu Gilberta i kilku niehonorowych jego sprawkach, pozostał głuchym na wszelkie prośby.
— Nie chcę pomagać do marnotrawstwa — odpowiadał z gniewem. — Przeczucia moje nie myliły mnie. Uprzedzałem Henrykę, ale nie chciała wierzyć mi. Hojnie spełniłem obowiązki krewnego i opiekuna. Nie mam względem nich żadnych więcej obowiązków i nic dla nich nie uczynię! Niech zapomną o mnie, — nie chcę ich znać więcej.
Raul przyznawał hrabiemu słuszność, niemniej jednak wspierał Henrykę.
Gilbert znienawidził rodzinę swej żony i myślał tylko o śmierci hrabiego, gdyż zdawało mu się rzeczą nieprawdopodobną, aby p. d’Areynes wydziedziczył swą synowicę.
Ach! jakże on pragnął jego śmierci, jak jej wzywał, jak radby przyspieszyć! Nie cofnąłby się nawet przed zbrodnią, gdyby ją mógł popełnić bezkarnie!
Gdy Rajmund Schloss powiadomił Raula o zrozpaczonym stanie hrabiego, młody ksiądz pomyślał natychmiast o Henryce, nad którą litował się z całego serca, chociaż zasłużyła na swój los zaślepieniem względem swego męża.
— Gdybym mógł zabrać ją z sobą — myślał — może stryj rozrzewniłby się jej widokiem i przebaczył.
Rollinowie, po opuszczeniu wygodnego lokalu jaki zajmowali przez ciąg dwóch lat po ślubie, mieszkali obecnie w dzielnicy robotniczej, w dwóch szczupłych izdebkach na trzeciem piętrze przy ulicy Servan.
Wikary od św. Ambrożego zastał Henrykę siedzącą przy oknie i łatającą suknię zużytą, Gilberta zaś w mundurze kapitana gwardyi narodowej siedzącego za stołem, pokrytym papierami i dzielącego się z sierżantem Duplat żołdem żołnierzy, którzy w oznaczonym terminie nie stawili się po odebranie go.
Gilbert nie przez patryotyzm, nie z poczucia obowiązku zaciągnął się do szeregów obrońców kraju, lecz dla rozrywki, dla zapomnienia o niedostatku, z potrzeby życia ruchliwego.
Przybycie Raula zdziwiło go bardzo.
Blada, zbiedzona twarz Henryki wywarła na jej kuzynie wzruszenie bolesne, Gilbert spostrzegłszy je, odezwał się głosem ponurym.
— To są skutki niedostatku!
— Nie skarżę się — odrzekła Henryka — wiem jak ciężkie są obecnie warunki życia, lecz wierzę, że i dla nas nadejdą dni lepsze.
— Masz słuszność, kuzynko — wtrącił ksiądz, i ja mam nadzieję, lecz smutno mi, gdyż zmiana ta nastąpi wskutek wielkiego, oczekującego nas nieszczęścia.
— Co ksiądz przez to rozumie? — zapytał Gilbert.
— Hr. Emanuel d’Areynes, nasz stryj, jest chory niebezpiecznie.
— Nasz stryj! — powtórzyła Henryka. — I nie ma nadziei ocalenia go?
— Niestety, niewiele.
— Przyniósł mi tę wiadomość Rajmund Schloss, nadleśny stryja. Z narażeniem się na tysiące niebezpieczeństw przedarł się przez wojska niemieckie, by powiadomić mnie, że hr. wzywa mnie do siebie.
— A bratanicy swej, mojej żony nie wzywa? — z goryczą zapytał Rollin.
— Nie mógł.
— Dlaczego, skoro mógł wezwać księdza?
— Nie znam powodów, jakiemi rządził się umierający, lecz wiem, co nakazuje mi obowiązek. Zdaje się, że znasz mnie już zbyt dobrze, byś mógł mnie podejrzewać... Mało obchodzą mnie sprawy pieniężne, zresztą moja obecność tutaj w tej chwili jest dowodem tego. Przybyłem zaproponować panu, byś udał się wraz zemną do Fenestranges i prosił o przebaczenie starca, którego życie napełniłeś goryczą. Przypuszczam, iż nie wątpisz pan, że uczynię wszystko, by nakłonić hrabiego do zapomnienia win twoich.
— Nie myślę żebrać dla mojej żony o prawnie należną jej część spadku — odrzekł Gilbert.
— Alboż ja mówiłem o spadku? — zawołał ksiądz oburzony, — wspomniałem tylko o przebaczeniu, o pogodzeniu się z moim stryjem, nie dotykając wcale pomyślnych dla pana skutków mogących wyniknąć z tego zbliżenia. Nie myślę wcale o spadku po moim stryju. Nie dbam o majątek. To co posiadam, wystarcza mi do udzielania pomocy potrzebującym. Na co mi więcej? Nie chcesz pan jechać ze mną do Fenestranges, więc nie nalegam, ale pozwólcie uczynić sobie jedną uwagę.
— Jaką?
— Henryka była jak i ja sierotą... Stryj wychował nas oboje i kochał jednakowo. Jestem pewny, że zachowała ona dla niego wdzięczność i przywiązanie głębokie. Czy nie uważasz więc pan, że w takiej chwili, jak obecna, prosty obowiązek nakazuje jej przekonać stryja o tej wdzięczności i przywiązaniu i jeśli czas jeszcze, uzyskać przed jego skonaniem ostatnie błogosławieństwo?
Henryka pytającym wzrokiem patrzała na swego męża, lecz ten nic nie odrzekł.
— Nie jadę do Fenestranges w celu żebrania o spadek. Udaję się dla tego, że wzywa mnie umierający, będący nietylko głową naszej rodziny, lecz nadto ojcem, który nas wychował, kochał i kocha dotychczas. Znajdujecie się obecnie w położeniu bardzo trudnem, więc czyż nie lepiej byłoby, gdyby stryj nasz, zobaczywszy przy sobie żonę pańską, przebaczył błędy twoje?
— Błędy te obchodzą tylko mnie.
— Mylisz się pan, obchodzą i rodzinę naszą.
— Moja żona nie opuści mnie!
— Mój drogi — odważyła się powiedzieć Henryka, — kocham mego stryja i uważam, że kuzyn mój ma słuszność. Przywiązanie i wdzięczność nakazują mi...
— A ja powtarzam — przerwał Gilbert, — że nie pojedziesz! Nie mogę narażać cię na takie trudy i niebezpieczeństwa! — a zwróciwszy się do wikarego dodał:
— Niech ksiądz jedzie, lecz wątpię, czy dostanie się na miejsce. Armia niemiecka idzie na Paryż. Wojska nasze są zdemoralizowane, nie zdołają powstrzymać najeźdźców, wątpię więc, czy uda się księdzu przebyć szeregi pruskie. Henryka nie wytrzymałaby takiej podróży, zresztą jej stan obecny nie pozwala na nią.
Młoda kobieta spuściła oczy i zarumieniła się.
— Gilbert ma słuszność — rzekła — nie należę do siebie... Mogłabym ryzykować życie własne, lecz nie mam prawa narażać mego dziecięcia. Za kilka miesięcy zostanę matką.
— Tem bardziej więc powinieneś pan jechać ze mną — rzekł Raul do Gilberta. — Same obowiązki ojcowskie powinny, wobec waszego niedostatku, nakłonić pana do przedsięwzięcia tej podróży i pogodzenia się z hrabią d’Areynes. Nie zapominaj pan, że może on uczynić wiele dla waszego dziecka. W imię tego dziecięcia zaklinam pana, jedź ze mną!
— Nie pojadę do Fenestranges, gdyż wiem, że czeka mnie tam upokorzenie.
— Nie chodzi tu o pana, lecz o dziecko!
— Niech ksiądz nie troszczy się o nie... potrafię zapewnić mu przyszłość.
— A nie zapewniłeś pan jej sobie!
— Ale to nie dowód, że jeszcze jej nie zapewnię.
— Przebaczenie naszego stryja — mówił dalej wikary — będzie dla pana rehabilitacyą, zatrze ślady twych błędów. Pomyśl pan tylko: dziecko! to twoja krew, twoje ciało. Jakież nowe horyzonty niewinna ta istota powinna otworzyć przed tobą! Popełniłeś pan wiele szaleństw, ale ojcowstwo może je odkupić! Ojcowstwo czyni człowieka rozsądniejszym, przezorniejszym, daje mu siłę, wolę, odwagę, przeistacza w istotę nową, poważną i poważaną!
— Próżne słowa! — odrzekł Gilbert. — Niech ksiądz wymowę tę zachowa lepiej dla swych parafian. Nie pozostawię mej żony w Paryżu na pastwę niedostatku.
— Nie lękam się go — z płaczem zawołała Henryka. — Jedź z moim kuzynem nie obawiaj się o mnie... pamiętaj, że chodzi o przyszłość naszego dziecka!
Gilbert wzruszył ramionami.
— Powiedziałem, że nie pojadę! — rzekł tonem imponującym — a zwróciwszy się do Raula dodał. — Upoważniam księdza do wyrażenia hrabiemu naszego żalu z powodu niemożności odbycia tej podróży i wyjaśnienia przyczyn, powstrzymujących nas od niej. Zresztą, hrabia tylko samego księdza wezwał do siebie i mógłby nas źle przyjąć, jako nie proszonych. Przytem obecność nasza mogłaby krępować nie tylko jego, lecz i... księdza.
Wikary zbladł na tę ubliżającą insynuacyę, lecz pohamował się i zapytał.
— Co pan przez to rozumie?
— Łatwo ksiądz może — rzekł Gilbert, nie odpowiadając na pytanie, dowieść swej życzliwości dla nas.
— Czyż nie dałem dowodów jej?
— Zapewne! Nieraz przychodził nam ksiądz z pomocą pieniężną... prowadziłem rachunek i oddam kiedyś.
— Nic mi pan nie winien.
— Przepraszam, winienem. Przyjmowałem pożyczki, lecz nie jałmużnę!
— Dziwnym pan jesteś człowiekiem! Zaślepia cię duma i nie pozwala jasno patrzeć na życie. Lecz nie czas mówić teraz o tem... za dalekoby nas to zaprowadziło. Zapytam tylko, czy zaakceptujesz pan moje starania u stryja, w celu zapewnienia przyszłości dziecku Henryki.
— Zaakceptuję.
— Bez zastrzeżeń?
— Dobrze. — Więc zostań pan w Paryżu, pojadę sam.
— Kiedy ksiądz zamierza wyjechać?
— Jak najprędzej, zapewne jutro.
— Więc życzę szczęśliwej podróży, aby ksiądz zastał hrabiego przy życiu.
Słowa te były na swojem miejscu, lecz ton, jakim Gilbert je wypowiedział, brzmiał jak dzwon pogrzebowy.
Nikczemnik życzył śmierci stryjowi i dobroczyńcy swej żony.
— W dzisiejszych warunkach wszystkiego spodziewać się można i rzeczy najstraszniejszej — oblężenia. W razie oporu niemcy zechcą głodem zmusić Paryż do poddania się. Weźcie więc to — rzekł kapłan, wyjąwszy z kieszeni i kładąc na stole bilet pięćsetfrankowy. — Będziecie mieli o czem doczekać się mego powrotu z Fenestranges, a może Bóg da, że przyniosę wam jaką wiadomość dobrą.
— Dziękuję ci! — ze łzami w oczach zawołała Hanryka. — Powiedz stryjowi, że nie miałam jednej chwili, w której nie myślałabym o nim, że jestem mu wdzięczną, że będę się modliła o jego zdrowie.
Nie mogła mówić więcej, gdyż łkania stłumiły jej słowa.
— Bądź spokojną. Nie zaniedbam niczego, co tylko będzie można uczynić w waszym interesie. Do widzenia!
I wyszedł pospiesznie, by przed szyderczym wzrokiem Gilberta ukryć cisnące się do oczów łzy.
Mąż Henryki ani jednem słowem nie pożegnał Raula, machinalnie tylko odprowadził go do drzwi i zamknął je za nim.
— Dość tych śmiesznych czułości — zawołał wróciwszy do płaczącej Henryki. — Ci ludzie nie warci tego!
Młoda kobieta podniosła głowę i spojrzała na męża z wyrzutem.
— Jesteś niesprawiedliwym dla Raula — odrzekła wzruszona. — To człowiek szlachetny i ma serce najlepsze.
— To klecha, a więc hipokryta!
— Hipokryta! — powtórzyła Henryka, — zdaje mi się, że jego postępowanie względem nas dowodzi czego innego.
— Jak ciebie łatwo oszukać — odrzekł Gilbert wzruszając ramionami. — Postąpienie jego jest zręcznym manewrem, obmyślonym w celu zamydlenia nam oczu. Proponował nam wyjazd do Fenestranges, gdyż wiedział, że nie możemy opuścić Paryża.
— Zkąd mógł wiedzieć?
— Ci ludzie wiedzą o wszystkiem, a czego nie wiedzą — domyślą się. Wizyta jego miała na celu jedynie zachowanie pozorów... Myślał on: Gdy uprzedzę ich o podróży do Fenestranges, to nie będą mogli powiedzieć, że otaczam się tajemnicą i ukrywam cokolwiek przed nimi. Jedzie do Fenestranges dla tego, że znając swój wpływ na hrabiego chce wymódz na nim zapis dla siebie całego majątku, którego pożąda, pomimo pięknych słów o marności rzeczy ziemskich! Jezuita! Czyż nigdy nie zrozumiesz, że ksiądz, gdy robi coś dobrego, to zawsze ma jakiś cel ukryty i korzyść własną na widoku.
— Gilbercie, nie mów do mnie w ten sposób! — przerwała Henryka.
— Dlaczego mam się krępować?
— Nie poniewieraj wiary mojej!
— Twoja wiara, to brednie i szarlatanerya, dobre do zawracania głów pensyonarkom klasztornym, ale człowiek rozsądny pogardza onemi. Powtarzam ci, że twój kuzyn jest oszustem!
— A jednak sam przyszedł nam z pomocą.
— A tak — dał bilet pięćsetfrankowy! Czyż nie rozumiesz jezuickiego wybiegu, kryjącego się w tej jałmużnie? To, co ty nazywasz czynem miłości chrześciańskiej, jest według mnie rachunkiem człowieka, mówiącego sobie: Dam im pięćset franków, za które zyskam sobie ich wdzięczność, gdy tymczasem sam będę mógł skraść ich miliony!
— Gilbercie! — zawołała Henryka oburzona — podobne podejrzenie jest niegodziwością.
— To nie podejrzenie, to pewność.
— Skoro takie jest twoje przekonanie, to należało jechać do Fenestranges.
— Nie głupim narażać się na tyle niebezpieczeństw po to, by wypędzono mnie z pałacu i jeszcze szydzono ze mnie! Za nic!
— Nie znasz go wcale, gdyż Raul jest człowiekiem szlachetnym, uczciwym i krewnym, gotowym do wszelkich ofiar.
— Przyszłość wykaże, kto z nas dwojga miał rację. Czekajmy powrotu tego feniksa kuzynów. Jeżeli hrabia d’Areynes myśli o tobie i kocha cię, to spełni, co nakazują mu prawa natury i krwi i w równych częściach zapisze wam swój majątek. Ale jeżeli nie uczynił tego dotychczas, to dla tego, że nienawidzi mnie, a zatem i moja obecność w Fenestranges nie zmieniłaby jego usposobień.
— A jednak — zaczęła Henryka.
— Dość tego! — tupnąwszy nogą w podłogę, zawołał Gilbert. — Nie chcę słuchać więcej o nich! Późno już, czas spać.
— Następnego dnia o godzinie dziewiątej ksiądz d’Areynes przybył po odpowiedź do arcybiskupa.
— Czekałem na ciebie — rzekł monsignor Darboy — gdyż chcę razem z tobą pojechać do nuncyusza.
W kilka minut powóz arcybiskupa potoczył się do nuncyatury.
Nie będziemy powtarzali rozmowy tych trzech osób; dosć, gdy objaśnimy, że stało się tak, jak przewidział monsignor Darboy.
Członkowie ciała dyplomatycznego wystosowali do cesarza Wilhelma list, w którym prosili o swobodny przejazd kuryerów, wysyłanych z depeszami do rządów zagranicznych.
List ten miał być wręczony cesarzowi za pośrednictwem księcia Bismarcka i na rekomendacyę arcybiskupa poruczony księdzu d’Areynes.
Ten ostatni, otrzymawszy go, powrócił natychmiast do domu, gdzie Rajmund Schloss oczekiwał na niego z niecierpliwością,
— I cóż? — zapytał nadleśny.
— Jedziemy.
— Kiedy?
— Natychmiast.
— Chwała Bogu.
Zjedli śniadanie, wzięli z sobą nieco zapasów żywności, w przewidywaniu braku jej w podróży i odjechali na dworzec kolei wschodniej.
Oprócz listu ciała dyplomatycznego, ksiądz d’Areynes otrzymał od nuncyusza pozwolenie na przejazd od Rządu obrony narodowej i prywatny list rekomendacyjny do ks. Bismarcka,
Wikary i Rajmund Schloss, pomimo tych ułatwień, nie łudzili się i przewidywali liczne przeszkody.
Pierwszy zawód spotkał ich na dworcu kolejowym, który w chwili przybycia ich zapełniony był żołnierzami i materyałem artyleryjskim.
Komunikacya dla osób cywilnych była przerwana, nadto z Meaux zawiadomiono o nadejściu wojsk niemieckich.
Wikary udał się do zawiadowcy i wyjaśnił mu powody, zmuszające go do jaknajspieszniejszego wyjazdu.
Naczelnik stacyi nic nie mógł uczynić, gdyż władze wojskowe odjęły mu zarząd i rozporządzały się same, ale poradził mu udać się do komendanta i prosić go o pozwolenie odbycia podróży w wagonie, udającym się do Meaux z rekonesansem, złożonym z oficerów sztabowych.
Raul zwrócił się do niego, wyjaśnił mu swoją misyę i bez trudności uzyskał pozwolenie.
Zaledwie ulokowali się w wagonie, rozległ się głos świstawki i pociąg ruszył w drogę.
Miano informować się na wszystkich stacyach i cofnąć się tylko w razie spotkania z placówkami niemieckiemi.
Gdy pociąg zatrzymał się w Gagny, usłyszano dochodzące zdala strzały; komunikacya ze stacją następną była przerwana i urzędnicy stacyjni wybierali się do Paryża.
— Zostanę tu — rzekł pierwszy z nich do komendanta — i porozumię się z pierwszym spotkanym oficerem niemieckim.
Odgłos strzałów zbliżał się, pociąg z rekonesansem cofnął się do stacyi poprzedniej.
