Lis (Orkan, 1926): Różnice pomiędzy wersjami

[wersja nieprzejrzana][wersja przejrzana]
Usunięta treść Dodana treść
Nie podano opisu zmian
scalanie proofread
Linia 1:
{{Dane tekstu
{{Nagłówek
|autor = Władysław Orkan
|tytuł=Lis
|tytuł = Lis
|autor=Władysław Orkan
|podtytuł =
|pochodzenie = ''[[Opowieść o płanetniku (zbiór)|Opowieść o płanetniku]]''
|rok wydania = 1926
|wydawca = Księgarnia Św. Wojciecha
|druk = Drukarnia Św. Wojciecha
|miejsce wydania = Poznań
|źródło = [[commons:File:Władysław Orkan - Opowieść o płanetniku.djvu|Skany na Commons]]
|strona indeksu = Władysław Orkan - Opowieść o płanetniku.djvu
|poprzedni = O Wojtku, którego na Szczepana przekręcili
|następny = Świt nad Leną
|inne = {{epub}}{{całość|Opowieść o płanetniku (zbiór)/całość|zbiór|epub=i}}
}}
 
{{JustowanieStart2}}
— Idźże, przynieś co dzieciskom; widzisz, że głodne — rzekła lisica chłopu swojemu, który się iskał siedząc na przyjamiu.
<pages index="Władysław Orkan - Opowieść o płanetniku.djvu" from="75" to="84" />
 
{{JustowanieKoniec2}}
Obejrzał się nieładnie na nią, po czym złagodziły mu się oczy, gdy je powlókł po lisiętach tarzających się u kolan matki.
{{Przypisy}}
 
{{MixPD|Władysław Orkan}}
— Tu i człowiek by nie nastarczył — począł mruczeć. — Dopierom wczora przyniósł gęś, musiałech za wodę po nią chodzić, i już nie staje. Jak tak bedziecie gazdować, to sie dogazdujecie niewesołego końca, przepowiadam. Teraz o żywinę coraz trudniej, ludzie stali sie postrożni...
[[Kategoria:Opowieść o płanetniku (zbiór)]]
 
[[Kategoria:Władysław Orkan]]
— Nie bajdurz — przerwała mu lisica — ino się zbier z te ziemie i idź poszukać co, bo wnet bedzie połednie.
 
Lis się przeciągnął i ziewając spojrzał okiem w górę.
 
— O, jeszcze słonko nie wyszło nad Gronie.
 
— Tak gadaj — szczeknęła lisica, złymi oczami patrząc — tak gadaj, że ci sie nie chce. Wolałbyś leżeć. Całymi dniami byś leżał. A żywina sama spadnie jak szyszka pod nogi. Może byś chciał jeszcze, żeby ja z dzieciskami znosiła ci pod nos wszystko — co? Pański byś miał żywot.
 
— Et, nie trzeszczałabyś... Co ty wiesz, kielo sie trza nałazić, zanim sie co zdybie.
 
— A ty byś chciał, żeby ci samo do gardła wpadło. Letko byś se chciał żyć. Ruszysz sie nareszcie czy nie, ty płowy psie?! Może ja mam iść, a ty sie za mamkę najmiesz? Postarałeś sie o dzieciska, to sie teraz trap!
 
— Znam już, znam tę letaniję...
 
Dźwignął się pomału i poszedł nie chcąc słuchać dalszego trzeszczenia.
 
— Ino se wiedz, żebyś próżno nie wracał! — leciało za nim.
 
— Dobrze, dobrze! — mruczał idąc. — Ni ma to, jak nakazować. Ozorem obyrtnąć i już. Po co ja sie też żenił? Jakech był sam, to: znalazłech co, tom znalazł, a nie, to nie — to mi nikt z pyskem nie dojeżdżał. Było, tom jadł — a nie, tom sie zaszył w gąszcz i przespałech dzień cały. Nikto mi poza uszy nie skowyścił.
 
Szedł jakiś czas, zgryziony, i wcale nic nie myślał (stan u rodu jego dość częsty, wbrew twierdzeniom oszczerców), po czym znowu naszły go różne uczucia.
 
— Marne to lisie życie — biadał. — Szczęśliwy człowiek! Ten se u siebie w domu kury chowa...
 
