Niziny: Różnice pomiędzy wersjami

[wersja nieprzejrzana][wersja nieprzejrzana]
Usunięta treść Dodana treść
+DoPodzielenia, kat; przydałoby się usunąc odstępy
strona tytułowa
Linia 1:
<div id="toc" style="margin: auto; text-align: center; clear: both; margin-top: 0em; padding: 1em; padding-bottom: 2em">
{{Nagłówek
{{Tytuł|nazwa=Niziny|autor=Eliza Orzeszkowa}}
|tytuł=Niziny
}}
{{DoPodzielenia}}
==ROZDZIAŁ I==
 
<poem>
Wiosenny wieczór spadał na pola ziejąc mocną wonią świeżo zoranej ziemi. Mglisto było, pochmurno i cicho. Drogą z rzadka osadzoną drzewami szła kobieta bosa i w siermiędze. W zmroku i mgle szła prędko i prosto, nie omijając kałuż ani głębokich kolein, które spod bosych stóp jej bryzgały wodą i rzadkim, marcowym błotem. Bose te stopy ciężkie były, silne, doskonale znać zżyte z ziemią, po której stąpały. Wszystko im jedno było, po czym szły, byleby tylko szły prędko. Wszystko jedno było idącej kobiecie, co ją otaczało, byleby jak najprędzej doszła do tego, co było przed nią. Nie lękała się niczego: ani zwiększającej się coraz ciemności, arii obejmującej widnokrąg ciszy, ani rozsianych po polu i widmową postać przybierających grusz i topoli. Nie zachwycała się też niczym: ani sklepieniem nieba, nieruchomym i utkanym z białych i szarych obłoków, ani wonią ziemi, którą znad zagonów podnosiły ciepłe powiewy, ani gwiazdami, które tu i ówdzie błyskały spomiędzy chmur. Nie lękając się niczego i na wszystko otaczające obojętna, wyprostowana, silna, do pośpiechu czymś gnana szła i szła...
[[Niziny/Rozdział I|Rozdział I]]
[[Niziny/Rozdział II|Rozdział II]]
[[Niziny/Rozdział III|Rozdział III]]
[[Niziny/Rozdział IV|Rozdział IV]]
</poem>
 
{{TekstPD|Eliza Orzeszkowa}}
Przed nią u końca drogi błysnęły dwa oświetlone okna. Były tam budynki jakiegoś folwarku otoczone prostym płotem z ostrokołów. Pomiędzy długą stodołą a warzywnym ogrodem można było rozpoznać z prostych też kołów zrobioną i na jedną tylko stronę otwierającą się bramę. Brama ta w tej chwili właśnie skrzypnęła, posunęła się z ciężkością i zaryła się w błocie, tak że posuwająca ją ręka targać nią zaczęła. Z łoskotem sprawianym przez trzęsienie i targanie bramy złączył się gruby męski głos wymawiający słowa:
</div>
 
&mdash; Kab ty skisła! Kab ciebie wołki!...
 
Życzenie, aby wilki zjadły bramę, nie zostało przecież dokończonym. Wyrażający je człowiek, z ciężkim worem na plecach, stękając przecisnął się przez ciasny otwór i począł iść drogą w kierunku przeciwnym temu, w jakim dążyła kobieta. Zdawało się zrazu, że rozminą się nie zwracając na siebie żadnej uwagi. Chłop jednak nie odwracając twarzy, zgarbiony trochę pod ciężarem niesionego wora, przemówił:
 
&mdash; Krystyna?
 
&mdash; Ja &mdash; odpowiedziała kobieta.
 
&mdash; Jaki czort nosi ciebie po nocy?
 
&mdash; Ten sam, co i ciebie &mdash; odrzuciła.
 
Z tonu, jakim przemówili do siebie, wnosić byłoby można, że nienawidzili się albo zostawali z sobą w zażartej kłótni. Jednak chłop przystanął.
 
&mdash; Czego? &mdash; zapytał znowu.
 
&mdash; Do wukonoma (ekonoma),&mdash; odrzekła kobieta i przystanęła także. Stali z daleka od siebie u dwu brzegów drogi.
 
&mdash; Ordynaria? &mdash; zapytała ruchem głowy na wór wskazując.
 
&mdash; Ale (a tak!) ośminę żyta za przeszły miesiąc... z pośladem zmieszała... żeby jej kości pokręciło!
 
&mdash; Kto? Bahrewiczycha? czy to ona wydawała?
 
&mdash; A ona... wiedźma! Żeby on wydawał, poślądu by nie dał..., ale sama z kluczami przyleciała... &bdquo;Dawaj, chamie, worek!" I nasypała: pół żyta, a pół plewy... żeby jej tak chorób nasypało..
 
W miarę jak chłop mówił, Krystyna zbliżała się ku niemu. Gdy stanęła, widać było, że wpatrzyła się w twarz towarzysza.
 
&mdash; Oj, Jasiuk, Jasiuk! Żeby ona dzień i noc sypała, nie nasypałaby tobie tyle plewy, ile łez wylało się przez nią z moich oczu... Oczy ja przez nią nad sobą i synkami mymi wypłakiwałam i myślałam, że za moją krzywdę Pan Bóg na nią prędki koniec spuści... Nie spuścił. Panuje i króluje... Stała prosto i trzęsła głową. Chłop raz tylko lekceważącym ruchem głową kiwnął.
 
&mdash; Aha! &mdash; mruknął. Wnet jednak zapytał:
 
&mdash; Czego ty tam leziesz? Popatrzeć jeszcze chce się? Kiedy młoda byłaś, wypędził, to co już teraz leźć w oczy? Spałabyś lepiej w chacie na piecu!
 
Wyprostowana wciąż i nieruchomym wzrokiem w towarzysza wpatrzona, brodę ująwszy w palce prawej ręki, kobieta mówić zaczęła:
 
&mdash; Wypędził, to i wypędził... Ale dlaczego on wprzódy swatów, co przyjeżdżali do mnie, wypędzał? Kiedy nie lubił, to dlaczego swatów wypędzał?
 
Wymówiła to monotonnym, zamyślonym czy zdumionym głosem.
 
I dalej tak samo mówiła:
 
&mdash; Mówi, bywało: &bdquo;Krysia, poczekaj tylko! jak wukonomem mnie zrobią, ożenię się z tobą". Swatów wypędzał... Ni mnie kiedy drużki na dzieży sadzały, ni mnie śpiewały: &bdquo;Koni do cugu! koni do cugu!", ni ja ziarno w kąty mężowskiej chaty sypała, ni mnie teszcza (matka męża) głowę dzieżą nakrywała...
 
Głos jej przybierał brzmienie monotonnego śpiewania. Jasiuk niecierpliwym ruchem wór na plecach poprawił.
 
&mdash; Ot &mdash; rzekł&mdash; przypomniała sobie baba dziewic wieczór i płakać stała (zaczęła)...
 
Ale Krystyna niełatwo znać dawała sobie przerywać zwierzenia i skargi. Mówiła, a raczej zawodziła dalej:
 
&mdash; Ni mnie kto horować pomagał, ni kto synków moich na ręku swoim lulał, ni kto gł5wki mojej kiedy pożałował. Sama jedna ja żyła, pracowała, horowała, skórę z rąk sobie zdzierała, boso chodziła, z postem jadała, a wszystko o synkach swoich...
 
&mdash; Hodzi! hodzi! (dosyć) &mdash; mruknął Jasiuk. &mdash; Chodź do chaty, razem iść weselej będzie!
 
&mdash; Nie mogę ja do chaty iść, Jaśku, nie mogę do chaty! &mdash; zawiodła kobieta. &mdash; Muszę ja iść do Bahrewicza i pokłonić się jemu nisko i o ratunek dla mego Filipka poprosić...
 
&mdash; Aha! &mdash; mruknął chłop, jakby teraz zrozumiał już, czego Krystyna szła do ekonoma.
 
&mdash; Mądrzejszy on ode mnie... może zlituje się nad swoim własnym dzieckiem... może poradzi... może pomoże... może poratuje...
 
&mdash; Aha! &mdash; powtórzył chłop. I dodał:
 
&mdash; Z Bogiem!
 
&mdash; Z Bogiem! &mdash; powtórzyła kobieta i rozeszli się. Rozstanie to było nagłe i pożegnanie krótkie.
 
Jemu ciężko było stać z ośminą żyta na plecach, jej było pilno prosić o ratunek dla Filipka. Zresztą mieszkać musieli razem albo blisko siebie, bo uszedłszy kilkanaście kroków chłop odwrócił się i rzucił zapytanie:
 
&mdash; Kiedy wrócisz do chaty?
 