Raul d’Areynes i Rajmund Schloss weszli do biura stacyjnego. Jeden tylko urzędnik pozostał na stanowisku, a był nim zawiadowca, były wojskowy, udekorowany kilkoma orderami.
— Umrę — mówił zrozpaczony — choćby mieli zabić mnie ci bandyci, lecz nie cofnę się przed nimi!
Usiadł przy aparacie telegraficznym i posłał do Paryża depeszę: „Prusacy w Gagny“.
Zaledwie uczciwy ten francuz spełnił swój smutny obowiązek, gdy rozległ się głuchy huk podobny do grzmotu.
Był to szwadron ułanów pędem wjeżdżających na stacyę.
Dowodzący nimi oficer pospiesznie wszedł do biura, w którym znajdowali się zawiadowca, wikary i Rajmund.
Czy chcesz pan pełnić dalej swą służbę? — czystą francuzczyzną zapytał zawiadowcę.
— Nie! — dumnie odrzekł urzędnik, — ustępuję przed siłą, lecz nie pozwolę wam korzystać z telegrafu.
I pochwyciwszy leżący pod ręką młot, jednem uderzeniem strzaskał aparat telegraficzny.
Odpokutujesz za to! — rzekł oficer i kazał przywołać kilku żołnierzy.
Gdy weszli, wydał rozkaz:
— Rozstrzelać go!
Ułani pochwycili nieszczęśliwego, odprowadzili do ściany sąsiedniego budynku, postawili pod nią i sami cofnęli się o kilka kroków.
— Niech żyje Francya! — z dumnie podniesioną głową zawołał zawiadowca.
Zaledwie wymówił te słowa, rozległo się sześć strzałów i ciało ofiary obowiązku osunęło się na ziemię.
Wikary i Rajmund, wzruszeni do łez, spoglądali na tę scenę z okna biura zawiadowcy, poczem ksiądz ukląkł i po cichu odmówił modlitwę za umarłych.
W tej chwili na stacyę wjechał pociąg, wiozący pułk piechoty bawarskiej.
Wtedy oficer ułanów dosiadł konia i wraz ze szwadronem swym ruszył ku stacyi następnej, w kierunku Paryża.
Dotychczas nikt nie zwracał uwagi na naszych podróżnych i dopiero teraz kapitan bawarski podszedłszy do wikarego, zapytał:
— Co pan robisz tutaj?
Raul wyjął z pugilaresu dwa i z których jeden zaadresowany był do króla pruskiego drugi zaś do księcia Bismarcka i podał kapitanowi.
Ten odczytał adres i przyjrzał się pieczęciom.
— Członkowie ciała dyplomatycznego — rzekł ksiądz — poruczyli mi misyę doręczenia tych listów Kanclerzowi niemieckiemu. Upraszam więc pana o objaśnienie, gdzie znajduje się w tej chwili główna kwatera króla i ułatwienie mi przejazdu.
Kapitan, nie odpowiadając księdzu, wskazał Rajmunda i zapytał:
— A kto jest ten pan?
— Mój towarzysz... służący.
Bawarczyk podejrzliwym wzrokiem zmierzył Schlossa, poczem wezwawszy jednego z poruczników, kazał obu podróżnych odprowadzić do generała, któremu Raul znowu opowiedział cel swojej misyi.
— Główna kwatera jest teraz w Meaux... tam zastaniesz pan Jego Ekscelencyę ks. Bismarcka i Jego królewską Mość króla Wilhelma. Co zaś do sposobu dostania się tam, pozwalam panu wsiąść do pociągu, który przywiózł nas tutaj, wracającego po nowe wojsko.
W pół godziny później próżny uwiózł do Meaux księdza Raula d’Areynes i Rajmunda Schlossa.
Po przybyciu na miejsce objaśniono ich, że główna kwatera znajduje się w miejscowym ratuszu.
Wszystkie ulice i place zapełnione byłą piechotą, jazdą i wozami ambulansowemi, wszędzie, w spokojnem dotychczas miasteczku panował ruch i zgiełk wojenny.
Podróżni nasi, z trudnością torując sobie drogę wśród wojska, zbliżali się już do ratusza, gdy wtem Rajmund, spostrzegłszy idącego na przeciw siebie jakiegoś lekarza w mundurze wojskowym, zatrzymał się przed nim.
— Chyba nie mylę się — rzekł — wszak doktór Blasius Wolff?
— A pan jesteś służącym hrabiego d’Areynes?
— Tak jest, odrzekł Rajmund.
— Jakim sposobem spotykam pana w Meaux, skoro przed czterema dniami był pan jeszcze w Lotaryngii? Czy hr. d’Areynes umarł?
— Gdy wyjeżdżałem z Fenestranges, mój pan jeszcze żył i właśnie z jego rozkazu przybyłem do Paryża, w celu sprowadzenia bratańca jego księdza Raula d’Areynes — odrzekł Rajmund, wskazując wikarego.
Lekarz ukłonił się księdzu.
— Przed udaniem się do Fenestranges — rzekł Raul — dokąd wzywa mnie mój stryj, potrzebuję wręczyć hrabiemu Bismarckowi list powierzony mi przez nuncyusza apostolskiego w imieniu ciała dyplomatycznego i w tym właśnie celu idę do ratusza.
— Hrabiego Bismarcka niema w Meaux — zawołał lekarz.
— A gdzież jest?
— W pałacu Ferrieres, należącym do Rodszylda.
— Więc znowu zwłoka! a tu każda minuta jest dla mnie droga, mogę nie zastać mego stryja przy życiu!
— Niech-no ksiądz poczeka — rzekł doktór. — Ponieważ jadę do Ferrieres w celu urządzenia głównej kwatery ambulansów i będę się widział z hr. Bismarckiem, mógę więc zabrać księdza.
— Jestem bardzo wdzięczny panu.
— Niech więc ksiądz poczeka parę chwil na tym placu, a ja wydam tylko parę rozkazów i zaraz wrócę.
Po dziesięciu minutach doktór powrócił w powozie, do którego zaprosił księdza i Rajmunda.
— W jakim stanie, wyjeżdżając z Fenestranges, zostawiłeś pan naszego porucznika d’Angelis? — zapytał Blasius podczas przejazdu.
— W bardzo niebezpiecznym stanie — odrzekł Rajmund.
— Czy doktór francuzki miał nadzieję ocalenia go?
— Prawie żadnej.
— Nie dziwi mnie to, gdyż i ja uważałem go za straconego.
Wiozący trzech podróżnych powóz przez całą drogę wymijać musiał masy piechoty, jazdy i olbrzymiego materyału artyleryjskiego.
Raul i Rajmund drżeli z obawy, patrząc na to nagromadzenie sił i porównywając je z nieładem zdemoralizowanych wojsk francuzkich.
Noc już zapadła, gdy przybyli do pałacu Rotszylda, który kanclerz żelazny wybrał na główną kwaterę dla swego monarchy.
Nie łatwo było dostać się do hrabiego Bismarcka, ale lekarz niemiecki znał sposoby usuwania przeszkód.
Gdy po wielu formalnościach nareszcie wprowadzono księdza d’Areynes do salonu, hr. Bismarck, ubrany w mundur pułkownika kirasyerów białych, siedział przy założonym papierami stole i pracował sam bez sekretarza.
Spostrzegłszy wchodzącego księdza, powstał, skłonił się lekko i utkwił weń wzrok badawczy.
— Czy ksiądz przybywa z Paryża? — zapytał.
— Tak, Wasza Ekscelencyo.
— Powiedziano mi, że ksiądz chce mi wręczyć list, powierzony mu przez nuncyusza apostolskiego w imieniu ciała dyplomatycznego.
— Tak, ale pragnąłbym naprzód doręczyć Waszej Ekscelencyi list rekomendacyjny — odrzekł ksiądz, podając mu oba listy.
Hr. Bismarck wziął je, wskazał księdzu fotel, następnie zasiadłszy w fotelu swoim, złamał pieczęcie i odczytał listy.
— Ksiądz pochodzi z Lotaryngii? zapytał
— Tak Wasz Ekscelencyo.
— I nazywa się wice-hrabia Raul d’Areynes
— Tak, Wasza Ekscelencyo.
— Nie poruczono księdzu misyi odwiezienia do Paryża odpowiedzi naszego monarchy?
— Nie Wasza Ekscelencyo.
— Pragnie ksiądz listu bezpieczeństwa na przejazdy przez departamenty zajęte przez nasze wojska.
— W celu dostania się do umierającego stryja mego.
Nagle kanclerz zmienił przedmiot rozmowy i zapytał tonem imponującym
— Co robi Paryż?
— Odważnie przygotowuje się do obrony przeciw zbliżającej się armii.
— I ksiądz wierzy w to?
— Wierzę Wasza Ekscelencyo.
— Więc ksiądz myli się. Paryżanie niezdolni są do obrony wytrwałej. Jeżeli za kilka tygodni Paryż nie zostanie wzięty, to będzie spalony przez motłoch.
— W Paryżu niema motłochu Wasza Ekscelencyo, lecz ludność odważna, patryotyczna, gotowa do poświęceń.
— Dzisiaj — zgadzam się — z ironią odrzekł hr. Bismarck — ale niech ksiądz poczeka trochę, wkrótce rozpocznie się newroza i moment psychologiczny! Wtedy ksiądz przypomni sobie moje słowa.
Wziął pióro i zapytał:
— Więc ksiądz prosi o list bezpieczeństwa, w celu udania się Fenestranges?
— Tak, Wasza Ekscelencyo, dla mnie i dla służącego mego stryja, przybyłego po mnie do Paryża, Rajmunda Schlossa.
Hr. Bismarck wziął arkusz papieru z nagłówkiem urzędowym i napisał w języku niemieckim:
„List bezpieczeństwa, wydany wice-hrabiemu księdzu Raulowi d’Areynes i jego służą służącemu Rajmundowi Schlossowi, na swobodny przejazd zarówno w dzień jak w nocy do zamku Fenestranges w Lotaryngii, przez linię wojsk niemieckich“.
„Dan w głównej kwaterze w zamku Ferrieres, d. 14 września 1870 r.
Przyłożył pod podpisem dwie pieczęcie niejednakowej wielkości, poczem wręczył dokument wikaremu, mówiąc ironicznie:
— Przed upływem pół roku Lotaryngia będzie ostatecznie należała do Niemiec i hrabia Emanuel d’Areynes, jeżeli będzie żył, zostanie poddanym króla Wilhelma, a później cesarza niemieckiego. Niech ksiądz nie rozpacza, to próżno! Przekonasz się ksiądz, że jestem dobrym prorokiem.
— Dziękuję Waszej Ekscelencyi, — odrzekł ksiądz głosem złamanym i, odprowadzony przez lokaja, wyszedł z salonu.
Dzięki troskliwej opiece d-ra Pertuiset hr. Emanuel d’Areynes odzyskał władzę mówienia.
Lekarz miał nawet nadzieję usunąć paraliż i z pozostałych członków, wszakże z warunkiem, by hrabia trzymał się ściśle przepisanego sposobu życia, przyjmował pokarmy lekkie, nie pił wina, bardzo mało palił i zachowywał spokój absolutny.
Hrabia, wielki smakosz i palacz, szemrał na wymagania doktora, ale ponieważ pragnął żyć jeszcze, poddał się im z rezygnacyą.
Odzyskawszy mowę, zaczął wypytywać lekarza o stan swego zdrowia, pragnąc dowiedzieć się, czy doczeka powrotu swego nadleśnego i przyjazdu bratańca.
— Niech pan nie troszczy się o swoją chorobę, czynię co tylko mogę i jestem spokojny o przyszłość; proszę raczej myśleć o swych sprawach majątkowych.
Rajmund Schloss musi już być w Paryżu i jestem pewny, że znajdzie sposób wydostania się ztamtąd wraz z księdzem d’Areynes.
Upłynęło kilka dni, nadszedł 18 września, tymczasem ani Raul, ani Rajmund Schloss nie dawali znaku życia o sobie.
— Godziny upływały z śmiertelną powolnością, biedny chory niecierpliwił się i wyobrażał sobie, że nie doczeka się przyjazdu bratańca.
Powierzony opiece doktora Pertuiset niemiecki porucznik d’Angelis; zmarł w dwa dni po wyjeździe Rajmunda do Paryża.
Zawiadomiony o wypadku komendant konsystujących w Fenestranges wojsk niemieckich, przysłał kilku żołnierzy dla pochowania zwłok na wiejskim cmentarzu, którzy nie zwrócili nawet uwagi na zniknięcie munduru i broni.
W dniu wyżej wymienionym, hrabia, korzystając z pogodnego wieczoru, kazał przysunąć się z fotelem do otwartego okna i z pozwolenia lekarza zapaliwszy cygaro, zadumanym wzrokiem wodził po długiej, wiodącej do parku alei.
Nagle wychylił głowę aby przyjrzeć się jakiemuś, poruszającemu się na końcu alei, ciemnemu punktowi.
Osłabiony niedawnym paraliżem wzrok nie dozwolił mu rozpoznać co by to było.
— Piotrze — rzekł do lokaja — ty masz wzrok lepszy, przyjrzyj się, co widzisz w końcu alei?
— Widzę trzy cienie.
— To znaczy trzech ludzi. — Zdaje się, że idą szybkim krokiem.
Nagle lokaj zawołał:
— Proszę pana hrabiego, zdaje mi się, że rozróżniam suknię księżą.
— Suknię księżą! — powtórzył hrabia wzruszony. — W takim razie to mój brataniec.
— Panie hrabio, jestem teraz pewnym, że to ksiądz Raul, a dwie inne osoby, to doktór Pertuiset i Rajmund.
Hrabia powstał z fotela tak energicznie, jak gdyby przybycie bratańca powróciło mu dawne siły.
— On! on! — zawołał ze łzami w oczach. — Mój kochany Raul! Przecież zobaczę go! Niech Bóg będzie błogosławiony, że mi dozwolił uścisnąć go przed śmiercią!
— Niech pan hrabia się uspokoi — rzekł służący, — przestraszony wzruszeniem swego pana.
W parę minut wikary był już w objęciach hrabiego.
— Dziecko moje drogie! — wołał starzec, przyciskając go do piersi. — Jak ja jestem szczęśliwy! Czy wiesz, to cud, że mnie widzisz jeszcze żywego! Zawdzięczam to memu staremu przyjacielowi, doktorowi Pertuiset.
— Jest jeszcze któś, komu hrabia powinien podziękować i który uczynił więcej niż ja. — Rajmund Schloss.
Hrabia d’Areynes podał rękę nadleśnemu.
— Dziękuję ci kochany Rajmundzie. Wiedziałem, że mogę rachować na ciebie.
— Dość tego wzruszenia — zawołał doktór — niech hrabia uspokoi się i myśli raczej o naszych podróżnych, którzy piętnaście mil zrobili dzisiaj pieszo i od godziny ósmej rano nic w ustach nie mieli.
— Biedaki! — szepnął hrabia
— Każę natychmiast nakrywać do stołu — zawołał Piotr i wybiegł z pokoju.
Po kwadransie, wikary, hrabia Emanuel, Rajmund Schloss i doktór Pertuiset siedzieli przed zastawionym naprędce stołem, a młody ksiądz opowiadał stryjowi przygody swej podróży i szczegóły przygotowywania się mieszkańców Paryża do obrony.
Chory, zdawało się, odzyskał wszystkie siły, lekarz jednak, obawiając się, by tak długa rozmowa nie utrudziła go zanadto, wezwał do rozejścia się.
— Dość hrabia rozmawiał dzisiaj i wszyscy trzej potrzebujecie spoczynku. Zostawmy na jutro szczegóły wypadków i sprawy majątkowe. Ksiądz Raul zabawi kilka dni, będziecie więc mieli czas na rozmowę. Rozejdźmy się na spoczynek.
Wikary uścisnął stryja i odszedł do przygotowanego dla siebie pokoju w pałacu, zaś Rajmund w towarzystwie doktora udał się do położonego w parku pawilonu.
Nazajutrz po śniadaniu wikary i doktór zeszli się w pokoju hrabiego.
— Pragnę z wami pomówić — rzekł hrabia do swych gości.
— Słuchamy — odrzekli.
Hrabia Emanuel siedział przez kilka minut zamyślony, poczem, podniósłszy opuszczoną na piersi głowę, rozpoczął:
— Mam lat siedmdziesiąt pięć i jestem u schyłku życia. Przed kilkoma tygodniami jeszcze czułem się zdrowym i silnym, lecz nieszczęścia, które spadły na Francyę, zadały mi cios w samo serce i skróciły życie. Paralityczny atak, któremu uległem, był tak wyraźnem ostrzeżeniem, że łudzić się pod tym względem nie mogę. Dzięki doktorowi Pertuiset żyję jeszcze, ale to potrwa nie długo. Dni moje są policzone! Żyłem dość długo i zdaje mi się, że spełniłem moje obowiązki. Sumienie nic nie wyrzuca mi, nie lękam się śmierci i gdy Bóg powoła mnie przed siebie, odrzeknę jak stary żołnierz: Jestem!
Zatrzymał się na chwilę, by nabrać tchu.
— Kochany hrabio — rzekł doktór — nie mówmy o śmierci. Wielokrotnie zrobiłem spostrzeżenie, że mowa o tym przedmiocie po śniadaniu utrudnia trawienie.
Stary szlachcic uśmiechnął się i mówił dalej.
— Muszę mówić o niej. Jeżeli zaś czujesz kochany doktorze, jakie zaburzenie w żołądku, to zadzwoń na Piotra i każ mu podać sobie świeżą szklankę jabłecznika. Otóż w oczekiwaniu rychłej śmierci, pragnąłbym uregulować moje sprawy i w tym celu sprowadziłem cię Raulu, do siebie. Kochałem cię zawsze tak, jak chyba nie kochałbym nawet syna rodzonego, gdyż zasłużyłeś na tę miłość. Pod mojem okiem wzrosłeś i stałeś się człowiekiem tak godnym szacunku, że dzisiaj ja, starzec, schylam przed tobą głowę. Posiadasz moje serce, moją dusze, jesteś drugim mną, tylko lepszym odemnie. Niejednokrotnie dawałem ci dowody, jak wielki wpływ masz nademną i często udzielałeś mi rad. Jeżeli zaś zdarzało się, że myliliśmy się obaj, to dla tego, iż sądziliśmy, że robimy dobrze. Ale my nie myliliśmy się, tylko daliśmy się wprowadzić w błąd. Dziś skończone wszystko! Tem gorzej dla tych, co nie umieli iść drogą prostą i zachować nasze przywiązanie. Niewdzięcznicy ci stali się dla mnie obcymi nieprzyjaciółmi.
