Smutna swadźba
Dane tekstu | ||
Autor | ||
Tytuł | Smutna swadźba | |
Wydawca | Wydawnictwo Gebethnera i Wolffa | |
Data wyd. | 1885 | |
Źródło | Skany na commons | |
| ||
Indeks stron |
SMUTNA SWADŹBA
OBRAZEK WIEJSKI
PRZEZ
WALERYJĘ MARRENÉ (MORZKOWSKĄ).
z portretem autorki.
..............
Służmy poczciwéj sławie, a jako kto może,
Niech ku pożytku dobra spólnego pomoże;
Jan Kochanowski.
..............
WARSZAWA.
Składy Główne
w Księgarni |
w Księgarni Krajowéj |
Gebethnera i Wolffa |
Konrada Prószyńskiego |
1885.
Nad brzegiem strumienia wznosiła się wieś duża i ludna. Chaty w niéj były porządne. Podwórka schludne, obwiedzione ostrokołem, świadczyły, że ludzie, którzy tu mieszkali, dbali o swoje zagrody. Około chat rosły sady, pełne grusz i jabłoni, a ogrody te spuszczały się smugami łąk, aż nad strumień, który po za wsią obracał koła młyńskie. Odzywały się też one nieustannym szumem i klekotem, rozchodzącym się daleko po rosie, niby jakieś ciągłe swarliwe gadanie, unoszące się ponad wioską, nawet w chwili, kiedy była uśpioną.
Z przeciwnéj strony, na górze, obrosłéj lipami, stał kościołek modrzewiowy, z krzyżykiem błyszczącym. Rano oblewały go różowe promienie świtu, a wieczorem, kiedy wieś już zwolna pogrążała się w cieniu, złocił się on jeszcze w górze, tak, jak ostatnia nadzieja człowieka.
Z wieżyczki kościelnéj, odzywał się srebrzysty głos dzwonu i płynął nad wioską w godzinach znoju i spoczynku, panując nad klekotem młyna, i nad wszystkiemi głosami, rozlegającemi się wkoło.
Okolica to była żyzna. Skiby ziemi, odwalone pługiem oraczy, były czarne i tłuste; bujne zboża runiły się na polach. Żyto zakwitało właśnie, a było tak gęste, że wążby się pomiędzy niem prześlizgnął; pszenica czarnozielona aż burzyła się na zagonach, a młodsze owsa i jęczmiona zdawały się je gonić bujnym wzrostem.
Łąki pełne były najprzeróżniejszego kwiecia; góry zaś po za wsią porastały bukowe lasy, tworząc zielone sklepienie, wsparte na kolumnach siwych pni, którego, w południe nawet, promienie słońca, przebić nie mogły. Słowem, nie brakło tu niczego: była mąka, łąka, ryby i grzyby. I ludzie też tu gospodarzyli pilnie i zabiegle. Nie byli bez ale, trafiało się tam nieraz różnie między niemi; przecież nic nie słychać tu było o żadnych napaściach, kradzieżach, albo bójkach.
Weselili się wprawdzie na weselach lub chrzcinach, boć kiedy Bóg da radość w domu, trzeba ugościć sąsiadów i podzielić się z niemi czem chata bogata; ale karczma często bywała pusta, a za to w kościołku na nabożeństwie nie brakło nikogo.
Głos dzwonu przypominał im Boga i wzywał do modlitwy, a ksiądz proboszcz, który tu przybył młodym, bardzo dawno temu, i zestarzał się pomiędzy niemi, tłumaczył im zawsze, że najpiękniejszą modlitwą są dobre uczynki, i sam też stwierdzał to przykładem.
Żyli też tu po bożemu i wiodło im się dobrze. Gospodarze mieli dobytek i grosze, zagrodnikom nie brakło chleba. Najbogatszym jednak z całej wsi był Roch Lenart.
Chata jego, o dużych, jasnych szybach, odznaczała się pomiędzy innemi. Przed chatą rosły bzy i kaliny, ocieniając okna, a w sadzie roiły sią pszczoły, brzęcząc około pasieki, i zbierając z lip przydrożnych biały, wonny miód. Lenart żony nie miał; mieszkał przy nim syn Wicek i synowa, i pomagali mu w gospodarstwie; miał też córkę, Salkę, siedemnastoletnią, najpiękniejszą dziewkę ze wsi całéj i najraźniejszą także.
Była ona wesoła, bo świat uśmiechał się do niéj i ona do niego; radowała się do wszystkiego, co ją otaczało: do czarnéj roli, co rodziła takie złote zboża, i do tych wołów, co ją uprawiały, i do krów, które z głośnym rykiem wracały wieczorem z lasu, klekocąc kołatkami, zawieszonemi na szyi. Krowy te znały ją tak dobrze, iż, zaledwie weszła pomiędzy nie, schylały się do zapaski, w któréj im trawę na pokład nosiła.
Radowała się do zieleni łąk, do błękitu nieba i do własnego obrazka, skoro przejrzała się w strumyku; bo miała oczy błękitne jak haber, a usta różowe jak te maliny, co rosły na polankach wśród lasu. Ale pono radowała się najwięcéj do Tomka, hożego parobczaka, który służył w ich chacie. Bo choć Tomek nie miał ani ojców, ani dostatków, przecież nikt, jak on, nie potrafił w tańcu wyskoczyć, albo zaśpiewać; a na wiosnę na wierzbowych ligawkach nikt nie umiał tak pięknie wygrywać przeróżnych, nigdy nie słyszaszanych[1], rzeczy.
A przytem robota paliła mu się w ręku; Tomek był pierwszym na zagonie u żniwa, pierwszym w każdéj potrzebie. Oprócz tego zaś Salka wiedziała dobrze, iż na jéj skinienie gotów był skoczyć w ogień, lub w wodę się rzucić. A kiedy patrzał na nią czarnemi, ognistemi oczyma, to tak jéj było jakoś dziwno, i wesoło i smutno razem, że gotowa była roześmiać się głośno i rozpłakać wśród śmiechu. Na lica występowały jéj ognie, choć chciała patrzeć na Tomka, mimowolnie spuszczała wzrok ku ziemi, bo powieki były jakby z ołowiu.
I chociaż najmiléj jéj było być razem z Tomkiem, to przecież zawsze uciekała od niego; a choć uciekała, to nie uciekała daleko, tylko kryła się tak, by mogła słyszeć głos jego, i widziéć go, chociażby sama nie była widzianą.
Stary Lenart nie domyślał się bynajmniéj, co się działo w sercu córki; bo już to zwykle tak bywa, że starzy ludzie, choć mądrzy i doświadczeni, najmniéj się tego domyślają. Zresztą w chacie był ład i porządek; każdy miał swoję robotę, to tam nie bardzo uważał na drugich, ani wydziwiał nad niemi; a Tomek i Salka w robocie byli pilni, i każde z nich zawsze spełniło wszystko, co mu było poruczone.
