Xiążęciu Woiewodzie na Rudnicy, uxiążęconemu Hrabi na Szternsztynie i t, d.
Jego Ces. Król. Mości rzeczywistemu taynemu Radcy i Podkomorzemu, Członkowi czynnemu Czeskiego narodowego Muzeum, prywatnego Towarzystwa Dobroczynności, muzycznego Konserwatoryium, tudzież Towarzystwa patryotycznego przyiaciół nauk w Pradze i t. d.
Gubernatorowi i Prezesowi Stanów w Królestwach Galicyi i Lodomeryi.
Ktokolwiek z gruzów kopiącSławiandzieie, Po różnosplotney nitce ich ięzyka W szeroki strumień wtargnie od ponika; Na widok świetne wystawi koleie;
Ten, na téy drodze wieków brodząc knieie, Za każdym krokiem dotknie się pomnika, KtóryTwych Przodków Kleynoty zamyka, Niezgasłym ogniem wielkich czynów tleie.
Że ia me pienia, lane miarą wązką, PromiennązdobięPopielów gałązką, Xiążęcym Gwiazdom w Dani Hołdu wiążę;
Nie iestto śmiałośćMiłościwy Xiążę: Lecz skutekŁaski,iakiéy mi udziela PrzezDobroć Swoię Potomek Popiela.
Ileż w dniu iednym nie spostrzeżesz zmiany, Pierścieni przyczyn i skutków bez końca?
Ileż cię zmiennym widzą własne ściany; Z kolei karbów nie mknąż stałe słońca?
Tyż chcesz, by sztuka poetów zmyślenia Utkwiła w miescu, iak bryła z kamienia?
Zmieniay kształt myślą, kradniy z nieba, z ludzi, Staw go uczuciem, do czucia pobudzi.
Któż mi dźwięk polski rozleie w odcienia? Te, iare gromy prute wężem z chmury, Ten tentny łoskot złamany o góry? Te, cudnie lube, lubych ustek pienia?
Te, tkliwych pieszczot słodziuchne westchnienia? Ten wzrok szyiący, którym smok ponury Zwykł sycząc sypać iskry z krwawéy nury; Kto, iasny potok wymowy strumienia?!
Chciałbym na gędnéy wdzięcznie dźwięknać gęśli, Chciałbym w Apola zanucić wam tony; Lecz trudno z bogiem puszczać się w przegony:
Przed iego lirą olbrzymowie klęśli, Gdy ich w kres wyzwał, trwożnie lutnią wstrzęśli; Stroić zacząłem, iuż mi pękły strony!
I ia u ziomków chciałbym zyskać względy; Lecz Muza moia nito iaka raca, Choć iasno wzleci, ciemno na dół wraca; Inni, na niebie wieszaią zapędy!
I ia, za chwałą, pieniem gonię wszędy, Niedbam, choć zapał pasmo życia skraca! Ale wiatr gonić nadaremna praca: Ja tu go chwytam, ón goni tamtędy!
Jednak, śród przygód i śród nieszczęść wielu, Łuku nie rzucam, chęć mię grzeie stała; Dla duszy moiéy — wierzay przyiacielu,
Tyle ma ponęt i uroków chwała, Że chociaż stokroć tarcz ominie strzała, Stokroć ią cisnę, aż raz utkwi w celu.
O lutni wdzięczna, lutni ulubiona! Ty, życia mego naysłodszy żywiole, Truiący rospacz i ciężką niedolę! Pokąd twą duszą ięknie iedna strona,
Pokąd w pamięci Wanda ubóstwiona, I ten listeczek będzie na mém czole; Choć mię los krwawą boleścią ukole; Zawsze pić będziesz echo mego łona!
A gdy lat zima, ta powszechna dola, Ducha wieszczego w nieczułość uwięzi, I tę pierś ciasną dech cieśnieyszy zwęzi;
Idź na grób Julka, gdzie rośnie topola, Tam na zielonéy chwieiąc się gałęzi, Śpiéway sny zmarłym, bądź córką Eola.
Trudno się, wierzay, okryć wieszcza chwałą! Na takiém polu nie wielu rycerzy; Wielu iuż Wandę w pieniach ubóstwiało, Wanda iest bóstwem, nikt pieniom nie wierzy:
Bo snadniéy śpiéwać, gdzie piękności mało, Lub kiedy piękność szczegółem uderzy; Lecz gdzie się piękność w iedno zwiąże ciało, Któż ią odkradnie z wieszczów, lub snycerzy?
Śpiéwać o Wandzie było moim celem, Jużem kolory zbiérał do obrazu; Ale gdym stanął przed sztuki modelem,
Sztukęm i zmysły utracił od razu! — Kto spokoyności, sztuki przyjacielem, Niechże zmysłami nie szuka wyrazu!
Gdybyś mógł uiąć myślą cień uroczy, Na tle uczucia, czuciem wyrył wdzięki; Po kształt niebianki w niebo wysłał oczy, Z odgłosu serca, zmysłom spoił dźwięki;
Uiąłbyś Wandy obraz na widoczy, Zachwytną postać, dzieło ducha ręki! Jakiego żadne dłuto nie wytoczy, Pierś tylko skrycie ob-iawia przez ięki!
Jam uyrzał Wandę i uczuł głęboko, Że na nię patrząc, iéy cudu nie skréślę; Los ią odemnie oddzielił szeroko,
Ona w Bug płacze, ia topię łzy w Wiśle — Teraz ia śpiéwam, maluię w umyśle, Teraz ią widzi moiéy duszy oko.
Oto w téy chwili, lecz się nie śmiéy ze mnie – Duchów nie widzi, tylko oko wieszcze — Już mi się iawi, ale ciemno ieszcze; Patrzay! czy widzisz? skinęła przyiemnie,
Jak anioł iaki! ty patrzysz daremnie, Ty iéy nie widzisz, a ia się nią pieszczę! Słuchay, klasnęła; czy nie słyszysz? kleszcze! Kleszcze, lecz cicho; wabi mię taiemnie.