— Bóg przebacza każdy grzech, a ludzie mają być mniej miłosiernymi? rzekł ksiądz.
— Są grzechy, których zapomnieć niepodobna.
— Zapomnienie jest pociechą, kochany stryju.
— Nie zapomnę nigdy, choćbym nawet mógł. Nastąpiła chwila milczenia.
— Otóż — mówił hrabia — pragnąłbym uregulować moje interesa. Gdybym był zmarł przed dwoma tygodniami, majątek mój uległby podziałowi, wprawdzie prawnemu, lecz niezgodnemu z moją wolą. Tymczasem postanowiłem zapisać majątek komu mi się podoba i nikt mi tego prawa zaprzeczyć nie może!
— Zapewne, kochany hrabio, masz prawo zupełne, ale chodzi tu o rzecz poważną, wymagającą namysłu i zdrowej rady. Sam hrabia rozumiesz to dobrze i dla tego wezwałeś do siebie swego bratańca. Byłoby rzeczą niepotrzebną narażać go na tyle niebezpieczeństw gdybyś chciał działać według własnego usposobienia. Dość było wziąć arkusz papieru i napisać testament, lub sprowadzić notaryusza. Ale skoro ksiądz d‘Areynes przybył, należy więc usłuchać jego rady. Nie powinieneś hrabio, w chwili tak poważnej zaprzeczać, szlachetnemu charakterowi swojemu... niepowinieneś być złym w chwili, w której wszystko nakazuje ci pozostać dobrym, jakim byłeś całe życie.
— Doktór ma słuszność, stryju — rzekł ksiądz d‘Areynes.
— Należy w końcu — mówił doktór — rozporządzić majątkiem tak, aby sumienie pańskie nie miało nic do wyrzucenia sobie.
— Sumienie moje nic nie będzie mi wyrzucało — odrzekł hrabia tonem ostrym, nie dopuszczającym odpowiedzi.
Doktór i ksiądz zrozumieli, iż dalsze w tej chwili naleganie jeszcze więcej podrażniłoby hrabiego i zamilkli.
— Majątek mój — mówił dalej hrabia — wynosi cztery miliony pięćset tysięcy franków; licząc w to pałac przy ulicy Vaugirard i dobra Fenestranges, oszacowane niżej rzeczywistej wartości, zaś dochód sięga sto siedmdziesięciu tysięcy franków. Otóż wolą moją jest, abyś ty, kochany Raulu, został jedynym spadkobiercą tego majątku.
— Jestem bardzo wdzięczny stryjowi — odrzekł ksiądz, — lecz nie zgadzam się.
Hrabia spojrzał na niego zdziwiony.
— Nie zgadzasz się! — powtórzył, — to być nie może! Dla czego?
— Dla tego, że poczytywałbym sobie za zbrodnię przyjęcie całego majątku, którego połowa, w razie, gdyby stryj nie sporządził testamentu, przyznaną byłaby przez prawo kodeksowe, więcej potrzebującemu odemnie.
— Twojej kuzynie Henryce! — zawołał hrabia z ironią.
— Tak, mojej kuzynie, — którą stryj wychował i kochał zarówno jak i mnie. Słuszna niechęć stryja do jej męża jest powodem, iż stryj zapomina, iż Henryka mogłaby oskarżać mnie o skrzywdzenie jej i o skorzystanie ze swego wpływu, jako księdza, w celu nakłonienia do takiego zapisu.
— Podobne podejrzenie byłoby niegodziwością.
— Mój stryju, głód jest złym doradcą, a Henryka i Gilbert cierpią go. Jestem bogatym, gdyż mogę nawet wspierać ubogich! Na co mi więcej? Nie chcę ani grosza z majątku stryja! Zrzekam się wszystkiego na korzyść Henryki. Stryj nie wie w jakim niedostatku znajduje się ona.
— Jakto! ja miałbym oddać miliony temu nikczemnikowi, który oszukał nas, strwonił cały posag twojej kuzynki, miałbym je oddać na dalsze zbytki i rozpustę? Nigdy! Wszak pragnęliśmy zabezpieczyć przyszłość Henryki i w kontrakcie ślubnym zawarowaliśmy rozdział majątków... mogła więc uniknąć biedy... Ale jej nieszczęśliwa słabość do męża zgubiła ją... Słusznie cierpi!
Czoło księdza zasępiło się.
— Stryju kochany, to nie surowość, lecz okrucieństwo!
— A oni czyż nie byli dla mnie okrutnymi? Czy mało sprawili mi smutku i upokorzenia?
— Chrystus przebaczył nawet katom swoim! — odrzekł ksiądz. — Nie dziwię się, że stryj nie ma litości nad Gilbertem, lecz inna sprawa z Henryką, którą stryj tak kochał i z pewnością kocha dotychczas Czyż ona może być odpowiedzialna za to, że uległa wpływowi człowieka, który ją oczarował i podbił pod swoją wolę? Miłość zaślepiła ją! Należy być pobłażliwym dla tej biednej męczennicy serca. Henryka cierpi i stryj powinien jej przyjść z pomocą, choćby przez wzgląd na jej dziecko.
Hrabia, usłyszawszy te słowa, poruszył się na fotelu.
— Co ty mówisz? — zapytał drżącemi ustami.
— Mówię prawdę.
— Henryka jest matką?
— Zostanie nią za kilka miesięcy.
— Henryka — ma zostać matką! — powtórzył Hrabia wzruszony.
— Przed wyjazdem z Paryża byłem u niej. Wiadomość o grożącem stryjowi niebezpieczeństwie sprawiła jej wielką boleść. Widziałem jej łkania i łzy... chciała jechać zemna, narażać się na wszelkie niebezpieczeństwa, by uścisnąć stryja i uzyskać przebaczenie, ale ze względu na jej stan radziłem, by pozostała w Paryżu. Ona nie wytrzymałaby przygód, jakich my doznaliśmy w drodze.
Hrabia pochylił głowę i poraz trzeci szepnął.
— Henryka ma zostać matką!...
— Czyż wobec tego stryj może ją wydziedziczyć? — rzekł ksiądz. — Czyż ja jako kapłan, mogę pozwolić stryjowi popełnić czyn tak niemiłosierny, a nawet zostać jego wspólnikiem? Czy mogę przyjąć majątek, który powinien zapewnić przyszłość dziecka Henryki? Gdybym to uczynił, zasłużyłbym na pogardę, zgadzając się bowiem na jej krzywdę z moją korzyścią, zostałbym zbrodniarzem!
— Ksiądz d’Areynes ma słuszność — wtrącił doktór. — Jeżeli hrabia nie chcesz nic uczynić dla swej bratanicy, to powinieneś pamiętać o jej dziecku, które nie powinno pokutować za grzechy swych rodziców.
— Chociażbym i zapisał co dziecku, to jego ojciec roztrwoni wszystko.
— Można uniknąć tego — odrzekł ksiądz.
— A to jakim sposobem? — zapytał hrabia.
— Czy pozwoli mi stryj zredagować projekt testamentu? — zapytał Raul.
A gdy hrabia zawahał się, doktór poparł propozycyę wikarego.
— Zawezwał hrabia księdza d’Areynes po to, by poradzić się go, to znaczy, że ufa mu pan...
— Ufam zupełnie!
— Więc dlaczego hrabia zawahał się? Proszę pozwolić mu zredagować projekt testamentu, jeżeli spodoba się, to hrabia tylko skopiuje i podpisze. Należy kuć żelazo póki gorące!... Niejednokrotnie zauważyłem, że chory po sporządzeniu testamentu bardzo szybko powracał do zdrowia i nic dziwnego, odzyskał bowiem spokój i zadowolenie ze spełnionego obowiązku.
— Zgoda — odrzekł hrabia, — niech Raul napisze projekt.
Tegoż dnia o godzinie piątej po południu doktór i ksiądz d’Areynes z projektem, spisanym na papierze stemplowym, udali się do pokoju hrabiego.
Po zajęciu miejsc przy łóżku chorego ksiądz rozpoczął czytanie:
„Mój testament.“
„Ja hrabia Emanuel d’Areynes, zdrowy na umyśle, niniejszem objawiam swoją wolę: Mocą tego testamentu zapisuję bratanicy mojej, Maryi Henryce d’Areynes, żonie Gilberta Rollina, zamieszkałego w Paryżu, użytkowanie z kapitału, wynoszącego cztery miliony pięćset tysięcy franków“...
Hrabia nie mógł powstrzymać gestu zdumienia.
Chciał przemówić, lecz ksiądz, uprzedzając go, rzekł:
— Stryju kochany, proszę nie przerywać mi aż skończę.
„Lokowanego w nieruchomościach i rozmaitych walorach, których tytuły własności złożone są u notaryusza p. Pinguet, mieszkającego w Paryżu przy ulicy Piramid nr 18 i dającego rocznego dochodu sto siedmdziesiąt tysięcy franków.
„Kapitał ten nie może być ustąpionym nikomu i przeznaczony jest dla mającego przyjść na świat dziecka Maryi Henryki Rollin, z domu d’Areynes.
„Dziecko to, jeżeli będzie żyło, uzyska prawo użytkowania tego kapitału dopiero po dojściu do pełnoletności, lub w dzień swego małżeństwa, wszakże w tym drugim razie z warunkiem, że przed zawarciem go spisany zostanie kontrakt ślubny, wyraźnie zastrzegający segregacyę majątków.
„Dziecko o którem mowa, po dojściu do pełnoletności obowiązane będzie wydawać matce swej i swemu ojcu dożywotnią rentę roczną w sumie dwanaście tysięcy franków.“
— Nie! — przerwał hrabia — ojcu ani grosza! Przekreśl ten punkt i czytaj dalej.
„W razie gdyby dziecko Maryi Henryki Rollin nie dożyło czasu wyznaczonego do użytkowania kapitału czterech milionów pięćset tysięcy franków, wtedy dochód od niego należeć ma do Maryi Henryki Rollin.
W razie bezpotomnej śmierci Maryi Henryki Rollin, kapitał ma być podzielony na cztery części jak następuje:
Jedna czwarta część dla gminy Fenestranges...
Hrabia Emanuel, usłyszawszy te słowa, uniósł się na posłaniu i zawołał:
— Nie, Raulu! nie chcę!
— Dlaczego? — zapytał doktór — jesteś hrabia dzieckiem gminy Fenestranges, — i nie chcesz zostać jej dobroczyńcą?
— Zapominacie obaj, że armia niemiecka idzie na Paryż i zapewne zdobędzie go! Wtedy Francya zostanie podzieloną. Niemcy zabiorą Alzacyę i Lotaryngię, które na czas jakiś staną się prowincyami niemieckiemi! I wy chcecie abym naszym wrogom dziedzicznym dawał milion franków? Jeszcze czego! Nie dam ani grosza, gdyż Fenestranges, dostawszy się pod władzę Niemiec, może zostać zniemczonem! Wykreśl Raulu ten artykuł!
Milion ten, który wyznaczasz dla mojej wioski rodzinnej, wolę zapisać raczej dla tych mieszkańców Fenestranges, którzy nie uznają króla pruskiego za swego monarchę, wrazie, gdyby Niemcy prawem mocniejszego zabrały Lotaryngię!
— Bardzo dobrze! — zawołał doktór zachwycony. — Nie przyszło mi to do głowy.
— I mnie także — dodał ksiądz, — podziwiam patryotyczne natchnienie stryja. Wykreślę ten punkt.
— Wykreśl teraz i pisz co podyktuję.
„Jednę czwartą część dla tych mieszkańców Fenestranges, którzy w razie przyłączenia Lotaryngii do Niemiec, opuszczą kraj, by pozostać francuzami.“
Ksiądz d’Areynes po napisaniu tego punktu czytał dalej:
„Jednę czwartą na rzecz towarzystwa dobroczynności departamentu Sekwany, trzecią czwartą część dla ubogich tegoż departamentu i czwartą część dla paryzkich szpitali więziennych.“
— Oto wszystko, proszę stryja — rzekł ksiądz. W ten sposób uchroni się majątek przed rozrzutnością Gilberta Rollina i zapewni się przyszłość jego żony.
— Masz słuszność, ale przykro mi, że nie chciałeś przyjąć połowy majątku.
— Wystarcza mi własny. Całe życie wyrzucałbym sobie, gdybym przyjął cokolwiek z krzywdą dziecka mojej kuzynki
— Czy wolno mi uczynić jedną uwagę? — zapytał doktór.
— Prosimy.
— Zapomniał ksiądz o starych służących hrabiego.
— Rzeczywiście — odrzekł ksiądz — ale to można naprawić.
— I ja zauważyłem to, lecz nie mówiłem, gdyż z posiadanej gotówki trzysta dwudziestu tysięcy franków przeznaczyłem dla nich zapisy. Rajmund Schloss i Piotr Renaud otrzymają po sto tysięcy franków każdy, pozostali resztę... Tobie zaś, kochany doktorze, nie pozostawiam pieniędzy, lecz ofiaruję ci na pamiątkę ten pierścień.
I podał doktorowi pierścień ze wspaniałym brylantem.
Wzruszony doktór nachylił się ku hrabiemu i uścisnął go.
— Dziękuję ci, mój stary przyjacielu — rzekł.
A teraz — rzekł hrabia — napiszę dwie kopie tego testamentu, z których jedną zachowam u siebie, a drugą Raul złoży u mego notaryusza w Paryżu.
Od opowiedzianych w poprzednim rozdziale wypadków upłynęło cztery miesiące i nadszedł dzień 18 stycznia 1871 r.
Paryż od 15 września 1870 r. był oblężony przez wojska niemieckie.
W kilku potyczkach wyczerpane wojska francuzkie zdobyły nad nieprzyjacielem przewagę, lecz jakież znaczenie mogły mieć te drobne zwycięztwa wobec klęsk tylu?
Na wschodzie armia Bourbakiego zmuszoną została przekroczyć granicę szwajcarską, na zachodzie uległa przeważnej sile wroga.
Tymczasem wojska paryzkie, nic nie wiedząc o tych strasznych katastrofach myślały ciągle o wielkiej wycieczce, w celu przebicia się przez armię niemiecką i połączenia się z nieistniejącemi już armiami francuzkiemi. |
Dzień 18 stycznia był dla Paryża sto dwudziestym siódmym dniem głodu i cierpień. Od dwóch już tygodni zmniejszono porcye żywności do rozmiarów minimalnych.
Na lewym brzegu Sekwany granaty niemieckie pękały na dachach domów, a jednak Paryż nie poddawał się, marł z głodu, lecz walczył dalej.
Dnia 19-go rano we wszystkich dzielnicach rozlepiono na murach proklamacyę następującą:
„Obywatele!
„Nieprzyjaciel zabija nasze żony i dzieci, dniem i nocą bombami i granatami zasypuje nasze szpitale.“
„Do broni!“
„Każdy, mogący dźwignąć karabin, niech spieszy do szeregu; ci zaś, którzy zazdroszcząc braciom heroizmu z braku sił nie mogą podążyć za nimi, niech w razie potrzeby z rezygnacją poniosą wszelkie ofiary i dadzą tem dowód swego poświęcenia dla ojczyzny.“
„Gińmy, lecz zwyciężmy!
„Niech żyje Rzeczpospolita!“
Proklamacya ta podpisana była przez członków rządu, ministrów i sekretarzy rządowych.
Publiczność po odczytaniu jej była przekonaną, iż wkrótce stoczoną będzie bitwa stanowcza.
Od dwóch dni wielki ruch wojska widoczny był we wszystkich dzielnicach Paryża i coraz nowe bataliony zbierały się na drodze, wiodącej do Saint-Cloud.
W okręgu jedenastym kompanie piechoty stały pod bronią i gotowe były do marszu.
Batalion 57-my ze wszystkich innych odznaczał się gorączkową niecierpliwością wzięcia udziału w zapowiedzianej bitwie.
Gilbert Rollin, stojąc na czele kompanii zamyślony, milczący i pochmurny, oczekiwał rozkazu do wymarszu.
Furyer Serwacy Duplat rozdawał żołnierzom żywność.
Naokoło wojska potworzyły się grupy ciekawych, złożone z gwardzistów narodowych, kobiet, dzieci i starców, którzy, wycieńczeni wybladli i głodni, przyszli dodawać odwagi swym krewnym i znajomym.
— Wyzwólcie nas!... Pomścijcie! — wołali.
Jedna z grup składała się z trzech osób: znanego nam już stolarza Pawła Rivat, jego młodej żony i kobiety starszej, liczącej około sześćdziesięciu pięciu lat.
Była to sąsiadka Rivata, mieszkająca przy tej samej co oni ulicy Saint-Maure pod nr 157.
Biedna Janina wielce zmieniła się od owego dnia, w którym widzieliśmy ją powracającą w jednym wagonie z Rajmundem Schlossem, udającym się do Paryża po księdza d’Areynes
Panujący podczas oblężenia niedostatek osłabił ją tak, że tylko siłą woli opierała się chorobie. Ściskała ręce męża i płakała.
— Uspokój się Janino — mówił do niej Paweł — idziemy spełnić nasz obowiązek i usiłować po raz ostatni złamać szeregi niemieckie. Potrzeba z nimi skończyć, by uwolnić Paryż od śmierci głodowej. Nie lękaj się, powrócę.
Byłem w tylu innych bitwach i nie otrzymałem najmniejszej nawet rany i teraz nic mi się nie stanie.
— Zkąd możesz wiedzieć, że powrócisz...
— Przeczucie mi mówi.
— A mnie przeciwnie. Pomyśl tylko, co stanie się ze mną, jeżeli zostaniesz zabity? co stanie się z dziecięciem naszem?
— Nie mów tak Janino, nie zaprzątaj sobie głowy temi smutnemi myślami. Sprawiasz tem przykrość.
— Paweł ma słuszność — odezwała się starsza kobieta. — Niepotrzebnie niepokoisz się, Janino. I ja mam nadzieję, że Paweł powróci, a przez ten czas ja będę z tobą. j
— Słuchaj Pawle, zrób mi jedną łaskę.
— Uczynię wszystko co chcesz!
— Wstąpmy do kościoła św. Ambrożego i poprośmy ks. d’Areynes, aby odprawił mszę na twoją intencyę. Dobrze?
— Doskonała myśl! — zawołała sąsiadka ich Weronika.
— Nie wiem czy będzie dość czasu — Zauważył Paweł — ale dowiem się zaraz.
W tej chwili furyer Duplat ochrypłym od alkoholu głosem zawołał:
— Paweł Rivat!
— Wołają cię, — rzekła Janina:
Paweł, a za nim jego żona i Weronika podeszli ku niemu.
— Jestem — rzekł Rivat.