Chłopak téż wystrzegał się oka ludzkiego. Wiedział dobrze, że był biednym sierotą, a Salka najbogatszą dziewką we wsi całéj; więcby się jego kochanie na nic nie zdało, i nie chciał się z niem wydawać.
Salka sama tyle odgadła, co jéj jego spojrzenie lub granie powiedziało. Zresztą przy Salce kręciło się dużo chłopców, a on ostatnim pomiędzy niemi być nie chciał, ani narażać się na śmiechy.
Nie brakło tam zalotników, to prawda; a już najpierwszym pomiędzy wszystkiemi był syn młynarski, Franek Bonek.
Ojciec jego oddawna siedział w młynie, matka była zawołana gospodyni; a młynarzom zawsze dobrze się dzieje, nawet z biedy dla nich rośnie pożytek. Ludzie wiedzieli, że oboje synowi niczego nie poskąpią i mogli kupić mu choćby i trzydzieści morgów roli, i kolonią na niéj wystawić, gdyby tylko ożenił się po ich myśli.
To téż jak chłopcy do Salki, tak dziewki śmiały się przy każdéj sposobności do młynarskiego Franka, i zaczepiały go wszędzie, choć nie był bardzo do podobania.
Ale on na to nie baczył; co mu było w głowie, to trudno było przejrzéć, bo jakiś był nieruchawy, i nieraźny, trochę utykał na nogę, — stąd dziewki, wabiąc go jawnie, śmiały się z niego pocichu.
Zresztą chłopak był niczego, a spokojny, a cichy, że nikomu, jak to mówią, wody nie zamącił. Znać było jednak, że mu Salka wpadła w oko, bo kiedy się z nią spotkał, w dzień powszedni przy jakiéj robocie, albo téż w święto w kościele, to patrzał się na nią, jak w obrazek cudowny.
Roch Lenart z młynarzem byli sobie kumami, a choć mógł Bonek dla swego jedynaka szukać Bóg wié jakiéj żony i byłby dostał, któréjby tylko zapragnął, on jednak miał w myśli dla niego Salkę i ponoś już z Lenartem ułożyli pomiędzy sobą tę sprawę. Można więc było każdéj niedzieli oczekiwać w chacie Lenartów Bonkowych swatów.
Naturalnie było o tem w chacie gadanie, — bratowa prześladowała Salkę, że się zamyślała.
— Oj! — mówiła — zgadnę ci ja, co ci po głowie chodzi.
— A to zgadnijcie! — roześmiała się dziewczyna.
Śmiech jéj jednak nie był bardzo szczery, bo na przyźbie siedział właśnie Tomek i jadł wieczorny posiłek; a ona, patrząc ukradkiem na te czarne kędziory włosów i na twarz ogorzałą, jego tylko miała w myśli.
— Założę się, że chłopak, — ciągnęła daléj Wickowa, któréj zawsze trzymały się żarty.
Tomek odwrócił się nieznacznie, i co tam miał w myśli, to trudno było wiedzieć, bo głowę pochylił nad misą. Ale Salka zarumieniła się, jak wiśnia, i mruknęła coś, zakrzątnąwszy się około komina.
— Albo to nowina, — wtrącił Wicek, — że dziewczęta myślą o chłopcach; powiedz jéj lepiéj, jak ten chłopiec wygląda, to będziesz mądrzejsza.
— Jużci przecie nie taki czarny, jak nasz Tomek, co to do cygana podobny. Może ten, co siedzi w głowie Salki, nie taki swarny, jak potrzeba, ale za to ojcowisty i ze statkiem, na książce czytać umié, a jak pójdzie za niego, to będzie miała w skrzynce sznury korali i chust co nie miara...
— Albo mi to u tatula czego braknie, — przerwała dziewczyna.
Tomek nie rzekł nic, ale, gdyby kto był patrzał na niego, zobaczyłby jakiś dziwny wyraz na twarzy, a ręka, którą niósł do ust łyżkę, opadła nagle.
Przez chwilę nie słyszał, co wkoło niego mówiono, bo w uszach mu zaszumiało, a potem zerwał się, postawił miskę pełną jadła, tak, że o mało się nie rozbiła i odszedł prędkim krokiem.
Gdzie jednak chciał iść, nie miał o tem pojęcia.
— Co jemu się stało, — spytał Wicek, i pobiegł za nim.
— Cóż to, Tomku? — zawołał.
Tomek już miał czas się uspokoić.
— Ej nic! — odparł spokojnie, chociaż głos mu drżał trochę, — zdało mi się, że się sada krowa odwiązała w oborze.
Poszli obadwaj do obory: sada krowa stała na swojém miejscu i wszystko bydło było spokojne.
— Zdało wam się, Tomku, — rzekł Wicek.
— Zdało mi się, — powtórzył parobczak.
Nie powrócił jednak na wieczerzę, tylko poszedł, gdzie go oczy poniosły.
Salce téż do żartów nie było. Zachmurzyła się i nie odpowiadała więcej bratowéj, która jednak, zwyczajem kobiecym, nie mogła utrzymać języka, i nieustannie mówiła o młynarskim Franku; aż wreszcie odezwał się stary Lenart.
— Dałabyś pokój, Wickowa! nie trza ryb łowić przed niewodem; jak Bonkowie przyszlą swatów, to będzie o czem gadać, a teraz jeszcze niéma co.
Salka miała wielką ochotę rozpłakać się, przypaść ojcu do kolan i prosić go, by jéj nie mówiono o młynarskich swatach; ale nie śmiała tego uczynić. Pomyślała więc ona także, iż niéma potrzeby ryb łowić przed niewodem.
Ale nazajutrz była niedziela; przyszli swaty naprawdę i nie można już było daléj odpowiedzi odkładać. Przyszli; postawili wódkę na stole; pokłonili się ojcu, bratu, bratowéj; przemówili pięknie i prosili Salki, by chociaż kropelkę, na znak dobréj woli, z ich ręki wypiła.
Salka płoniła się wzdragała, jak zwyczajnie dziewczęta. Zrazu nikt na to nie zważał, bo to już taki obyczaj. Wzdraganiom jednak końca nie było. Przemówili swaty, przemówił i ojciec; a ona rzuciła mu się do nóg i prosiła, by jéj nie przyniewalał, z chaty nie wypędzał, obcym nie oddawał. A mówiąc to, płakała tak bardzo, iż myślałby kto, że jéj grozi strasznie nieszczęście, a nie zaś, że najbogatszy chłopak ze wsi całéj chce ją pojąć za żonę.