Ach Wando, Wando!... za mocno wołałem! Jedna ią dała i uniosła chwila! Ja sobie zawsze szkodzę mym zapałem;
Któż krzykiem wabił z rayskich pól motyla? Kochankę z nieba, zgubisz głosu strzałem; Kto myślą kocha, głosu nie wysila.
Jak dzień pogodna, iak fiiołek cicha, Błogo, bez troski, gnała chwile mknące; Tak piie pszczółka woń z kwiatu kielicha, Tak bieży strumyk swobodnie po łące.
Skądże ta zmiana? iuż się nie uśmiécha, Na licu śnieżném zgasły róże tlące; Często łzą kanie, potaiemnie wzdycha, Ach Boże ustrzeż! iaż iéy pokóy mącę?
Pomniy! szłaś kładką — iam stał podle młyna: Krzykłaś — iam w wodzie — iużeś ocalała! Jeśli przewinił, przypadku iest wina.
Tyś dwiema gwiazdy wdzięczność mi przesłała, Jam wdzięczność przyjął, a w niéy była strzała; Odtąd, ty płaczesz — ia mam wzrok Kaina!
Pytasz co ciérpię, któż się oto pyta? Tu spoyrzyy — spoyrzyy na te blade lica! Łzy iuż nie płyną, iuż wyschła rzenica, Już cię, iak dawniéy miło nie powita;
Siedzi w powiece, iak źmiia ukryta, Albo iak w chmurze, zgubna łyskawica, Albo iak w iamie, rozkrwawiona lwica, Któréy okrutnik drogi płód pochwyta!
Jestto złość ludzka — złości ludzkiéy dzieło! Nie pytay iaka, ani pytay czyia, Nie budź boleści, niech zasypia źmiia.
Długie ciérpienie, serce lodem ścięło! Mówią, iż życie bardzo prędko miia: Proś Boga za mną, by prędzéy minęło.
Czemuż w ton taki z dzwonnic ięczą dzwony? Komużto kuią grobowe dzięcioły? Czy dzień dziś świątny obchodzą kościoły, Że się cieżkiemi zachwiały ramiony?
Ach, matki iękom wtórzą dzwonów tony! Na pole smętu, między ciemne doły, Do ślubu ciągną dwa białe sokoły,[1] Naydroższy kleynot kirem ustroiony!
Prędko z wrzeciona dni twoie wysnute, Prędkoś dziewico wstąpiła do cieni! Przeniosłaś trunnętrumnę nad zamian pierścieni,
Wzięłaś w posagu przez oycowską butę: Trefione wiory i pogrzebną rutę! Tak cięto pycha dumnie z grobem żeni!
Pomnę ten wieczór... aniołowie święci! Byłato chwila wiecznego rozstania! Jeżeliś kiedy czuł słodycz kochania, Wiedziéć, com ciérpiał, nie okazuy chęci!
Utkwiłem oczy w okna iéy mieszkania, Stałem iak wryty! niemy, bez pamięci — Tak mi gadali litością przeięci, Co mię do zmysłów przebudzili z rania!
Żem w słup skamieniał mych nieszczęść widziadłem, Nie chciałem wierzyć i wątpiłem o tém — Koła warknęły, wóz pomknął z łoskotem!
Boleśniem ięknał i bez duszy padłem! — Co mi się stało, chciałem wiedziéć potém, Nikt nie powiedział, a sam nie odgadłem.
Dotąd myśl szumi, iakby morza fala! Ledwie na drzewie wiatr listek poruszy, Już w mym umyśle płomień się zapala; Okropny powóz iedzie w moiéy duszy!
Tarkoce strasznie! potém się oddala. Ja, w ziemię wkuty, stoię w téy katuszy, Wstrząsam pot z czoła, iakby owoc z gruszy, Czekam, aż póydzie w góregórę bolu szala! —
Tak często bywa, ciężko ciérpię skrycie, Ciężkie sny miéwam, odkąd uiechała! Mówią, że iadąc, głośno zapłakała!
Jam łzy me przedał téy bladéy kobiécie, Coto skwapliwie zwiia ludzkie życie By się w śmiertelną koszulę ubrała!
Wypiłem gorycz, aż do dna kielicha! Serce skrwawiły ostre losu groty! Cierniem zakwitnął wieniec moiéy cnoty, W prochu go depce tuczna złotem pycha!
Moie cierpienia danina za-licha! Jak smok w zwierciadło, w herb się patrzy złoty; W twardém sumieniu nie czuie zgryzoty, Na łzy gorące, zimno się uśmiécha.
Okrutna! zadrzysz, godzina wybiie! Okropnie łyśnie piorun z gniewnéy ręki, Surowy sędzia weźmie łzy na szalę!
Późna pokuta winy nie obmyie, Wiatry uniosą późnéy skruchy ięki, Przeważą pychę, ciężkich cierpień żale!
Widziałem ią, widziałem, méy duszy oczyma! Ach, iakże piękną, dziwnie piękną była! Piękna, iak niebo, iak zbawienie miła, Błoga, iak wiosna, którą taie zima!
Gdzież teraz bawi, któż ią teraz trzyma? Rok iéy nie widzę — ani mi się śniła; Raz tylko, wpółnoc, gdy dwunasta biła, Byway zdrów, rzekła, i odtąd iéy nié ma!
Zgasła, iak tęcza w błękitném sklepieniu! — Znidź do mnie cicho, na echa promieniu, Szepniy choć słówko, choć głoskę do ucha!
Dwunasta biie, moie ucho słucha: »Nié ma iéy, nié ma,« powtarza noc głucha, Ja, w noc się patrzę, stoię w otrętwieniu!
Ty śmiész być sędzią moiemu sumieniu? Śmiész puścić wiadro w tę studnią głęboką, W któréy dno lecąc, nie powraca oko, Sam Bóg, na wiary spuszcza się promieniu?