&mdash; Dziś, zaraz! albo ja tu hulać będę? &mdash; odkrzyknęła.
 
Przez ten sam otwór uchylonej nieco bramy, przez który z worem swym przecisnął się zaledwie Jasiuk, z łatwością weszła na ciemny i błotnisty dziedziniec folwarku. Pośrodku dziedzińca grupa drzew niewysokich a krzaczastych, może akacji i koralowego bzu, odcinała się na szarym tle zmroku jak wielka czarna plama. Kilka szerokich promieni padało na nią z dwu oświetlonych okien niewielkiego domu, złocąc i w delikatne desenie rzeźbiąc ogołocone jeszcze z liści gałęzie. Krystyna stanęła pod drzewami tymi i zlała się całkiem z ich czarnością.
 
Zza oświetlonych okien biły na dziedziniec donośne głosy. Jeden z nich, gruby i rozjątrzony, krzyczał:
 
&mdash; Nie po niemiecku i nie po francusku mówiłam tobie. Nie raz i nie dziesięć razy, ale sto razy, tysiąc razy, milion razy mówiłam: &bdquo;Jak jedziesz na mszę do Rudni, przywieź butelkę pontaku!" Czy przywiozłeś kiedy? he? Dlaczego nie przywiozłeś? Wziąłeś z sobą rubla, a do domu odwiozłeś dziesiątkę... Jakeś spać poszedł, wszystkie kieszenie w surducie i w kamizelce przewróciłam i dziesiątkę tylko znalazłam. A gdzie podział się rubel? pewnoś za niego dla faworyty jakiej wstążek nakupił! a wina dla żony i dzieci, żeby miały czym gościa przyjąć, żałujesz...
 
Tu potok wymowy niewieściej przerwanym został przez inny głos, niewieści także i także rozgniewany, ale z młodszym i przyjemniejszym brzmieniem.
 
&mdash; Moja mamciu! Albo to tatko myśli kiedy o nas? Albo to tatko dba o to, co z nami będzie?
 
Trzecia niewiasta, także znać młoda, podchwyciła:
 
&mdash; Przecież my nie pierwsze lepsze, żeby gościa jak jacy chłopi przyjmować... Co kuzyn Kaprowski pomyśli sobie, że nawet wina...
 
&mdash; Ależ na miłość boską, Madziu, Róziu, Karolciu... &mdash; spróbował odezwać się głos męski, basowy i widocznie zmartwiony.
 
&mdash; Milczeć! &mdash; z wybuchem nadzwyczajnym przerwała mu najstarsza z krzyczących niewiast &mdash; będziesz mi tu jeszcze gębę otwierał. Nie z chamką ożeniłeś się i dzieci twoje nie chamskie dzieci! Z Kaprowską ożeniłeś się i uszanowanie miej! Czy słyszysz?
 
&mdash; Słyszę, Madziu, ale myślę sobie, że z krewnym nie trzeba tych ceremonii robić i w naszym stanie... wino...
 
&mdash; W naszym stanie! W naszym stanie!... W twoim stanie, nie w moim! Łapciastym szlachciurą byłeś i łapciastym szlachciurą zostałeś! Trzeba było ze swoją chamką, Krystyną, żenić się, a Kaprowskiej nie brać... Dureń!
 
Po tej ostatniej nucie, która z energią wielką zakończyła szumny ten pasaż, słyszeć się dało głośne stuknięcie drzwiami i na ganek domu, w dwa cienkie słupki i dwie ławki zaopatrzony, wypadł mężczyzna średniego wzrostu, barczysty, ciężki, z odkrytą głową. Wypadł tak, jak stał, bez czapki; na ganku znalazłszy się do tylnej kieszeni surduta swego sięgnął, chustkę do nosa z niej wyjął i twarz nią sobie otarł. Ciężko stęknął, z ganku zeskoczył i kilka kroków uszedł w taki sposób, jakby stanowczo zamierzał iść, dokąd oczy zaniosą. Wtem w głębokiej czarności, jaką na środek dziedzińca rzucała grupa krzaczystych drzew, ozwało się bardzo ciche wołanie:
 
&mdash;Panoczku!panoczku!
 
Bahrewicz stanął, a w tejże chwili od czarnej plamy oderwała się i na jeden ze spływających z okien szlaków świetlistych, pomiędzy złotą rzeźbą splątanych gałęzi, wysunęła się Krystyna. Bose jej nogi grzęzły w błocie, wysoka i cienka postać w grubej siermiędze zgarbiła się trwożnie czy pokornie, głowa czerwoną chustą owinięta schyloną była w niskim pokłonie &mdash; tak że twarzy nie podobna było rozpoznać i tylko parę razy w złotawym świetle ogniście błysnęły czarne, zapadłe oczy. Oczy te poznał snadź Bahrewicz.
 
&mdash; Aha! to ty, Krysiu! &mdash; mruknął.
 
I wnet ruchem przerażenia pełnym rękę wyciągnął.
 
&mdash; Czego na światło wyłazisz? &mdash; z przerażeniem szeptać zaczął. &mdash; Chowaj się! prędko! ot, tam stań, między drzewami! No, czego chcesz, gadaj prędko, bo jak baby, broń Boże, zobaczą, dobrze będzie i mnie, i tobie. Czego Chcesz?
 
Chłopka w siermiędze i z nisko schyloną głową zlała się znowu z ogromną czarną plamą, którą tworzyły drzewa, i w czarnej tej ciemności, w której zniknęła, ozwał się szept stłumiony, ale naglący i błagalny:
 
&mdash; Panie! drogi! miły! zlituj się nade mną, nieszczęsną sierotą! poradź, pomóż, ratuj Filipka!
 
Bahrewicz, którego barczysta postać ciężko zarysowała się na tle pozłoconych gałęzi, oglądał się wciąż na okna domu i machinalnym ruchem co chwila chustkę do nosa ku czołu podnosił. Usłyszawszy imię Filipka rękę z chustką w dół opuścił, mocno sapnął i wahającym się, bardzo zniżonym głosem zapytał:
 
&mdash; No! wzięli chłopca do wojska! Wiem o tym przecież, boś mi tak samo trzy miesiące temu uszy objadała prośbami, abym go ratował...
 
&mdash; Raz tylko, panoczku, dalibóg, raz tylko prosiłam... &mdash; zaszemrał w czarnej ciemności głos pokorny i bardzo cichy, ale Bahrewicz ręką niecierpliwie rzucił.
 
&mdash; Wzięli! to i wzięli! nie tacy jak on idą... Panowie i grafy do wojska idą... durna ty! Co ja ci na to poradzić mogę?... ot, darmo tylko łazisz tu, mnie i siebie na biedę narażasz... Siedziałabyś lepiej w chacie. Cóż? jakże ci teraz? Jasiuk lepszy dla ciebie, jak był Maksym? Widzisz, że ja dobry jestem, nie zwierz żaden... jak dowiedziałem się, że Maksym was krzywdzi, to zaraz umieściłem was w czworaku Jasiuka. Z Jasiukami lepiej ci żyć, ha? Ordynarię Antosiek bierze taką jak i Jasiuk, choć młodszy i słabszy. Chleba macie dosyć, ha?
 
Otarł znowu chustką czoło i na odpowiedź czekał. Nie otrzymał jej jednak. Długiej mowy jego kobieta wysłuchała cierpliwie, nie przerywając jej głośniejszym choćby odetchnieniem, ale gdy umilkł, zamiast odpowiedzieć na zadawane jej pytania, zaczęła:
 
&mdash; Wzięli, to i wzięli! Wiem ja, że nie takie jak on do wojska idą... na to już oni rodzą się, żeby iść... popłakałam, popłakałam, taj i płakać przestałam. Piśmienny, myślę sobie, i taki mileńki, taki śliczny... rady sobie da, ludzie go lubić będą, opieka boska nad nim, sierotą...
 
Przyciszony głos jej urwał się na chwilę; słychać w nim było łzy.
 
&mdash; No, to i czegóż teraz chcesz? &mdash; niecierpliwiąc się i coraz częściej na okna domu spozierając zapytał Bahrewicz.
 
W czarnych ciemnościach tak coś klasnęło, jakby dwie ręce załamały się z rozpaczą.
 