Naraz przyszło mu do głowy:
 
— Czyby sie też i u nas nie chowały? Trza spróbować. Żeby to dostać parę żywych... Już bych sie ochfiarował dzień pościć na tę intencyję. Ba, kiedy to strasznie mdłe. zaraz w łapach zdycha, choćbyś ją i najdelikatniej ujął pazdurami...
 
Idąc rozmyślał nad tym pomysłem i uśmiechał się do tego widoku, jaki mu wyobraźnia przedstawiała.
„Pasą się koło jamy. Pasie ich się cały kierdel. Czarne, białawe, siemieniate... Dzieciska swawolą z nimi — niby straszą je, jak koty młode, ale żadne się nie śmie tknąć. Ociec zakazał. A on se leży na przyjamiu i cieszy oczy tym obrazkiem...
 
— Żeby sie jeno chciały chować!... Ale coby nie chciały? — pocieszał się. — Wytłumaczy sie im, że i ludzie nie lepsi, i nie dla ładnych piórek je chowają. A poszanowania nigdzie takiego by nie miały. Z miłością by sie koło nich chodziło... Ino jak wytrzymać, coby sie ich nie tknąć? Człowiek potrafi, bo cóż, i trawę może jeść...
 
Dla zaokrąglenia tych przedumywań dodał se jeszcze w myśli:
 
— Trzeba bedzie ten pomysł przemyśleć przy czasie. A tymczasem musi sie jeszcze starego zażywać sposobu...
 
Zatrzymał się i począł się zastanawiać, w którą stronę się udać. Za wodą wczora był, to tam pewnie dziś strzegą.
 
— Dziwnie nieprzewidujący ludzie...
 
Najporęczniej byłoby do chałup pod lasem, ale dużo niebezpiecznie, za blisko jamy. Trzymał się starej zasady i ludziom znanej: „Lis koło swojej nory nigdy kur nie dusi". Od pradziadów ród jego w tej okolicy mieszkający trzymał się tej zasady; jak z tamtej strony góry miał osiedle, to tu chodził polować — a jak zaś tu się sadowił, to po tamtej stronie polował. Wszystko zaś na to, aby człeka zmylić, gdyby chciał swoich szkód rzekomych dochodzić na lisim rodzie. Tę zasadę jakiś pra-lis z przezorności mądrej ustanowił i potomkowie jego trzymali się jej święcie, choć odkąd ludzie o niej się zwiedzieli, nie miała już praktycznie żadnego znaczenia. Była to tradycyjna przezorność — bez waloru.
 
Więc i nasz poczciwy lis nie myślał zmieniać zwyczaju: że tu osiedle miał, postanowił iść na tamtą stronę. — Daleko wprawdzie, bo trza obejść kołem całą górę i drugą stroną wrócić, ale widoki są...
Podumawszy niedużo, wybrał drogę dłuższą przez przylaski, aby się niepotrzebnie z nikim nie spotykać. Długą chwilę biegł w ciszy — las poczynał już rzednieć — wtem zatrzymał go szmer; pojrzy w górę, bo szmer oczami prawie umiał łapać, i widzi wiewiórkę czarną, jak se siedzi na drzewie i pluje z wysoka, życząc mu „szczęśliwych łowów".
 
— Dałby ja ci szczęśliwych łowów! — mruknął — żebyś nie była tak wysoko...
 
Udał, że coś sobie koło ogona poprawia, aby zaś nie myślała, że się dla niej zatrzymał, po czym spokojnie ruszył dalej.
 
Idąc myślał z powodu tego wypadku:
 
— Po co też Pan Bóg niektórym stworzeniom dał taki talent, że mogą po drzewach chodzić abo i w powietrzu latać. Jak i jastrząb... ten mi kurę, com ją upatrzył sam, sprzed nosa weźmie i lećże za nim! Niesprawiedliwość na tym świecie...
 
Ale wnet przestał bawić się myślami, bo już przylaski się zwężały, trzeba było baczyć pilnie na wszystkie strony. Przy tym, biegnąc, z przyzwyczajenia raczej niż z umysłu zazierał pod jałowce, czy tam zając gdzie nie śpi albo jaka żywina skrzydlata. Ale nic ciekawego po drodze nie zauważył.
 
Skoro przylaski się skończyły, pomykał dalej potokiem, a wreszcie i potok się urwał, trzeba było potoczkami podkradać się nieśmiało ku górze. Ostatni z tych potoczków tracił się prawie pod osiedlem. Długo też w nim u końca nasz lis się namyślał, nim się odważył wyjść na równe pole. Naprzód oczyma zwiedził otoczenie, po czym słuch posłał wokoło na zwiady — i skoro nic znikaj nie zauważył niedobrego, ostrożnie wyszedł na widok.
 