Śmiész ciszę mącić w zamkniętém sklepieniu, Kopać się w źródło skryte pod opoką? Czyliżeś w niebo wzleciał tak wysoko, Że iuż o własném nie zwątpisz zbawieniu?
Wiszący robak nad błędu krawędzią, Śmiészne wahadło w oba sprzeczne końce, Co mu dziś ziemia, iutro krąży słońce;
Nie znaiąc siebie, mierzy drugich piędzią? Zostaw sąd Bogu, ón sumienia sędzią; Zbledniesz, gdy w puzan zagrzmią prawdy gońce!
Ach, myśli moie, korab’ w oceanie! Tłuką go fale, utracił kotwicę! Ciskany burzą, żaglem gwiazd dostanie, I piersią pruie przepastne ciemnice!
Zawsze i zawsze w nieustannéy zmianie, W niebie nadziei, i zapomniéń rzéce! Kiedy się strzaska, czegoż się uchwycę? Wieloryb śmierci połknie nadspodzianie! —
Maiąż te chyże pomyślenia żagle, Te mocne liny z poięcia iedwabiu: Jak próźne bańki w nicość pękać nagle,
Żadnego w przyszłość nie przemycać szczętu? Czyliż przeczucie, ta igła korabiu, Nie iest wykutą z prawdy dyamentu?
Myślą umiéram na samę iuż wzmiankę! Już myślą samą, po licu łzy cieką! Gdy przyydzie wpodróż wybrać się daleką, Gdy ciemna Xieni zapuka w lepiankę,
Z wątłéy siedziby wypłoszy ziemiankę; Czyliż mię wiecznie zamknie trunny wieko? Czyliż w téy łódce płynąc nocy rzeką, Myśl się nie wsunie w przypomnienia tkankę?
Żadnaż się iskra w myśli nie roznieci, Żaden promyczek w światło nie rozleie? Maiąż w téy czarnéy, okropnéy zamieci,
Wszystkie, a wszystkie zagasnąć nadzieięnadzieie? Żadnaż mi, żadna gwiazda nie zaświeci? Straszny obrazie...! tobą myśl trętwieie!
Pytasz, co robię? — o łaskawe nieba! Tyż przyiacielu mnie się pytasz o to? Piię nadzieie czerpane w rzeszoto; Dosyć mam soli, gdyby tyle chleba!
Oknem i drzwiami ciśnie się potrzeba, Co mam pod sercem, oddaię z ochotą; Lecz pieśń serdeczna, to u niéy nie złoto, A złota nie da, polska rymów gleba!
Z potrzebą mieszkam, zemną sypia, iada; Wierna z niéy żona, nigdy mię nie zwiedzie! By mię uspiła, o szczęściu mi gada,
Prześliczne zamki stawia mi na ledzielodzie, Których nie zniszczy, ni ogień, ni zdrada, W których, dzień cały, zawsze po obiedzie.
Już dzień gorący bieżał do noclegu, Jam trochę przylągł nad rzéki strumieniem; Wnet mię sen zwiedził pod iabłoni cieniem, Z nim Wanda siadła, opodal na brzegu.
Odpięła rąbek misternego ściegu, Zemkła zapinki prześliczném ramieniem; Jam zatlał, ognia nieznanym płomieniem, Topił mię widok, widok czysty, śniégu;
Jak listek drzący, drzało serce w łonie, Na poiaw wdzięków wysilałem oczy; Już się miał pasek uchylić uroczy —
Aż tu wiatr w listki zadzwonił iabłonie, Ona iak strzała chyżo w strumień skoczy, Ja się przebudzam — iuż sen w Wiśle tonie!
Mówią, że puszczyk, smutne wróżby kwili: Gdzie iawór gałąź zawiesił nad strzechą, Pomnę, iak stałem pod iaworu wiechą: Wanda wyyść miała; pragnąłem téy chwili,
Jak pragną łaski, co w piekła wstąpili! Jakżeś niepewna przyszłości pociecho! Puszczyk zaskolił, kur potrącił echo, Ze snu twardego matkę przebudzili!
Tak w nicość idą napowietrzne zamki! Chwila ie daie, i chwila ie bierże! Szczęście, z nieszczęściem, na prześcigi gonią!
Próżnom, oliwą poił rygle, klamki;
Nie byłem skąpy, lałem hoyną dłonią!
Odtąd puszczyków przepowiedni wierzę.
Serce zgorzało, myśl wylęga mary, Widziéć ią w życiu straciłem nadzieię! Biegłem za cieniem, aż w tę gęstą knieię; Byłbym biegł daléy, ocknął mię dąb stary.
Skrzypnął żałośnie nagiemi konary, Nieczułych wiosen przeklinał koleie: »Sto lat bez szaty, żadna nie odzieie, »Czyliżem starzec godzien takiéy kary!« —
Nieczułość, piętnem ludzkiego iest rodu, Bóg, na tę ziemię, w gniewie klątew rzucił! Dąb twardy pragnie czułości dowodu,
Że tarty wichrem, skrzypliwie zanucił; Jam pieśni memi taiał bryły lodu, A los zacięty, Wandy mi nie wrócił!
Wypiłem duszą, duszę kałamarza: Już pióro znaków, oko łez nie roni; Móy ogród spłowiał, w lasku pieśń nie dzwoni, Widzicie we mnie pustek gospodarza!
Idę do grobów, na pole smętarza — Ach, i tam pycha próźne bańki goni! Pawie na czele, krety na ustroni, Jedni, iak drudzy, pod rydlem grobarza!
Jednych i drugich, robak ieden kąsa, Jeden się robak ich dziedzictwem tuczy; Śmierć wszystkich kości w iednym worze wstrząsa;
Przecięż wiatr pychy i po grobach huczy! Kiedyż się głupstwo człowieka wydąsa? Czyliż śmierć straszna, rozumu nie uczy?
Gęsto zasiana grobami ta rola! Klucznica grobów, garnie w grób tułacze; Tłumem się cisną marni życia tkacze, Przędzy nie stało, chcą być przędzą mola!