&mdash; Panie, drogi, miły! jego szluć (szlą) teraz, szluć daleko, daleko, na skraj świata... Pisał on do mnie, robaczek mileńki: &bdquo;Mameńka, nie wytrzymam... piersi mnie bolą i w żywocie (żołądku) siły żadnej nie mam... drogi takiej dalekiej nie wytrzymam, zimna tamtejszego i ludzi cudzych nie wytrzymam... Mameńko, żeby mnie tu zostawili, to bym choć czasem mógł ludzi naszych zobaczyć i twoje stare oczy pocałować... Ale nie mnie, nie mnie już między wami bywać, pójdę, taj zamrę na końcu świata... przyjdź ty jeszcze do mnie, mameńko, choć razik, niech ja choć pożegnam się z tobą!"
 
Teraz na dobre już zapłakała, ale w trwodze, że wszystkiego, co wypowiedzieć miała, wypowiedzieć jej nie dadzą, stłumiła łkanie i szeptała dalej:
 
&mdash; Poszła ja zaraz do Ongrodu... świata za łzami nie widziała, ale szła... przyszła do kazarmów. &bdquo;Filipku!" &mdash; wołam. Wyskoczył na schody... hrymnął mnie do nóg i w kolana całuje... &bdquo;Mameńko, my już z tobą ostatni raz widzim się na tym świecie".
 
&mdash; Głupstwo! &mdash; sarknął Bahrewicz &mdash; albo to on jeden w dalekie strony idzie... Idą inni i wracają...
 
&mdash; Oj, dolo moja! &mdash; jęknęła kobieta &mdash; idą, t a j nie takie mizeractwo jak on... bladzieńkie to było i słabieńkie od urodzenia... potem go ta gorączka chwyciła...
 
&mdash; Ano! to czemużeś Antośka lepiej nie oddała? Ten zdrów i silny...
 
&mdash; Albo ja kogo oddawała, panoczku, oj, dolo moja! Filipka pozwali (wezwali)... poszedł. Starszy. Dwadzieścia i jeden roczek na przeszłego, znaczy, świętego Józefa skończył, a Antośkowi dziewiętnasty od jesieni poszedł... Żeby on zdrów był... ale takie mizeractwo... Zaczęliście, panoczku, jego uczyć, taj nie skończyliście... Zapomnieliście o biednej sierocie... Parobka zepsuliście, a księdza nie zrobiliście...
 
Bahrewicz rzucił się niecierpliwie.
 
&mdash; Ot! jeszcze mi tu wymówki prawić będzie! Silnego chłopa przy niej zostawili, a cherlaka wzięli. To i czegóż więcej chcesz? Co ja tobie poradzę? Idź precz i nie włócz się tu darmo, bo jak zagniewam się, to cię z Antośkiem całkiem z majątku wyprawię...
 
Uczynił ruch do odejścia, ale z ciemności na złoty szlak światła wychyliły się naprzód dwie ręce, które rękę jego pochwyciły, a potem głowa w czerwonej chuście, która pochyliła się nisko i rękę tę pocałunkami okrywać zaczęła.
 
&mdash; Panie! najdroższy! &mdash; pośród pocałunków szeptała kobieta &mdash; zlituj się... ty mądrzejszy ode mnie i od nas wszystkich, biednych ludzi... Daj radę! Gdzie mnie iść, kogo prosić, żeby jego daleko nie słali, żeby jego tu zostawili... Żebyście sami do miasta pojechali... macie znajomych różnych... może byście co dla niego wykołatali... toż to twoje rodzone dziecko... toż ja przez ciebie całe życie nieszczęśliwa byłam... Ni mnie drużki na dzieży sadzały, ni mnie do ślubu śpiewały, ni mnie kto horować pomagał, ni kto główki mojej kiedy pożałował...
 
Nagle przerwała. Podniosła głowę. Czarne, zapadłe, spłakane oczy błysnęły i utkwiły się w twarzy mężczyzny.
 
&mdash; Paniczu! Stefanku! ja na ciebie nie hniewna (nie gniewam się)... Nie przeklinała ja ciebie i przeklinać nie stanę (nie będę)...
 
Głos jej znowu roztopił się we łzach.
 
&mdash; Lubiła ja ciebie, oj, lubiła jak swoją własną duszę... pożałuj ty mnie choć kryszkę (trochę) i Filipka mego wyratować pomóż...
 
Bahrewicz czuł się znać zakłopotanym i rozrzewnionym. Z nogi na nogę przestępował, głośno sapał i ciągle mruczał:
 
&mdash; No i czegóż? cóż? dość już! no, dość! pomogę, poradzę się... może...
 
Wtem na ganku rozległ się krzyk potężny, basowy i zarazem wiolinowy. Tony bardzo niskie wiązały się w nim z tonami nadzwyczaj wysokimi, a jeden tylko wyraz, jedno tylko imię głosiły:
 
&mdash; Stefan! Ste-e-e-fan! Ste-e-efa-a-a-an! Stefan Bahrewicz od stóp do głowy drgnął i śpiesznym, przerażonym szeptem Krystynie kilka słów cisnął:
 
&mdash; Zmykaj! prędzej! żeby i ducha twego nie było!
 
Zmykała, ale niestety, w trwodze ucieczki nie zważała na grę świateł i cieni sprawianą pośród dziedzińca przez oświetlone okna. Nie tylko duch jej, ale i ciało, wysokie i szczupłe, strachem przygarbione, bosymi stopy głośno po błocie klapiące, ukazało się w jednym ze świetlistych szlaków, przeniknęło przezeń i przepadło w cieniach. Lecz spostrzegła je i poznała kobieta stojąca na ganku i z szerokiej piersi wydająca owe potężne wołania. Całą połową grubej swej kibici pochyliła się naprzód, szyję wyciągnęła; blask padający z najbliższego okna oświetlił głowę jej ubraną w gładko przyczesane włosy, twarz okrągłą, tłustą, pąsową i oczy wypukłe, błękitne, takiego wyrazu pełne, jak gdyby ujrzały nagle upiora lub bazyliszka.
 
&mdash; A-a-a-a!
 
Zniknęła z ganku, we wnętrzu domu zniknął też i Bahrewicz; za dwoma oświetlonymi oknami zagotowało się jak w garnku.
 
Za tymi oknami istniał pokój dość obszerny, kwadratowy, z prostym, belkowanym sufitem, z prostą, na czerwono pomalowaną podłogą, z mebelkami staroświeckimi, obitymi kwiecistym perkalem, z mnóstwem obrazków świętych i świeckich w błyszczących ramkach na ścianach oklejonych najtańszym z papierowych obić, z mnóstwem na komodzie i stolikach pretensjonalnych i bardzo brzydkich fatałaszek, jako to: bukietów z włóczkowych i papierowych kwiatów, koszyczków z paciorek, kieliszków i kałamarzyków z kolorowego szkła, lalek gipsowych, piesków i aniołków z cukru itp. U okien nie było roślin ani zielonych, ani kwitnących, w zamian na siatkowych, ręcznego wyrobu firankach wisiały różne dziwne koszyczki, wazoniki, bukieciki, także ręcznej roboty z włóczek, paciorek, papieru, perkalu itp. Pośrodku na stole nakrytym do wieczerzy paliła się spora lampa przyciemniona przezroczystą zasłonką, którą także kobiece jakieś paluszki wykonały z papieru bardzo misternie i pracowicie w przeróżne wzory wykłutego szpilką. Umeblowanie pokoju tego kompletował w jednym jego rogu szeroko rozpościerający się piec z zielonych cegieł i w drugim rogu stojący bardzo stary i znędzniały fortepianik ze spełzła politurą i wyżółkłymi od starości klawiszami.
 
W tym to pokoju w świetle lampy obfitym, choć przyćmionym, cztery osoby krzycząc i gestykulując wirowały dokoła siebie w walce jakiejś dziwnej a żałosnej. Mężczyzna tam był jeden, mianowicie Stefan Bahrewicz. Niewiasty zaś znajdowały się w liczbie trzech, z których najstarsza, gruba i szerokich piersi, w sukni wełnianej z luźnym kaftanem, trzymała w tłustej, czerwonej ręce elegancką, pozłacanym nagłówkiem ozdobioną laskę i wywijała nią w powietrzu wysoko nad głową swoją i nad głowami dwóch młodych, ślicznie ubranych dziewcząt, które wspinając się na palce nóg i ramiona wyciągając w górę czyniły rozpaczliwe usiłowania w celu pochwycenia i odebrania złotogłowej laski. Takież i w takimże celu skierowane usiłowania próbował czynić i Bahrewicz, ale nie mógł, gdyż małżonka jego, Madzia, z domu Kaprowska, jedną ręką broniąc narzędzia pomsty swojej, drugą trzymała kołnierz jego surduta tak silnie, że uginał on nisko szerokie swe plecy i oczy błękitne, na wpół tylko przytomne, niemożliwie szeroko wytrzeszczał. Kobieta szamotała się, sapała i wywijała laską; dziewczęta wspinały się ku lasce, podskakiwały, jęczały; mężczyzna wyrywał się, ręce podnosił, kołnierz sukni swej wyzwolić usiłował i coraz głośniej sapał, przy tym na podobieństwo posuwającego się po przestrzeni planetarnego systemu grono walczących, w miarę przedłużania się walki, posuwało się po pokoju okrążając stół do wieczerzy nakryty. Nikt z grona tego nie milczał, owszem, wszyscy razem mówili. Mowy to były urywane, zdyszane, niemniej można z nich było wyróżnić periody i słowa następujące:
 
&mdash; Z kim ojczulek gawędzi... w klombie... Jezusie Chrystusie... Z Krysiunią swoją... wieczorkiem... miły ojczurdo... wilk do lasu ciągnie.. szlachcic łapciasty do chamki...
 