Po długich daremnych sporach, swatowie odeszli obrażeni. Wicek i Wickowa gadali na siostrę, a stary Lenart siedział markotny na ławie, srodze nierad temu, co się stało.
Salka ocierała oczy fartuchem, ale Bogiem a prawdą oczy te był suche.
O parę kroków za chatą stał Franek, oczekując na to, co się stanie. Nie miał on dotąd żadnéj przyczyny wątpić o swojem powodzeniu, a przecież serce biło mu niespokojnie. Ojciec i matka jego uważali już w myśli Salkę za synową, i żadnemu z nich na myśl nie przyszło, by Lenartowie odrzucili swaty Bonków. On sam nie pomyślał tego także. Cóż znaczyło więc, że zamiast radości, w piersi jego rośnie niepokój, tem większy, im dłużéj czekać musiał.
Kiedy Franek szedł tutaj, spotkał Tomka, który biegł drogą, nie bacząc na nic; potrącił go i nie uważał tego, a potem nikt więcéj nie wyszedł już od Lenartów. On czekał jak na mękach, i czas dłużył mu się tak bardzo, iż sądził, że ranek już świtać powinien, a kury jeszcze nie zapiały.
Wreszcie swatowie wyszli z chaty i zbliżyli się do niego, idąc ku młynowi, chociaż nie myśleli, by on był taki niecierpliwy.
Franek wyskoczył ku nim, spojrzał, zbladł i o nic nie pytał. Nieśli wódkę napowrót, a twarze ich były gniewne.
— Głupia ta Salka, — odezwał się jeden, — cóż to ona myśli, że pan jaki po nią zajedzie, czy co?
— Kiéj nie umie szanować szczęścia, tem gorzej dla niéj, — przerwał drugi, — wam Franku przez to żony nie zabraknie; znajdziecie dziewek, ile zechcecie.
— Nie macie tam czego żałować; ot poszlibyśmy odrazu do Józefki Baskówny, albo do białéj Maryśki, to tak wam się wesele nie spóźni.
Ale rady te nie trafiały do przekonania Franka, może nawet nie słyszał ich wcale, bo stał w miejscu, ze spuszczoną głową, i tylko, kiedy zaczęli mówić o innych dziewkach, zaprzeczył im takim ruchem, że go zrozumieli.
— Ha! — wyrzekł wówczas jeden, — wola wasza, Franku.
— Co tam próżno gadać, — wtrącił drugi, — kiedy nam się tak źle trafiło, trza się z ojcami naradzić. Toć mówi przysłowie: co nagle, to po djable.
Szli daléj ku młynowi, tylko Franek nie śpieszył za nimi. Trącili się pomiędzy sobą, naradzali się chwilę i przystanęli.
— Tylko tego nie bierzcie do serca, Franku, — powtórzyli oglądając się za nim, — niéma co, doprawdy.
Poszli daléj, bo i cóż mieli z nim robić? Próżne słowa pociechy nie lgnęły mu do serca, a zresztą nie wiedzieli nawet, co on myślał. Jak zawsze był skryty i milczący, tak nim pozostał i teraz. Żeby zaś miał desperować, przez jednę głupią dziewkę, to im nawet nie przyszło do głowy.
On pragnął widocznie sam pozostać, bo stał tam, gdzie go zostawili, nieruchomy, z głową pochyloną, wsparty oburącz na lasce leszczynowéj którą wbijał w ziemię tym sposobem.
Noc była zupełna, blada przezroczysta noc letnia, bez księżyca, bez gwiazd prawie, bo gwiazdy tonęły w zorzy wieczornéj, a zanim ta znikła, zorza ranna rysowała się już na wschodzie.
Swatowie oglądali się za nim czas jakiś, i widzieli go zawsze w tem samem miejscu. Zdawało m si ę[2], że musiał czekać na kogoś.
Téj nocy w spokojnéj wsi wiele oczu snu nie zaznało: Bonkowie oboje ochłonąć nie mogli z gniewu, że taki wstyd spotkał ich w Lenartowéj chacie; Salka czuła na sobie oburzenie rodziny i gadanie ludzkie; stary Roch niepokoił się o córkę i martwił się, że takie szczęście odrzucia[3]. Tomek, jak zwykle, pasał konie noc całą; nikt się więc o niego nie zatroskał, a jeśli zatroskało się jedno serce, to troskało się pocichu.
Zaledwie doczekawszy dnia, powstawali wszyscy, i zakrzątnęli się około robót codziennych. Wicek poszedł kosić na łąkę, Tomek orać, stary Lenart z siekierą poprawiał wrota stodoły, Wickowa została przy dzieciach i domowym obrządku, a Salka musiała opléć len, na który okrutne chwasty się rzuciły.
Pole Lenartów było daleko od chaty i aż tam gdzieś pod lasem, w dogodnem miejscu, zasiane było kilka zagonów lnu. Salka téż biegła po rosie, narzuciwszy fartuch na głowę od słońca, bo poziome promienie jego biły jej w same oczy i ślepiały niemal. Minęła kosiarzy, spieszących na łąki z kosami, które za każdym krokiem migotały odbiciem słonecznem; minęła oraczy, tym razem nie śmiejąc obejrzeć się za Tomkiem; a potem już szła sama jedna, parowem obrosłym krzakami, gdzie kwitły sasanki i dzwonki.
Ludzie zniknęli jej z oczu za stromemi brzegami parowu; słyszała tylko zdaleka, jak wołali na woły, nawracając je na zakręcie.
Niespodzianie coś zaszeleściało koło niej i z pomiędzy krzaków podniósł się chłopiec, w którym poznała Franka.
Zdziwiła się, widząc go tutaj: może też sumienie jej względem niego nie było bardzo czyste, a może tylko przypomniała sobie, ile z powodu jego swatów doznała zmartwienia, bo pokraśniała cała, i chciała go ominąć. Ale Franek zastępował jej drogę, wązką w tem miejscu bardzo i nie myślał się usunąć; a był taki jakiś blady, włosy, zwichrzone spadały mu na czoła, że byłaby go się przeklęła, gdyby nie to, iż oczy jego były bardzo smutne. Salka miała dobre serce, więc zamiast się odwrócić od niego, albo obejść go, wspinając się po stromej ścianie parowu, przystanęła, widząc, że pragnie z nią mówić.
— Nie uciekaj ode mnie Salka, — wyrzekł wreszcie Franek nieśmiało, — przyszedłem tutaj chyłkiem przez las, żeby spotkać i rozmówić się z tobą.
— A czegóż wy odemnie chcecie, — odparła z niedowierzaniem dziewczyna.
— Czego? oj Salka! Salka! com ja ci krzyw, żeś swatów z niczem odprawiła?