Sen nieprzespany, biédnym, z nieba dola! Za włosy ciągnie śmierć w groby bogacze; Kamiennych w życiu, kamień skonu płacze, Na grobach tkliwych, wiérzba i topola.
Im, na gałązkach w północ słowik siada, Kwiląc pieśń czułą, wabi czułych z trumny; W łunie księżyca płynie rzesza blada,
Słuchać, co grobom śpiéwa wieszczyk umny;
Ciężko stękaią bogaczów kolumny,
O ich snach ciężkich, puhacz z echem gada.
Ach, była u mnie o saméy północy! Wietrzyki spały, księżyćksiężyc żął w błękicie, Strumień malował gwiezdziste obicie; Jam w nieba wzlatał, iakby kamień z procy.
Jużem nieb sięgał przy ducha pomocy, Ducha, co myśli z-iawiaiąc się skrycie, Często mi śpiéwał onych duchów życie, Których widzieli zachwytni prorocy —
Aż ią w złotawym uyrzałem obłoku! Śliczna — daruycie, farb nié ma kochanek! Jużem się poił słodyczą uroku —
Zawistna gwiazda rozlała kaganek, Płomyczek łysnął, przebudził się ranek, I spłoszył urok moiego widoku!
Dzwónzwon, północ ięknął, snuły niedoperze: Jam pod kościołem w twardém zamyśleniu, Jak posąg z głazu siedząc na kamieniu, Za dusze zmarłych odmawiał pacierze.
»Nie bluźń, zawoła, módl się niebu szczerze!« Otwiéram oczy, widzę w podziwieniu Promienną kotwę w migotnym promieniu, Na niéy: Oycze nasz, Zdrowaś, W Boga wierzę!
Jak trzy liliie, świéżo z krzaczka ścięte, Niebieską wstążką, w ieden bukiet ięte; Tak, to z-iawienie, oczy moie pasło!
Klękam z pokorą, śpiéwam Imię Święte — Puhacz z dzwonnicy wydał nocne hasło; Ja się wzdrygnąłem, poiawienie zgasło!
Śliczna, iak róża, co w trawniku tonie, I ogniem pływa w zielonym krzysztale! – Stoi w ogródku przy płaczącéy skale, Łez pożyczaiąc skrapia łzami wonie.
Niezapominką ozdobiła skronie, Włos niesplątany puściła niedbale. Teraz westchnęła, wietrzyk uniósł żale! Czy tu ie niesie? ach, ku innéy stronie!
Wstrzymay się, wstrzymay, zwróć mi szczęście moie — Darmo, nie słucha, w same nieba leci! Za nim w prześcigi lecą płoche roie;
Bawią się żalem, iak wstążeczką dzieci! Anioł odchyla promienne podwoie, Wiésza żal w niebie, żal iak gwiazda świeci!
Witam was, witam moiéy zguby ściany! Witam cię strzecho w tęsknych drzewin cieniu! I ciebie witam gwarliwy strumieniu! Płaczesz? ach nie płacz, nie zagasisz rany! –
Wszystko w żałobie, dóm nie zamieszkany, Tylko ptak iakiś krąży w gwiazd sklepieniu. Przebóg, co widzę? siadł mi na ramieniu! Tyżeśto duziu? gołąbku kochany!
Cóż tu porabiasz w moich uciech grobie? Onaż cię do mnie śle nad brzegi Wisły? O święte nieba! trzymasz pierścień w dziobie?
Widzęż na iawie, lub mię zwodzą zmysły? Ach nie, to prawda; nieba łaską błysły! Gołąbku z niebios, czémże spłacę tobie?
Słońce zapadło, było po nieszporze: W bliskim kościółku dzwony pacierz biły, Wchodzę w trupnicę,[2] iak w serce mogiły: Kształt iakiś klęczy, modli się w pokorze,
Widzę śniég, w czarnym płynący kolorze. Słowa modlitwy w duszę zadzwoniły, Z dna duszy woła »o móy Boże miły!« Woła i pada, iak padł kamień w morze!
Ach Wando! — »Wando!« grób potwarzapowtarza echem! Chcąc się weń rzucić, poskoczę z pospiechem — Bałuch grobowy tentni mi do ucha:
Nazad szaleńcze, strzeż się zmazać grzechem! Wierzy i cierpi, kto praw boskich słucha! Padłem na ziemię, ob-ięła mię skrucha.
O wielki Boże na ziemi i niebie! Przyym modłę moię, w iedném tylko słowie: Boże, ach Boże! tém cię słowem zowię, W tém słowie żyię, i tém chwalę Ciebie!
Równie w radości, iak ciężkiéy potrzebie, W uczuciu serca i myśli osnowié, W każdym tchu życia zawsze iedno mówię: »O Boże wielki, na ziemi i niebie!«
Wyrzekłeś słowo, a słowo się stało Nigdy nie mylne, nigdy niepoięte, Wszędzie i zawsze, wiecznie rozwinięte!
Mogęż cię Boże, większą uczcić chwałą? Kiedy oddaiąc to nayświętsze mało Oddaię wszystko, co tylko iest święte!
Czyliż ci milsza modła w słowach wielu, Ty sędzio sędziów, Ty zbawienia Panie, Jak iedno z serca szczére zawołanie: O wielki Boże, o móy Zbawicielu!
Myśląc o Tobie, myślę o weselu! Nigdy mi rospacz na myśli nie stanie; Z twoiém królestwem przyydzie zmiłowanie; Wszakżeś mię stworzył w tym nayświętszym celu!
O wielki Boże! odpuść grzéchy moie! Ja się nie Ciebie, ale grzéchów boię, Ja grzéchu śmierci zostałem dziedzicem!
Oto mię widzisz z zapłakaném licem, Oto ze łzami u drzwi Twoich stoię; O wielki Boże, odpuść grzéchy moie!
