<<< Dane tekstu >>>
Autor Maria Rodziewiczówna
Tytuł Skrzypek
Pochodzenie Światła. Nowele
Wydawca Wydawnictwo Polskie
Data wyd. 1929
Druk Concordia Sp. Akc.
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
SKRZYPEK.

Był sobie raz jeden grajek, na pańskich i królewskich. dworach grywający, sławniejszy nad króle, potężniejszy nad rycerze, możniejszy nad magnaty. Po wszej ziemi znane było imię jego, a od gry jego ludzie głowy tracili, a on chadzał we złocie i gwiazdach, z królami biesiadywał, a skrzypce jego nosili paziowie w purpurowych osłonach, jako monarsze znaki.
A miałci ten mistrz pacholę służebne, znajdę-sierotę, które miłował, bo mu było bardzo wierne i prawdę zawsze mówiło. I ze wszech ludzi to pacholę nie traciło głowy od muzyki mistrza i na hołdy patrzało obojętnie.
Znalazł je raz mistrz, jak się jego skrzypcom przyglądało, i rzecze:
— Cóż ty! Przecie dziwujesz się mocy mej, że z tego drewna takie cuda wygrywam?
A pacholę rzecze:
— Ej, dziwuję się ja, ale temu, że takie drogocenności nie tak pięknie grają, jako tamte.
— Jakie tam te?
— Sługiwałem u starca, co miał skrzypce nawet nie malowane, a tenci lepiej od was grywał.
— Co za starzec?
— Pustelnik jeden, stąd daleko. To ci było granie...!
I patrzy pacholę oczami pełnemi łez w niebo, a usta mu się śmieją radością.
Zaciężył na sercu muzykantowi taki sąd i cierń mu utkwił w duszy.
Co zagra, to szuka oczami w tłumie pacholęcia swego i wypatruje, czy się zachwyca, i znowu go pyta po małym czasie:
— Cóż, nie piękniem dzisiaj grał? Królowie mi hołdowali i płakali rycerze, niewiasty cześć mi niosły, a tłumy się do powozu mego zaprzęgały. Możeż być większy honor i sława?
Ale pacholę, co zawsze prawdę mówi, odrzecze:
— U mego pierwszego pana widziałem większe hołdy i honory. Lepsze jego skrzypce.
Oburzył się mistrz na głupstwo wyrostka, ale ciernia z duszy nie mógł wyrzucić, i począł go lęk trapić, że lada dzień tamten się zjawi i sławę mu zabierze. A on chciał pierwszym być i jednym! Myślał i trapił się, aż wreszcie zagabnął pacholę:
— Jako ci się zda? Sprzeda mi ten starzec te swoje skrzypce? Nie inaczej, zaczarowane być muszą. Pójdź do niego i kup mi je, choć za górę złota.
— Tak nie uczynię, bo zaś się wam skrzypce nie spodobają, albo ja zaklęcia nie spamiętam, to i wiarę u was stracę. Pójdźmy razem. Zawiodę was do starca, posłuchacie grania, przełożycie sami mu swą sprawę i, jako zechce, uczyni.
Pomyślał mistrz, rozważył, ciekawość go przemogła.
— Pójdźmy! — rzecze.
I poszli. Pacholę przodem, niosąc drogocenne skrzypce w purpurowej obsłonie, mistrz za nim, trochę się wstydząc wędrówki.
Zaszli za siódmą rzekę — wstąpili na siódmą górę i zeszli w dolinę samotną, cichą, utajoną, jako gniazdo ptaszę. Strumyczek się dołem sączył, wkoło głazy i głogi, po szczelinach górskie kwiecie i przyparta do ściany kamiennej chatyna pustelnicza.
Takci tam było. Pustelnik na głazie siedział, odmawiając różaniec i patrząc ku szczytom purpurowym, bo słońce zachodziło właśnie.
Spostrzegł wędrowców i poznał pacholę, bo się do niego dobrotliwie uśmiechnął. Miał srebrne włosy wieńcem wkoło głowy, i srebrną brodę, ale oczy śmiejące, i rumieńce na twarzy, i w ustach żywość młodzieńczą. Czuć było, że rad żyje, i rad będzie umierał.
Żartobliwie, węzłem swego sznura pogroził chłopcu.
— Ty, urwisie! Zemknąłeś ode mnie. Chleb się sprzykrzył, łakotek się chciało. Przejrzyjno się w źródełku, jak cię łakotki wyblichowały! Jak jabłko rumiany byłeś u mnie.
— Terazem wrócił, ojcze, na chleb wasz i na granie! — uśmiechnął się chłopak. — A ze mną oto mój drugi pan, do któregom przystał, gdym od was odszedł. Jest ci to wielki mistrz, co królom gra. I on chce waszego grania posłuchać, i wasze skrzypce poznać.
— Ty, żółtodziobie świergotliwy! A któż cię prosił, żebyś o mojem graniu opowiadał? Nie wierzcie mu, panie! Nie uczonym muzyki, ani z tego chwałę mam. Ot sobie grywam, co myślę, co widzę! Chłopak plecie! Ale jeśliście w gościnę do mnie zaszli, to wam zagram, ale i wy mnie dajcie swego kunsztu usłyszeć. W tej dolinie piękne echo — zagrajcie!
Mistrz dobył swój instrument drogocenny i począł go stroić, a potem zagrał. Starzec słuchał milczący i powoli paciorki bukszpanowe przesuwał. Ciszej i ciszej czyniło się w dolinie, a mistrz grał, że nie można piękniej. Pacholę oglądało się wkoło, jakby szukało publiczności, ale tylko ich trzech było słuchających.