Co ty tam bałamucisz z babami! Od dziesięciu minut wywołuję cię. Czy otrzymałeś porcyę?
— Otrzymałem.
— Masz tutaj trzy franki żołdu za dwa dni.
— Dziękuję. Mam pana zapytać o jedną rzecz.
— Czy prędko ruszymy?
— Nie wiem. A na co ci ta wiadomość?
— Chciałbym odejść na godzinkę.
— Dokąd?
— Do kościoła św. Ambrożego.
— Ach, ach! do kościoła! — szyderczym tonem powtórzył Duplat. — Chcesz, by cię klecha pobłogosławił, nim ci roztrzaskają mózgownicę?
— To moja rzecz! — odrzekł Paweł zniecierpliwiony.
— Doprawdy? A moja rzecz odmówić ci pozwolenia.
— Odmawiasz pan! — zawołał Paweł głosem podniesionym.
Gilbert Rollin, stojący o kilka kroków i słuchający raportu porucznika, odwrócił się i zapytał:
— Co tam takiego?
Duplat chciał odpowiedzieć, lecz, Janina uprzedzając go, podbiegła do Rollina i rzekła.
— Mąż mój, panie kapitanie, prosił furyera o pozwolenie udania się do kościoła św. Ambrożego, ale on odmówił mu i obraził. Cóż to komu szkodzi, że jesteśmy nabożni? Mąż mój idzie walczyć z niemcami, chciał więc przed bitwą wysłuchać mszy świętej.
— I zapewne prosić o błogosławieństwo dla bachora — szyderczo dodał Duplat, wskazując figurę młodej kobiety.
— Nie do pana mówię — odrzekła Janina, spoglądając nań z pogardą — mówię do kapitana mego męża.
— Co mi za naczelnik! — wmieszała się Weronika. — Wszyscy cię tutaj znają dobrze, panie Serwacy Duplat! Wiemy, ileś wart i dziwimy się, że nosisz galony furyera. Pilnuj swoich obowiązków i nie wtrącaj się do innych.
— Bigoty — zawołał Duplat.
Ale Weronika nie pozostała mu dłużną.
— Prawda — odrzekła — ale każdy z tych bigotów wart tysiąc razy więcej od ciebie panie Duplat. Znamy cię ptaszku!
— Cicho! — zawołał Gilbert Rollin. — Rivat, możesz iść do kościoła, gdyż wyruszamy w południe, a dopiero godzina dziesiąta. Pamiętaj, żebyś się stawił do apelu na wpół do dwunastą.
— Dziękuję, kapitanie.
— Widzisz, panie furyerze, obeszło się bez twego pozwolenia — szydziła Weronika.
Paweł u jednego z kolegów pozostawił swą broń i wraz z żoną i Weroniką udał się do kościoła św. Ambrożego...
— Hipokryci — mruknął Duplat, wygrażając za nimi pięścią. — I pan kapitan proteguje ich.
— Musisz bardzo nianawidzieć tego Pawła Rivat — zauważył Gilbert.
— Nienawidzę wszystkich odmawiaczy pacierzy, a on jest jednym z najgorliwszych. Brał ślub w kościele!... Taki jegomość! Tacy ludzie są najgorsi... oni są nieszczęściem Rzeczypospolitej!
— Rivat jest żołnierzem odważnym.
— Są odważniejsi od niego!
— Żona jego znajduje się w stanie odmiennym i boi się, że może już nie zobaczyć swego męża. Nie dziwię się temu. I moja żona w takim samym stanie, również płakała widząc mnie wychodzącego, aż mi przykro było.
— To ja jestem wytrzymalszym. Jeszcze nie urodziła się kobieta któraby mnie wzruszyła!
Tymczasem Paweł Rivat, jego żona i Weronika weszli do kościoła umoczyli palce w wodzie święconej, przeżegnali się i udali się do zakrystyi.
— Czego państwo życzą sobie? — zapytał sługa kościelny.
— Pragniemy zobaczyć się z księdzem wikarym d’Areynes.
— Księdza d’Areynes niema w Paryżu, ale jest drugi ksiądz wikary. O cóż to chodzi?
— Chcieliśmy prosić o odprawienie mszy.
— Kiedy?
— Natychmiast.
Wezwany przez zakrystyana drugi wikary oświadczył się z gotowością odprawienia na intencyę Pawła mszy świętej.
— Ale my jesteśmy ubodzy, odezwała się Weronika.
— To nic nie znaczy. Kościół nic od was wymagać nie będzie. Proszę iść do kaplicy Matki Boskiej, zaraz nadejdę.
W tej chwili jakaś młoda, zasłonięta woalką kobieta weszła do kaplicy i uklękła.
Po Mszy małżonkowie Rivat, podziękowawszy księdzu, kupili świecę i zapaloną postawili przed obrazem, poczem przeżegnawszy się zwrócili się do wyjścia.
Janina wydawała się mniej smutną a i Paweł czuł się na duszy wzmocnionym.
We drzwiach spotkali się z zawoalowaną kobietą, która podstąpiwszy do Pawła, rzekła:
— Przepraszam pana...:
— Pani zapewne omyliła się — odrzekł Rivat.
— Nie... Pan służy w 57-ym batalionie gwardyi narodowej?
— Tak pani.
— W kompanii pana Gilberta Rollina?
— Tak, pan Rollin jest moim kapitanem.
— I razem z nim wyrusza pan na niemców? — mówiła stłumionym od łkania głosem.
— Wyruszam.
— Niech pan przyrzeknie mi, że jeżeli jakie nieszczęście przytrafi się panu Rollinowi, to mnie pan o tem zawiadomi. Nie miałam odwagi prosić o to żadnego z żołnierzy, gdyż bałam się, by nie szydzono z moich obaw i łez, ale gdy przed chwilą widziałam pana modlącego się, pomyślałam sobie, że pan musi być dobrym, litościwym i nie odmówi mej prośbie.
Mówiąc ostatnie słowa, podniosła woalkę i wtedy dopiero Paweł Rivat poznał ją, gdyż widział ją nieraz rozmawiającą z jego kapitanem.
— Ach, to pani Rollin — rzekł, kłaniając się z uszanowaniem. — Niech pani nie wierzy w smutne przeczucia. I ja je miałem przed chwilą, a teraz jestem spokojny. Wierzę, że wrócimy cali i zdrowi, a może nawet nie będziemy się bili.
— Ja również nabrałam otuchy — rzekła Janina — wierzę, że Bóg ulituje się nad nami i zachowa mi męża. Nie zechce, by dziecko nasze, przychodząc na świat, nie zastało ojca przy życiu.
— Nie myślmy o tych smutnych rzeczach. Gdyby zdarzyło się jakie nieszczęście memu kapitanowi, przyrzekam pani zawiadomić ją o tem. Przykre mi pani daje polecenie, lecz spełnię je.
— Dziękuję panu z całego serca.
Podała Pawłowi rękę, którą on końcami palców uścisnął nieśmiało.
— Ale niech pan nie mówi memu mężowi o naszej rozmowie, a zwłaszcza, że byłam w kościele.
— Nie powiem.
— Przecież, zauważyła Janina — chodziła pani do kościoła modlić się.
— Tak, ale mąż mój nie lubi kościoła — odrzekła z westchnieniem i oddaliła się.
Paweł Rivat udał się do szeregów i wkrótce wraz z batalionem wyruszył do Saint-Cloud.
Dzień 19 stycznia 1871 r. był dniem historycznym w oblężeniu Paryża, ale ponieważ nie piszemy historyi, ograniczymy się więc tylko na szczegółach, mających związek z naszem opowiadaniem.
Bitwa rozpoczęła się o godzinie siódmej rano.
W celu zamaskowania planu, kilkanaście batalionów gwardyi narodowej wyprawiono na wschód, gdy tymczasem podczas nocy sto czterdzieści tysięcy ludzi zgromadzono w stronie zachodniej.
Prusacy, widząc koncentrujące się wojska nad brzegiem Marny i z tej strony spodziewając się ataku, zwrócili ku nim swoją armię i rozpoczęli gorącą kanonadę.
Na nieszczęście, pogoda była fatalną dla wojsk gromadzących się na zachodzie, głęboka ciemność, mgła i ślizki grunt utrudniały pochód żołnierzy. Armia przed zajęciem pozycyi podzieliła się na trzy korpusy.
Skrzydło prawe, pozostające pod dowództwem generała Ducrot, nie nadeszło. Powinno była ono jeszcze przed wschodem słońca przebyć półwysep Gennevilliers, lecz natknąwszy się w drodze na pruską bateryę, zasypującą drogę kartaczami, napróżno usiłowało zmusić je do milczenia. Maszerować zaś pod tym gradem żelaza i ołowiu było niepodobieństwem.
A jednak trzeba było postępować naprzód.
Zdala dochodził już odgłos strzałów karabinowych i złowieszczy huk kartaczów.
Głównodowodzący wydał rozkaz sprowadzenia na relsy kolejowe, oddzielające wojska francuzkie od bateryi niemieckiej, lokomotywy opancerzonej i zaopatrzonej w potężne działa, których ogień w pół godziny zmusił do milczenia armaty niemieckie.
Teraz droga była już wolną.
Żołnierze nasi mogli maszerować dalej, ale stracono dwie godziny czasu, a zwłoka ta miała stanowczy wpływ na los bitwy.
Powiedzieliśmy, że walka rozpoczęła się o zmierzchu.
Skrzydło lewe, złożone z jednego liniowego pułku żuawów i wzmocnione kilkoma batalionami gwardyi narodowej, walczyło z męztwem niesłychanem: zdobyło wzgórza Montretout, odebrało Saint-Cloud, zabrało jedenaście dział nieprzyjacielskich i wzięło do niewoli wielką liczbę żołnierzy.
Na nieszczęście, powodzenie to nie miało żadnego skutku.
Podczas gdy skrzydło lewe zajmowało Saint-Cloud i Montretout, środek, wyruszywszy ku pozycyom nieprzyjacielskim, napotkał pierwszą przeszkodę, mianowicie mocno obsadzony przez artyleryę nieprzyjacielską folwark, położony pod fortem Mont-Valerien.
Dwa razy z prawdziwą furyą francuzką rzucały się wojska na tę przeszkodę i dwa razy były odparte.
Nadeszły nowe bataliony gwardyi narodowej, a między niemi batalion 57-my, w którego skład wchodziła kompania Gilberta Rollina.
Wtem pułkownik wydał komendę:
— Na bagnety!
Tysiące ust powtórzyły ten okrzyk i młodzi żołnierze z zapałem rzucili się naprzód.
Gilbert blady, krokiem pewnym postępował przed swoją kompanią, tuż za nim z roziskrzonemi oczyma szedł Paweł Rivat.
Serwacy Duplat, drżąc na całem ciele, z kroplami potu na skroniach, chwiejnym krokiem, jak pijany, szedł z tyłu.
Ściśnięte szeregi walczących unosiły go pomimo jego woli; pragnąłby się cofnąć, uciec, lecz nie mógł.
Straszny ogień karabinowy zasypywał bohaterskich synów Paryża, lecz unoszący ich zapał był tak wielkim, że nieprzyjaciel musiał cofnąć się, co dozwoliło lewemu skrzydłu połączyć się z armią środkową.
Zajęto pałac i park Buzenval, las Bérengera i kilka innych punktów.
Wszędzie nieprzyjaciel cofał się i opuszczał pozycye.
Upojeni zwycięztwem żołnierze wołali: „Do Wersalu! Do Wersalu!“ i wszystkie siły francuzkie zwróciły się ku głównej pozycyi Bergerie.
Gdyby udało się opanować to wzgórze, panujące nad drogą wiodącą do Saint-Germain, wtedy dalszy pochód byłby już łatwym.
Była już godzina trzecia po południu.
Zapał żołnierzy francuzkich nie zmniejszał się, ale niemcy, we wszystkich bitwach zwyciężający tylko liczebną przewagą, mieli czas od rana ściągnąć znaczne posiłki i uczynić z Bérgerie pozycyę niezdobytą.
Ustawione na wzgórzu baterye dziesiątkowały żołnierzy francuzkich.
Znowu z tysięcy piersi rozległ się okrzyk:
— Na bagnety!
I znowu z szalonym impetem bataliony rzuciły się naprzód.
Kompania Gilberta Rollina od samego początku bitwy walcząc bezustannie, miała już szeregi mocno przerzedzone.
Idąc do ataku na Bérgerie spotkała się ona z kompanią bawarską.
Rozgorączkowany Gilbert był w bitwie wspaniałym.
Trzymając w jednej ręce szablę, a w drugiej rewolwer, ciągle był na czele swej kompanii i głosem dodawał odwagi żołnierzom.
Ten człowiek wykolejony, rozpustnik, hultaj, nie cofający się przed najbrudniejszym czynem, walczył jak prawdziwy bohater.
Nagle postępujący za nim Paweł Rivat wydał jęk głuchy i padł.
Kula armatnia strzaskała mu prawą nogę.
Atakujące szeregi przeszły po jego ciele.
— Janino! Janino droga! — szeptał ranny.
Duplat, spostrzegłszy go, potrącił nogą i zawołał:
— Zdychaj bigocie! Pójdziesz prosto do nieba, przecież cię ksiądz pobłogosławił dzisiaj.
Głos Pawła zamarł, a odparte przez prusaków szeregi francuzkie powtórnie stratowały nogami umierającego, a może już trupa.
Fort Mont-Valerien sypał ogniem armatnim. Na otaczającej go dolinie walczono jeszcze zawzięcie, ale los bitwy był już zdecydowany: zdobyte rano pozycye wpadły w ręce nieprzyjaciół i nadzieja połączenia się z armią prowincyonalną została straconą.
Wojska francuzkie znowu były zwyciężone.
Cofając się, pozostawiły na polu bitwy swych rannych, a niepodobna było zabrać ich w nocy, gdyż patrole niemieckie krążyły nieustannie.
Około północy pruska służba sanitarna, z doktorem Blasiusem Wolffem na czele, z latarniami w rękach, zajęła się uprzątaniem rannych i trupów z pobojowiska.
Podczas tej roboty chirurg niemiecki usłyszał nagle czyjeś wołanie:
— Do mnie! Na pomoc! Nie zostawiajcie mnie!
— Doktór podszedł do wołającego.
— Francuz... gwardzista.. — szepnął nachylając się nad rannym.
Był to Paweł Rivat, który odzyskawszy przytomność i spostrzegłszy snujących się z latarniami ludzi, wezwał ich pomocy.
— To jakiś pies francuzki — rzekł półgłosem jeden z tragarzy.
Chirurg niemiecki, usłyszawszy te słowa, pochwycił go za ramię i rzekł:
— Jesteś nikczemnym! Czyż francuzi nie są takimiż ludźmi jak i my? Czyż nie mają zarówno jak i my matek, żon i dzieci? Rzucona umierającemu obelga twoja jest czynem haniebnym! Precz mi z oczu!
Tragarz pochylił głowę i cofnął się.
— Weźcie tego biedaka — rzekł doktór do służby. — Ma nogę strzaskaną, lecz może wyzdrowieć. Ma on prawo do takiej samej opieki jak i nasi żołnierze. Lekarze francuzcy opatrują naszych rannych.
Położono go na noszach i odniesiono do ambulansu.
Ludność paryzka przez cały dzień 19 stycznia wyczekiwała rezultatu bitwy z niecierpliwością gorączkową i z niezachwianą wiarą, w zwycięztwo wielkie, decydujące.
W zwycięztwie tem widziała zakończenie wszystkich cierpień swoich, rodzice zaś i przyjaciele biorących w walce udział gwardzistów narodowych, przez cały ten czas byli w trwodze śmiertelnej.
Drżące o życie mężów, ojców i synów swoich kobiety tłumnie zgromadziły się u bramy Maillot, gdzie urządzone były ambulanse tymczasowe.
O godzinie trzeciej liczono zaledwie dwustu dwudziestu sześciu rannych, przyniesionych przez służbę sanitarną; ale począwszy od godziny czwartej transporty stały się częstsze.
O szóstej już tysiąc dwustu chorych leżało szeregami na materacach i otrzymywało pomoc lekarzy i chirurgów, przybywających z całej stolicy.
Po opatrzeniu ran odsyłano ich do Paryża, gdzie umieszczano w szpitalach i ambulansach, urządzonych w każdej dzielnicy.
Przybywające z rannymi wozy otaczane były przez tłumy, oczekujące rezultatu wielkiej bitwy, której przerażający zgiełk dochodził aż do miasta
Każdy chciał ich widzieć i przekonać się, czy pomiędzy przywiezionymi nie znajdzie blizkiej swemu sercu osoby.
Dwie kobiety zwłaszcza zwracały na siebie uwagę wytrwałością w poszukiwaniach i rozpytywaniu rannych, a mianowicie: Janina Rivat i matka Weronika.
Blade, zbiedzone, ledwie mogące utrzymać się na nogach, robiły przegląd każdego wozu, przebywającego linię fortyfikacyj pod chorągwią czerwonego krzyża i, nie znajdując Pawła, odchodziły z odrobiną nadziei w sercu.
Zbliżała się noc wilgotna i zimna.
Zdala dochodził jeszcze odgłos kanonady, wozy z rannymi przybywały nieprzerwanym szeregiem.
Nagle zgiełk bitwy ustał i wszyscy doznali niejakiej ulgi.
— Kiedyż nareszcie nadejdzie wiadomość o zwycięztwie!
Dwie godziny upłynęły we względnem milczeniu, przerywanem tylko turkotem wozów ambulansowych.
Wtem rozległ się odgłos bębnów i w tejże chwili w tłumach powstał zamęt nieopisany.
Tysiące ludzi rzuciło się naprzód, lecz odparł ich stojący na służbie batalion gwardyi narodowej.
Za kilka chwil spostrzeżono połyskujące wśród ciemności bagnety i rozróżniono czerwone pantalony.,
Był to oddział, prowadzący około pięćdziesięciu jeńców niemieckich.
Z piersi tłumu wyrwało się entuzyastyczne hura! poczem zaczęto zarzucać żołnierzy pytaniami.
Ale ci złamani i utrudzeni, zbywali pytających milczeniem.
Janina podbiegła do postępującego z lewą ręką na temblaku porucznika i głosem zdławionym zapytała:.
Panie, mój mąż służy w 57-ym batalionie gwardyi narodowej. Czy batalion ten był w ogniu?
— Prawdopodobnie — odrzekł porucznik. — Wszyscy bili się.
Po przejściu tego oddziału nadszedł drugi, trzeci, dziesiąty, w końcu pokazały się szeregi gwardyi narodowej i przebywszy bramę fortyfikacyi, uszykowały się na szerokim chodniku alei.