W niebie mieszkała, była nieb mieszkanką, Z tamtąd ciśnęła pocisk w złotéy strzale; Jam się mym duchem połączył z niebianką, Serce i oczy związał w ideale.
Nie chciałem pieszczot z okrutną poganką, Którą płomieniem wykarmiły fale; Nayczystszy promień iest moią kochanką, Czyste iak eter są i moje żale.
Starannie miiam te dzikie wulkany, Któremi serce dzikiéy Etny góregore; Ja z ócz naysłodszych, słodką boleść biorę,
Im głębszy postrzał, tym słodsze i rany! Próżno wydziérasz przedmiot ukochany; Zamiary twoie przyszły w późną porę.
Skryy ią pod ziemię, ia spoyrzę w iéy lice! Kiedy się duchem dwa ożenią duchy, Czémże im morza, nayszérszy ląd suchy By się nie zbiegły, wymierzą granicę?
Możesz ty wstrzymać światła łyskawice? Możesz nadzieie i słodkie otuchy, Te świętoiańskie, w nocy tlące muchy, Jedném dmuchnięciem zagasić iak świécę?
Takżeś potężny i w twóy rozum dumny? Wstrzymaszże magnet, by się w kres nie kłonił? Zchwycisz głos dzwonu, kiedy iuż zadzwonił?
Rozkażesz wiedzy, aby nie wiedziała? Marna w téy mierze iest twoia przechwała, Ciało zakopiesz, a duch wzéydzie z trumny!
Bóg na swóy dywan garść brylantów rzucił, Każdy utonął w dywanie głęboko: Lecz wszystkie spaia światła wspólne oko; Światłem ich ścieszył, choć miescem zasmucił.
Polotu światła sam stwórca nie skrócił: Choć lampę dzienną zawiesił wysoko; Przecięż iéy promień grzeie pod opoką, By skalne serce do czucia ocucił.
W dwóch końcach świata rzuć od pyłku pyłek, Rozłącz od siebie nayszérszą przestrzenią: Pochutną strzałką przeniknie ie Miłek[3];
Z dwóch końców świata z sobą się ożenią! Słońce granitom śle w piekła zasiłek, Korale, w bezdnie, słońcem się płomienią.
Któż na świat patrząc, wstrzyma podziwienie? Ileż ten pierścień kleynotów nie mieści! Wszystko w kształt stroyne, w związku cudnéy treści! Wszystko roztacza powabu promienie!
To w iasne gwiazdy zasiane sklepienie, Te zdroie, kwiaty, te cuda bez wieści! A z wszystkich cudów, ten urok niewieści, Ten uśmiech słodki, to słodkie spoyrzenie! —
Ach, widzę niebo na samo wspomnienie! Kobiéta wszystkie zgasiła zalety! Świat nie iest piękny, bez zalet kobiety!
Lecz iakież serce bierze otrętwienie! Kiedy pomyślę, łzy mi w oczach stoią: Piękna, iak niebo, — ale nie iest moią!
Jam chwilę wiosny spłacił łzą gorącą! Ciérnią uszyta, tkliwa zmysłów szata! Tyle iuż teraz mam prawa do świata; Co głaz grobowy pod wiérzbą płaczącą!
Już kolce uczuć dni moich nie mącą, Bez bolu patrzę, iak mną los pomiata; Siły splecione złość ludzka rozplata, Znaydą się tacy, co mię w grób potrącą.
Póydźcie tu wrogi, nieście grobów klucze! Oto pierś moia, topcie nożów ostrze! Niech się w tych oczach kir wieczny rozpostrze!
Przedętą bańkę lichy kamyk stłucze: Chętnie się w uścisk oddam grobu siostrze; Coto iest radość, w grobie się nauczę!
Ach, przyiaźń ludzka płonnego znaczenia! W różne się strony giętka gałąź kłoni! Jak ten obłoczek, co w obcy kray goni, I w różne kształty w polocie się zmienia;
Tak i to bóstwo z promieniem na skroni, W kolei czasu, przez czas wysilenia, Kameleona przybiéra odcienia; Nareszcie znika, iakby kamień w toni.
Szczęśliwy! komu pośród życia skwaru Bukiet przyiaźni nie zwiędnie u boku; Z roskoszy niebios naczerpie nektaru,
Kto na swéy piersi wierną przyiaźń ściska! Słodszym promieniem zbawienie nie błyska, Jak łza przyiaźni, w przyiaciela oku!
Niczém przysięgi, w przysięgi nie wierzę; Kto godzien przysiąg, nie iest godzien wiary. Przysiąg sposoby znaią te poczwary, Co skrycie z piekłem zawarły przymierze.
Czyliż poczciwy, co na słowo bierze, Przed słowem odda, nie uczciwszéy miary; Niż ów, co usty przysiąg wzywa kary, A myślą, zdradne zastawia więcierze?
Kogo gorąca trzyma w karbach smoła, Temu ia nigdy nie poręczę wiele. Widzisz diabełka na szczycie kościoła?
Ten kusy, z garbem, chorągiewką miele; Wiész czemu pląsa, vivat, vivat woła? Wulkan z Wenerą, biorą ślub w kościele.
W puszczę mię wiodła w kształcie cudnéy łani: Gonię ią, ścigam, i śród trudów wielu Zaganiam zbiega w splot dzikiego chmielu. Jużem z róż wiązać zaczął pęta dla niéy;
Z-iawia się strzelec, wysłaniec odtchłani, Grom w nię wymierza, trzyma ią na celu! Już śmierć mam topić w piekeł z-iawicielu — Razem grot łysnał, w śród serca ią rani!
Jęknąłem z bolu! ięk odbił o skały; Puszcza spłonęła, drzewa zaięczały Jak dusze zmarłych o zbawienie ięczą!
Strzelca grom zdusił piekielną obręczą: Wanda się w chmurze ob-iawiła tęczą, Jam w przestrach patrzał, przestrachem strętwiały!