W bliskości stało osiedle, ale żywej duszy nie było słychać. Słońce prażyło; nasz lis też pomknął pod sad ku cieniowi, stąd się rozgląda uważniej — ani słychu. Wreszcie dobiega jego wytężonych uszu dalekie jakieś gdakanie stłumione, jak spoza sześciu ścian. Już znał tę nutę ciemną, tak miłą uszom, a tak bolesną z oddalenia sercu. Chciałby ją z bliska usłyszeć... Podszedł ku ścianom, obszedł je, dopokąd zdołał, nadsłuchiwał, ale nuta gdakania nic się nie zjaśniła. Ustał, uprzebierał nogami, nasłuchał się, aż łzy mu do ócz naszły, wreszcie rad nie rad zabrał się i poszedł w stronę sąsiedniego osiedla.
 
Idęcy dumał:
 
— Dziwni ludzie... Niepotrzebnie kury do kojca zamykają. Kto widział! Ani powietrza, ani wody... One im tam do jednej wyzdychają.
 
W tym sensie rozważał chwilę, po czym zdwoił baczność, bo już osiedle drugie wystąpiło. Zachylił się pod miedzę i ostrożnie bardzo się podsunął.
 
Widzi... Kury na polu się pasą... cały kierdel... Ba, ale pasterz przy nich; pilnuje, obchodzi, zgania, ani na chwilę nie spocznie.
 
— Też rozum! Kto widział kury paść jak owce... A jakie one ładne, nietrwożliwe! Ej, żeby tak bliżej...
 
Napatrzył się spod miedzy na nie, nawzdychał się niemało i rad nie rad zabrał się ku następnemu osiedlu.
 
— Tam się już może poszczęści, już by był czas... Dzieciska głodne czekają — pojrzał na słońce — już połednie...
 
Zachylając się poza wysokie miedze, tak że jeno szczyty dachów mógł widzieć, zapomykał się ku trawnikom.
 
Miedza się właśnie kończyła. Wychylił łeb ostrożnie — i aż mu serce z radości zadrgało.
 
Widzi... kury się pasą na trawniku... nikogo przy nich... Mierzy oczyma przestrzeń dzielącą go od tych kochanych stworzeń. Trochę za dalekawo... Żeby podeszły nieco bliżej... Namawia je oczyma — całym pragnieniem, całą wolą, wysyłaną ku nim przez rozkochane oczy, stara się je przywołać ku sobie. Szczególnie jedna mu się spodobała... puszysta, duża, siemieniata... Do tego koloru miał zawdy słabość niejaką. Więc uśmiecha się do niej miłośnie, prawie że tkliwie... Naraz któraś z nich, głupia, ostrzegła. Podniosły wrzask i w nogi... Rozzłoszczony tym, wyskoczył i puścił się za nimi... W te razy wypadł pies od chałup z takim okropnym charkiem, jakby co najmniej wieś palono i wprost na oślep pędzi... „Zjadłeś diabłów!... Cóż głupiemu stać na drodze?" — pomyślał lis w tym momencie i wartko zawrócił nazad.
 
Wnetki dopadł potoczka, pomknął nim w dół i zatrzymał się dopiero, skoro owo charczenie nieprzyjemne scichło.
 
Zły był na siebie, że się dał strachowi przejąć, ale większa złość jeszcze porywała go na wspomnienie tej mordy charkliwej.
 
— Bogdajby ci sie padło suchymi tarkami żywić! Psie głupi, nieokrzesany...
 
Serdecznie nienawidził tego podłego plemienia, które, jak podanie niesie, miało jednego praojca z rodem lisim, a potem się zaprzedało na służbę do ludzi.
 
— Po co oni to żywią? Ani szczekać nie umie uczciwie, ani słuchu nijakiego nie ma, nic nie ma, co by sie mogło podobać.
 
W tym podobieństwie złościł się wypoczywając, wreszcie smętek go naszedł razem z cieniem, który od smreczków się dłużył.
 