Oddział ten składał się z pięciu batalionów gwardyi, między któremi był 57-my, a raczej z ich szczątków, wszystkie bowiem były strasznie przerzedzone.
Janina, spostrzegłszy Gilberta Rollina i Serwacego Duplat, zadrżała na całem ciele, pochwyciła Weronikę za rękę i bezwiednie zawołała głośno:
— Pawle! Pawle! To ja... Janina...
Duplat poznał ją i krzyknął brutalnie:
— Milczeć! Zobaczysz, gdy zawołają do apelu.
Uderzono w bębny, poczem Duplat, trzymając listę w ręku, przy świetle latarni, zaczął odczytywać nazwiska żołnierzy.
Po każdem nazwisku następowały odpowiedzi, lecz były one nie jednakowe:
— Jestem.
— Niema.
— Ranny.
— W niewoli.
— Zabity.
— Zabity.
Była to chwila straszna.
Zęby Janiny szczękały, konwulsyjne drżenie poruszało jej ciałem.
Wreszcie Duplat odczytał nazwisko:
— Paweł Rivat!
— Zabity — odrzekł jakiś głos.
Janina uderzyła w powietrzu rękami i padła na ziemię.
Podniesiono ją i posadzono tymczasem pod drzewem na chodniku.
Udający się do jedenastego okręgu wóz ambulansowy odwiózł zemdloną Janinę i jej przyjaciołkę Weronikę do ich mieszkania.
Duplat czytał dalej listę żołnierzy.
Ze stu pięćdziesięciu, którzy rano wyruszyli do bitwy, wróciło zaledwie siedmdziesięciu.
∗ ∗
∗ |
Dnia 28 stycznia, czyli w dziewięć dni po opowiedzianych przez nas wypadkach, pomiędzy Juliuszem Favrem a hr. Bismarckiem zawarte zostało w Wersalu zawieszenie broni.
Wiadomość o tym układzie ogłoszono w Paryżu 30 stycznia rano, z następującym dodatkiem od rządu:
„Z bólem serca składamy broń. Ani wszelkiego rodzaju cierpienia, ani straty, poniesione w bitwach nie mogły nas zmusić do tej strasznej ofiary. Głód wytrąca nam z ręki broń...
Rząd czynił wszelkie usiłowania w celu złagodzenia goryczy narzuconej przez konieczność. Układy prowadzone były od poniedziałku i dziś wieczorem podpisany został akt, pozostawiający gwardyi narodowej jej organizacyę i broń. Armia, uważana za wziętą do niewoli, nie opuści Paryża. Oficerowie zachowają swe szpady.
Zgromadzenie narodowe zostało zwołane.
Francya jest nieszczęśliwa, lecz spełniła swój obowiązek.“
Paryż miał otrzymać żywność.
Odetchnięto nareszcie po stu trzydziestu siedmiu dniach oblężenia, cierpień fizycznych i tortur moralnych.
W końcu lutego komunikacya na wszystkich kolejach żelaznych została przywróconą i oddaną na użytek publiczności.
Ksiądz d’Areynes przebywał ciągle w pałacu Fenestranges, którego zresztą nie mógł opuścić, lecz dowiedziawszy się o ustąpieniu niemców, postanowił powrócić do Paryża.
Pilno mu było objąć swe obowiązki, zobaczyć swój kościół i swoich ubogich, ale na żądanie hr. Emanuela odroczył wyjazd i dopiero 5-go marca przybył do Paryża,
Chociaż gwardya narodowa nie była ani rozpuszczoną, ani rozbrojoną, jednak Gilbert Rollin podał się do dymisyi.
Był właśnie zajęty przeglądaniem jakichś, papierów, gdy wikary od św. Ambrożego zadzwonił u drzwi.
Henryka powstała i poszła otworzyć je.
Spostrzegłszy swego kuzyna, wydała okrzyk radosny i przywitała go serdecznie.
Z kolei obojętnie powitał go Gilbert.
— Hrabia d’Areynes zapewne już zdrów? — zapytał.
— Zdrów — odrzekł wikary.
— I niema obawy, aby atak powtórzył się?
— Pod tym względem trudno powiedzieć coś stanowczego. Zwykle po pierwszym prędzej lub później następuje atak drugi, a w wieku naszego stryja i przy jego kompleksyi byłby on zabójczym.
— Czy nie będzie niedyskrecyą z mej strony, gdy zapytam co zaszło w Fenestranges podczas pobytu tam księdza?
— Owszem, przecież przyszedłem po to, aby was powiadomić.
— Niech kuzyn siada — rzekł Gilbert, podsuwając krzesło. — Jesteśmy bardzo ciekawi. Hrabia sporządził testament?
— Sporządził.
— Ale kuzyn zapewne nie zna jego treści? — ironicznie zapytał Gilbert.
— Znam, gdyż stryj zasięgał mojej rady.
— I w tym celu wzywał do siebie księdza?
— Rzeczywiście, i żałuję, że niezupełnie usłuchał jej.
— To znaczy, że żona moja została wydziedziczoną? — zapytał Gilbert, marszcząc brwi.
— Mylisz się pan. Tylko, że stryj poczynił warunki i zastrzeżenia, których niepodobna będzie odmienić. Czyniłem wszystko co tylko można było w waszym interesie i wierzcie mi, że staczałem walkę ciężką.
— Tak?
— Pokutujesz teraz, kuzynie, za błędy swoje. Wierz mi, nie mówię tego w znaczeniu wyrzutu, stwierdzam tylko fakt.
— Nigdy o nie nie prosiłem i nie proszę, — odrzekł Gilbert z dumą, w której czuć było gniew...
— Spodziewałeś się jednak...
— Osobiście niczego nie spodziewałem się od hrabiego... Cóż ksiądz uzyskał dla mojej żony?
— Przeczytaj pan to — odrzekł wikary, podając mu kopię testamentu.
Widocznem było, jak Gilbert, czytając, czynił nad sobą wysiłek, aby nie wybuchnąć gniewem, gdyż usta jego drżały, a z oczu tryskała nienawiść.
— Dziękuję księdzu za jego poparcie w naszym interesie — rzekł w końcu. — Wierzę, że użył ksiądz całego wpływu swego, by nakłonić hrabiego d’Areynes do napisania tego testamentu, którego życzliwa dla mnie dążność wzrusza mnie wielce. Jeżeli mające przyjść na świat dziecko dożyje pełnoletności lub małżeństwa, w takim razie Henryka i ja, otrzymamy renty, a raczej jałmużny dwanaście tysięcy franków na rok. Doskonale! Jeżeli zaś nie będzie żyło i moja żona umrze, wtedy nie dostanę nic, nawet dalszej jałmużny! Jeszcze lepiej! Serdecznie dziękuję księdzu za jego rady, udzielone hrabiemu d’Areynes.
— Powiedziałem panu na początku naszej rozmowy — odrzekł wikary, że czyniłem wszystko co mogłem i powtarzam, pokutujesz pan dzisiaj za błędy przeszłości, ale nie sądzę, by testament ten był tak niedogodnym dla pana.
— Ja uważam go za szyderstwo! — zawołał Gilbert, nie mogąc dłużej panować nad sobą. — Dają dochód od kapitału, z którego obdzierają nas na rzecz jakichś zakładów filantropijnych... to hańba!
— Za pozwoleniem, kuzynie, zapominasz, że dochód ten który wynosi sto siedmdziesiąt tysięcy franków, Henryka pobierać będzie aż do pełnoletności waszego dziecka
— A po dojściu do pełnoletności — odrzekł Gilbert gwałtownie — będziemy zmuszeni, po życiu wystawnem, zadowolić się nędzną rentą jak kość do ogryzienia rzuconą nam z łaski!
— W razie śmierci dziecka, Henryka pobierać będzie dochód całkowity.
— A jeżeli ja przeżyję Henrykę, co mi pozostanie? Nędza na starość i w końcu śmierć w szpitalu! Widzę, że uraza hrabiego d’Areynes nietylko nie znikła, lecz została zaostrzoną! Stryj pański prześladuje mnie swą nienawiścią nawet po śmierci!
— Jesteś pan niesprawiedliwym!
— Tak pan mówisz? Sądzę, że treść tego testamentu upoważnia mnie do wyrzeczenia tych słów.
— Stryj nasz obawiał się, abyś pan, otrzymawszy cztery miliony franków, nie wznowił dawnego życia, które już raz doprowadziło cię do ruiny. Dla tego zapisał cały kapitał na rzecz waszego dziecka, a w razie jego śmierci na cele dobroczynne, do czego miał prawo niezaprzeczone. Nie masz pan racyi czynić mu zarzutów.
— Nie mam racyi?
— Najmniejszej, Hrabia pozostawił panu możność wzbogacenia się.
— A to jakim sposobem?
— Przyznasz pan, że suma sto siedmdziesiąt tysięcy franków dla wielu ludzi stanowiłaby majątek.
— Marny majątek! — pogardliwie odrzekł Gilbert.
— Zgoda, ale sto siedmdziesiąt tysięcy franków, składane przez dwadzieścia jeden lat, stanowią trzy miliony pięćset siedmdziesiąt tysięcy franków.
— Więc cóż z tego?
— To: czy siedmdziesiąt tysięcy franków rocznie wystarczyłoby na zaspokojenie waszych potrzeb, a nawet fantazyj?
— Najzupełniej — odrzekła Henryka.
— Niech Gilbert odpowie.
— Zapewne — mruknął Rollin — siedmdziesiąt tysięcy franków dochodu rocznego, może już zabezpieczyć od niedostatku.
— Widzisz więc kochany kuzynie, jak łatwo mógłbyś dojść do majątku; odkładaj tylko każdego roku po sto tysięcy franków, a po dwudziestu latach, gdy dziecko dojdzie do pełnoletności, będziesz miał, kapitalizując procent, przeszło trzy miliony franków. Gdyby, na nieszczęście, wasze dziecko zmarło podczas małoletności i Henryka pozostała nadal użytkowniczką, to oszczędzając w ten sposób dalej, byłbyś na starość równie bogatym jak nasz stryj,
— Rzeczywiście — odezwała się Henryka, Raul ma najzupełniejszą słuszność.
— Tak właśnie myślał hr. d’Areynes — dodał ksiądz, — pisząc ten testament. Tak samo ja mu radziłem i sądzę, że postąpiłem uczciwie.
— Najuczciwiej zawołała Henryka, — i Gilbert to przyzna.
Gilbert, nienawidząc Raula jako człowieka i jako księdza, nie chciał wyznać otwarcie, że wierzył w jego uczciwość, uciekł się więc do wybiegu i rzekł:
— Ale i ksiądz wyszedł nie tęgo na tym interesie.
— Nie potrzebuję, więc nie nie chciałem przyjąć.
— Genialna kombinacya, ułożona przez księdza wraz z hr. d’Areynes, dowodzi rzeczywiście, że działał ksiądz choć nie na moją, to przynajmniej na korzyść mojej żony. Odkładając co rok sto tysięcy franków, możnaby na przyszłość złożyć kapitał znaczny, ale hr. d’Areynes żyje i może żyć bardzo długo, wszystkie więc te piękne nadzieje są zamkami na lodzie. Rozumie się, że kiedyś tak uczynimy, ale kto może zaręczyć, że hrabia nie zniszczy testamentu lub nie zmieni go?
— O to bądź pan spokojnym! Hrabia nie zmieni go..
— Zkąd ksiądz wie o tem?
— Wiem i ręczę. Nie będzie żadnej zmiany i żadnego kodycylu.
— Hrabia napisał testament zapewne w dwóch egzemplarzach? zapytał Gilbert.
— W dwóch.
Giibert zagryzł wargi.
— I jeden z nich złoży zapewne u notarysza?
— Już złożył.
— Czy stryj mówił co o mnie? — zapytała Henryka.
— Mówił.
— Jak był usposobiony dla mnie?
— Bardzo źle. Utracił dawne przywiązanie do ciebie i gdyby nie twój stan odmienny, byłbym napróżno wstawiał się za tobą.
— Więc hrabia zgodził się na poprawienie naszego losu dopiero wtedy, gdy dowiedział się o mającem przyjść na świat dziecku? — zapytał Gilbert.
— Rzeczywiście — dopiero wtedy. Nie mógł zapomnieć przeszłości. Wiesz pan przecież, że Henryka zaślubiła cię wbrew woli stryja i zostawszy pańską żoną pozwoliła ci swobodnie rozporządzać swym majątkiem, pomimo wyraźnych zastrzeżeń w kontrakcie ślubnym. Ażeby być posłuszną panu, przestała słuchać starego stryja, który był dla niej ojcem. Słabość ta uczyniła ją wspólniczką błędów pańskich i doprowadziła do ruiny. Dla tego to stryj nie chciał przebaczyć jej.
— W takim razie, mam słuszność, utrzymując, że należy obawiać się zmiany testamentu.
— Dlaczego?
— Przypuśćmy, że Henryka powije dziecię jeszcze za życia hrabiego i że dziecko to w kilka dni umrze. Wszak to jest rzecz możliwa?
— Bez wątpienia.
— Wtedy testator, okazujący nam swą litość tylko ze względu na dziecko, zmieni swe usposobienie dla nas. Ponieważ nie przebacza przeszłości, czyni z niej broń przeciwko nam i jest nieubłaganym, więc zniszczy testament, dający Henryce prawo użytkowania kapitału.
Wikary nie przewidywał tego i musiał wyznać przed sobą, że rozumowanie Gilberta było trafne.
— Są to tyko przypuszczenia — odparł w końcu. Henryka, pomimo niedostatku doznanego podczas oblężenia, czuje się zupełnie zdrową i nic nie upoważnia nas do przypuszczenia tak smutnego wypadku.
— Który niemniej jednak może nastąpić.
— Gdyby tak się stało — z płaczem rzekła Henryka — jestem przekonaną, że Raul wstawił by się za mną do stryja.
— Wierz mi — rzekł wikary tonem uroczystym — że użyłbym całego wpływu mojego, aby postanowienie stryja nie uległo żadnej zmianie.
Wyjął z kieszeni pugilares i mówił dalej:
— Tymczasem przynoszę ci od stryja sumę, która choć niewielka, dozwoli ci przecież bez niedostatku oczekiwać chwili rozwiązania. Masz tutaj trzy tysiące franków.
Raul dopuścił się szlachetnego kłamstwa; żądał on dla Henryki natychmiastowej pomocy od hrabiego, lecz ten odmówił jej stanowczo Wikary więc dał pieniądze własne.
Młoda kobieta wzięła bilety bankowe i rozpłakała się, lecz Gilbert pozostał milczącym, niewzruszonym.
Ksiądz uścisnął rękę swej kuzynki, ukłonił się jej mężowi i wyszedł.
Gilbert był zgnębiony.
Dlaczego?
Udzielona przez Raula wiadomość powinna była uwolnić go od wszelkiej obawy o przyszłość. Hr. d’Areynes pozostawi swej bratanicy sto siedmdziesiąt tysięcy franków renty rocznej na przeciąg przynajmniej dwudziestu jeden lat. Było to więc niespodziewane przejście z niedostatku do zamożności! Był to majątek!
Czegóż Gilbert mógł pragnąć więcej?.
Czego? pragnął całkowitego kapitału, który mu się z rąk wymykał, milionów, które mógłby roztrwonić na różne fantazye, kaprysy i zaspokojenie swych namiętności!
Tymczasem wypieszczone w myślach marzenie zostało nagle rozwiane i zamiast milionów Gilbert uzyskiwał tylko rentę i to na czas ograniczony.
To kpiny!
A jeżeli Henryka umrze, co mu wtedy pozostanie? Nic! Znowu niedostatek, a może nędza!
Oszczędzać, by złożyć kapitał własny, jak radzi ksiądz d’Areynes? Odmawiać sobie uciech życia na wielką skalę, gdy można było pozwolić sobie na nie — byłoby szaleństwem!
A jeżeli dziecko umrze za życia hrabiego d’Areynes, co wtedy nastąpi?
Ksiądz nie chciał wyraźnie odpowiedzieć na to pytanie, ale to jasne, że hrabia sporządzi testament drugi, w którym wydziedziczy Henrykę, gdyż obdarował ją tylko ze względu na dziecko.
Ach! czemu ten przeklęty starzec nie skonał zaraz po napisaniu ostatniej swej woli!
Hrabia może żyć jeszcze długo. W jego wieku dusza zębami trzyma się ciała. Niech pożyje dwa, trzy lata, a on, Gilbert, by nie umrzeć z głodu, będzie musiał znowu uciekać się do rozmaitych środków upokarzających.
Weź to — rzekła Henryka, podając mu otrzymane od Raula pieniądze. — Ja wierzę, że Bóg nie opuści nas, gdyż jeden z najgodniejszych sług jego opiekuje się nami. Nasze dziecię będzie kiedyś bogate, bardzo bogate... Czegoż możemy żądać więcej, czy mieliśmy prawo? Stryj mój ustąpił tylko na gorące prośby Raula. Powinniśmy mu być za to wdzięcznymi! Ma racyę mówiąc, że możemy składać po sto tysięcy franków rocznie. Gdy dziecię nasze dojdzie do pełnoletności, będziemy bogaci.
— Bogaci! — odrzekł Gilbert z goryczą — daleko do tego!
— Prawda, ale tymczasem będziemy pracowali i cieszyli się przyszłością.
— Jeżeli kiedy nastąpi. Ja wierzę tylko w teraźniejszość, a ta wcale nie jest wesołą.
Gilbert podrażniony odrzekł brutalnie.
— Pomówimy o tem później! Zanadto ufasz pięknym słowom tego jezuity. Ja widzę w nich pułapkę i nie ufam.
— Jaką pułapkę?
— Dość tego! Idź do swego pokoju, gdyż nie mam czasu rozprawiać z tobą dłużej.
Henryka powstała i mała odejść, gdy wtem u drzwi rozległ się dźwięk dzwonka.
— Kogo tam dyabli niosą jeszcze?
Była to Weronika, sąsiadka Janiny Rivat.
— Czy tu mieszka pan Gilbert Rollin? — zapytała.
— Tutaj — odrzekła Henryka. — Nie poznaje mnie pani?
Nie... — a po chwili dodała: — przypominam sobie. Widziałam panią w kościele św. Ambrożego, gdzie pani modliła się za swego męża, a ja byłam z pewną młodą kobietą, która również przybyła w tym samym celu. Ale pani była szczęśliwszą...
— Więc Paweł Rivat...
— Poległ w bitwie. Przychodzę właśnie w interesie pozostałej po nim wdowy.
— Cóż pani chcesz? — zapyta? Gilbert.