Milczała przez chwilę zarumieniona, ale wreszcie wyrzekła z determinacyją:
— Ha! jeśli zrobiłam krzywdę, to sobie samej wy inną znajdziecie.
Patrzał na nią, nic nie mówiąc, z jakimś dziwnym uśmiechem. Ona wydawała mu się jedyną na świecie, i wyrzekł znowu:
— Wiem ci ja, Salko, dobrze, że mi się trudno dziewkom podobać; nie umiem ani wyskoczyć, ani obrócić się w tańcu, ani śmiać się, ani zażartować.
— No to widzicie sami, — odparła nieuważnie dziewczyna.
Zaledwie jednak wymówiła te słowa, pożałowała ich, zrozumiała bowiem, że musiała zrobić przykrość Frankowi.
On nie obraził się wcale, westchnął cicho i mówił dalej:
— Może to nie tak bardzo moja wina, Salko; trudno żartować kiedy serce boli, a jakże nie ma boleć, kiedy śmieją się ze mnie dziewczęta, dzieci nazywają po cichu kuternogą; wiem, ze mam nieszczególną urodę, to i nie chcę się na śmiechy narażać, a jak ludzie na mnie patrzą, to jakbym szedł przez rózgi.
— Kto wam to powiedział, Franku?
— Nie powiedział mi nikt, a ja przecie czuję po spojrzeniach ludzkich, żem niezdara i brzydki; jakże mi nie ma być smutno.
Mimowolnie spojrzała na niego.
— Tak znowu bardzo brzydcy nie jesteście, — szepnęła.
— Oj, żebym ci się ja brzydki nie wydawał, nie byłabyś swatów odprawiła z niczem.
— Ej, to nie dlatego, — zawołała.
Nabierała z nim śmiałości, w miarę jak mówiła; te słowa wyrwały jej się prawie gwałtem, chciała pocieszyć go po swojemu.
Ale on nie zdawał się pocieszony wcale; przeciwnie, milczał przez chwilę, a potem znowu spytał ją łagodnie:
— To i dla czegożeś mnie nie chciała?
Tego znowu powiedzieć mu nie mogła.
A on ciągnął daléj:
— Gdyby mnie twoje oczy brzydkim nie widziały, ja byłbym innym zupełnie, Salko; tybyś była jak słońce dla mnie, nauczyłabyś mnie śmiać się i żartować i być szczęśliwym, jak inni. Ale ty tego nie chcesz.
Teraz dopiero zrozumiała, że wyrządziła mu krzywdę stokroć większą, niżeli sądziła. Oczy jéj zaszły łzami.
— Przebaczcie mi, Franku, — zawołała, — to nie moja wina.
— Tak, wiem ci ja dobrze, że nie twoja, — powtórzył. — Inne na twojem miejscu nie baczyłyby na to, że nie wyglądam po ich myśli, śmiałyby się ze mnie na boku, swatów przyjęły. Ty, Salko, taka nie jesteś. Przecież gdybyś mnie kiedy chciała...
Przerwała mu wymownym ruchem, na którego znaczeniu omylić sie nie mógł; sama podobna myśl ją trwożyła.
— Bóg widzi, — mówił daléj chłopiec, — nie chciałbym ci marnego słowa powiedziéć; nie bój się, Salko, nie będziesz miała nigdy przykrości odemnie. Tobie jeszcze widać nie w głowie małżeństwo. Ja chciałem powiedziéć ci tylko, że kiedyś tam, kiedyś, możebyś się przyzwyczaiła patrzeć na mnie.
Oczekiwał jakiego słowa zachęty, ale ona go dać nie mogła. Stała, zafrasowana i niespokojna, a na jéj twarzy zarysował się taki dziwny wyraz, że Franek, uderzony nim, zawołał:
— Ty może którego innego sobie upodobałaś.
Głos jego zrazu ostry i ochrypły, przycichał zwolna, tak, że ledwie dosłyszała ostatnie słowo. Odgadł to, co lękał się przypuścić.
Stanęła cała w płomieniach.
Przez chwilę nie mówili nic do siebie, tylko słyszał jak serce jéj biło i każdem uderzeniem zdawało mu się powtarzać jakieś obce, nienawistne imię.
— Ty upodobałaś sobie innego, — powtórzył zwolna, jakby z namysłem długim, lub zwyciężając jakieś buntujące się uczucia.
— Ha! — wyrzekł znowu, — wola twoja... masz prawo, masz prawo.
Na ustach miał jeszcze słowo „niech ci Bóg przebaczy", zamiast tego jednak powiedział tylko łagodnie:
— Idź z Bogiem, Salko.
Wsunął się między krzaki, z których był wyszedł i boczną ścieżką podążył do lasu, zostawiając jéj wolne przejście.
Ładna dziewczyna popatrzyła za nim przez minutę, westchnęła, potem ściągnęła lekko ramiona i poszła swoją drogą, z niewinnem okrucieństwem myśląc o Tomku.
Kiedy na przypołudnie wracała do domu, spotkała Tomka, który pędził woły na paszę. Od wczoraj, kiedy uciekł z chaty, widząc wchodzących swatów, nie powrócił do niéj. Chłopak Wickowéj zaniósł mu w pole śniadanie. Nie wiedział więc wcale, co się dalej stało, tylko sokole oko jego dostrzegło Franka, jak się skradał ku drodze, którą Salka iść miała.
Teraz szedł, popędzając woły i pogwizdując jakąś nieokreśloną nutę, która, przechodząc mu przez usta, nabierała syczącego dźwięku.
Nie pozdrowił zrazu Salki, idącéj przy nim z pękiem chwastu na ręku; zdawał się jéj nie widzieć; tylko czasami, ni stąd ni zowąd, uderzał witką niewinne woły, chociaż nie zbaczały z drogi, nie zatrzymywały się nigdzie i szły prosto przed siebie, cierpliwe i posłuszne.
Dopiero przed podwórkiem prawie Lenartowéj chaty, Tomek zatrzymał się nagle.
— A no, kiedyż wesele? — zapytał zdławionym głosem.
Tym razem Salka roześmiała się wesoło.
— Jakie znowu wesele? — zagadnęła z kolei, niby nie rozumiejąc, do czego on zmierzał.
Tomek spojrzał na nią niepewnem okiem: czy żartowała z niego, czy téż doprawdy wesele owo przyśniło mu się tylko.
— A swaty wczorajsze? — zawołał, — swaty kulawego Franka!
Przez chwilę dziewczyna miała ochotę się z nim podroczyć, ale nie miała serca tego uczynić, bo go jéj strasznie żal było.
— Swaty! — odparła pogardliwie, — ot swaty poszli tak jak i przyśli.