&mdash; Madziu! Serce moje... dzieci patrzą...
 
&mdash; Mamo! proszę oddać laskę! to kuzynka Ludwika laska... mama złamie laskę kuzynka...
 
&mdash; Miotły! Jezusie Chrystusie! przynieście miotłę, to laskę oddam... Wieczorkami... po klombach z Krysiunią...
 
&mdash; Madziu! serce moje... ty wiesz, że to przeszłość!...
 
&mdash; Pokażę ja tobie przeszłość, aż ci gwiazdy w oczach zaświecą...
 
&mdash; Mamo! to nie wypada tak z tatką kłócić się...
 
&mdash; Mama nas kompromituje... my przez to nigdy za mąż nie powychodzim...
 
&mdash; Miotły! Jezusie Chrystusie! Miotły! precz, błaźnice, nie przeszkadzajcie...
 
&mdash; Mamo! proszę laskę oddać... My nie pozwolim...
 
&mdash; Nie przeszkadzajcie, bo dam...
 
I nie była to obietnica próżna. Laska upadła na ziemię, kołnierz Bahrewicza odzyskał wolność, natomiast dwie pięście spadły na plecy dwóch dziewcząt, które wybuchając płaczem z pola walki ustąpiły i z chustkami przy oczach odwróciły się twarzami do zielonego pieca. Bahrewicz jednym skokiem znalazł się przy drzwiach, wtem za oknami rozległ się turkot bryczki.
 
&mdash; Ludwik przyjechał! &mdash; krzyknął Bahrewicz, na którego twarzy wybuchnęła niewymowna radość. Jak zając przez miedzę przez próg przeskoczył i zniknął w sieni. Bahrewiczowa potężnie odsapnęła, czepek na głowie poprawiła, suknię ociągnęła i w kącie pokoju postawiła laskę z brązowym nagłówkiem. Panienki chuchały w chusteczki i oczy sobie ż łez osuszały. Układ ust ich, przed chwilą skrzywionych, objawiał zadowolenie; przygładziły dłońmi włosy, dotknęły kokard zdobiących staniki i chustkami do nosa jak wachlarzami ochładzając twarze chodzić poczęły dokoła stołu, jedna za drugą, powoli, poważnie, z dystynkcją, to jest z dumnym podniesieniem głów i niedbałym rzucaniem łokci w tył i naprzód. Ogółem biorąc przedstawiały one widok wdzięczny. Figurki miały zgrabne, twarze okrągłe i szerokie jak u ojca i matki, ale białe i świeże, noski zadarte i oczy małe, buzie pąsowe i włosy bujne. Ubrane były bardzo modnie, a moda w owym roku właśnie rozkazywała ubraniom kobiecym jak najwięcej wydymać się i uwypuklić na biodrach i piersi. Sukienki ich tedy z materii wielce taniej wydęte były i uwypuklone w sposób zupełnie niepospolity. Rózia, brunetka, włosy miała przyozdobione wstążką pąsową, a Karolcia, blondynka, błękitną. Wszystko tedy było na nich i w nich staranne i wykwintne: od cery twarzy, której widocznie nie nadwerężały nigdy upały ani wiatry, do bucika ślicznie obciskającego nóżki duże i płaskie. Rączki też, z gracją poruszające chusteczkami, szerokie były, grube i znakomitą siłę na pierwszy rzut oka zdradzające, ale powleczone skórą białą 1 gładką jak atłas. Tak ubrane i wyglądające, z główkami podniesionymi wysoko, z łokciami rzucającymi się to w tył, to naprzód, chodziły jedna za drugą dokoła stołu. Nie można powiedzieć, aby kroki ich sprawiały tyle tylko szelestu, ile go sprawia przelatujący zefir, niemniej tętent ich przygłuszonym był dzwonieniem, a raczej przeraźliwym szczękaniem talerzy ustawianych na stole przez rozognioną jeszcze i sapiącą, ale już nieco uspokojoną Madzie. Dwa razy obeszły stół dokoła, gdy rozwarły się z trzaskiem drzwi od sieni i do pokoju wszedł Ludwik Kaprowski. Za nim jako cień mdły i nieśmiały wsunął się i, wzrokiem badając pozycję, u ściany kroki swe powstrzymał gospodarz domu.
 
Gdyby w bawialni Bahrewiczów było ciemno, oświetliłaby ją postać przybyłego. Był to młodzieniec niezbyt już młodziutki, bo trzydzieści kilka lat mieć mogący, ale nadzwyczaj elegancki, śmiały, można powiedzieć świetny, szczupły, niewysoki, od stóp do głowy okryty cienkim i zgrabnie skrojonym suknem, błyszczał on szerokim, sztywnym, śnieżnym przodem koszuli, złotym łańcuchem od zegarka, złotą oprawą błękitnych szkieł umieszczonych na nosie niezupełnie greckim, rudymi faworytami, które otaczały twarz bladą i gąbkowatą, z czołem niskim i zbrużdżonym, z oczami rzucającymi zza szkieł połyski ostre i przenikliwe.
 
&mdash; Pana adwokata dobrodzieja witamy! witamy! &mdash; prostując się i ku przybyłemu czerwoną i tłustą rękę wyciągając z nadzwyczaj przymilonym uśmiechem zawołała Madzia Bahrewiczowa. Panienki zaszczebiotały:
 
&mdash; Dobry wieczór, kuzynku! Gdzież to kuzynek tak długo siedział?
 
&mdash; Ja już myślałam, że kuzynek zakochał się tam w kim i o nas zapomniał.
 
Nie przerywając przechadzki swej słowa te rzucały gościowi przez ramię. Potem zachichotały i na znak porozumienia trąciły się łokciami.
 
Ludwik Kaprowski z rozmachliwą i szumną elegancją przystąpił naprzód do gospodyni domu i z lekka musnąwszy jej rękę, ku panienkom podbiegł. One wciąż koło stołu chodziły, tylko ujęły się teraz pod rękę; on zaczął przed nimi chodzić cofając się wstecz z ruchami i uśmiechami wytrawnego zjadacza serc niewieścich. Gwar powstał znów wielki, ale tym razem wesoły. Panienki domagały się u kuzyna wiadomości: czy kocha się on w kim tam, w Ongrodzie, czy tu, w ich parafii? Na co on wyraźnej odpowiedzi nie udzielając dawał jednak do zrozumienia, że w kimciś kocha się bardzo, i pannę Rozalię, brunetkę, prześladował jakimś panem Karolem z sąsiedztwa.
 
&mdash; Niech jego licho weźmie! &mdash; sarknęła panienka &mdash; miałabym też kim sobie głowę zawracać!
 
&mdash; Dlaczegóżby nie? przystojny kawaler...
 
&mdash; Oj, kawaler! Korszun taki! &mdash; odpowiedziały obie jednogłośnie.
 
&mdash; Jak? jak panie go nazywacie? &mdash; z migocącymi od wewnętrznego śmiechu oczami zapytał Kaprowski.
 
&mdash; Ot! szlachciura! niezgrabidło i koniec! Nigdy w świecie nie wyszłabym za takiego...
 
&mdash; Ani ja. Nam obydwom tutejsi kawalerowie nie w guście. My lubimy tylko młodzież miejską... co za porównanie!...
 
Kaprowski ukłonem i wdzięcznym uśmiechem podziękował za młodzież miejską, do której sam należał. W tym miejscu Bahrewiczowa, która przedtem zniknęła była z bawialni, wniosła i postawiła na stole dwa półmiski, z których na jednym skwierczały jeszcze smażone kiełbasy, a na drugim dymiła się jeszcze barania pieczeń. Bahrewicz gościa na wódeczkę zapraszał, Bahrewiczowa, krojąc pieczeń, starszą córkę, Karolcię, łokciem w ramię trąciła:
 
&mdash; Skocz no do kuchni, przynieś kartofle smażone...
 
