Sonata Kreutzerowska/Rozdział piąty
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Sonata Kreutzerowska |
Wydawca | Wydawnictwo „Kurjer Polski“ |
Data wyd. | 1937 |
Druk | Zakł. Graf. „Drukarnia Bankowa“ |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Крейцерова соната |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały tekst |
Indeks stron |
— Tak, tak. Potem szło dalej i dalej, miałem już najrozmaitsze stosunki. Mój Boże, przerażenie mnie ogarnia, kiedy przypominam sobie tę ohydę, a przecież mówię to o sobie ja, z którego tak zwanej niewinności śmieli się koledzy. A posłuchajmy o złotej młodzieży, o oficerach, o paryżanach, a pomyślmy, jak wszyscy ci panowie i ja, trzydziestoletni rozpustnicy, mający na sumieniu setki najrozmaitszych okropnych przestępstw względem kobiet, wchodzimy czysto wymyci, ostrzyżeni, wyperfumowani, w czystej bieliźnie, we frakach lub mundurach do salonu lub na bal — cóż za symbol czystości! jakież to piękne!
Niech pan sobie zda sprawę z tego, co powinno być, a co jest w rzeczywistości. Powinno być tak, że gdy w towarzystwie do mojej siostry lub córki podchodzi taki pan, to ja, znając jego życie, powinienem zbliżyć się do niego, poprosić na stronę i powiedzieć cicho: — „Mój kochany, przecież znam twoje życie, wiem, z kim spędzasz noce. Tu niema miejsca dla ciebie. Tu są czyste, niewinne dziewczyny. Odejdź! Tak być powinno, jest zaś tak, że gdy taki pan zjawia się i tańczy z moją siostrą lub córką, obejmując ją, cieszymy się, że jest bogaty i że ma rozległe stosunki. A nuż zaszczyci on i moją córkę! Nawet jeśli pozostały ślady choroby — to nic nie szkodzi. Dzisiaj dobrze leczą. Sam znam kilka panien z wyższych sfer, które rodzice z zachwytem wydali za chorych na wiadomą chorobę. A cóż! O... ohydo! Ale przyjdzie czas, że ohyda i kłamstwo wyjdą najaw...
Znów kilka razy wydał swój charakterystyczny dźwięk i zaczął pić herbatę. Herbata była strasznie mocna, a nie było wody, żeby ją rozcieńczyć. Czułem, że dwie wypite przeze mnie szklanki pobudziły mnie szczególnie. Widocznie herbata działała i na niego, bo podniecał się wciąż bardziej i bardziej. Głos jego stawał się śpiewniejszy, pełen wyrazu. Przybierał coraz nowe pozy, to zdejmował czapkę, to wkładał ją — i w panującym półmroku twarz jego dziwnie się zmieniała.
— W ten sposób żyłem więc do lat trzydziestu, ani na chwilę nie poniechawszy zamiaru ożenienia się, stworzenia sobie jak najbardziej wzniosłego, czystego rodzinnego pożycia — i w tym celu obserwowałem odpowiadające temu celowi dziewczyny — ciągnął dalej. — Nurzałem się w gnoju rozpusty i jednocześnie szukałem dziewcząt, godnych mnie ze względu na swą czystość. Wiele odrzuciłem dlatego właśnie, że były dla mnie niedość czyste; wreszcie znalazłem taką, którą uznałem za godną siebie. Była to jedna z dwóch córek bogatego niegdyś, obecnie zrujnowanego penzeńskiego obywatela.
Pewnego razu, po nocnej przejażdżce łódką przy świetle księżyca, wracaliśmy do domu; siedząc przy niej, zachwycałem się jej lokami i jej smukłą sylwetką, obciągniętą w żakiecik, i nagle postanowiłem, że to ona. Zdawało mi się tego wieczora, że ona rozumie wszystko, wszystko, co czuję i myślę, a czuję i myślę jedynie o najwznioślejszych rzeczach. W rzeczywistości zaś wszystko polegało na tem, że w żakieciku i w lokach było jej bardzo do twarzy i że po spędzonym wpobliżu niej dniu zapragnąłem jeszcze większego zbliżenia.
Niezwykle dziwną jest rzeczą, jak prawdziwe wydaje się złudzenie, że piękno jest dobrem. Słucha się, jak piękna kobieta mówi głupstwa, a nie słyszy się głupstw, tylko mądrości; choćby mówiła i robiła brzydkie rzeczy, widzi się w tem coś miłego. Kiedy zaś nie mówi ani głupstw, ani brzydkich rzeczy, a jest ładna, to zaraz ma się pewność, że jest ona niezwykle mądra i uczciwa.
Wróciłem do domu zachwycony i uznałem, że jest ona szczytem doskonałości i dlatego godna jest być moją żoną; na drugi dzień poprosiłem o jej rękę.
A przecież jakaż to plątanina! Z tysiąca żeniących się mężczyzn nietylko z naszej sfery, ale na nieszczęście i z ludu, wątpliwe, czy znajdzie się choć jeden, któryby przed ślubem nie był już dziesięć razy żonaty, a czasem jak Don Juan sto i tysiąc razy.
Rzeczywiście, jak słyszę i widzę, są teraz młodzi ludzie — czyści, uczuciowi, świadomi, że to nie żart, a rzecz wielka. Niech im Bóg dopomoże! Ale za moich czasów nie było nawet na dziesięć tysięcy ani jednego takiego. I wszyscy wiedzą o tem, ale udają, że nie wiedzą. We wszystkich powieściach niezwykle szczegółowo opisane są uczucia bohaterów, stawy, krzaki, koło których przechodzą, ale charakteryzując ich wielką miłość ku jakiejś dziewicy, nigdy się nie wspomina o ich przebywaniu w domach publicznych, u służących, kucharek i cudzych żon. Jeżeli zaś takie nieprzyzwoite powieści istnieją, to tym, którym są najbardziej potrzebne, t. j. młodym dziewczętom, nie daje się ich do rąk.
Z początku wmawia się dziewczętom, że ta rozpusta, która wypełnia połowę życia naszych miast i wsi, że rozpusta ta wcale nie istnieje. Potem tak się do tego udawania przyzwyczajają, że wreszcie jak Anglicy zaczynają szczerze wierzyć, że wszyscy jesteśmy ludźmi najzupełniej moralnymi i że żyjemy w jak najbardziej moralnym świecie. Te biedne dziewczęta wierzą w to zupełnie poważnie. Tak samo wierzyła i moja nieszczęśliwa żona. Pamiętam, jak będąc narzeczonym, pokazałem jej swój pamiętnik, z którego mogła się dowiedzieć choć cośniecoś o mojej przeszłości, głównie zaś o moim ostatnim stosunku, o którym usłyszałaby od innych i o którym dlatego postanowiłem jej opowiedzieć. Pamiętam jej przerażenie, rozpacz i zmieszanie, kiedy dowiedziała się i zrozumiała. Widziałem, że chciała mnie wtedy porzucić. I czemuż mnie nie rzuciła!...
Wydał ów charakterystyczny dźwięk, wypił łyk herbaty i milczał chwilę.