— I ty nie wypiłaś od nich wódki? — zawołał wstrzymując oddech.
Zamiast odpowiedzi, patrzała na niego z promiennym uśmiechem kochającéj kobiety. Alboż nie wiedział, że ona niczyich swatów przyjąć nie mogła; że dla niéj istniał on tylko jeden na świecie!
Wszystko to niebieskie oczy Salki powiedziały tak wyraźnie, że Tomek zrozumiéć musiał ich mowę. Zrobiło mu się naprzemian zimno i gorąco i odetchnął z głębi piersi, jakby spadł mu z niéj ciężar olbrzymi.
— Salko! Salko! — wykrzyknął tylko.
Był to bardzo prosty wykrzyknik, nie wypowiadający nic wcale; ona jednak pojęła go równie dokładnie, jak on jéj spojrzenie. Oboje porozumieli się w téj chwili, i weszli do chaty rozpromienieni, jakby do nich należał świat cały. Tomek nie mógł wytrzymać, śmiał się sam do siebie, spoglądał na obecnych rodośnym wzrokiem, porwał na ręce tłustą Jagośkę, najmłodszą dziewczynę Wickowej, i huśtał ją do góry, nie zważając, że cała była umazana kluskami, które siedząc na ziemi wyjadała z rynki.
Salce zaś jeśli nie śmiały się usta, to oczy były takie jakieś jasne i zwilżone, że biła z nich prawdziwa łuna szczęścia.
Oboje jednak trafili na wcale przeciwne usposobienie całéj rodziny. Wickowa kwaśno krzątała się u komina, bo Wicek, co był na kośbie, słyszał, jak tam ludzie różnie mówili o młynarskich swatach, jak się Bonkowie odgrażali i jak wróżyli, że Salka źle skończy, bo tylko bałamuci chłopców, a statkować, ani za mąż iść nie chce.
Stary Lenart wysłuchał tego wszystkiego i zafrasował się bardzo. On także od wczoraj szukał w myśli przyczyny, dla któréj córka odrzuciła Franka. Radość więc młodej pary, chociaż bardzo niewinna, była zupełnie nie w porę.
— Dajże pokój mojéj dziewusze, — zawołała z gniewem Wickowa na Tomka, odbierając mu tłustą Jagośkę, która krzyczała, wyrywając się napowrót do przerwanego w tak niezwykły sposób obiadu.
Ojciec zaś ze swojéj strony zgromił Salkę.
— Oj, masz się ty z czego cieszyć, — wyrzekł surowo, — czy z tego głupstwa coś go, zrobiła, czy z mojego frasunku, czy ze śmiechu ludzkiego.
Niestety, pierwszym powodem jéj uciechy, było właśnie owo głupstwo, a nawet, wbrew ojcowskiemu gniewowi, serdeczna uciecha nie myślała jéj opuszczać, tylko schroniła się w głąb serca; daremnie jednak pragnęła ją ukryć: wbrew woli twarz jéj płonęła tak ślicznemi kolorami, a czoło takie było pogodne, że jaśniała jak zorza w osmuconéj chacie.
Lenart popatrzał chwilę na córkę, na Tomka, i coś go tknęło. Dlaczego, wpośród frasunku rodziny, oni byli tacy uszczęśliwieni? Przecież na teraz nie powiedział nic więcéj. W milczeniu jadł obiad, przyrządzony przez synowę, i rozważał, co ma uczynić? a popołudniu, kiedy wszyscy szli na robotę, Tomek pędził woły i Salka wybierała się napowrót do lnu, zatrzymał ją i wymyślił w domu jakąś pilniejszą robotę.
Całą odwieczerz stary Lenart rozmyślał coś i układał. Co ułożył, nie wiadomo, bo się nikogo nie radził i nikomu nie zwierzał. To pewna, że wieczorem oświadczył głośno, iż pojedzie z Salką na odpust, do sąsiedniéj parafii. Nazajutrz rano kazał jej się pięknie ubrać, sam zaprzągł do woza, i ruszyli oboje tą samą drogą przez rozdół pod lasem, którą wczoraj szła Salka. Minęli kosiarzy na łące i orzącego Tomka.
Salce zrobiło się czegoś smutno bardzo, chociaż jechała na odpust, miała zobaczyć ciotkę rodzoną i krewnych, mieszkających aż w trzeciéj wsi. Nie mogła wytrzymać, żeby się nie obejrzéć za Tomkiem. I zobaczyła go, jak stał na górze on, także w nią wpatrzony.
Woły, nie czując poganiającéj ręki, przestały odwalać pługiem ciężką rolę, i odpoczywały chwytając powietrze szerokiemi nozdrzami.
Przez chwilę widziała ten obraz, ozłocony porannem słońcem, ujęty w ramy kilku grusz starych, co stały na polu, obdarzając co rok obficie dzieci wiejskie dzikim owocem. Aż wjechali w las; drzewa zwarły się za niemi: i Tomek, i czarne woły, i grusze, zniknęły jéj z oczu.
Wieczorem Lenart sam powrócił z odpustu; Salka została się u ciotki, która jéj puścić nie chciała.
Tomek stał właśnie na podwórku, kiedy z daleka usłyszał turkot wozu. Wybiegł uradowany na drogę, i spostrzegł, że gospodarz jechał bez córki. Wyszedł téż Wicek z żoną, a tłusta Jagośka czołgała się za niemi po kukiełkę, którą jéj Salka obiecała.
— A cóż się stało z Salką, — zapytała kobieta.
Tomek byłby uściskał ją za to pytanie, którego sam uczynić nie śmiał.
Lenart spojrzał pochmurno po obecnych.
— Co się miało stać? — odparł — ciotka ją zatrzymali, mieli pilną robotę.
— Abo tu roboty brakuje? — wtrąciła Wickowa, — ja sobie sama rady nie dam.
— Ej nie gadałabyś, kiéj nie rozumiesz, — wtrącił Wicek, — bo widzisz dobrze, że ojciec musiał mieć przyczynę w tem, co robił.
— A on — wyrzekł stary, — niech lepiéj ludziom z oczu zejdzie, to mniéj będzie gadania. A ty, Wicek — dodał, obracając się do syna, — idź postaraj się o najemnicę; trza len opléć co żywo, i kartofle okopać.
Na Tomka Lenart nie spojrzał, tak, jakby go tu nie było, jakby nie służył w jego chacie drugi rok już, i nie należał prawie do rodziny. A on przecież uwijał się koło wozu i konie wyprzęgał.
Chłopiec był dumny, zrobiło mu się markotno bardzo; ale nic nie powiedział, tylko zęby zaciął i czekał, co z tego będzie.