Nayświętszéy w duchu zwiérzam się opiecę: Wanda w obłoku tęczą zawieszona; Siedmią barw stroyne roztacza ramiona, Wznosi mię w obłok; w iakąż przestrzeń lecę!
Wzlatam nad gwiazdy, sam iak gwiazda świecę! Im wyżéy iestem, tym wyżéy iest ona! Lecim iak strzała myślą wypuszczona; Mil tysiąc dla nas, co pomknąć powiece!
Z nami wokoło lecą iasne światy, Coraz nam więcéy, więcéy światów tleie: Zdybuiem wieki starsze niż karpaty,
Sto ócz ma każdy, i stém gór garbaty. Ciągną za sobą różnych zmian koleie, Przed niemi wieią chorągwią nadzieie.
Jak w zachód słońca wiią róy komary, Tak modlitw roie wiły się w niebiosa: Choć brudne skrzydła płókała im rosa, Wzbić się nie mogły bez ducha i wiary!
Brzydzi się niebo nieczystemi dary — Tak się na paśmie paięczego włosa, Chwieie w powietrzu zadławiona osa; Jak się tam chwiały z cudzych krzywd ofiary!
Szczéry żal, skrucha, serdeczne westchnienie, Ta duchem wiary wraz spoiona troyca, Naysłodszym głosem śpiéwaiąc zbawienie;
Płynęła prosto w łono Boga oyca! W piekła miótł anioł nieczyste sumienie, Głosem lwa ryczał, tyran i zaboyca.
Jakążto razem światłość mię zachwyca! Chociaż ią śpiéwać przedsięwziąłem święcie; Próźne silenia, próźne przedsięwzięcie; Widziéć nie mogę, zciemniała źrenica!
Padaycie ze mną, nie podnoście lica! Nad móyto wyraz, nad wasze poięcie! Śpiéwaycie, święty, święty w Sakramencie! Święta przedwieczna wiecznie taiemnica! SwiętyŚwięty odwiecznie, ach święty bez końca, Śpiéwały gwiazdy śpiéwały i słońca, Śpiéwał i błękit czystych dusz żywiołem! —
Tu mnie w dół uniósł móy anioł obrońca, Leciałem z niebios przez gwiazdy z aniołem, O ziemięm trącił — ze snu się ocknąłem!
Skonałem żale, i słońce bieg kona! Spuszcza się ciężko na krawędź błękitu; Płaczą go Tatry, choć serca z granitu, Płacze go chmurka boleścią skrwawiona.
Już utonęło — iasno świéci łona; Bo co iest z Boga, nie utraca bytu: Poto w głąb idzie, by wyszło do szczytu, By większą świetność uięło w ramiona!
Tak i tyś tonął w odmętnym strumieniu Wodzu rycerzy niepożytéy chwały, Trzymaiąc sławę w żelazném ramieniu!
Ze sławąś tonął w zdradne nurtów wały! I ciebie płakał krwawo naród cały; Tyś mu w pociechę dał sławę w promieniu!
Piękną iest prawda, co dotyka oka, Piękną iest druga, któréy tykasz dłonią; Ale gdy serca do czucia nie skłonią, Gdy ich myśl zgłębi nie wiedzie głęboka;
Próźno się wieńcem ozdabiasz proroka. Spłoń myśli przedmiot żywych uczuć tonią, Skaliste bryły, żywe łzy uronia, Leciuchną stopą poskoczy opoka. —
Z iednego pasma wszystkie nitki w sieci: Prawda i piękność, czucie i poznanie Są iednorodne, iednéy wiedzy dzieci;
Skoro z nich które u drzwi zmysłów stanie, Matka, iak paiąk po swych nitkach zleci, Ułatwi dziatek rozumem żądanie.
Kto iest dotkliwy, nie zawsze iest czuły, Czułym być może nie czuiąc dotknięcia: Matka zapłacze utraty dziécięcia, Choć ią nie tknęła strata ze szkatuły. —
O cnocie prawią uczone gaduły, Choć o niéy Plato nie znalazł poięcia; Dadzą ci taśmę poetów książęcia, Gdy ci się zdarzy łzą zaszczycić muły! —
Chcesz z-iawić prawdę, day iéy starą brodę, Bo młodéy, nigdy stary nie uwierzy; Choć zero tyle co ieden, dowiodę,
Iluż mię okiem litości nie zmierzy? Świat ma za prawdę, co z pożytkiem dzierzy, Nie kładźże palców, gdzie klin biią w kłodę!
Pytasz gdzie idę? w przepastne bieściady: Nie chcę się dłużéy błąkać na poziomie! Tu człek przy człeku, dóm stoi przy domie, Jeden drugiego chciwie ściéra ślady.
Tam, wieść powiada, siedzą wściekłe gady, Kiedy łup z-oczą, rzucą się łakomie; Lada kiy znaydę, żądła ich poskromię, Z gadem moralnym nie dam sobie rady;
Już widok iego serce mi zatruwa. Widziałeś kiedy, iak pies wietrzy nosem? Jak do bekasa prosto i ukosem
Lekko waruiąc na brzuchu się suwa? Tak i złość ludzka, chcąc ugodzić ciosem, Na sławę twoię, chytrą myślą czuwa!
Jesteś człowiekiem, w niebo chodzisz czołem. Poznayże siebie, wyydź poznania chęcią; Nie iestto dosyć macac zmysłów pięcią: Staw swe myślenie, za myślenia kołem.
Patrz ogniem w ogień, iakby był popiołem, Połącz z przedmiotem i podmiot pamięcią, Bądź i pieczątką, razem i pieczęcią;, Skrop się istotnéy mądrości żywiołem.
Pływasz powiérzchu i nie czuiesz wstydu? Boisz się pornąć po laur nieśmiertelny? — W punkcie, trzy punkty widzi rozum dzielny:
Kto patrzy okiem, ieszcze nie ma widu, Ale kto widzi, musi patrzéć piérwéy; Na tém zależy nauka Minerwy.