— Chciałam poradzić się pana, czy nie możnaby czego uczynić dla niej, gdyż cierpi wielki niedostatek. Matka jej miała domek, który niemcy spalili podczas wojny. Rodzice męża niewiele mogą jej dopomódz, a ja choć robię wszystko co mogę, ale i sama jestem ubogą. Przytem pani Rivat jest w stanie odmiennym i od czasu gdy dowiedziała się o śmierci męża jest ciągle chorą. Rozumieją państwo, że kobieta w takim stanie potrzebuje wiele troskliwości, lekarza, lekarstw, tymczasem niema na to.
— Dla czegoż sąsiadka pani nie uda się do szpitala? zapytał Gilbert.
— Oddać do szpitala, byłoby to samo co zabić ją. Słusznie czy niesłusznie, szpital na każdym robi złe wrażenie. Ja sama lękam się go.
— A więc?
— Przybyłam więc prosić pana o radę i pomoc.
— Jakiejże ja mogę udzielić pomocy?
Weronika zawahała się.
— Niech pani siada — rzekła Henryka, podsuwając krzesło — i powie, o co chodzi. Mąż mój uczyni wszystko, co będzie mógł.
Życzliwe te słowa ośmieliły Weronikę.
— Paweł Rivat — zaczęła — poległ w obronie kraju, w walce z niemcami. Wiem, że wielu zginęło w taki sposób, trudno więc czynić między nimi wyjątki, ale nie wszyscy jak Paweł pozostawili wdowy i w takim stanie, jak Janina. Mnie się zdaje, że ta okoliczność zasługuje na uwagę. Proszę pana, czyż rząd nie powinien pamiętać o wdowach i dzieciach tych, którzy polegli w obronie Paryża? Czyż wdowy nie mają prawa do pomocy i opieki, zwłaszcza chore i pozbawione wszelkich środków do życia?
— To też rząd postanowił przyjść im z pomocą.
— Kiedy?
— Zapewne, że to nastąpi nieprędko. Wniesiono już projekt do Zgromadzenia narodowego, ale nim ukończą się rozprawy...
— Rozprawy! — zawołała Weronika, — to znaczy, upłyną tygodnie i miesiące, a przez ten czas biedna wdowa sto razy może umrzeć z głodu!
— Tak zwykle dzieje się na świecie — odrzekł Gilbert, wzruszając ramionami. — Cóż ja na to poradzę?
— Czy pan, jako kapitan Pawła, nie mógłby wstawić się za nieszczęśliwą wdową, przedstawić jej położenie rozpaczliwe i uzyskać jaką pomoc?
— Nie jestem już kapitanem i nie należę do gwardyi narodowej — odrzekł Gilbert.
— Cóż to przeszkadza, Gilbercie? — odezwała się Henryka. — Patrzałeś na męztwo i śmierć bohaterską Pawła Rivat, mógłbyś więc prośbę wdowy poprzeć przychylną opinią.
— Niech pan to uczyni! — prosiła Weronika ze łzami w oczach. — Spełni pan czyn dobroczynny. Pan Bóg wynagrodzi to panu!
Ex-kapitan uśmiechnął się sceptycznie, lecz odrzekł:
— Dobrze! Napiszę prośbę; niech pani przyjdzie jutro.
— Dziękuję panu serdecznie.
— Proszę powiedzieć mi adres, gdyż zapewne zechcą sprawdzić położenie wdowy.
— Ulica Saint-Maur nr 157.
Weronika podziękowała jeszcze raz, ukłoniła się i zwróciła się ku drzwiom.
Odprowadzająca ją Henryka sięgnęła ręką do kieszeni, wyjęła z portmonetki dziesięć franków i podała je Weronice.
— Niech pani to weźmie dla biednej wdowy — rzekła.
— Dziękuję. Ofiara ta przyniesie pani szczęście, gdyż dana z serca — rzekła Weronika i pospiesznie udała się do swej protegowanej.
Miała przestąpić próg domu, gdy spotkała się z jakimś żołnierzem w mundurze gwardyi narodowej.
— Matka Weronika! — zawołał gwardzista głosem ochrypłym.
— Ach, pan Serwacy Duplat! — odrzekła niechętnie.
Był to rzeczywiście znany nam furyer 3-ej kompanii.
— Czy nie idziesz pan czasem od pani Rivat?
— Pani Rivat? Wdowy po tym głupcu, który chodził po błogosławieństwo do kościoła św. Ambrożego i zostawił głowę na polu bitwy?
— Szkoda, żeś pan uniósł swoją, gdyż on więcej był wart od pana.
To zależy od przekonania! — odrzekł śmiejąc się. — Więc ona mieszka w tym domu... prawda, przypominam sobie... Bardzo mi przyjemnie, gdyż i ja nająłem tu sobie lokal.
— Pan, pan! — zawołała wystraszona.
— Ja, na czwartem piętrze.
— Tego jeszcze brakowało!
— Mówisz pani tak, jak gdybyś była nie zadowolona z mego sąsiedztwa.
— Sąsiedztwo pana przyniesie nieszczęście temu domowi! Gdybym miała wybierać sąsiada pomiędzy dyabłem i panem, z pewnością wybrałabym dyabła! — — zawołała Weronika i odeszła.
Duplat roześmiał się i za odchodzącą rzucił szydercze słowa:
Gdy Paryż dowiedział się o zawarciu rozejmu, znękana przeszło czteromiesięcznem oblężeniem ludność odetchnęła swobodniej i doznała uczucia, jakiego doświadcza więzień po wypuszczeniu go na wolność.
Chciano zapomnieć o doznanych cierpieniach i rachowano na przyszłość i nie przewidywano, że za parę miesięcy wznowią się one, jeszcze w wyższym stopniu, jeszcze straszniejsze.
Nowe chmury przeciągały nad Francją. Wybuchnęło powstanie 18 marca i miało się rozpocząć panowanie komuny.
Niezręczność rządu przyśpieszyła wybuch wulkanu powstańczego.
Gwardya narodowa pragnęła zachować swą artyleryę do chwili opuszczenia ziemi francuzkiej przez niemców.
Rząd zgodził się na to ustępstwo, mimo to jednak próbował odebrać artyleryę konsystującą w Montmartre i Belleville.
Gwardya oparła się, pociekła krew i wybuchło powstanie.
Utworzony został komitet centralny, którego delegaci opanowali wszystkie gałęzie administracyi państwowej i prefekturę policyi.
Rząd cofnął się do Wersalu, za nim udało się wojsko i wszyscy urzędnicy, Paryż zaś został wydany na pastwę tryumfującej rewolucyi.
Wtedy nastąpiła epoka dzikości nieraz komicznej i strasznej, coś w rodzaju karnawału krwawego, z jego wielkimi ludźmi i improwizowanymi generałami, jak gdyby wziętymi z zapustnej maskarady.
Rabują, mordują, biorą zakładników, prześladują księży, przeobrażają kościoły na składy żywności i amunicyi, lub urządzają w nich zebrania komunistyczne, bluźnią w nich, kalają ołtarze i kropielnice.
Było to bezwstydne panowanie rozpusty, delirium tremens politycznego stronnictwa, przejętego idyotycznemi utopiami, do którego przyłączył się tłum złodziejów, włóczęgów, wszelkiego rodzaju hultajów, słowem szumowiny wielkiego miasta.
Ta banda złoczyńców czekała tylko na sposobność rzucenia się do gardła Francyi, zduszenia jej, zapanowania nad nią.
Sposobność zdarzyła się, więc skorzystał z niej.
Wytrawny łotr Serwacy Duplat znalazł się w swoim żywiole.
Posiadał on wszystkie ujemne przymioty, kwalifikujące go do roli działacza komuny.
Z prostego furyera awansowany na kapitana, nadymał się i z dumą paradował w mundurze, śmiesznie przybranym w galony błazeńskie.
W powierzonej mu dzielnicy terroryzował najuczciwszych ludzi, pod groźbą śmierci werbował obywateli, by zwiększyć szeregi komunistów.
Było to panowanie terroryzmu, równie strasznego jak w 1793 r.
Ksiądz Raul d’Areynes nie mógł pozostać na stanowisku, gdyż kościół św. Ambrożego zabrany został przez komunę.
Ale nie ustępując w odwadze arcybiskupowi nie chciał opuścić Paryża, by nie pozostawić bez opieki swych ubogich, a przytem myśl ucieczki przed śmiercią i pochylenia czoła przed zniewagą oburzała jego dumę staroszlachecką.
Narażając się nieustannie na niebezpieczeństwa, gdyż jego charakter duchowny czynił go przedmiotem nienawiści sekciarzów, nie przestawał odwiedzać tych, którzy pod względem fizycznym lub moralnym potrzebowali jego wsparcia lub błogosławieństwa przed śmiercią.
Było to 15 kwietnia.
Od miesiąca już w Paryżu szalała rewolucya, broniąc się od wojsk wersalskich, usiłujących zdobyć forty Passy i Issy.
Raul d’Areynes od dość dawna już nie był u Gilberta i Henryki, nie dla tego, by o nich zapomniał, lecz z powodu braku czasu.
Wręczywszy trzy tysiące franków, wiedział, że wystarczą im one na jakiś czas, ale niepokoiła go myśl inna. Znając Gilberta, lękał się, by nie rzucił się on w wir ruchu rewolucyjnego i nie naraził żony na niebezpieczeństwa, mogące wyniknąć po stłumieniu rewolucji...
Postanowił więc pójść do Gilberta i jeśliby się dowiedział, że jest on skompromitowanym, zasłonić go przed odwetem, jaki niechybnie nastąpiłby po wejściu wojsk regularnych do Paryża.
Nadto otrzymał wiadomość z Fenestranges, którą pragnął zakomunikować Henryce.
Wyszedł z domu o zmierzchu i udał się na ulicę Serwan.
O tej porze w dzielnicy św. Ambrożego było dość spokojnie i przechodniów na ulicy niewielu.
Sklepikarze, widząc młodego kapłana, mówili sobie:
— Nasz wikary odważny! Prawie wszyscy księża ratowali się ucieczką, a on w sutannie chodzi po, ulicy. Wszyscy wiedzą, że jest człowiekiem dobrym, lecz cóż z tego, skoro pierwszy lepszy, dowodzący patrolem, pijak, może kazać rozstrzelać go na miejscu.
Gilbert, spostrzegłszy wchodzącego Raula, również zdumiał się wielce.
— Ksiądz w Paryżu! — zawołał — i w sutannie!
— Dlaczegóż nie miałbym przebywać Paryżu?
— Jakto, dlaczego? Chyba ksiądz nie wie, że wszyscy duchowni, są teraz najwięcej prześladowani, aresztowani i brani za zakładników.
— Owszem, wiem.
— Więc czemu ksiądz nie przebiera się w kostyum świecki? Podziwiam odwagę księdza! Ryzykuje kuzyn tylko wolność, lecz nawet i życie.
— W postępowaniu swojem nie widzę nic heroicznego. Pozostaję w Paryżu, gdyż zatrzymują mnie tutaj obowiązki, chodzę zaś w sukni duchownej, gdyż dumny z niej jestem. Czyż żołnierz ukrywa swój mundur w chwili niebezpieczeństwa? Tem gorzej dla tych, co uważają księdza za przyjaciela. Należy litować się nad nimi. Mówisz pan, że ryzykuję swobodę i życie. Życie moje należy do Boga, On jeden rozporządza niem.
— Co za powód sprowadza księdza do nas? Może nadeszły jakie wiadomości z Fenestranges?
— Nadeszły.
— Jak ma się hrabia?
— Dodrze. Przyszedłem dowiedzieć się, czy nie brałeś pan udziału w rewolucyi?
— Najmniejszego.
— To dobrze. Jak zdrowie mojej kuzynki?
— Nie tęgo.
— Czy mogę zobaczyć się z nią?
— Owszem, proszę księdza — odrzekł Gilbert i zaprowadził gościa do drugiego pokoju, gdzie Henryka, osłabiona, leżała na szezlongu.
Przywitała Raula podaniem ręki i uczyniła tę samą co Gilbert uwagę.
— Nie chciałem opuszczać Paryża — odrzekł wikary — uważałem to bowiem za dezercyę.
— Przychodząc do nas, narażałeś się kuzynie na niebezpieczeństwo.
— Ufam w opiekę Boską i jestem zadowolony z tej wizyty, gdyż przekonałem się, że źle oceniałem twego męża. Podejrzewałem go...
— O co? — zapytała Henryka zdziwiona.
— Lękałem się, aby Gilbert nie uległ wpływowi panującej teraz w Paryżu gorączki rewolucyjnej i nie wziął udziału w działaniach komuny.
— Nie zna mnie ksiądz — odrzekł Gilbert. — Zapewne przekonania moje różnią się bardzo od opinii księdza, ale dzięki memu urodzeniu i wychowaniu należę do stronnictwa porządku i nie chcę mieć nic wspólnego z powstaniem, którego zasadą jest bezrząd. Zresztą, choćbym był nawet zdolnym do połączenia się z utopistami, to stan Henryki powstrzymałby mnie od tego.
I jak wytrawny hypokryta dodał:
— Wkrótce zostanę ojcem, uważam więc, że nie mam prawa rozporządzać życiem, które odtąd należy do mojego dziecka. Mam wiele wad, ale odczuwam w sobie usposobienia, o których istnieniu dotychczas nic nie wiedziałem. Najsilniejszem z nich i przemawiającem we mnie najpotężniej, jest uczucie ojcowstwa, tak wielkie, że nie poznaję siebie.
Gdy Gilbert kończył tę tyradę, tak sprzeczną z jego skłonnościami, ktoś zadzwonił do drzwi.
Gilbert wyszedł do pierwszego pokoju, zamknąwszy drzwi za sobą i wpuścił oryginalnego gościa.
Był to mężczyzna z brodą, ubrany w mundur gwardzisty, pokryty galonami, z ostrogami u butów i ogromną szablą, prawdopodobnie skradzioną w jakiejś zbrojowni, lub w sklepie starzyzny. Dwa długie pistolety sterczały za pasem, pokrytym szeroką opaską czerwoną. Kepi jego, również prawie w całości obszyte galonem złotym, więcej pijacko niż buńczucznie było nasunięte na prawe ucho. Daszek tego kepi rzucał cień na twarz bladą, nieprzyjomną i zniszczoną rozpustą.
Gilbert — zobaczywszy tego przybysza, mimowoli cofnął się o krok.
— Kto pan jesteś? czego chcesz? zapytał.
— To tak? Więc nie poznajesz już pan starych przyjaciół — odrzekł gość głosem ochrypłym. Może dla tego, że awansowałem i zapuściłem brodę.
Gilbert, po głosie poznał byłego furyera, którego nie widział od dwóch miesięcy.
— Serwacy Duplat! — zawołał.
— Tak, Serwacy Duplat, w swojej własnej osobie — odrzekł nadymając się. — Prawda, ładny mundur! Nie miałeś takiego, gdyś był kapitanem.
Gilbert przestraszył się, zdawało mu się bowiem, że wizyta ta nie zapowiada mu nic dobrego.
Znał on dobrze wartość tego hultaja, z którym do współki kradł żołd żołnierski, znał jego dziką nienawiść do księży i wiedział o przestrachu, jakim terroryzm jego przejmował wszystkich mieszkańców dzielnicy.
Przybycie tego nowego kapitana podczas wizyty wikarego groziło niebezpieczeństwem poważnem.
— Chciałem pomówić z panem — rzekł Duplat.
— Nie mam czasu, jestem zajęty.
— Gadaj to, obywatelu, komu innemu, nie mnie. Zresztą mam ci powiedzieć tylko kilka słów.
Niepodobieństwem było wyrzucić gościa za drzwi, gdyż mógł narobić hałasu, który z sąsiedniego pokoju wywołałby wikarego.
— Chodź pan — rzekł Gilbert po pewnem namyśle i wprowadził go do pierwszego pokoju.
Duplat obejrzał się w około i rzekł:
— Dobrze, że niema nikogo, będziemy mogli pogawędzić.
— Powiedziałem panu, że jestem zajęty.
— Powinieneś, obywatelu, znaleść czas dla swego byłego kolegi.
Usadowił się wygodnie w fotelu naprzeciw Gilberta, drżącego z obawy, by ksiądz d’Areyenes nie wyszedł z pokoju Henryki.
Ale ten rozpoznał głos Duplata, a wiedząc jaką rolę odgrywał on w rewolucyi, przerwał rozmowę swą, z kuzynką.
— Więc o co chodzi? — zawołał Gilbert niecierpliwie.
— Chodzi, kochany kolego, o przypasanie szabli i o nałożenie znowu munduru i kepi.
— Nie rozumiem, — odrzekł Gilbert.
— Nie rozumiesz kolego? Nie blaguj! Powiedz raczej, że ci się to nie podoba! A jeżeli nie chcesz dobrowolnie, to potrafimy zmusić cię.
— To znaczy, że przyszedłeś pan w celu zwerbowania mnie.
— Zgadłeś, kolego. Komendant 57 batalionu zdradził i uciekł do Wersalu. Jeżeli dostanie się w nasze ręce, postawimy go pod murem. Ale tymczasem posada wakuje, a ponieważ batalion cię zna, jako odważnego, więc mianowano cię komendantem. Przyznam ci się, że gorąco popierałem twoją nominacyę. — Każ dziś jeszcze przyszyć sobie galony, a jutro rano obejmiesz batalion i poprowadzisz go do Passy, gdzie spodziewamy się ataku wersalczyków.
Położenie było krytyczne, zwłoka niemożliwa, należało przyjąć, lub odrzucić natychmiast.
Gilbert zdecydował się odrazu:
— Nie przyjmuję.
— Ba! i dlaczegóż to? — zapytał szyderczo.
— Ponieważ nie mogę opuścić domu.
— A cóż ci przeszkadza, kolego?
— Stan mojej żony...
— Nie gadaj głupstw!
— Doznany podczas oblężenia niedostatek, bardzo nadwerężył jej zdrowie — mówił Gilbert. — Lada dzień nastąpi rozwiązanie, a ponieważ nie jestem tak bogatym, bym dla dozoru jej mógł wziąć służącą, muszę więc pielęgnować ją sam. Zdaje się, że przyznasz mi pan słuszność.
— Jestto pretekst, nie powód.
— Czyż może być ważniejszy? Gdybyś pan był żonatym i widział żonę swoją w stanie takim, w jakim znajduje się moja, postąpiłbyś tak samo.
— Ja żonatym? Tego nie będzie nigdy! Jestem kawalerem, jak mój ojciec i dziadek!
— Widzisz pan, że nie mogę przyjąć jego propozycyi, choć jestem za nią wdzięczny panu.
— Chyba nie bardzo. Wymieniony przez pana powód jest wykrętem.