Gospodarz był nie swój, coś dolegało mu widocznie: może brak mu było w domu Salki; może nie mógł się uspokoić po doznanym zawodzie, co do jéj zamężcia; a może też ważył w duszy jeszcze jaki inny zamiar, który nie łatwo był mu zupełnie po myśli, bo chociaż coś w nim przemawiało za nim, coś także sprzeczało się z jego chęcią.
Usiedli wszyscy do wieczerzy, ale ani staremu, ani Tomkowi jeść się nie chciało.
Niedawno byli z sobą jak ojciec z synem, a teraz spoglądali na siebie jak nieprzyjaciele. W chacie było cicho, niby makiem kto zasiał; tylko tłusta Jagośka, siedząc na ziemi nad rynką kaszy z mlekiem, wyjadała z niej skwapliwie ostatki, mrucząc coś na znak zadowolenia.
Wreszcie Lenart odstawił misę, zachmurzył się jeszcze bardziéj, spojrzał na parobczaka, siedzącego na ławie naprzeciwko, i odezwał się:
— Oj Tomku, Tomku! widziałem ci ja przejeżdżając, jakeś orał pod żyto; toć-to skiby nierówne i calizny wszędzie: cóż to z takiéj roboty? chyba Boga w sercu nie masz, albo chcesz mojéj krzywdy; toć tam chleba nie będzie.
— A toć mówiłem wam, — odparł Tomek — że ziemia spieczona kieby skała, nijak się jéj pług jąć nie chce, jeno się zmyka po wierzchu, — kazaliście orać. Cóż ja temu krzywy?
— A dla czego Pietrek od sąsiada równiusieńkie skiby jedne przy drugiéj położył? — wybuchnął znowu stary.
Wiedział on dobrze, że rola sąsiada zawierała źródliska, i nigdy tak nie wysychała jak jego. Tylko teraz tak się rozjadł na Tomka, że nie chciał o tem pamiętać.
Chłopiec zrozumiał to widać, bo poczerwieniał na twarzy i porwał się z miejsca; a że był dumny, nie mógł znieść niesłusznéj wymówki.
— Ha! — wyrzekł — jeśli wam lepszy Pietrek, weźcie Pietrka; zobaczymy, co on zrobi na waszéj roli. Już ja to widzę, żem się wam sprzykrzył; za długo chleb wasz jadłem; choć, Bóg widzi, nie jadłem go darmo, pilnowałem waszego kieby oka w głowie. Ale kiedym wam niedogodny, powiedźcie otwarcie; nie zginę przez to, pójdę do ludzi choćby dziś.
Wymówił może więcéj niż chciał, ale słowa niebacznego cofnąć nie sposób. Taka to już była natura, popędliwa i harda, że marnego wyrazu nie znosił.
Lenart popatrzał na niego przez chwilę, z tłumionym gniewem, tem silniejszym, iż w duchu czuł dobrze, że nie miał słuszności i szukał tylko zamówki.
— Godziliśmy się wprawdzie na rok — wyrzekł znowu — przecież, jeśli taka wola twoja, Tomku, wolna droga, wstrzymywać cię nie będę, chociaż krzywda będzie dla mnie, nie dla ciebie.
— Nie chcę krzywdy waszéj — zawołał rozżalony chłopiec — weźcie sobie dosiewek i co tam chcecie, — tę jałoszke nawet, com sobie przychowywał. Zostawię wam moję pracę, a ludzie mnie i tak przygarną.
— Gorączka z was, Tomku! — wtrącił Wicek, nie rozumiejąc wcale, o co chodziło, i przerażony myślą, że w czas najbardziéj roboczy mogli stracić parobka, — ojciec tak sobie powiedział tylko o onéj roli, a wy zaraz do serca bierzecie.
— Oj widzę ci ja lepiéj Wicku, co się święci — odparł Tomek, — od jakiegoś czasu nijak ja gospodarzowi dogodzić nie mogę; żebym się nie wiem jak starał, zawszem mu krzywy.
Lenart zmarszczył brwi i odepchnął syna, który chciał go reflektować.
— Co nie masz mi być krzywy? — powtórzył — albo ty myślisz, że ja nie wiem, co ci w głowie? Podobała ci się gospodarska córka; podobało ci się należeć do chaty, w któréj służysz, a kto wie, może i mnie, starego, chciałbyś z niéj wypędzić. Zawróciłeś głowę głupiéj dziewczynie, że na swoje szczęście przystać nie chce; — ot teraz wiesz coś mi krzywy. Bogdajeś był nigdy progu tego nie przestąpił!
Tomek słuchał go, blady śmiertelnie. Mąciło mu się w głowie. Była chwila, w któréj chciał rzucić się na Lenarta, jak wściekłe zwierzę, i wtłoczyć mu napowrót obraźliwe słowa do gardła. Szczęściem, pomiędzy nim a gospodarzem stanęła w myśli jasna postać Salki. Zatrząsł się i przeraził sam tem, co chciał uczynić.
W uszach mu szumiało, przed oczyma latały czerwone płatki. Miał może wolę tłumaczyć się, powiedziéć jak byłby szczęśliwy, gdyby Salka, tak jak on, była ubogą dziewczyną i nie miała tych dostatków, które go od niéj rozdzielały. Ale Tomek pięknie mówić nie umiał; brakło mu słów na te wszystkie uczucia; a gdyby i umiał, czyżby mu uwierzono.
— Ha! — zawołał zduszonym głosem, jak tylko zdołał przemówić, — więcéj mnie tu nie zobaczycie.
Wychodził z chaty jak szalony, ślepy i głuchy na to, co go otaczało; potrącił tłustą Jagośkę, a choć ta z głośnym płaczem potoczyła mu się pod nogi, nie obejrzał się jednak. Pchnął drzwi z całej mocy, jakby mu brakło powietrza, i odetchnął dopiero daleko, straciwszy z oczu ludzi, którym święcił z tak dobrą wolą pracę i serce swoje, a którzy pokrzywdzili go tak srogo,
Nazajutrz już go we wsi nie było.
Niebawem Salka powróciła od ciotki ale daremnie, powróciwszy, obiegała wszystkie kąty chaty i podwórka, a pod pozorem zobaczenia, jak okopano kartofle, poszła w pole czem prędzéj.
Ujrzała z daleka czarne woły, cierpliwie orzące, tylko kto inny prowadził pług i innym poganiał je głosem.
— Ha! — pomyślała — pewno poszedł z Wickiem do kosy.
I, jak strzała, puściła sie na łąki.
Tomka i tam nie było.
Zadumana, już wolnym krokiem powracała ku domowi, rozważając, jakaby zabawa lub potrzeba mogła go zaprzątnąć w czas roboczy. Serce jéj biło szybko; miała ochotę usiąść na kamieniu przy drodze i rozpłakać się gorzkiemi łzami, jak małe dziecko. Przecież nie przeczuwała bynajmniéj tego, co się stało.