Panienka nie odpowiedziała nic, ale zrobiła minkę bardzo poważną, odwróciła się i skubiąc kokardę przy staniku, zwolna, sztywnie odeszła ku piecowi. Tu już po napiciu się wódeczki przystąpili do stołu obaj panowie. Zapytany, czym służyć sobie pozwoli, pan adwokat oświadczył, że kiełbas nie jada, ale o pieczeń prosi... Bahrewiczowa młodszą córkę, Rózię, z lekka dłonią w plecy uderzyła.
 
&mdash; Kartofle smażone do pieczeni... skocz do kuchni...
 
Panienka nie odpowiedziała nic, ale zrobiła minkę poważną, odwróciła się i zwolna, sztywnie ku oknu odeszła. Bahrewiczowa spąsowiała, syknęła, ale powściągnęła się tylko. Nie wzywając już niczyjej pomocy sama skoczyła. Od skoku tego zatrząsł się stół, dźwięknęły talerze i drgnął Bahrewicz. Dwie minuty jednak nie upłynęły, a salaterka pełna smażonych kartofli stała już na stole i całe towarzystwo, nie wyłączając gospodyni, do wieczerzy zasiadło.
 
W czasie wieczerzy rozmowy toczyły się ożywione i rozmaite. Przede wszystkim wytoczoną została przez Madzię sprawa o pontak. Przepraszała gościa, że wina nie ma, i opowiedziała, jako Stefan zapomniał przywieźć z Rudnik pontaku, chociaż mu to gorąco poruczała. Z migocących oczu gościa i drgania muskułów pod rudawym zarostem ktoś przenikliwy mógłby wyczytać myśl: &bdquo;Ta baba wyobraża sobie, że ja bym pił takie paskudztwo jak pontak! Czy ona o innym winie nigdy nie słyszała!" Głośno zaś rzekł:
 
&mdash; Ale niechże kochana ciocia ceremonii ze mną żadnych nie robi... czy to ja cudzy człowiek!
 
&mdash; To prawda, Ludwisiu, to prawda... twój ojciec był moim stryjecznym bratem... ale teraz... ty pan adwokat... wielka figura.;.
 
Mówiąc to uśmiechała się z uprzejmością i błogością nieopisaną, a gdy z twarzy krewnego na twarz Karolci wzrok przeniosła, zdawało się, że promieniami oczu swych parę tę połączyć i związać by pragnęła. Wyglądała w tej chwili łagodnie, nawet rzewnie. Usposobieniem tym jej obradowany i ośmielony Bahrewicz z cicha naprzód, lecz potem coraz raźniej rozmawiać począł z gościem. Z rozmowy tej pokazało się, że pan adwokat z Ongrodu bawił u krewnych już od kilku dni, codziennie wyjeżdżając w okolice dla załatwiania interesów. Interesem dziś załatwionym było rozmówienie się z chłopami jednej z sąsiednich wsi w przedmiocie procesu, który ciż chłopi wytoczyli jednemu z większych właścicieli ziemskich o trzy włóki łąki i dwie włóki ornej ziemi graniczącej z ich gruntami. Kaprowski proces ten prowadził i głównym celem przybycia jego tutaj było wydobycie od chłopów na koszta interesu pewnej pieniężnej sumy. Bahrewicz wytrzeszczonymi oczami wpatrywał się w mówiącego.
 
&mdash; Bój się Pana Boga! &mdash; zawołał &mdash; to dzika pretensja! Ta łąka i ta ziemia, jak świat światem, do Dzielskiego należały! Ja tu, panie, urodzony... wiem...
 
Kaprowski spoważniał i złożywszy na talerzu sztućce, ręce w kieszenie ubrania włożył.
 
&mdash; Hm! &mdash; rzekł &mdash; jeżeli nie wygrają, to... przegrają...
 
Zaśmiał się i pochylony ku Bahrewiczowi, przenikliwe oczy swe w twarzy jego topiąc, lekceważąco wymówił:
 
&mdash; Gdyby, panie kochany, ci tylko prowadzili procesy, którzy je wygrać pragną, my byśmy z głodu poumierali...
 
Szczególny, ukośny uśmiech, ukazujący wśród ryżego zarostu część sczerniałych zębów, rzucił mu na twarz wyraz przebiegłego sprytu połączonego z nieświadomym siebie cynizmem. W familijnym kółku, pod wpływem obfitego jadła, jako też może i świeżego buziaczka siedzącej naprzeciw Karolci, uczuł potrzebę wywnętrzania się i zarazem pochełpienia się nieco tym, co umiał i o czym wiedział. Nie tracąc powagi, która spłynęła nań wraz z pierwszą wzmianką o interesach, ożywił się i opowiadać zaczął nie o sobie wprawdzie, ale o niektórych kolegach swoich, którzy po drodze tej do nadzwyczaj pomyślnych rezultatów dochodzili. Były to sprawy różne i dziwne. Ten zagrodowego szlachcica wprowadził w proces z sąsiadem o kawał gruntu mający wartość stu rubli, a wycisnąwszy zeń w ciągu lat paru dziesięć razy większą sumę, nie tylko proces przegrał, ale jeszcze honoraria swe egzekwując, krowy i konie klienta na publiczną sprzedaż wystawił. Tamten znowu złapał wdowę po małym właścicielu ziemskim, a po kilku latach obrabiania różnych jej procesów sam folwarczynę jej niewielką, ale śliczną, za bezcen i tak potajemnie nabył, że baba ani obejrzała się, jak z czworgiem dzieci na bruk miejski wyleciała.
 
Bahrewicz uderzył się w kolano i z szerokim śmiechem zawołał:
 
&mdash; A to bestia sprytny! I teraz własny folwark sobie ma! Ho, ho! czemu to człowiek nie urodził się z takim sprytem!
 
Kaprowski opowiadał dalej. W braku onego nieszczęsnego pontaku Bahrewicz dolewał mu wciąż do kieliszka doskonałej wiśniówki domowego wyrobu. Musiała być ona doskonałą, bo gość z miną znawcy i amatora ustami cmokał, kieliszek po kieliszku wypijał i opowiadania swoje przerywał pochwałami:
 
&mdash; Dobra! istotnie dobra! wyborna! Rozgrzewał się też, gestykulował albo ręce w kieszeniach zatopiwszy bujał się wraz z krzesłem, na którym siedział, w tył i naprzód. Błękitne szkła w złotej oprawie spadły mu z nosa i na sznurku kołysząc się dzwoniły o łańcuch zegarka. Bez szkieł oczy jego ukazały się szare, bystre, ruchliwe, wciąż jakby czymś zaniepokojone. Teraz błyskały one namiętnością, którą drażnił i rozbudzał przedmiot rozmowy. Właściwie był to długo trwający monolog, w którym co chwilę zjawiały się większe i mniejsze cyfry przedstawiające różne wygrywane i przegrywane procesy. Co chwilę także powtarzały się w nim wyrazy takie, jak: pałata (izba), sądy mirowe (sądy pokoju), dzieła (sprawy), artykuły prawa, ukazy senatu itd. Ten spomiędzy kolegów, kupił już sobie w Ongrodzie śliczną kamieniczkę, tamten ożenił się niedawno i umeblował mieszkanie jak książę, a ów jeszcze ma już pewnie teraz trzydzieści tysięcy rubli gotówką, czystych, jak grochu. Stawał do licytacji majątków i brał sumy znaczne za odstąpienie od targów, posiadał sztukę znajdywania na zapotrzebowanie wszelkich fałszywych świadków i na koniec od włościan bogatej jakiejś wsi plenipotencję otrzymał taką, że do tej pory jeszcze tę mleczną krowę doi i doi...
 
&mdash; Ot, szelma sprytny!... &mdash; zawołał znowu Bahrewicz. &mdash; Że to człowiek z takim sprytem nie urodził się!
 
&mdash; Nie dla psa kiełbasa! &mdash; z pogardliwym na męża spojrzeniem mruknęła Bahrewiczowa.
 