Mówisz pan, że nie jesteś dość bogatym, by nająć służącą, a odrzucasz pensyę kapitana, za którą mógłbyś przyjąć ich kilka. Proponuję panu stanowisko, które może pana zaprowadzić wysoko... Zwracam na pana uwagę Komitetu Centralnego, który może cię wzbogacić, a pan gadasz mi bzdurstwa, że obywatelka Rollin jest chorą. Cóż u kroćset dyabłów, przecież szpitale nie dla psów pobudowane. Niech uda się do którego z nich, będzie jej tam dobrze, a pan musisz pójść z nami i krzyczeć: „Niech żyje komuna! Niech żyje rewolucya społeczna!“
— Powiedziałem panu, że nie mogę przyjąć — drżącemi ustami odrzekł Gilbert.
Postawa Duplata stawała się coraz więcej napastniczą.
— Przyznaj się pan, że nie chcesz służyć Komunie — rzekł — i że chorągiew czerwona źle oddziaływa na twoje nerwy. Znam ja cię dobrze, obywatelu, jesteś arystokratą, reakcyonistą, szlachcicem i masz krewnych w wojsku wersalskiem. — Nie chcesz bić się z nimi, ale my ich zgnieciemy! Nie chcesz być komendantem naszego batalionu! Dobrze, ale tem gorzej dla ciebie. Wetkną ci karabin w rękę i musisz pójść z nami!
— Przemocą?
— A cóż pan myślisz, że będziemy się bawili z tobą? Podczas oblężenia, gdyś dzielił się zemną żołdem żołnierskim, nie byłeś takim dumnym, widocznie głód dokuczał ci więcej i sumienie miałeś więcej elastyczne! Okoliczności zmieniły się, gardzisz żołdem, więc musiałeś otrzymać spadek po jakich milionerach krewnych z prowincji. Poczekaj, przyjdzie kolej i na nich! Gdy skończymy z wersalczykami, zaczniemy oczyszczać prowincyę. A u nas idzie to prędko: do muru i dwanaście kul!
Gilbert był blady jak trup.
Duplat mówił to tak podniesionym głosem, że każde jego słowo musiało być słyszane wyraźnie w pokoju Henryki.
— Zobaczę — rzekł po cichu — daj mi pan czas do namysłu.
— Niema co namyślać się — gwałtownie odrzekł były furyer. — Należy decydować się natychmiast! Tak lub nie, słyszysz pan? Potrzebujemy obywateli odważnych i oficerów do walki z tą hołotą wersalską. Bierzemy ich z ludu paryzkiego i muszą iść — chcą czy niechcą! Dałem panu do wyboru, szpadę komendanta lub karabin prostego żołnierza! Decyduj się, bo inaczej Do muru! i Niech żyje wolność!
Duplat, mówiąc to, a raczej krzycząc, popierał swe groźby śmieszną pantominą i teatralnemi gestami.
Gilbert rozumiał dobrze, że rewolucya będzie stłumioną i pociągnie za sobą odwet straszny. Jego osobisty interes więcej, aniżeli przekonanie, nie dozwalał mu odgrywać w niej roli; ale ponieważ groziło mu niebezpieczeństwo natychmiastowe, próbował więc jeszcze raz przekonać swego przeciwnika, gdy wtem drzwi sąsiedniego pokoju otworzyły się i w progu blady, lecz spokojny, stanął wikary, a za nim Henryka.
Na widok księdza krople potu wystąpiły na czoło Gilberta.
Raul podstąpił do Duplata i rzekł:
— Przed chwilą wygłosiłeś pan hasło: „Niech żyje wolność!“ więc szanuj ją i nie zmuszaj nikogo pogróżką i gwałtem do walki w swojej sprawie.
Ex-furyer z wściekłością zacisnął pięście.
— Co — zawołał głosem ochrypłym — ty, klecho, będziesz mi dawał nauki! ty, którego mogę odesłać do więzienia, lub rozstrzelać! Co za zuchwalstwo! Miałem słuszność, mówiąc przed chwilą, że pan Rollin należy do waszej bandy, skoro nie chce iść z nami. Więc to ty zabroniłeś mu! ty, szczurze kościelny, zapalaczu świec! Poczekaj, zaraz ja z tobą skończę!
Pochwycił z pasa pistolet i odciągnął kurek.
Henryka krzyknęła z przestrachu i zachwiała się.
Gilbert, myśląc tylko o dziecku, mającem stanowić jego przyszły majątek, pośpieszył jej na ratunek.
Duplat wycelował w głowę wikarego, ale ten w tejże chwili rzucił się ku niemu, pochwycił jego rękę i nagiął ją ku posadzce.
Łotr nacisnął cyngiel.
Rozległ się strzał, lecz kula, nie uszkodziwszy nikogo, zagłębiła się w deskę.
Henryka, podtrzymana przez męża, zemdlała.
Ksiądz, trzymając rękę Duplata jak gdyby w żelaznych kleszczach, głosem spokojnym, lecz stanowczym rzekł:
— Znieważyłeś mnie pan i chciałeś zabić bez powodu...
Lewą ręką wyjął z za pasa kapitana komuny pistolet drugi i mówił dalej:
— Mógłbym cię zabić i postąpiłbym prawnie, jako w obronie własnego życia, lecz jestem sługą Boga, więc przebaczam ci! Ale rozkazuję ci natychmiast opuścić to mieszkanie, bo mogę zapomnieć na chwilę o mej godności kapłańskiej, mogę stać się tylko człowiekiem, a wtedy zabiję cię bez litości, jak zwierzę dzikie, jak psa wściekłego!
Wypuścił jego rękę, a wtedy Duplat rzucił się ku drzwiom, wołając:
To ty jesteś zwierzęciem dzikiem i psem wściekłym! Odszukam ja was obu i postawię pod murem!
Poczem wybiegł z mieszkania.
W tej chwili Henryka odzyskała przytomność i przypomniała sobie co zaszło.
— Co ksiądz uczynił! — zawołał Gilbert wystraszony.
— Wystąpiłem w waszej obronie.
— Jesteśmy zgubieni! Ten człowiek jest ostatnim łotrem i nienawidzi księży. Lada chwila powróci, przyprowadzi z sobą kilku takich samych jak on nikczemników, a wtedy będzie nam groziło rzeczywiste niebezpieczeństwo.
— Gilbert ma słuszność — poparła Henryka. — Uciekaj, kuzynie błagam cię! Opuść ten dom jak najśpieszniej, gdyż potwór ten powróci ze swymi wspólnikami.
— Będę na nich czekał — odrzekł ksiądz.
— Idź, idź, kuzynie! — prosiła Henryka. — Rozbroiłeś go i upokorzyłeś, a on jest mściwy — opuść Paryż i jedź do Wersalu...
— Henryka dobrze radzi — potwierdził Gilbert — tu grozi księdzu śmierć niechybna! Ja potrafię jeszcze oprzeć się jemu, ale ksiądz niech ucieka natychmiast.
Wikary rozumiał, że jego obecność w tem mieszkaniu zagrażała wszystkim i, że szaleństwem byłoby iść naprzeciw śmierci, skoro nie przyniesie ona nikomu korzyści.
— Dobrze, odjadę — rzekł — ale i wy powinniście opuścić Paryż, gdyż i wam grozi niebezpieczeństwo.
— Stan Henryki nie pozwala mi opuszczać jej. A z Duplatem dam sobie radę, choćbym miał przyjąć ofiarowane mi dowództwo.
— Kuzynie, nie zwlekaj, idź! — błagała Henryka.
— Niech Bóg ma was w swojej opiece — rzekł wikary i wyszedł.
Gilbert przeklinał go w duszy, ale za nic w świecie nie chciał, by przytrafiło mu się co w jego obecności.
Jeżeli przez chwilę drżał o życie Raula i swej żony, to wcale nie z przywiązania do nich, ani ze zgrozy na myśl o zbrodni, ale myślał o strasznych skutkach, jakie pociągnęłoby za sobą to zabójstwo w jego oczach i mieszkaniu.
Opowiadanoby, komentowano, podejrzewanoby go o wspólnictwo w zbrodni i wiadomość o niej natychmiast doszłaby do zamku Fenestranges. Hrabia Emanuel uczyniłby Gilberta odpowiedzialnym za śmierć swego bratańca i oburzony zniszczyłby tak korzystny dla Henryki testament.
Niewiele obchodziłoby Gilberta, gdyby ksiądz d’Areynes został wtrącony do więzienia i rozstrzelany przez bandytów komuny, nienawidził go bowiem podwójnie, jako księdza i jako człowieka.
Ale chodziło o testament, o majątek, o przyszłość!
Nie dbał o pogróżki Duplata, gdyż będąc w dobrych stosunkach z kilkoma wpływowemi członkami Komitetu Centralnego, mógł łatwo zmusić do milczenia byłego furyera, gdyby ten chciał dokuczać mu dalej.
W razie potrzeby pozornie wstąpiłby do szeregów gwardyi, ale nie mieszałby się do działań komuny.
Dowództwa zaś batalionu nie przyjąłby za nic!
Ksiądz d’Areynes po wyjściu na ulicę wyznał sobie, że nieroztropnem wyjściem swojem z pokoju Henryki naraził ją i Gilberta na niebezpieczeństwo.
— Ja, sługa Boży, groziłem człowiekowi i omal nie zabiłem go. Powinienem prosić Boga o przebaczenie.
Gdy wszedł do swego mieszkania, kazał swej służącej Magdalenie wystarać się o całkowite ubranie cywilne.
— Co się stało? — zapytała wystraszona kobieta.
— Jadę do Wersalu.
— Teraz, w nocy?
— W tej chwili.
— Czy życiu księdza zagraża niebezpieczeństwo?
— Zagraża.
— Jezus Marya! — zawołała Magdalena i zaczęła płakać.
— Łzy nic nie pomogą — rzekł ksiądz — należy śpieszyć się. Za godzinę mogą przyjść po mnie.
W pół godziny później ksiądz, przebrany w kostyum zakrystyana, opuścił ulicę Papincourt i zwrócił się ku Belleville, gdzie nie obawiano się ataku wojsk wersalskich.
Zaledwie dwudziestu gwardzistów pod dowództwem podporucznika stanowiło cały garnizon bramy św. Gerwazego.
Była już godzina druga po północy, gdy Raul dostał się do budynku, w którym mieściła się kordegarda komunistów.
Krzyki, śmiechy idyotyczne, wrzaski kobiet i urywki śpiewek cynicznych zdala już dochodziły uszu księdza i budziły w nim wstręt.
Na kilka kroków przed budynkiem zatrzymał go szyldwach.
— Stój! — zawołał — dokąd idziesz?
— Do Prés — Saint-Gervais.
— Do kordegardy!
Wikary otworzył drzwi i wszedł do wnętrza.
Dym fajek i papierosów, zmieszany z wyziewami alkoholicznemi ścisnął mu gardło i utrudniał oddychanie.
Wstrętny widok wstrząsnął całą jego istotą.
Naokoło stołu, na którym paliły się trzy świece, wetknięte w szyjki butelek, siedzieli żołnierze, trzymając na kolanach wygorsowane dziewczęta z rozpuszczonemi włosami.
Kilka butelek z winem i wódką, oraz kilkanaście szklanek stanowiło całą zastawę.
Pod ścianami leżeli na materacach pijani mężczyźni i kobiety.
Wikary chciał się cofnąć, lecz wstrzymał go dowódzca posterunku.
— Czego chcesz, obywatelu?
Krzyki i śpiewy ustały i oczy wszystkich zwróciły się na przybysza.
Ksiądz, nie mogąc przezwyciężyć wstrętu, przez kilka sekund stał jak sparaliżowany.
— Czy nie słyszałeś? Pytam się, czego chcesz? — brutalnie powtórzył porucznik. — Czyś głuchy?
— Zapóźniłem się w Paryżu, gdzie bawiłem od rana — odrzekł wikary — i przyszedłem prosić o przepuszczenie mnie do domu.
— A gdzie mieszkasz?
— W Prés — Saint-Gervais.
— Przenocuj razem z nami, a będzie ci lepiej niż w domu. Widzisz, mamy wino, dziewczęta i nie nudzimy się wcale. Pójdziesz sobie o wschodzie słońca.
Raul zadrżał, nie miałby sił przepędzić noc całą w podobnem towarzystwie.
— Niech pan porucznik każe mnie przepuścić — rzekł — mam żonę i dzieci... gdy nie powrócę umrą z niepokoju...
— Czem się zajmujesz?
— Jestem ogrodnikiem i potrzebuję wysłać rano na targ wóz z jarzynami.
— Pięknie ubierasz się jak na ogrodnika! — palto, kamasze, kapelusz...
— To moje ubranie świąteczne — odrzekł wikary z uśmiechem.
— A może ty jesteś jaki arystokrata poszukiwany i chcesz wymknąć się z Paryża?
— Niech pan porucznik każe któremu z żołnierzy iść zemną do domu.
— Dobrze, przepuszczę cię, ale widzisz, u nas, jak w każdym domu porządnym, gdy jaki lokator wraca po jedenastej, to musi dać stróżowi na piwo.
Całe towarzystwo wybuchnęło śmiechem i entuzyastycznie przyklasnęło słowom porucznika.
Jedna z dziewcząt na temat napiwku zaśpiewała cyniczną piosenkę, poczem cała banda chórem zawtórowała jedną zwrotkę marsylianki.
Wikaremu wystąpiły na czoło zimne krople potu.
Sięgnął do kieszeni i wyjąwszy luidora, położył go na stole.
Frenetyczne hura powitało pojawienie się na stole monety złotej.
Jedna z dziewcząt nalała szklankę wódki, nadpiła jej trochę i podając wikaremu, rzekła:
— Wypij, będziesz wiedział moje myśli.
Niepodobna było odtrącić szklanki, gdyż wzbudziłoby to podejrzenie; wypić zaś po tej dziewczynie ulicznej, dotknąć ustami naczynia, które ona dotykała swojemi — wydawało się księdzu wprost rzeczą niemożliwą. Zawahał się.
— Cóż u kroćset dyabłów! zawołał porucznik. — Pij!
Wikary wziął szklankę i trącił się nią z kilkunastoma wyciągniętemi ku niemu szklankami.
— Niech żyje komuna! — wzniósł okrzyk jeden z żołnierzy.
— Niech żyje komuna! — powtórzyła cała banda.
Wikary duszkiem wypił wódkę i postawił szklankę na stole.
Na szczęście nikt z pijanej bandy nie zauważył, że mniemany ogrodnik nie wzniósł krzyku na cześć komuny.
— A teraz, skoroś dał napiwek stróżowi, można otworzyć ci drzwi — rzekł porucznik.
Powstał z krzesła, zdjął z kołka pęk kluczy, zataczając się podszedł do bramy i otworzył ją.
— Idź obywatelu i kłaniaj się odemnie swej żonie — rzekł podając mu rękę.
Wikary udał, że jej nie widzi i przekroczył próg bramy.
O kilkadziesiąt kroków za wałem fortyfikacyjnym ukląkł, wzniósł oczy ku niebu i wyszeptał modlitwę:
— Boże miłosierny, Boże dobroci, przebacz mi, żem skłamał przed tymi nieszczęśliwymi dla zapewnienia sobie ucieczki.
Pokrzepiony na duchu powstał i puścił się w dalszą drogę.
Tymczasem Gilbert i Henryka z niepokojem oczekiwali powrotu Duplata.
Henryka udała się do łóżka, Gilbert zaś zamknął drzwi na klucz lecz czuwał.
Zdawało mu się niepodobieństwem, aby kapitan nie powrócił z eskortą i zawczasu rozmyślał nad sposobami uspokojenia jego gniewu.
Ale wybiła godzina jedenasta, północ, a Duplat nie przybywał.
Jakież powody mogły powstrzymać go od wykonania pogróżek?
Duplat, wściekły ze złości, wyszedł z mieszkania Gilberta z postanowieniem zemszczenia się na nim i na księdzu. Ale do wykonania swego projektu potrzebował uzyskać pozwolenie władzy wyższej.
Był pewnym, że pozwolenie to otrzyma, gdyż kilku członków Komitetu centralnego i jeden delegat Komitetu ocalenia stale przebywali w merostwie okręgu jedenastego.
Do tego to merostwa udał się Duplat po rozstaniu się z Gilbertem.
Wszystkie bramy były otwarte i wszystkie okna oświetlone.
Przewidywano katastrofę i czuwano.
W korytarzach, salach i na schodach tłoczyli się rozmaitych nazw żołnierze: Turkosy komuny, Dzieci ojca Duchêne, Laskarowie, Ochotnicy kolumny lipcowej, Mściciele Flourensa i inni, których oficerowie, ugalonowani, obciążeni pióropuszami jak muchy hiszpańskie, brzękali szablami po marmurowych płytach posadzek.
Uwijali się pomiędzy nimi obywatele w strojach cywilnych i kobiety wielce podejrzanej wartości.
Wszyscy byli mocno ożywieni, palili cygara, krzyczeli, rozprawiali o wypadkach dnia i skutkach walk, stoczonych z wojskami wersalskiemi.
Gromada szpiegów kręciła się wśród tego tłumu, wytężając słuch i notując w pamięci każde usłyszane słowo.
Zaledwie Duplat wszedł do merostwa, spotkał się z człowiekiem liczącym lat trzydzieści, wygolonym, ubranym w bluzę, mającym pozór wieśniaka z okolic Paryża, lub plantatora winnic.
— Ach! spotykam się nakoniec — zawołał ten ostatni, ujmując pod ramię kapitana komunistów.
— Puść mnie, Merlinie, nie mam czasu...
— Mam do ciebie interes, ważniejszy od twego.
— Powiesz mi później — rzekł Duplat. — Potrzebuję uzyskać rozkaz aresztowania pewnego księdza.
— Głupi jesteś! Nie rób tego! — rzekł Merlin tonem tajemniczym.
— Kpisz sobie, czy co? Rozbroił mnie i chciał zabić!
— Powinieneś mu być za to wdzięcznym. Winieneś mu życie, jeżeli nie będziesz głupim, możesz zarobić ładną sumkę.
— Sumkę? — powtórzył Duplat po cichu.
Gniew jego przeciw wikaremu i Gilbertowi zniknął w jednej chwili.
— A to jakim sposobem? zapytał.
— Chodźmy, bo tutaj może nas kto usłyszeć.
Wyszli z merostwa i udali się na ulicę Zieloną, gdzie w owej epoce stał świeżo wzniesiony dom, w którym robota około urządzenia wewnętrznego z powodu oblężenia Paryża była przerwaną.
Duplat dobrze musiał znać to miejsce, krokiem pewnym bowiem poprowadził towarzysza swego do piwnicy, wskazał mu wielki kamień i usiadłszy sam, rzekł:
— Mów teraz.