Cichości i mroki wieczorne coraz bardziej ogarniały pustelnię.
A wreszcie mistrz skończył, a starzec zatknął różaniec za pas i rzekł:
— Nie w ludzkiej mocy piękniej grać od was, mistrzu. Cześć ci i sława.
— Wasza teraz kolej, ojcze! — uśmiechnął się muzyk, rad pochwale.
Starzec wszedł do chatki. Jedno miała okienko i jedne drzwi, a wprost okienka, na ścianie, krzyż wisiał z figurą. Za krzyż zatknięte były skrzypce proste, lipowe, takie niezdarne i grube, jakby je nożem wystrugał. Wziął je stary, pod krzyżem stanął, chwilę czegoś słuchał, strun próbował, i zagrał.
Pacholę skinęło na mistrza i wyprowadziło go przed chatę, w cień, i szepnęło:
— Słuchajcie i patrzcie!
A właśnie miesiąc wszedł i uderzył w okienko, i o białą głowę starca, i o gwoździe Ukrzyżowanego. Poczęła pieśń płynąć w dolinę, po owym strumyku miesięcznej światłości, i zbiegać w przepaście, i rozchodzić się po szczytach.
Po chwili szmer się rozległ po skałach, kamyk się wdół stoczył; obejrzał się mistrz i zobaczył, jak z gór schodziły kozice skalne i wyciągnąwszy głowy, nastawiwszy uszy, stanęły zasłuchane, niebojaźliwe nieopodal chatki. A po małej chwili zaszumiało w górach, i cicho płynąc na potężnych skrzydłach, zleciało orłów kilka, i posiadały na zrębach nad chatą i słuchają grania. Patrzy mistrz i dziwuje się, aż oto pacholę za ramię go trąca i na miesiąc wskazuje. A ową ścieżyną z blasków, coś się kłębi, zlatuje — jakby gołębiąt stado — chłopiąt skrzydlatych chmura; popychają się, śmieją, i biegną jak dzieciaki na łakocie. Dopadły okienka, zazierają do środka, tłoczą się, byle więcej się zmieściło, i obsiadłszy gzymsy i futryny, słuchają, paluszkami dając sobie znaki, by hałasem grajkowi nie przeszkadzać. Co się kilkoro nie zmieściło, to się do drzwi ciśnie, na paluszki się wspina, przez szpary zaziera, a wszystkie się śmieją, śmieją z wielkiej uciechy, i pokazują sobie starca.
Nieinaczej, czary są w skrzypcach, mistrz je kupić musi, za jaką niebądź cenę, byle taką publiczność mieć. Patrzy na pacholę, a ono śmieje się i płacze, jakby od zmysłów odchodziło.
A wtem starzec grać przestał i wyszedł przed chatę, jeszcze swe skrzypce trzymając.
Uśmiechnął się do mistrza, i jakby nie widział reszty słuchaczów, rzecze wesoło:
— Takie ci moje mizerne granie!
A mistrz woła:
— Co chcecie za skrzypce wasze, ojcze? Zapłacę, co każecie, ale je mieć muszę, muszę!
— To je sobie weź darmo! Niech ci służą.
— Nauczcie mnie zaklęcia do nich.
— Nijakiego niema.
— Więc weźcie wzamian moje.
— Jak chcesz. Na moje granie każde dobre.
Porwał tedy mistrz zdobycz, i myśląc, że starego oszukał, prędko odszedł, aby się pustelnik nie rozmyślił i słowa nie cofnął.
Pacholę też u starca ostało, a mistrz, dumny, wrócił między ludzi.
I zaraz ogłosił wielki koncert wieczorem, w ogrodzie królewskim, na nowych skrzypcach. Zbiegło się ludzi mrowie, najświetniejsze pany, i znawcy, i bogacze. Gra mistrz, na ludzi nie patrzy, czeka owej publiczności, co w pustelni była. Ale łabędzie, co drzemały nad stawem, nawet głowy z pod skrzydeł nie podnoszą, nie zlatują ptaki, a choć miesiąc świeci, ścieżyną nikt nie zbiega. A ludzie szepcą:
— Co to za instrument nikczemny? W szynkach chyba grajki na takich rzępolą. Czy zwarjował nasz mistrz, czy ucho stracił? Toć piszczy i fałszuje, że w głowie boli.
Gdy mistrz grac przestał, nie było oklasków.
Mistrz tedy pomyślał, że w drodze mu się skrzypki popsuły, począł je narządzać, przyciągać, struny nowe zakładać i znowu koncert dał. Ale tylko ludzie nań przyszli i słuchali.
Więc go gniew opanował, żal, że się dał oszukać starcowi, że swój drogocenny instrument wymienił na takie drewno, i poszedł do pustelni. Zastał znowu starca przesuwającego paciorki i rzekł gniewnie:
— Nie nauczyliście mnie zaklęcia, skrzypki wasze ladaco. Jakże to może być! Chciałem sobie sławy przysporzyć, a i tę stracę na tej zamianie.
— Samiście zamiany chcieli, nie ja. Możecie teraz swoje odebrać. Dla mnie każde dobre! — uśmiecha się starzec.
I wynosi mu jego skrzypce i oddaje, a swoje odebrał, za krzyż zatknął, i znowu koronkę niże, wcale nie urażony.
Mistrz powstydził się gniewu i pokornie pyta:
— Powiedzcie mi, czemuż ja takiej publiczności nie mogę mieć, jaka do was przychodzi?
A starzec uśmiecha się dobrotliwie i rzecze:
— Mój synu dla ludzi grasz, ludzi masz. Syt, że bądź sławy swojej. A do mnie też taka publiczność przychodzi, dla której gram.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maria Rodziewiczówna.