Kiedyś tak mądrym, odpowiédz mi zatém: Czemu śmierć życia, życie śmierci działem? Jak się duch wieczny spaia z czasu ciałem? Czemu strach blednie, wstyd krasi szkarłatem?
Czemu ten okół, co go zwiemy światem, Ta treść rozliczna w tém przezroczu całem Osobnym kształtu otacza się wałem? Czemu czas miesca, miesce kształtu bratem?
Spoyrzyy na Tatry, gdzie pustelnik mieszka: Jedna do niego w dół i w górę ścieszka, Jedna iest góra, ale pomysł różny;
Jestżeto ducha czy zmysłów zamieszka? W górę pustelnik, w dół idzie podróżny, Jestżeto prawda, czyli widok próżny?
Jeden punkt w środku, różne koła skréśli: Punkt koło tworząc, sam staie się kołem; Promienie z punktu, są punktami społem, Myśl i myślące w iednéy mieszka myśli. Nie i Tak, bracia rodzeni nayściśléy, Obadwa matce biią pokłon czołem; Jednym się z piersi karmili żywiołem, Z głębokiéy studni razem na świat przyśli.
Jedna iest prawda, ale różne względy: Każdemu świéci iego własna gwiazda. Duch, co się z swego nie wyleni gniazda,
Zmysłami patrząc, same widzi błędy; Z tąd iego wściekłe na prawdę zapędy, Nudzi go długa za boginią iazda.
Chcesz mię nauczać, dać obrok uczony?. Chcę być uczonym, bo to znamię świéci; Ale gdy nauk duch móy nie pochwyci, Z czyiéyże w ówczas będzie wina strony?
Mamże za ciebie, ia być potępiony, Żeś z kłębka prawdy nie umiał snuć nici; Albo ty za mnie, żem nie ździérgał siéci, Żem lotnych głosów nie iął w poięć szpony? —
Mistrza wraz z uczniem czeka hańby trwoga, Oba daremnie będą snuli wątek; Zawsze ich ciemna będzie wiodła droga,
Zawsze z prawidła wyskoczy wyiątek; Jeśli nauki nie zaczną od Boga, W którym i prawda, i prawdy początek!
Oto na żérdzi, rzędem iak gawrony, Podziwnych kształtów siedzą wieszcze ptaki; Poznay nas, wrzeszczą, myśmy prawdy znaki, Bez nas, nie zemkniesz Bogini zasłony.
Ty im w prost mówisz: »wyście próżne tony, AA, iest dwóyka, i UU głos taki;« Za tobą AA, UU wtórzą żaki, Biią ci czołem, boś wielce uczony. —
W mdłém ziarnie dębu, dąb stoletni drzymie, Na iądrze piasku, góra tatrów siadła; A ty człowieka nosząc dumne imię,
Chcesz, by ci taynią wyrocznia odgadła? Szanuy treściwe znaki abecadla, Szanuy te kształty, w nich prawdy olbrzymie!
Staw pustą przestrzeń, długą nieskończenie, Staw sobie myślą, że twoia myśl strzałą: Puść ią z cięciwy na tę przestrzeń śmiało; Strzała nie pomknie, myśl ią nie wyżenie.
Myśl nie ulata w nicości przestrzenie, To bóstwo piérwéy zmienia nicość w ciało; Naprzód chce wiedziéć, dokądby leciało: O przedmiot ducha, duch łamie promienie.
Stawże w czczém polu z-iawisko dwóch wieży: Myśl twoia obie potrąci w piorunie; Ku drugiéy lecąc, piérwszą w stecz posunie,
Zrodzi czas przeszły, kiedy w przyszły bieży; Dwa tony wyda, iednym tonem w strónie. Czas, myślą lecąc, od myśli zależy.
Czas, iak świat stary; ma dwóch starych synów: Tymi synami są iego ramiona; Na zachód ieden, drugi na wschód kona, Oyciec po środku iest kołem dwóch młynów.
Dwoma wiadrami czerpie źródło czynów, Kossą mu noga, a wężem korona. Nim Jowisz z muzgu prysnął czas w znamiona. Wulkan w muzg klinem wbił ostrze trzech klinów. —
Wieczną przemianę widzisz na widoku, Mało i więcéy, i więcéy i mało; Przyszłe nie przyydzie, aż się ciałem stało,
Przeszłość nie przeszła, nie ruszyła kroku. Choć się czas, ciałem iawi twemu oku, Nie wierzay zmysłom, roztop myślą ciało.
Ledwie się róża z-iawiła na niwie, Ledwie wietrzyki, piiąc świéże wonie Niosły iéy sławę na zielone błonie; Już robak siedząc na brudnéy pokrzywie,
Topiąc wzrok krótki w nowości podziwie; Zaczął snuć chęci w nienasytném łonie, Jakby chemicznie rozebrać iéy wonie, Jakby iéy piękność oznaczyć właściwie.
Przedmiot ciekawy biorąc w oko zbliska, Roztacza skrzętnie estetyczne noże, W samo się serce tkliwéy róży wciska,
Ogryza z listków nielitośnie róże; A przecięż robak tego iąć nie może, Czém róża godna piękności nazwiska.
»Wzięczeń ci iestem« wrzeszczy iak papuga! Ja mu wiérsz czytam bity na kowadle, Wiérsz lekko-zwrotny, iak skiba po radle; On go pochwala, miło okiem mruga;
Ledwiem pieśń skończył, zaczyna się druga, Ledwiem pod nieba wzlatał prostopadle — Niewdzięcznik, zasnął, iak ów borsuk w sadle! Nacóż się przyda niewdzięcznym przysługa? —
Wiedząc, iż wielu do spania przywyka, Puszczam w niepamięć, choć mocno wykroczył; Budzę łaskawie ze snu nieboszczyka,
Czytam mu sonet, com świéżo utoczył: Czytam — niewdzięcznik! iak kamfora znika; Szukam go, wołam — przez okno wyskoczył.