Merlin, korzystając z ciemności, wyjął z kieszeni nóż, otworzył go bez szmeru i dla bezpieczeństwa trzymał go w pogotowiu.
— Słuchaj, rzecz jest taka. Przed kilkoma godzinami przyjechałem z Wersalu.
— Nie dziwi mnie to, gdyż wiem, że co kilka dni jeździsz tam, by się wywiedzieć, co dzieje się między reakcyonistami i następnie zdajesz raport Komitetowi centralnemu. Cóż tam słychać?
— Bardzo źle.
— Dla kogo?
— Dla tych co walczą z rządem.
— Z jakim rządem? głośno zawołał Duplat zgorszony.
— Cicho! — zawołał Merlin. — Złe wiadomości dla tych co brali zakładników.
— Dla nas? Dla tych, co służą komunie?
— Tak. Skończyło się już jej panowanie.
— Cóż oni zamyślają, ci bandyci wersalscy?
— Chcą przypuścić szturm do Paryża.
— Tylko tyle, — szyderczo odrzekł Duplat. — Powitamy ten motłoch kartaczami tak, że zaledwie dziesiąty wróci do Wersalu.
— Kartacze te dotychczas nie wiele zrobiły.
— Bo niemieliśmy dobrego dowódcy.
— I nie będziemy mieli.
— Może się jeszcze znaleźć.
— Bardzo wątpię. Czy wiesz, że w Wersalu jest sto pięćdziesiąt tysięcy wojska?
— Tyle? To dużo!
— A teraz dalej. Przypuszczam, że nie jesteś tak głupim, jak większość twoich podwładnych.
— Dziękuję!
— Nie masz za co. Czy myślisz, mówiąc między nami, że dzisiejszy stan rzeczy może potrwać długo?
— Zkąd ja mogę wiedzieć?
— Czy myślisz, że państwa europejskie uznają komunę za rząd prawy i pozwolą jej rządzić Francyą?
Duplat zdziwiony takim obrotem rozmowy, nie wiedział co odpowiedzieć.
— Dajesz mi dziwne pytania — szepnął.
— Czy myślisz — mówił dalej Merlin, — że pijacy mogą stanowić prawa, rządzić finansami, dowodzić wojskiem, i że sprawy kraju będą iść dobrze, gdy rozmaici szubrawcy zajmować będą stanowiska, na których stać powinni ludzie uczciwi! Pomyśl i powiedz mil
— Cóż ja mam ci powiedzieć? Nie znam się na tem. Wbiłeś mi klina w głowę. Zresztą cóż mnie obchodzi Komuna?
— Więc dla czego służysz jej?
— Służę, ponieważ przy Komunie można coś zyskać, tak jak podczas oblężenia, a nawet więcej. Ponieważ mam w tem interes własny, noszę galony... Korzystam, dopóki się da... lecz gdy nastąpi klapa, nie zobaczą mnie więcej. Nie mam przesądów. Gotów jestem czyścić buty Thiersowi, jeżeli zapłaci mi dobrze. Dla mnie pieniądz jest wszystkiem. Niech mi zapłacą dobrze, a wywieszam członków Komitetu centralnego.
— O tem to właśnie pragnąłem dowiedzieć się od ciebie... Mogę ci dać dobry zarobek.
— Ja, a mówiąc właściwiej, rząd wersalski, który za mojem pośrednictwem czyni ci tę propozycję.
Zdumiony Duplat nie chciał wierzyć własnym uszom.
— Chyba kpisz ze mnie? — zapytał.
— Rzecz zbyt poważna, bym miał ochotę żartować. Chodzi o trzydzieści tysięcy franków dla nas obu.
— Trzydzieści tysięcy franków! — zawołał chwytając ramię Merlina.
— Cóż mam za to uczynić?
Merlin przyłożył usta do ucha byłego furyera i szepnął:
— Otworzyć wojsku wersalskiemu jedną z bram Paryża.
Zdumiony Duplat przez parę sekund nie mógł zdobyć się na odpowiedź, której Merlin oczekiwał trzymając nóż w pogotowiu.
— Słuchaj — rzekł nareszcie kapitan, — jeździsz do Warsalu, jako agent Komitetu centralnego i masz działać na jego korzyść, tymczasem wracasz i obrabiasz sprawy wersalczyków. Czy to nie nazywa się: na jednym rożnie piec dwie pieczenie?
— Nie zaprzeczam...
— Mógłbym donieść o tem Komitetowi centralnemu i kazać cię rozstrzelać?
— Zanim zdołałbyś to uczynić, dostałbyś nożem w lewy bok. A przytem denuncyacya nieprzyniosłaby ci żadnej korzyści!
— To też ja tylko żartowałem... Zaufałeś mi i nie zawiedziesz się... Możemy się porozumieć.
— Byłem tego pewnym, wiedziałem bowiem, że nie rządzisz się przesądami. Przytem pamiętaj o odwecie, bo gdy wersalczycy zdobędą Paryż, nie przebaczą nikomu, zwłaszcza dowódcom.
Kapitan przypomniał sobie swe galony, z których był tak dumnym jeszcze przed kwadransem i zadrżał całem ciałem.
— A tak, odwet — mruknął. — Tyś rozumniejszy, zabezpieczyłeś się... Dziękuję ci, żeś pamiętał o mnie. To szlachetnie z twojej strony.
Więc pomówmy. Z kim porozumiewasz się, w Wersalu?
— Z generałem Valentin.
— Szefem bezpieczeństwa publicznego?
— Tak; jemu donoszę o wszystkiem co dzieje się w Paryżu.
— I to on przyrzekł ci trzydzieści tysięcy franków?.
— On...
— Więc żąda wydania jednej bramy?
— Tak.
— Kiedy?
— Powiem ci później.
— Dobrze. Ale jak to zrobić?
— Bardzo łatwo. Jest tylko jeden sposób.
— Jaki?
— Co ile dni wysyłany bywasz ze swą kompanią do strzeżenia bram?
— Co pięć dni.
— Do których?
— Do bramy Roinville, Pantio, Chaumont i św. Gerwazego.
— Czy jesteś pewny swych żołnieży?
— To są idyoci.. Uczynię wszystko co zechcę i nie domyślą się.
— Pomówimy o nich później, we właściwej chwili. Gdybyś przypadkiem nie był na służbie w dzień naznaczony, czy możesz przyspieszyć swoją kolej.
— Mogę.
— I możesz dowolnie wybrać stanowisko?
— Nie trudno mi będzie porozumieć się o to z kolegą.
— W takim razie wybieraj bramę św. Gerwazego.
— Dobrze.
— Zawiadomię cię, gdy przyjdzie czas działania. Tymczasem wystaraj się o ubranie cywilne, gdyż będziesz musiał spalić swój mundur i szablę rzucić do rzeki.
— Bądź spokojnym, przygotuję się. Ale kwestya najważniejsza kiedy dadzą pieniądze?
— Nazajutrz po wejściu wojsk przez bramę św. Gerwazego.
— Dopiero następnego dnia? To źle! A jeżeli nie zechcą zapłacić?
— Bądź spokojny. Ręczę.
— Ręczysz? zgoda. Ale kto zaręczy mi za ciebie? Jeżeli rząd wersalski odmówi nagrody, to robota nasza będzie straconą. Wolałbym dostać jakiś zadatek.
— Rozumiesz sam, że to jest rzecz niemożliwa.
— To znaczy, że nie ufają ci.
— Ufają, ale może ci się nie udać, może w ostatniej chwili zabraknąć ci odwagi, a w takim razie dane pieniądze byłyby stracone.
— Tem gorzej dla wersalczyków! Nie mam ochoty ryzykować głowy bez zadatku.
— To ostatnie twoje słowo?
— Ostatnie.
—Ile żądasz?
— Nie będę wymagającym; dasz tysiąc franków.
— Mam przy sobie zaledwie kilka luidorów.
— Więc idź do domu po więcej.
— A nie zawiedziesz?
— Daję ci słowo uczciwego człowieka.
Merlin zrobił grymas, którego towarzysz jego nie mógł widzieć w ciemności, złożył nóż i schował go do kieszeni, następnie wyjąwszy portmonetkę, wziął z niej złożony tysiąc-frankowy bilet bankowy i podając go rzekł:
— Masz tysiąc franków.
— A czy nie fałszywe? — zapytał Duplat.
— Życzę ci mieć takich wiele.
— Dziękuję! a teraz chodźmy wypić po kieliszku.
— Dobrze, ale jeszcze parę słów.
— Mów prędko, bo tutaj zimno.
— Zaciągnęliśmy się więc obaj do służby rządu wersalskiego, ale, ażeby, nie utracić zaufania Komitetu centralnego, powinieneś okazywać mu wielką gorliwość i wierność.
— Bądź spokojny! Będą mi tak wierzyli, jak ja wierzę tobie.
— Jeszcze jedno: zostaw księży w spokoju i nawet broń ich w razie potrzeby, jeżeli znajdziesz sposobność i jeżeli cię to nie narazi.
— Trudno mi będzie patrzeć na tych niegodziwców, ale skoro tego wymagasz, więc zastosuję się do twego żądania. Chodźmy już, bo mi zimno.
W kilka minut obaj przyjaciele siedzieli już w gabinecie restauracyjnym, za stołem, zastawionym obfitą kolacyą i butelkami, które kapitan komunistów wypróżniał za powodzenie rządu wersalskiego.
∗ ∗
∗ |
Chociaż artylerya niemiecka często zwracała paszcze dział na szpitale francuzkie, a pociski jej burzyły ambulanse, pomimo zaopatrzenia ich w chorągwie Czerwonego krzyża, był przecież człowiek, który potępiając te czyny dzikości, czynił wszystko, by nie dozwalać na takie barbarzyństwo.
Człowiekiem tym był Blassius Wolff, chirurg, naczelny lekarz jednego z korpusów niemieckich
Potępiał on wojnę i szukał środków złagodzenia jej skutków. Długo walczył ze złą wolą i uporem, zanim udało mu się nakłonić służbę sanitarną do pielęgnowania z jednakową gorliwością zarówno rannych francuzkich jak i niemieckich. Szczególniej w okolicach Paryża napotykał wiele trudności wśród generałów, podrażnionych długiem przeciąganiem się oblężenia.
Po zawarciu pokoju, gdy wojska niemieckie opuściły Wersal, pozostawiwszy garnizony tylko w fortach, naczelny lekarz niemiecki powierzył chirurgom francuzkim obsługę szpitali i ambulansów, przepełnionych rannymi, nie mogącymi udać się za wojskiem. Wszyscy oni nie mogli nachwalić się jego bezstronności i troskliwości.
Gdy wybuchła rewolucya 18 marca, szpitale i ambulanse były już nieco opróżnione; ale wolne łóżka wkrótce zajęte zostały przez żołnierzy wojsk regularnych, rannych w bitwach z komunistami.
Wersal przedstawiał wtedy widok osobliwy.
Uczciwi ludzie, którzy zdołali ratować się ucieczką z Paryża przeprześladowaniem Komuny, szukali schronienia bądź w samem mieście, bądź w okolicy.
Wiele żon oficerów ze wszystkich stron Francyi przybyło do swych mężów, aby połączyć się z nimi po półrocznej rozłące.
W każdej dzielnicy potworzyły się towarzystwa kobiet z udziałem przybyłych z Paryża księży w celu niesienia pomocy rannym żołnierzom.
Przybycie do Wersalu księdza Raula d’Areynes ucieszyło wszystkich. Sądzono bowiem, że jest jeńcem Komuny i wraz z innymi zakładnikami osadzony w więzieniu.
Wikary od św. Ambrożego, znany nietylko wśród ubogich, lecz i w wyższych sferach paryzkich, ceniony był niezmiernie za swój charakter prawy, ofiarność i umysł wyższy. Otaczano go szacunkiem, radzono się i słuchano jak prawa.
Połączył on wszystkie filantropijne kółka w jedną całość i stał się założycielem Towarzystwa, które w lat kilka później przybrało tytuł: „Związku kobiet francuzkich do niesienia pomocy rannym podczas wojny.“
Ksiądz Raul d’Areynes mianowany został dyrektorem tego Towarzystwa, jednym zaś z członków jego kapitan okrętu hr. Edmund de Kernoël który w świetny sposób odbył kampanię wschodnią i obecnie walczył w szeregach wersalskich.
Hrabia miał żonę Rolandę i jedenastoletniego syna Lucyana. Ksiądz d’Areynes wielce cenił tę rodzinę i utrzymywał z nią stosunki przyjacielskie.
Pewnego dnia, gdy kapitan wraz z żoną i synem udał się do szpitala w celu odwiedzenia rannych marynarzy, zauważył na jednem z łóżek jakiegoś biedaka z gwardyi narodowej, który ranny w bitwie pod Montretout, chociaż zaraz nazajutrz miał amputowaną nogę w ambulansie niemieckim, leżał dotychczas chory i zagrożony był gangreną.
Biedak ten, od kilku dni trawiony gorączką, z trudnością uniósł się na rękach, siadł na posłaniu i utkwiwszy wzrok w jakiś punkt po drugiej stronie sali, szeptał jakieś wyrazy niezrozumiałe.
Pani Kernoël podeszła do łóżka chorego.
— Może potrzebujesz czego? — zapytała.
Chory z wysiłkiem wyciągnął rękę i wskazał nią młodego księdza, stojącego przy łóżku jakiegoś rannego żołnierza.
— Księdza... księdza — szepnął.
Czy chcesz zobaczyć się z księdzem d’Areynes?
Chory, usłyszawszy te słowa, drgnął gwałtownie.
— Więc to ksiądz d’Areynes! — powtórzył.
Rysy jego nagle zmieniły się, niewymowna radość odmalowała się na jego zbiedzonej twarzy.
Pani Kernoël poleciła synowi poprosić wikarego, który bezzwłocznie zbliżył się do łóżka.
— Więc to ksiądz — szepnął chory głosem złamanym. — Ach jakiż ja jestem szczęśliwy!
I z osłabienia opadł na poduszkę.
Ksiądz przysunął krzesło, siadł przy łóżku, ujął rękę chorego i uścisnął ją życzliwie.
— Pan Bóg sprowadził tutaj księdza.
— Czy mnie pan znasz? — zapytał wikary. ©
— Znam... Ksiądz jest pierwszym wikarym przy kościele św. Ambrożego,
— Rzeczywiście.
— Przed rokiem dawał mi ksiądz ślub w tym kościele, w kaplicy Matki Boskiej.
— Jak się nazywasz?
— Paweł Rivat.
Wikary miał pamięć doskonałą i odrazu przypomniał sobie to nazwisko.
— Paweł Rivat, — pamiętam twój ślub. Jakim sposobem znalazłeś się tutaj?
— Podczas oblężenia służyłem w gwardyi narodowej i zostałem rannym w bitwie pod Montretout..
— Rozumiem teraz.
— Sprowadzili mnie tu lekarze niemieccy... Czuję, że dni moje są policzone.
— Niepowinieneś tracić nadziei — rzekł wzruszony wikary.
— Wszystko się już skończyło... Nie lękam się śmierci, gdyż wierzę w Boga! Ale moja biedna żona, moja Janina droga....
— Nie była tu u ciebie?
— Nie, alboż mogła?
— Pisałeś do niej?
— Pisałem, ale niemcy nie odesłali listu.
— A po zawarciu zawieszenia broni?
— Pisałem, lecz nie przybyła... może nie żyje... Niech ksiądz będzie łaskaw napisze sam do Janiny... list księdza dojdzie... Chciałbym przed śmiercią zobaczyć ją uścisnąć raz ostatni...
Chętnie uczyniłbym czego żądasz, ale rzecz niemożliwa — odrzekł ksiądz ze łzami w oczach.
— Dla czego?
— Gdyż komunikacya z Paryżem przerwana zupełnie.
— Więc umrę niezobaczywszy jej...
Ksiądz nic nie odrzekł, nie mógł znaleźć słów na pocieszenie tej duszy biednej.
Wtedy rozpacz ogarnęła nieszczęśliwego Pawła.
— Umrę — zawołał — i żona moja nie będzie nawet wiedziała gdzie spoczywa moje ciało, nie będzie mogła uklęknąć i na moim grobie pomodlić się za mnie.. To okropne! — Janina jest w odmiennym stanie, za kilka dni wyda na świat dziecię... sierotę od urodzenia...
— Uspokój się prosił ksiądz.
Ale Paweł Rivat ożywiał się coraz więcej.
— Wiem, że nic nie może mnie już ocalić — mówił dalej, biorąc obie ręce wikarego. — Ksiądz jest człowiekiem dobrym... miłosiernym... niech ksiądz ulituje się mną, jeżeli chce bym umarł spokojnie.
— Co tylko będę mógł, uczynię — odrzekł ksiądz, nachylając się nad chorym, którego głos gasnął powoli — mów prędzej!
— Niech ksiądz przyrzeknie mi, że po powrocie do Paryża zobaczy się z moją żoną i powie jej, że był obecnym przy mojej śmierci.
— Przysięgam ci, że uczynię to! Nawe więcej.
— Co takiego?
— Będę pamiętał o niej i o jej przyszłem dziecku.
— Dziękuję... dziękuję... — szepnął umierający. — Jestem teraz spokojnym...
— Gdzie ona mieszka?
— Przy ulicy Saint-Maur, nr 157, na piątem piętrze.
Wikary zapisał sobie adres.
— Gdyby ona umarła, a dziecko żyło, niech ksiądz rozciągnie nad niem opiekę... a gdyby i dziecię poszło za matką... niech ksiądz pomodli się za nas wszystkich..
Po chwilowem milczeniu dodał:
— A teraz niech ksiądz wyspowiada mnie.
Wikary spełnił życzenie umierającego.
Głos Pawła stawał się coraz niezrozumialszym, usta jego zbladły, nos wyciągnął się, zimny, obfity pot wystąpił na bladą twarz.
Następnie jakiś wyraz, jak gdyby uśmiechu łagodnego wystąpił na usta, ręce zesztywniały, głowa opadła w tył, ostatnie drgnięcie wstrząsnęło ciałem, uderzenia serca ustały.
— Ksiądz d’Areynes zakrył powieki zmarłego, ukląkł i odmówił modlitwę.
Poczem wstał i szepnął:
— Śpij w pokoju! biedna ofiaro największej klęski... wojny! Spełnię uczynioną przysięgę! Będę czuwał nad twoją żoną i dzieckiem.
Następnego dnia zwłoki Pawła zostały pochowane na cmentarzu wersalskim.
Jeden tylko ksiądz d’Areynes szedł za skromnym wozem, odprowadzającym zwłoki męża Janiny na miejsce wiecznego spoczynku.