I słuchali dalej. Od sposobów zdobywania pieniędzy mówiący przeszedł do sposobów ich używania. Kilka razy zwiedził on wielkie miasta, był w Warszawie i w Petersburgu; cuda opowiadał o tym, jak to ludzie na świecie żyją: jedzą, piją, bawią się. Po całych nocach gra w karty, szampan leje się, a jakie kobiety! Czy Kaprowski w wielkich miastach widział coś więcej nad karty, szampan i kobiety? Nie wiadomo. Ale z wyrazu łakomstwa i nieledwie rzewnej tęsknoty, której wyraz wybił się na twarz jego, zgadnąć było można, że i te trzy ingrediencje rozkosznego życia widział tylko z daleka, nie tylko użyć, ale i dotknąć ich nie mogąc. Westchnął głęboko.
 
&mdash; Dalibóg &mdash; rzekł &mdash; życie bez pieniędzy jest takim głupstwem, że...
 
Machnął ręką. Nie stało mu słów na zaokrąglenie melancholijnego okresu. Bahrewicz odetchnął także.
 
&mdash; At! &mdash; rzekł &mdash; niektórym ludziom Pan Bóg taki spryt daje, że z niczego na bogaczów wychodzą.
 
&mdash; Spryt swoją drogą &mdash; odpowiedział Kaprowski &mdash; a okazje swoją drogą. Jednym przychodzą one do rąk, drudzy i szukając nie znajdą. Do wszystkiego szczęścia trzeba.
 
Westchnął znowu.
 
&mdash; I przy tym &mdash; dokończył &mdash; konkurencja straszna... Walka o byt, jak mówi Darwin.
 
&mdash; Kto taki? &mdash; wyciągając szyję i nastawiając ucho zapytał Bahrewicz.
 
&mdash; Darwin &mdash; patrząc w sufit i wraz z krzesłem swym odchylając się w tył powtórzył gość.
 
&mdash; Aha! &mdash; z ustami pełnymi smażonych kartofli zawołała Rózia &mdash; pamiętam... panna Szurkowska, nasza guwernantka, czytała powieści Darwina...
 
&mdash; Powieści on nie pisał; był to uczony &mdash; objaśnił Kaprowski.
 
&mdash; To ty, Ludwisiu, uczone książki czytałeś? &mdash; zagadnęła Bahrewiczowa.
 
Gość uśmiechnął się wzgardliwie.
 
&mdash; A dlaczegóżby nie, ciociu? ja wszystko czytałem...
 
&mdash; Uważałaś, Madziuniu &mdash; nadzwyczaj słodkim głosem przemówił Bahrewicz &mdash; jaki z kuzyna uczony adwokat! Wszystkie prawa, panie dobrodzieju, jak rzepę na pamięć gryzie...
 
Madziunia wstała i stół obszedłszy w obie dłonie głowę stryjecznego synowcą ujęła i na czole jego złożyła pocałunek tak niemal głośny jak wystrzał z pistoletu.
 
&mdash; Jezusie Chrystusie &mdash; zaczęła &mdash; oto by się twój ojciec, a mój stryjeczno-cioteczny brat, wieczne odpoczywanie racz mu dać, Panie, ucieszył, gdyby teraz synka zobaczyć i posłuchać mógł. Biedaczysko marzyło o tym, aby Ludwika swego do uniwersytetu posłać i na doktora kierować &mdash; a tu i szkół nawet nie było o czym dokończyć... Ot, z czwartej klasy wyszedł, a nie gorszy od drugiego...
 
Kiedy głowę podniosła, oczy miała pełne łez. Załzawionymi tymi oczami zaraz spojrzała na Karolcię, która też podnosiła ku matce źrenice wilgotne i rozmarzone. Ale gościowi wzmianka o nieskończeniu przedszkola i o czterech klasach nie była zupełnie miłą. Pocałunek ekonomowej wywołał mu na usta wyraz niesmaku, szybko przecież powściągnięty i przez nikogo nie postrzeżony.
 
&mdash; O, moja ciociu! &mdash; zawołał &mdash; te szkoły i uniwersytety ''to ''głupstwo! Ja i bez nich umiem wszystko, a dalibóg, znam takich, co i z drugiej klasy powychodzili, a pieniądze robić umieją lepiej od każdego z tych panów przysięgłych, co to niby uczeni bardzo, a często takie interesy z rąk wypuszczają, które by człowiek jak za siebie zarzucił i oblizał się. Mówią oni, że to nieuczciwe, tamto niehonorowe, tamto znów z krzywdą ludzką, i dlatego nie chcą... ale niech im ciocia nie wierzy... łgą! Jak Boga kocham, łgą! Nie przyjmują interesów takich, bo nie wiedzą, jak do nich brać sienie umieją... nie ich sprytem!...
 
&mdash; Pewnie! Pewnie! &mdash; potwierdzili jednogłośnie Bahrewiczowie i znowu mowy krewnego słuchać zaczęli, tak jak jej słuchali wprzódy: on z tłustym karkiem wygiętym w stronę mówiącego, z wytrzeszczonymi oczami i przymilonym uśmiechem na zaokrąglonych wargach; ona z łokciem na stole, brodą w dłoni i otwartymi rękami. Rózia, brunetka, z pąsową wstążką we włosach, słuchała także, ale nieuważnie, bo wszystkimi swymi białymi ząbkami łomotała kiełbasy, pieczeń i kartofle. Karolcia, blondynka, z głową przyozdobioną wstążką błękitną, nie słuchała pewnie, ale tylko patrzała. Nie jadła też nic prawie. Patrzała na kuzynka jak w tęczę i z wyrazu twarzy jej widać było, że daleka od rozbierania moralnych lub psychicznych znaczeń jego rozmowy, szczegółowo w zamian i z zamiłowaniem analizowała rysy jego i ruchy. Te ostatnie zachwycały ją szczególniej. Ile razy Kaprowski z rękami w kieszeni tak odgiął się w tył, że można było mniemać, iż tuż, tuż na wznak pomiędzy cztery nogi krzesła swego upadnie, oczy Karolci przymrużały się rozkosznie, na ustach jej osiadał roz-kochany uśmiech. Widocznie ruch ten wydawał się jej ostatnim wyrazem eleganckiego układu i wywierał na nią powab nieprzeparty. Jej też postawa stawała się coraz bardziej wdzięczną i malowniczą. Jedną z białych rączek kręciła machinalnie gałki z chleba, na drugiej wsparła zadumane czoło. Nagle drgnęła. Kuzynek do niej mowę swą zwrócił. Przez stół pochylając się, głosem pełnym sympatii i współczucia wyrzekł:
 
&mdash; Kuzyneczka nic nie je...
 
Podniosła głowę, powłóczystym spojrzeniem odpowiedziała ognistemu jego wzrokowi i silnie rumieniąc się odrzekła:
 
&mdash; O, to nic; tak najadłam się dziś przy obiedzie, że i teraz syta jestem.
 
&mdash; Karolciu! dońku ! &mdash; zawołał Bahrewicz &mdash; zaśpiewaj cokolwiek!
 
Wieczerza była skończona. Bahrewiczowa z pomocą dziewki bosej i ubranej w grubą spódnicę i koszulę sprzątała ze stołu. Dziewka, choć bosa i w grubej koszuli, była tęgą, hożą wieśniaczką. Na szyi miała kilka sznurów kolorowych paciorek, a spomiędzy policzków jej rozognionych od kuchennego płomienia i czoła poplamionego sadzą świeciły młode, turkusowe oczy. Kaprowski okiem znawcy i lubownika tak zapatrzył się na nią, że nie słyszał wygłoszonego przez Bahrewicza, a do córki zwróconego wezwania. Usłyszał jednak głos Bahrewiczowej:
 
&mdash; Karolka! słyszysz? a nuże! Wstawaj i idź do fortepianu! Czy to panna Szurkowska na to was grać i śpiewać uczyła, żebyście przed wróblami popisywały się!
 
Panienka wstała, do fortepianiku poszła, usiadła przed nim i uderzywszy kilka akordów, z oczami w kuzynka wlepionymi, zaśpiewała:
 
O aniele, co z tej ziemi
 
W górne strefy lot podnosisz...
 
Była to ulubiona pieśń Bahrewicza, toteż przy drugim zaraz wierszu cieniutkiemu głosowi córki tubalnym swym głosem zawtórował:
 
W górne strefy lo-o-o-ot po-o-o-od...
 