Dopiero bratowa powiedziała jéj wszystko.
Salka słuchała, nie mówiąc ani słowa, tylko, przez czas tego opowiadania, gasły powoli jasne, wesołe płomienie jéj oczu. Nie pytała, gdzie był Tomek; Wickowa tego nie wiedziała, — zresztą blizko, czy daleko, czuła dobrze, iż był dla niéj stracony.
Wzięła się do zwykłej roboty, ale robota nie szła w ład wcale; raz w raz zamyślała się, sama nie wiedząc o tem. Zapomniała wesołych śpiewów, które dawniéj rozlegały sie wszędy; zapomniała tych ruchów zwinnych i śmiechu srebrnego, co szedł tak prosto z serca, że radował wszystkie uszy.
W chacie téż odmieniło się wiele. Nowy parobek, przyjęty na miejsce Tomka, z niczem nie umiał sobie dać rady, roboty bał się jak ognia. Nie jedno zmarnowało się przez niego, i chociaż nie było biedy, ale zawsze to trapiło serce gospodarza.
Nie dziw więc, że stary Lenart osowiał, sposępniał i chodził nieraz chmurny, wbiwszy w ziemię źrenice, jak gdyby szukał, czego nie zgubił. Nie było go komu rozweselić, jak dawniej, kiedy w chacie był ciągły gwar pomiędzy Tomkiem a Salką.
Dziewczynie schodziły z twarzy coraz znaczniéj śliczne rumieńce, a z czasem, zamiast rozweselać się, smutniała jeszcze bardziéj.
Minęły żniwa. Niejeden chłopiec we wsi przysyłał swatów do Salki; ale ona od nikogo wódki wypić nie chciała, nie stroiła żartów z parobkami przy robocie, jak to dawniej bywało. Smieli się z niéj niektórzy, że zapomniała nietylko śpiewać, ale i mówić.
Stary Lenart zżymał się pocichu i gniewał głośno; nic to jednak nie pomagało. Łatwiej stokroć zabronić, niżeli nakazać; Salka była ojcu we wszystkiem posłuszną, tylko na jego żądanie nie mogła stać się napowrót tą dawną, rozpromienioną dziewczyną, co jak słońce rozjaśniała chatę.
Z Frankiem, od owego pamiętnego dnia, nie rozmawiała nigdy; widywała go w prawdzie nieraz w kościele i we wsi, przecież on nie zbliżał się do niéj, a ona też zaczepiać go nie myślała.
Aż wreszcie dnia jednego, kiedy prała u rzeki, i zamiast uderzać kijanką w bieliznę, zapatrzyła się na wodę, co tak nieustannie cicho i spokojnie płynęła w swoję stronę, rozszczepiając promień słoneczny na miliardy złotych gwiazdeczek, ujrzała nagle, jak cień jakiś zarysował się przy niéj.
Podniosła głowę; — to był Franek, i spoglądał na nią tak smutno, a tak przyjaźnie, jakby rozumiał najlepiéj to wszystko, co się działo w jéj sercu, a czego ona nikomu, nawet saméj sobie nie powiedziała.
— Salko, — wyrzekł — stoję tu chwilkę i patrzę na ciebie, a ty jesteś niby nieżywa.
Nie odpowiedziała nic, podniosła kijankę i chciała daléj ciągnąć przerwaną robotę; ale, nie wiedzieć czemu, na płacz jéj się zbierało.
— Oj, zmieniłaś się ty bardzo, Salko. — mówił Franek.
— Ha, zmieniłam się, to i co? — zagadnęła — widać taka wola Boska.
— Nie wola to Boska, jeno ludzka, nie od dziś ja na ciebie patrzę,.. Patrzałem, kiedyś jeszcze była maluśka, a taka śliczna zawsze; patrzałem potem, kiedym myślał, że co z tego będzie...
Przerwał sam sobie, jakby lękał się mówić dalej; nie spostrzegł jednak w twarzy dziewczyny ani gniewu, ani niechęci.
— Salko! — szepnął — chciałbym ci ja coś powiedziéć, tylko może się obrazisz.
— To nie mówcie — odparła z odcieniem dumy.
Franek westchnął po cichu.
— Nie to, oj nie to, czego się boisz; — szepnął ciszéj — zmieniłaś się bardzo, Salko; z najweselszéj dziewczyny we wsi stałaś się najsmutniejszą; ale czy wesoła, czy smutna, ty nie myślisz o mnie.
Była chwila ciszy.
— Widać Bóg nas sobie nie przeznaczył, — dodał, oczekując daremnie słówka z jéj strony.
— Widać, — powtórzyła Salka, która, bez żadnego szemrania, zgadzała się w tym razie z najwyższą wolą.
— Nie o sobie chciałem z tobą mówić — wyrzekł znowu.
Rzuciła przelotne spojrzenie, w którem zdawało mu się, że odnajdywał na krótki moment dawną Salkę.
— A o kimże? — spytała cicho.
Franek popatrzył na nią, brwi mu się zbiegły - Trwało to jednak zaledwie mgnienie oka; przemówił znowu łagodnym głosem.
— Czy ty myślisz, Salko, że ja nie wiem, czemuś ty smutna?
Spuściła oczy, i na twarz jéj wystąpiły na chwilę dawne kolory.
— Zrozumiałem ci ja dawno, dla czegoś mnie nie chciała. Z początku miałem głupią radość, gdym widział, żeś nie tą, co dawniéj. Wszak ludzie powiadają: co z oczu to i z serca; ot myślałem sobie, że i z tobą tak będzie, że może...
— To minęło już — dodał po chwili — widzę, że to wszystko nadarmo; a teraz mi tylko okrutnie żal twojéj młodości, twojéj urody, twojego wesela dawnego, choć wiem dobrze, że to wszystko nie dla mnie.
Mówił to z przerwami, jakby trudno mu było powiedziéć, co czuł. A kiedy go słuchała, łzy zamigotały w oczach Salki i, jak dwa sznurki pereł, puściły się po twarzy.
— Nie płacz tak, nie płacz! — wyrzekł pośpiesznie — ja postanowiłem już, co zrobię: pójdę po Tomka i przyprowadzę go do wsi napowrót.
Łzy zatrzymały się na licach dziewczyny.
— Wy, Franku! — zawołała głosem pełnym zachwytu i nadziei, — wybyście to zrobili!
Jakiś nieokreślony uśmiech ukazał się na ustach biednego Franka.
Chciał może zapytać: czy podziękuje mu za to? czy będzie miała dla niego dobre słowo i uśmiech przyjazny?... przecież pytania te byłyby próżne.
