Nad urwiskiem (I): Różnice pomiędzy wersjami

[wersja przejrzana][wersja przejrzana]
Usunięta treść Dodana treść
m Vearthy przeniósł stronę Nad urwiskiem (I) na Płanety/Nad urwiskiem (I)
n.
Linia 1:
{{Nagłówek
|autor=Władysław Orkan
|tytuł=Nad urwiskiem (I)
|sekcja=[[Płanety (tomik)|Płanety]]
|autor=Władysław Orkan
|adnotacje=
|poprzedni=[[Płanety/Nad urwiskiem]]
|następny=[[Płanety/Wilija]]
}}
 
{{JustowanieStart}}
Promienie wiosenne słońca, idąc ukosem po niedawno ze śniegu obeschłych stokach, doszły do pustych wyrębów na stromym uboczu góry, zarysowały bielą stado siedzących rzędami pniaków i zbłękitniły. dym rozpływający się ku górze białą chmurą, a dobywający się szarymi palcami z każdego gonta, z każdej szpary niskiej chałupiny podleśnej.
<pages index="Płanety (Władysław Orkan)" from="Płanety_(Władysław_Orkan).djvu/015" to="Płanety_(Władysław_Orkan).djvu/018" />
 
{{JustowanieKoniec}}
Ludzie już wstali — słońce dalej poszło, nie zajrzało... Wstali od świtu mieszkańcy chałupiny leśnej. — Na wiesnę drogi czas, na spanie zima. Wstań, ugotuj śniadanie i do pola!... Tymi słowy obudził Bartek swoją babę. Przeciągła się leniwie jak kotka na przypiecku. Ciepło jej było i dobrze. Ale „jak mus, to mus". Wyskoczyła z łóżka, wdziała spodnicę i przeszła ku nalepie, a dzieci, zbudzone gwarą, figlowały z ojcem na łóżku. Niezadługo Bartek zostawił dzieci same, wytrzepał z włosów szczecinowatych słomę, co mu przez noc nalazła, i umywszy się zimną wodą z konewki, przeszedł do okna mówić pacierz...
 
— „Ojcze nasz, któryś jest w niebie..." — szeptał bezmyślnie, patrząc przez szyby na dolinę, gdzie cała wioska, osiedlami się rozłożyła.. Zagony krótsze i dłuższe krzyżują się na przemian, wchodzą jedne w drugie i klinami wdzierają się w puste ugory i pastwiska. Zda się, że wielka jakaś siła rzuciła stary, zzieleniały płaszcz na ziemię, na którym łata na łacie o różnych wielkościach i barwach...
 
— „Ale nas zbaw ode złego" — dodał głośniej i zwrócił się do żony. — Patrz no Ulka! Jasiek od Grele już hań orze koło Zimnej Wody...
 
— A niechta! — odpowiedziała wsypując ziemniaki do garnka. — Jak Bóg da, to i my zaorzemy na czas. Nie mamy wiela...
 
— E, dyć!... — zasępił się Bartek i począł dalej szeptać: — „Zdrowaś Maryjo, łaskiś pełna..." Nie mamy wiela, nie...
 
Po każdym następnym „zdrowaśku" chwytał się za każdy następny palec, żeby nie zmylić przypadkiem, bo miał zamiar zmówić całą cząstkę różańca. Aleć przy piątym zdrowaśku już nie mógł. nijako dojść do końca...
 
To zaczynał na nowo, to się żegnał parę razy, ale wszystko na nic. Nie mógł przywołać myśli, które woli jego już od samego świtu wypowiadały posłuszeństwo, a teraz stanęły w jawnej niezgodzie z nim samym...
 
— Nie porada se dać rady — szepnął i poszedł za nimi, gdzie go wiodły.
 
Widzi.. Jasiek orze zagon koło Zimnej Wody. Hań, za Działek wyciągnął pług Józek od Cieśli... małymi byczętami... nie stać go na większe... A przecie do niedawna był z niego rzomny gospodarz!
 
Przebiega okiem pola i zagrody... Jak to wszystko zmalało, do kaduka! Hań nieboszczyk Szymek od Grzędy miał teli kawałek... całe długie stajanie... Dziś ino strzępy. Dzieciska potargały, podzieliły się do równości — zostało im po zagonie... A dyć ono nie ino hań! Bo i u Zapały nie dojrzysz kawałka na całej roli, coby korzec owsa mógł wleźć na niego... Same zagony wąziuteńkie jak nitki... Miedze i miedze — jedna przy drugiej... Do kaduka! Cóż się to dzieje?... Przecie to niedawny czas?... — Myśli...— Aha! już, wnedziutki.. ino, ino... zaraz... Nieboszczyk dziadek miał całą tę zagrodę, ka ja siedzę... Dziś nas pięciu do tego... bo tak: On podzielił synów, ci — swoje dzieci... a ja znowu podzielę... Jezus kochany! — krzyknął głośno.
 
— Bartek! O cóż się ty drzesz? — zawołała przestraszona baba i podeszła ku niemu.
 
Bartek nie słyszał nic... Przerażone oczy latały od miedzy do miedzy, od zagona do zagona — myśl pracowała uparcie, aż mu pot kroplami stanął na czole. Z wyobraźni znikała wieś dawna, którą jeszcze w myślach nosił — i dzisiejsza oddalała się zwolna — a spoza mgły, z przyszłości, występują miedze... same miedze, jedna przy drugiej jak skiby na uwrociu... Wilgotne bruzdy czerwienią się rdzawo, jak gęsto ścięta, skrzepła krew... A tłumy ludzi idą mrowiskiem, czernią, milionową szarańczą zalewają krwawe pola... i widać, jak się to robactwo kłębi, dusi i spycha, i walczy zajadle o każdą skibę, aż ziemia powilgotniała od czarnej posoki, a ciepłe opary unoszą się w powietrzu...
 
Chłop drgnął — ujrzał się nagle nad urwiskiem... Szklanne oczy spojrzały w przepaść... Przymknął je, jakby w obliczu śmierci... Widmo okropnej nędzy stanęło tuż przy nim. blisko... Zeszedł się z nim oko w oko. I zbladł, i począł dygotać na całym ciele... Każda żyłka zadrgała przerażeniem.
 
— Jezus! Jezus! — wykrztusił i otwarł szeroko oczy, zapatrzone w przyszłość...
 
— Co ci to, Bartuś? — spytała miękko żona.
 
— Nic, nic...
 
Ruszył do sieni, żona za nim...
 
— Ka idziesz?
 
— Do roboty — odparł bezdźwięcznie.
 
— A śniadanie?
 
Nie odrzekł nic. Wyszedł za próg, na osiedle, wyciągnął pług, nabił lemiesz i trzósło, i poszedł do stajni wyprowadzić woły...
 
— Trza robić, trza... — powtarzały wargi wciąż i bez ustanku.
 
Robi wszystko jak dawniej, lecz machinalnie i bez czucia.
 
Wiarę stracił — i porusza się jak maszyna, party jedyną koniecznością życia.
 
— Trzeba żyć, trzeba...
 
W szeroko otwartych i naprzód zapatrzonych oczach drzemie tylko jedyna myśl — o czarnej przyszłości.
 
{{TekstPDtekstPD|Władysław Orkan}}
 
[[Kategoria:Płanety|01]]
[[kategoria:Władysław Orkan]]
[[Kategoria:Wiersze]]
{{TekstPD|Władysław Orkan}}