Nagle umilkł, Madzia bowiem przeszyła go spojrzeniem piorunującym. Kaprowskiemu, do którego przysiadła się, szeptała w same prawie ucho, wyobrażając sobie zapewne, że w ten sposób mówiąc słuchać mu śpiewu córki nie przeszkodzi:
 
&mdash; Guwernantki do nich trzymałam... trzy ich było... jedna po drugiej... po francusku kazałam uczyć, muzyki, śpiewania, wszystkiego... Rózia do muzyki zdatności nie miała, ale Karolce Pan Bóg dał wielki talent, toteż przy pannie Szurkowskiej z niej dużo skorzystała... Jezusie Chrystusie! co mnie ich edukacja kosztowała! Tej Szurkowskiej, mój Ludwisiu, pięćdziesiąt rubli płaciłam, a jeszcze małpa ta tak dużo jadła, że niczego nastarczyć się jej nie było można... Weźmie, bywało, i caluteńki głęboki talerz śmietany zje... A taka była, za pozwoleniem, świnia, że idzie, bywało, i ryje się po spiżarni... cukru rąbanego do kieszeni nabierze... Tu głos Karolci i fortepianowe akordy umilkły.
 
&mdash; No, a teraz sztukę jaką zagraj... tę, co to z przekładaniem rąk... prawa ręka na lewo, to lewa na prawo...
 
Klawisze zaklapały znowu, struny zabrzęczały, bas huczał, wiolin piszczał i w najpatetyczniejszym miejscu kompozycji wybornie naśladował krzyk kogoś, kogo za włosy ciągną: &bdquo;aj! aj! aj! aja-jaj-ajaj!"
 
Bahrewiczowa przybliżyła znowu usta do ucha kuzyna.
 
&mdash; Strasznie pracowite dziewczęta! Te firanki i te patarafki (podstawki), i te koszyczki, i ten abażur same własnymi rękami porobiły. Siedzą sobie, biedaczki, po całych dniach, jedna przy jednym oknie, druga przy drugim, i dłubią... Ot, przyznam się przed tobą, Ludwisiu, jak przed księdzem na spowiedzi, że czasem patrząc na nie moje macierzyńskie serce krwią się zalewa... marnują się. Panny edukowane w kącie takim... czy to może wyjść za mąż, jak się należy? czy to partia jaka stosowna znajdzie się?...
 
Rozmowa o przypuszczalnym małżeństwie kuzynek nie musiała Kaprowskiemu do gustu przypadać, bo wznosząc oczy ku lampie przerwał ją uwagą:
 
&mdash; Śliczny abażur! czy to panna Karolina zrobiła?
 
&mdash; A Karolcia! Karolcia! &mdash; z błogim uśmiechem głośno już zawołała Bahrewiczowa i zdjąwszy z lampy zasłonkę, ze stron wszystkich gościowi . ukazywać ją zaczęła. Była to istotnie robota bardzo misterna i mozolna. Ażeby ją dokonać, trzeba było co najmniej tysiąc razy końcem szpilki przekłuć papier. Sformowały się z tego dziurkowate szlaki i arabeski. Kaprowski podziwiał cierpliwość i pracowitość panny Karoliny, gdy nagle Bahrewicz, który za krzesłem żony siedząc przysłuchiwał się ich rozmowie, wysunął mu przed twarz i oczy sporą, pękatą, z kanapy zdjętą poduszkę, z uśmiechem i rodzajem dygu wymawiając przy tym jeden tylko wyraz:
 
&mdash; Rakaka!
 
Poduszka była tak duża i pękata, a wysunięcie się jej przed sam nos Kaprowskiego tak niespodziane, że Kaprowski, którego system nerwowy musiał być nieco nadwerężonym, drgnął od stóp do głowy i po kilku dopiero sekundach wróciwszy do przytomności zapytał:
 
&mdash; Co to?
 
&mdash; Rakaka &mdash; powtórzył Bahrewicz.
 
&mdash; To także robota panny Karoliny? Dlaczegóż pan tak ją nazywasz?
 
&mdash; Ot, był tu kiedyś młody pan Dzielski... pan Gustaw, z wielkiego świata kawaler; z polowania zajechał i jak na ich roboty popatrzył, powiada: &bdquo;Roboty córeczek pana dobrodzieja to prawdziwe rakaka..." Wtenczas Karolcia właśnie tą poduszkę wyszywała.
 
&mdash; Może: rokoko? &mdash; w zamyśleniu zapytał Kaprowski.
 
&mdash; A może! Kto go wie! Ale co to takiego oznacza?
 
&mdash; Co?
 
&mdash; A te rokaka czy rokoko? Co to oznacza?
 
&mdash; Aha! nie wiesz czasem, Ludwisiu, co to oznacza? &mdash; przywtórzyła mężowi Bahrewiczowa. U obojga oczy od ciekawości błyszczały.
 
Kaprowski czmychnął, wydął trochę policzki i w sufit spojrzał.
 
&mdash; Ano! &mdash; rzekł &mdash; tak nazywały się. dawniej różne budynki.
 
&mdash; Aaaa! &mdash; zadziwiło się małżeństwo, nic a nic nie rozumiejąc, dlaczego właściwie roboty ich córek nosiły tę samą nazwę co różne budynki.
 
Karolcia wstała od fortepianu, Rózia, poziewając szeroko, podniosła się z kanapy. Bahrewicz patrząc w oczy gościowi, tak jakby mu wielką tajemnicę powierzyć miał, zapytał:
 
&mdash; Cóż? może już pan adwokat dobrodziej do Morfeusza tęskni?
 
Tęsknił istotnie, może nie do Morfeusza, ale tęsknił. Rozmowa z Bahrewiczowa i jej mężem rozlała po bladej i zmiętej jego twarzy wyraz znudzenia połączonego z wyrazem smutku. Smutkiem napełniała go może myśl, że ciężkie okoliczności życia zmuszają go do przepędzania podobnych wieczorów... Powstał.
 
&mdash; Słowo honoru! &mdash; rzekł &mdash; człowiek tak strząsł się po tych waszych diabelskich drogach, że może już i pora odpocząć. Jutro rano dacie mi, panie Stefanie, koniki... do domu powracać muszę.
 
Na te słowa wszyscy prócz Karolci ruszyli się z miejsca i upraszać zaczęli gościa o dłuższe pozostanie w ich domu; Bahrewicz obejmował go i tak w oba policzki całował, że aż stały się wilgotne i błyszczące; Bahrewiczowa otaczając go także krótkimi i tłustymi ramiony krzyczała, że nieboszczyk ojciec Ludwika przewróciłby się w trumnie, gdyby widział, jaką krzywdę wyrządza on jego siestrze, przy czym rozpłakała się tak, że aż chlipać zaczęła; Rózia wołała, że kuzynek, z wielkiego świata kawaler, pogardza swymi krewnymi dlatego, że są wieśniakami i parafianami; jedna tylko Karolcia, usłyszawszy wzmiankę o odjeździe kuzynka, stanęła jak wryta i wpatrzona w niego jak w tęczę błagała go tylko zasmuconymi oczami.
 
Ale on okazywał się nieugiętym.
 
&mdash; Interesy! &mdash; powtarzał &mdash; interesy! interesy!... dalibóg, nie mogę! słowo honoru! Interesy tam na mnie czekają!
 
I zaczął wszystkim oddawać życzenia dobrej nocy. Przy Karolci zatrzymał się chwilę i szepnął jej kilka bardzo cichych słów. Dziewczyna pokraśniała jak mak polny i na znak zgodzenia się na propozycję jakąś, główką skinęła.
 
W kilka minut potem w ekonomskim mieszkaniu panowała cisza. Ciemności okrywały bawialny pokój i wszystkie zdobiące go rokoka. W przyległej za to izdebce, tak pełnej skrzyń i gospodarskich sprzętów, że zaledwie można było przecisnąć się przez nie, na jednym z dwu łóżek, szerokich i obfitą pościelą zasłanych, Madzia Bahrewiczowa, już tylko w krótkiej spódnicy z płótna grubego domowego wyrobu i w nocnym, brudnawym kaftanie, rozplatała i układała na noc swój ubogi, szczuplutki warkoczyk. Przed nią z rozpuszczonymi też, lecz bujnymi i długimi włosy stała Rózia. Stanik już zdjęła i rozpinała gorset nadzwyczaj ciasno obciskający jej pulchną i grubokościstą figurkę. Bahrewiczowa z błyszczącymi oczami zapytywała córkę:
 
&mdash; Jakże ci się zdaje, Róziu, będzie co z tego czy nie?
 
&mdash; Albo ja wiem, mamo! Karolka w nim tak zakochana, że po całych nocach nie śpi, tylko wzdycha albo i płacze. Mnie się zdaje, że i on w niej także zakochany. Kiedy byłyśmy w Ongrodzie, ciągle z nią na spacery chodził, a tutaj widziałam kilka razy, jak całowali się z sobą. Ale czy ja wiem? Może on tylko tak sobie... bałamuci Karolkę!
 