Odpowiedziałaby mu tak z pewnością, a przecież czuł, iż słowo to byłoby mu nie wystarczyło, i nie mogłoby zmienić ich wzajemnego położenia. W szczęściu, jak i w smutku, był dla niéj niczem zupełnie.
Więc wyrzekł tylko:
— Bądź spokojna, zrobię to.
— Wy wiecie, gdzie on jest? — zawołała dziewczyna, z bijącem sercem.
— Czy wiem, czy nie wiem, dość, że go tu sprowadzę.
Ale ona nie mogła na tem poprzestać; zbyt dawno nie słyszała jego imienia, nie mówiła o nim z nikim na świecie.
— Franku, mój złoty Franku! — szepnęła, nie bacząc wcale, czy raniła go słowami swemi — powiedzcie mi, co wiecie.
Założyła ręce na jego ramieniu, patrzyła mu w oczy jasnemi źrenicami, jakby chciała wyczytać w nich odpowiedź, jeśli jéj usta odmawiały.
Odtrącił ją lekko, łagodnie, ale stanowczo.
— Nie wiem nic, — odparł głucho.
Ruchliwa twarz Salki zasępiła się pod wrażeniem tego słowa.
— A kiedy go szukać będziecie?
I znowu miał jakiś uśmiech, dziwnie przymuszony i blady, jakby chciał jej wymówić, że okazywała się dla niego tak bardzo okrutną.
I znowu ona nie miała czasu o tem pomyśléć i powtarzała niecierpliwie.
— Franku! kiedy go szukać pójdziecie?
— Zaraz — szepnął, nie namyślając się długo gnany jéj wzrokiem i słowem.
Wziął kij, leżący nu[4] ziemi, i odszedł szybko, o ile mu na to lekkie kalectwo pozwalało. Nie obejrzał się ani razu na Salkę; może pomimo to, co obiecał uczynić, miał żal do niéj, a może nie chciał jéj pokazać zmienionej twarzy.
Stała nad wodą, prowadząc go oczyma. Wstąpiło w nią nowe życie, patrzyła przed siebie zadumana i uśmiechniona lekko, — jakby wierząc, iż złe chwile minęły na zawsze, nie mogła jeszcze odnaleść dawnego wesela.
Nie podejrzewała szczerości obietnicy Franka; czuła dobrze, że jéj dotrzyma. Zresztą nie pytała się, co daléj będzie? co powie ojciec, rodzina? Myślała o tem tylko, że go zobaczy, że może znów, jak dawniéj, schodzić się będą w kościele, u roboty, i w czasie tych wszystkich okoliczności, co-to jednoczą koniecznie mieszkańców jednejże wioski.
Powróciła do chaty rozmarzona. W chacie od jakiegoś czasu, wszyscy byli nieswoi. Stary Lenart stawał się coraz gniewliwszym i przykrzejszym; nikt mu nie umiał dogodzić. Może go w sumieniu co trapiło? może czuł, że nie dobrze postąpił?
Przysiewek Tomka kazał złożyć osobno na klepisku w stodole, i jałoszkę jego chował jakby własną; a kiedy sąsiad chciał ją kupić, oburknął się, że to nie jego. Czarne woły i cały dobytek nie wyglądały wcale tak dobrze, jak przy Tomku. Wicek biadał, że się z niczem na nowego parobka spuścić nie można, a Wickowa, że jéj tak, jak to bywało, Tomek wody nie przynosił, i wzdragał się drew narąbać.
Słowem, jeśli imię nieobecnego nie było na ustach, to tkwiło z pewnością w myśli całéj rodziny.
Tak, raz po obiedzie w niedzielę, siedzieli wszyscy na podwórku, patrząc na drogę, którą przechodzili ludzie, i wózek jaki przejezdny zadudnił czasem. Salka, jak zwykle, była zadumaną; myślała sobie, że to już blizko tydzień upłynął od czasu, jak Franek przyrzekł zbiéga odszukać, a dotąd nie słyszała o nim ani słowa.
Nagle zdało się jéj, że widzi niepewny chód z daleka kulawego Franka, a za nim jakąś ociągającą się postać. Serce jéj uderzyło gwałtownie; zerwała się, wykrzyknęła niebacznie imię, które od tak dawna miała na ustach; i — przerażona brzmieniem własnego głosu, umilkła nagle, załamując ręce.
Na jéj okrzyk powstali wszyscy ciekawi, spojrzeli na drogę, ale ujrzeli już tylko samego Franka; bo towarzysz jego skrył się za pień drzewa, z po-za którego wyglądały tylko bujne kędziory czarnych włosów.
Stary Lenart podszedł do Franka.
— Cóż to? — zapytał niespokojnie — kogóż nam tam prowadzisz?
A Franek upadł mu do nóg.
— A dyć to Tomek — szepnął — nie puszczajcie go więcej.
— Oj! — mruknął Lenart — toż ty go na swoję biedę prowadzisz?
W głosie jego nie było takiego gniewu, jak się Franek spodziewał; podniósł oczy z większą otuchą, bo w téj chwili sprawa, której się podjął, leżała mu na sercu, jakby była jego własną.
— Co tam ja! — szepnął, nie domyślając się bynajmniej wartości słów własnych, — on mi nic nie krzyw, ani Salka, jedno już taka moja dola. Rochu, Rochu! spójrzcie-no na Salkę, to was serce zaboli nad dzieckiem własnem. A Tomek czy myślicie, że z nim co innego?
Robił znaki Tomkowi, ażeby on także padł do nóg Lenarta; ale Tomek stał zawstydzony, blady nie ruszając się z miejsca.
Stary gospodarz stał przez chwilę, wahający się, niepewny, patrząc naprzemian na wszystkich uczestników téj sceny. Na czole wzbierał mu koleją gniew, koleją brały miększe uczucia. Siwe brwi jeżyły się i ściągały, aż wreszcie zawołał:
— Oj ty wartogłowie Tomku! a gdzieżeś się ty chował, żeś ani po przysiewek, ani po zapłatę nie przyszedł? No dobrze, coś się zjawił przynajmniéj; porachujemy się z sobą, a kto wie, może pogodzimy się jeszcze, — Salka się o to niepogniewa.
Na te ojcowskie słowa, Tomek przypadł mu do nóg i całował je ze łzami, których się nie wstydził; a tuż przy nim klęczała Salka; i stary Lenart, rad nie rad, musiał ich razem podnieść i pobłogosławić, niemal w obliczu wsi całéj.
A kiedy to uczynił, była w chacie radość wielka, a wśród téj radości, nikt nie miał czasu uważać, że blada, posępna postać Franka, oddalała się wolno od tego ogniska... Przyniósł mu szczęście, a podzielić go nie mógł.