Sonata Kreutzerowska/Rozdział piętnasty

<<< Dane tekstu >>>
Autor Lew Tołstoj
Tytuł Sonata Kreutzerowska
Wydawca Wydawnictwo „Kurjer Polski“
Data wyd. 1937
Druk Zakł. Graf. „Drukarnia Bankowa“
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Крейцерова соната
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ PIĘTNASTY

— Przez cały czas mego małżeństwa nie przestawałem doznawać udręczeń zazdrości. Ale były okresy, kiedy szczególnie silnie cierpiałem. Jednym z takich okresów był ten właśnie, kiedy po pierwszem dziecku doktorzy zabronili jej karmić. Doznawałem w owym czasie tej szczególnej zazdrości po pierwsze dlatego, że żona odczuwała pewien właściwy matce niepokój, wywołany przez nieuzasadnione zakłócenie normalnego trybu życia; po drugie dlatego, że zobaczywszy, z jaką łatwością odrzuciła moralny obowiązek macierzyński, trafnie, choć podświadomie wywnioskowałem, że tak samo łatwo jej będzie odrzucić małżeński, tem bardziej, że była zupełnie zdrowa i pomimo zakazu sympatycznych lekarzy karmiła następne dzieci i doskonale je wykarmiła.
— Widać, że pan nie lubi doktorów — powiedziałem, zauważywszy szczególnie gniewny ton jego głosu za każdym razem, kiedy o nich wspominał.
— Tu nie chodzi o sympatję lub antypatję. Zmarnowali moje życie, jak zgubili i gubią życie tysięcy, setek tysięcy ludzi, a nie mogę nie łączyć skutku z przyczyną. Rozumiem, że chcą jak adwokaci i inni zarabiać pieniądze, ale chętnie oddałbym połowę swego dochodu i każdy, ktoby zrozumiał to, co oni robią, chętnieby oddał połowę swego majątku, byleby tylko nie mieszali się do naszego rodzinnego życia i nie zbliżali się do nas. Nie zbierałem przecież danych, ale znam dziesiątki wypadków, a jest ich niezliczone mnóstwo, kiedy zabili dziecko w łonie matki, przekonując, że matka nie może urodzić, a matka potem doskonale rodzi, to znów matkę pod pozorem jakichś tam operacyj. Przecież nikt tych morderstw nie liczy, jak nie liczono morderstw inkwizycji dlatego, że uważano, iż działo się to dla dobra ludzkości. Zliczyć nie można zbrodni, przez nich dokonywanych. Ale wszystkie te zbrodnie są niczem w porównaniu z moralną zgnilizną, materjalizmem, który oni szerzą po świecie zwłaszcza przez kobiety. Już nie mówię o tem, że jeżeli iść za ich wskazówkami, to wobec możliwości zarażenia się wszędzie ludzie powinni dążyć nie do łączności, a do samotności. Według ich mniemania wszyscy powinni siedzieć oddzielnie i nie wypuszczać z ust szprycy z karbolem (zresztą odkryli, że i to do niczego). Ale to jeszcze nic. Główna trucizna to demoralizacja ludzi, a kobiet w szczególności.
Dziś już nie można powiedzieć: — „Żyjesz źle, żyj dobrze“ — nie można tego powiedzieć ani sobie, ani innym. A jeżeli źle żyjesz, to przyczyna tego leży w anormalności podniet nerwowych.
I trzeba pójść do nich, a wtedy przepiszą za trzydzieści pięć groszy lekarstwa, i pan je zażywa. Gdy będzie z panem jeszcze gorzej, wtedy znowu lekarstwa, znowu doktorzy. Doskonała historja!
Ale nie w tem rzecz. Mówiłem, że ona świetnie sama karmiła dzieci i że jedynie ciąża i karmienie ratowały mnie od mąk zazdrości. Gdyby nie to, wszystko stałoby się wcześniej. Dzieci ratowały mnie i ją. W ciągu ośmiu lat urodziło się pięcioro dzieci. I wszystkie prócz pierwszego karmiła sama.
— A gdzież są teraz pańskie dzieci? — spytałem.
— Dzieci — powtórzył lękliwie.
— Przepraszam, może to zbyt przykre dla pana wspomnienie?
— Nie, nie, nic nie szkodzi! Dzieci wzięła do siebie siostra i brat żony. Nie dano mi ich. Oddałem im cały mój majątek, a oni mi dzieci nie dali. Przecież jestem czemś w rodzaju warjata. Jadę teraz od nich. Widziałem je, ale mi ich nie oddadzą. Mogłem je przecież tak wychować, że nie byłyby podobne do swoich rodziców, a teraz będą takiemi samemi. No tak, ale cóż robić. Zrozumiałe, że mnie ich nie dadzą i nie zawierzą. I nie wiem, czy miałbym siły wychować je. Myślę, że nie. Jestem już ruiną, kaleką. Jedno tylko tli się we mnie. Wiem. To wiara, że wiem to, o czem nieprędko wszyscy inni się dowiedzą. — Tak, dzieci żyją i rosną na takich samych dzikusów, jak wszyscy wokoło mnie. Widziałem je, trzy razy widziałem. Nic nie mogę dla nich zrobić! Nic! Jadę teraz do siebie na południe. Mam tam domek i ogródek.
Tak, nieprędko ludzie dowiedzą się o tem, co ja wiem. Czy dużo żelaza i jakie metale są na słońcu i gwiazdach, dowiedzieć się można, ale o tem, co demaskuje nasze świństwo — trudno, ogromnie trudno!
Pan przynajmniej słucha i za to jestem wdzięczny.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Lew Tołstoj i tłumacza: anonimowy.