Dziś go spotykam, widzę że kuleie; Litość mię bierze, przemówiłem słowo: »Cóżcito bracie?« ón pokłonił głową, Chciał mię ominąć, lecz się w kroku chwieie; —
Że się poprawił, powziąłem nadzieię. Miałem przy sobie Kanzonetę nową, Spiéwała słodko, lecz cięła surowo; Tą (myślę sobie) tą go rozegrzeię.
Krążę w rozmowie nieznacznie, z daleka O tém i owém, iak się zwykle gada. On, dokąd zmierzam nieciérpliwie czeka, Choć trochę kwaśny, na ławce usiada;
Tu mi rękopism z zanadrza wypada — Uciekł iak sparzon, i dotąd — ucieka!
Zwiesz mię kramarzem, że obrazki piszę? Nie chcesz mi sławy przyswoić poety, Że w miniaturkę przemieniam portrety, Że, strón serdecznych potrącam klawisze?
Chceszże, by same grzmiały ci Jowisze, Bym w tkliwe serca utapiał sztylety? Ty lubisz łąki, a ia z łąk bukiety, Piękne są burze, ale milsze cisze!
Nie wdzięcznież róża kroplą rosy płacze?... Dowcip, w drobnostce widzi węzeł boski! Smieią się z wieszczów cyrklowi badacze,
W motyla skrzydle nieme dla nich głoski. Szczęśliwi, z książek uczeni szperacze, Ich niewytrawi nigdy ogień boski!
Jam widział diabła, diabła co się zowie: Jak pies wygłądawygląda kiedy ogón spuści, Zawsze w dół myśli, niby w truflach guści, Co diabeł myśli, nikomu nie powié.
Chyli się, kłoni, krząka w każdém słowie; Myka oczyma, iak płomień w czeluści, Sapi tym w przekor, co za nadto tłuści; Mycki nie ruszy, pamiętny na zdrowie.
Kiedy cię miia, rzuci wstecz oczyma, Jakgdyby z-iadłe chciał rzucić cebule; Zaydźże mu z przodu, wnet zabeczy czule,
Jak beczy iagnię, które matki nié ma; Lecz dość o diabłach — usta mocno stulę, Może tu który... tu im służy klima.
Jest ieszcze diabeł, co ma dobre chęci, Bardzo życzliwy, przyciąga ku sobie; Chęć iestto magnet w diabelskim sposobie, Zawsze się w środku, zawsze k’sobie kręci! —
Wszystkich ci razem nie zliczę z pamięci, Bo tylko małą, małą próbkę robię; Wykarm którego, syp mu cukier w złobie, On ci swą wdzięczność kopytem wyświęci.
O diabłach powieść byłaby rozwlekła, Tasso ich kształty i sprawy wylicza; Bóg ich do swego przypuścił oblicza,
Jakże mu wdzięcznwdzięczna była zgraia wściekła? Wszak Twardowskiego zanieśli do piekła, Chociaż im trzaskał z piaskowego bicza.
Niedarmo księżyc krwawą rosę piie, Przez chmurę zayrzy, i w chmurę uciecze; Niedarmo gwiazda straszną miotłę wlecze, Okropnym głosem wilk na borze wyie!...
Wrony krakaią, iuż z-oczyły zmiię! Wierzay ich wróźbom niewierny człowiecze, Zaostrzay strzały i odporne miecze, Gadzinę często liść zielony kryie!....
Widzisz tam widmę? z kosą iedzie w pole, Widzisz, iak zgubne z strzał wypróżnia łuki? Żarłocznym tłumem ciągną za nią kruki;
Dzieci z matkami w iednym kładzie dole, Obala męże, iak stoletnie buki, Młodź mężną ścina, iak rosłe topole.
Już krwawo płaczą czystych wód krynice, Płaczą iuż łąki, pola, strugi, kępy; Gromem gadaią ciche okolice, We krwi się pluszczą dzikich pustyń sępy.
W niebo wzniósł kmiotek rzewnych łez źrenice, Zasiał mu niwę miecz mordami tępy, Plon mu wytłukły gradów trzaskawice, Dymem puściły srogich walk zastępy.
Pośrodku mogił usiadła śmierć blada, W powietrzu ięczą z grobów ciężkie żale, ZałośneŻałośne echo włóczy się po skale,
Srogość człowieka iękiem opowiada; Ponocne mary budzą wiatrów fale, Stękaią głośno: ach biada mu, biada!
Słyszę, iuż słyszę, iak nie ieden sarka, A do sarkania ma powód, niestety! »Jako? ón śpiéwa podźwięczne sonety, Chrapliwy gawron udaie kanarka?
Nié ma co mówić, śliczny mi Petrarka! — Wielkich szał zdobi, na to są poety, Oni gdzie stąpią, uszczkną laur zalety; Karzeł z olbrzymem, to nierówna parka!«
Stóycie, nie krzyczcie, cóż pomogą wrzaski? Opowiém prawdę, nie spłonię się kłamem: Sonety składać przypadek mi kazał.
Ni z wieszczém Laury, ni z naszym Adamem,[4] Chciałbym o wieniec wychodzić w zapaski; Jam spiéwał chwilkę, abym dług móy zmazał.
»Ale dla czegoż, gdy nie śpiéwasz ślicznie, »Gdy twoia muza unieść się nie zdoła; »Dla czegoż tyle, aż tyle ma czoła, »Swoię ramotę wystawiać publicznie?«
Tymeś ią zabił, umiéra krytycznie! Chce coś od-iąknąć, słyszy śmiéch do koła; Do nóg upada, mea culpa woła! Umiéra prozą, nié mogąc lirycznie.
Już ci nie brzęczy, iuż zaięła ciszę! — Widzisz skrzydlate tam pod różą chłopię, Widzisz iak płacząc, strzałką grób iéy kopie?
Oyciec ze łzami smętny wiérszyk pisze, Po całéy Polsce rozsyła afisze: »Brzęcząca mucha zastygła w ukropie.«