— Słonko spada... Cień rośnie... Dzieciska tam już wyzierają... Matka sie będzie złościć, że mnie tak długo nie widać. Niechże se idzie na drugi raz sama, niech sie dowie, jak to legutko przychodzi. Chciałech przecie — ale trudno — nie poszczęściło sie. Jak i teraz... Taka dobra sposobność!... i na nic — musiała ta psia morda przeszkodzić. Bestii dadzą żarcie, przyniesą pod gardło, to sie jej zdaje, że nikt nie potrzebuje jeść. Żeby ja cię tak dostał... wziąłby ja cię, aj wziął na polewkę!...
 
Gwałtem myśl jego do psa powracała, a tu trza było coś postanowić, bo śródwieczerz się zbliżał. Zbaczył sobie, że jeszcze jest jedno osiedle. Nadzieja się przywróciła.
 
— Trza ostatniego szczęścia popróbować...
 
Zebrał się i ruszył w stronę, gdzie miarkował, że chałupy stoją. Dojrzał ich dachy nareszcie. Ostrożniej już podmykał się wyszukując bruzd, wgłębin, zachyleń, aż niespodzianie znalazł się pod sadem. Sad był okrajnymi deskami otoczony. Więc wspiął się na tylnych nogach i zajrzał przez szparę do wnętrza.
 
Bardzo dobrze. Są w sadzie... Przeczuł je już, nim zajrzał. Są stare, są i średnie kokoszki, i młode jeszcze kurczęta...
 
— Z tych można by kiedy przy czasie wziąć parkę na chów... A tymczasem którą ze starszych trza bedzie... I tak jej żywot nie wieczny...
 
Ale jak się tam ku nim dostać? Płot wysoki, szpary wąskie pomiędzy okrajkami, że ani łeb się nie przeciśnie. Poczyna biegać dookoła, wypatrując otworu większego.
 
— Dziwni ludzie — myśli przy tym— ogród bez furtki... Jakże oni tam te kury wganiają?
 
Nagle uczuł ból okrutny — coś go chwyciło za nogę ostrymi zębcami. Szczęki zaciął, żeby nie szczeknąć z bólu. Pojrzy — a tu łapa przednia między dwiema obręczami... W te razy słyszy krzyk: „Tuś mi!'" i widzi parę osób, pędzących jedno przez drugie od izby. Szarpnął się raz i drugi — coraz straszniejszy ból — nie puszcza... Czuje, jak już żelazo gniecie kość... Moment — a ludzie dolecą...
 
Więc zbiera wszystką zaciętość — i bez namysłu: chrast! zębami — ugryzą nogę potąd, pokąd w żelazcach tkwiła — i w ucieki... Wszystkich sił dobiera w biegu, bo ludzie już tuż — z kijami. Na trzech nogach leci jak na pięciu. Już, już potok — już lasek — obziera się — ludzie nie ustają... Więc dalej — dopadł lasku — nie zatrzymuje się — pędzi w potok — we wodę — nóg zgoła nie czuje. Wreszcie w przylaski... Zwolnił biegu, ale jeszcze nie bardzo dowierza, dobiera sił, byle dalej, byle jak najdalej... Wreszcie już stąpać nie może — ból mu poczyna dokuczać. Siada na mchu i poczyna opatrywać nogę...
 
Ciemniło się już na dobre, kiedy nasz lis, kulejąc na trzech nogach dowlókł się do miejsca, skąd zboczył był przed południem na prawo w przylaski.
 
— Szczęśliwych łowów! — doleciało go z wysoka. Pojrzy — ta sama wiewiórka czarna śmieje się siedząc
na drzewie i puszcza mu na plecy łupiny ze szyszek.
 
Udał, że nic nie słyszy i powlókł się dalej, stękając ciężko, boleśnie. Wreszcie dowlókł się ku jamie.
 
— Tak wczas?! — wrzasnęła lisica i widząc, że nic nie niesie, ze zębami do niego: — Cożeś przyniósł? Swoje ścierwo zdechłe?! Żeby cię byli do reszty... psie płowy!...
 
Uchylił się przed jej złością i nie nocował w jamie. Wyszukał sobie w gąszczu kąt najciemniejszy — tam siadł na zdrowych trzech nogach i obfite łzy wylewając płakał.
 
— Ludziom przecie jest lepiej — myślał ustatkowawszy się w bólu. — Nie potrzebują szukać co dzień na wieczerzę tej głupiej kury...
 
Trzeba dodać, że ów lis wcale nie znał miasta.
 
 
[[kategoria:Władysław Orkan]]
{{TekstPD|Władysław Orkan}}