&mdash; Niechby śmiał! &mdash; zawołała Bahrewiczowa ściśniętą pięść podnosząc i płomienie z oczu ciskając.
 
Rózia rozpięła na koniec gorset i wydała z piersi głośne westchnienie ulgi.
 
&mdash; Tak mi się te rogi w ciało wjadają &mdash; zaczęła &mdash; że czasem wytrzymać nie mogę... Wszyscy mężczyźni tacy...
 
&mdash; Jacy? Co ty bredzisz?
 
&mdash; Bałamuty! A tatko lepszy był? Krystynę porzucił... Może i kuzyn Karolcię...
 
&mdash; Co ty znasz? &mdash; krzyknęła matka &mdash; chamka co innego, a szlacheckie dziecko co innego... Śmiałby on Karolcię zbałamucić i porzucić!...
 
Ogarnął ją niepokój wielki, ale nie o Karolkę.
 
&mdash; Gdzie tatko? &mdash; zawołała.
 
&mdash; Albo ja wiem! &mdash; odparła Rózia bardzo zajęta rozwiązywaniem sznurków od turniury.
 
&mdash; Słyszałaś, co mówiłam? idź mi zaraz i zobacz, gdzie tatko...
 
A gdy Rózia, przytrzymując obu rękami rozpiętą spódniczkę, wyprostowała się i sztywna, z wydętą buzią zamierzała odejść ku piecowi, pięść macierzyńska z głuchym łoskotem spadła na białe i pulchne jej plecy.
 
&mdash; Ruszysz się ty czy nie, kiedy ci mówię?... Ruszyła się, skoczyła, a tak żywo, że turniura sama przez się spadła z niej pod stopy matki. Na zgubienie tej części stroju swego nie zważając Rózia wyskoczyła z pokoju i wypadłszy na ganek domu dostrzegła czerwonawe światełko latarni migocące tu i ówdzie pomiędzy zabudowaniami folwarku. ''Co ''tchu wpadła na powrót do domu i nie wchodząc już do rodzicielskiej sypialni, z izdebki, którą wraz z siostrą zajmowała, a która była nadzwyczaj ciasną, brudną i wszelakich nieporządków pełną, przez próg zawołała:
 
&mdash; Tatko z latarnią budynki obchodzi... Bahrewiczowa znaczenie tych słów snadź rozumiała, bo uspokoiła się i po chwili zapytała:
 
&mdash; A Karolcia gdzie?
 
&mdash; Albo ja wiem! Może z kuzynem na spacer poszła &mdash; odpowiedziała nadasana Rózia.
 
Bahrewiczowa nie odrzekła nic, tylko przez chwilę głośno sapała i czmychała. Snadź uspokojona o męża zaniepokoiła się znowu o córkę. Może namyślała się, co czynić. Nie uczyniła jednak nic. Zakopała się pod kołdry i zawołała jeszcze do córki:
 
&mdash; Rózia, patrzaj, żebyś mnie we wtorek przypomniała o postnym obiedzie. Będziem wszyscy na intencję Karolki dziewięć wtorków do świętego Antoniego pościć.
 
Przez parę minut odpowiedzi nie było. Rózia zbierała się snadź na odwagę, aż zadąsanym jeszcze głosem odpowiedziała:
 
&mdash; Moja mamo, jeżeli kuzyn Karolkę prawdziwie kocha, to ożeni się z nią i bez świętego Antoniego, a jeżeli tylko bałamuci, to i sam diabeł nic nie pomoże.
 
&mdash; Głupia jesteś! szczęście twoje, że już ja leżę, bo tak bym ci dała... Jak Karolka przyjdzie, to jej powiedz, żeby tu szła. Muszę i ją moresu trochę nauczyć...
 
Na dziedzińcu czerwonawe światełko latarni długo posuwało się i migotało pomiędzy zabudowaniami folwarku. Okrążyło ono mieszkanie parobków, stodołę, oborę, spichrze. Bahrewicz od wielu już lat codziennie w ten sposób doglądał nocnego porządku przed położeniem się do snu, przekonywając się własnymi oczami, czy ognie wszędzie pogaszone, czy nocni stróże czuwają, czy nie zakradli się gdzie złodzieje. Gospodarz z niego był czujny i pracowity, dlatego też od lat już blisko dwudziestu zajmował najlepszą z kilku ekonomskich posad znajdujących się w wielkich dobrach krasnowolskich. Właściciele dóbr tych, wielcy panowie, przebywali zwykle tam, &bdquo;gdzie pomarańcze i cytryny kwitną"; stary i wielki dwór w największym z majątków zajmował rządca dóbr; ekonomowie mieszkali po folwarkach, dobrze opłaceni, pod kontrolą rządcy, dość niezależni. Bahrewidz mieszkał w Leśnej i miał pod dependencją swą drugi jeszcze folwark, Wólkę, o trzy wiorsty od Leśnej położony. Pieniężną sumę otrzymywał niewielką, wraz z corocznymi gratyfikacjami wynoszącą, około dwustu rubli, ale ordynarię dawali mu obfitą, ze wszelkich gatunków zboża złożoną, i miał. prawo trzymać krów kilka, koni parę, drobiu, ile się podobało, trzody chlewnej trochę: miewał na rzecz swoją lnu mórg, kartofli morgów parę, duży i wyborny ogród warzywny. Słowem, w ekonomskim domu wszystkiego było w bród: nabiału, warzywa, wędlin, mąki i krup różnego gatunku. Dzięki Madzi, pomimo obfitości tej, od której policzki całej rodziny tłuste były i obfitą krwią zabarwione, uzbierało się i w szufladzie komódki trochę asygnatek, niewiele, bo skądżeby wiele być mogło? Ale i na tę odrobinę około dwudziestu lat gorliwie i ciężko pracowali oboje z Madzią... O! ta Madzia! to brylant był, nie kobieta! Nikt by nawet spodziewać się nie mógł, aby panna asesorówna, u której rodziców pierwsi w ucząstku obywatele bywali, która tylko wskutek utraty miejsca ojciec zdecydował się wydać za ekonoma, aby córka urzędnika, która z córkami sprawnika była kiedyś ,,na ty" i na wieczorkach w obywatelskich domach parę razy tańczyła, mogła stać się taką skrzętną i pracowita gospodynią. Wprawdzie asesor Kaprowski usunięty z posady, którą zajął nowoprzybyły stanowy, umarłby w nędzy, gdyby go zięć przez parę ostatnich lat jego życia do ekonomskiego swego domu nie przyjął. Wprawdzie Madzia nie wniosła do mężowskiego domu nic prócz srebrnych łyżek ofiarowanych niegdyś asesorowi przez jakiegoś obywatela, który z racji nie opłaconych w porę podatków zawsze względów władzy egzekucyjnej potrzebował. Ale &mdash; z innej strony &mdash; połączenie się z tą kobietą węzłem małżeńskim okryło Bahrewicza splendorem takim: Kaprowscy byli wobec Bahrewiczów arystokracją taką, że gdyby nawet Madzia próżniaczką była, nikt nie śmiałby jej z tego czynić zarzutu. Ale ona, przeciwnie, była tą niewiastą, która mężowi dom buduje. Pracowała, szczędziła, dom napełniała obfitością, od której jeszcze zostawało czasem coś do włożenia w szufladę komody. O świcie wstawała, w grubej odzieży i grubszym jeszcze obuwiu naglądała wszystkiego: krów, drobiu, ogrodów, kuchni. Handel prowadziła: do Ongrodu na targ wysyłała garnki z masłem zmieszane w jakiejś części z kaszą kartoflaną. Ludzie kupowali masło z kaszą, z czego Madzia śmiała się do rozpuku przy akompaniamencie śmiechu zachwyconego nią męża. Wysyłała też na sprzedaż sery, jaja, ptastwo, pierze kurze i gęsie. Jeżeli w którymkolwiek z tych produktów mogła dokonać malwersacji czy falsyfikacji jakiej, dokonała jej; jeżeli któremu z parobków przy wydawaniu ordynarii mogła dosypać trochę pośladu albo plewy, dosypała ich, a szlachetne ziarno, która nimi zastąpiła, na swoje dobro zabierała. Nie dosypiała często i rąk nigdy nie składała; raz tylko w tydzień, w niedzielę, do kościoła jadąc starannie przystrajała się, o tym tylko myślała, nad tym tylko głowę łamała, aby domowi, rodzinie sposobem jakimkolwiek przysporzyć rubla, złotówkę, choć grosz. Jeść tylko lubiła smaczno i wiele, ale innych zbytków nie pragnęła; konkurentów do córek, a także kolegów mężowskich przyjmowała z rozkwitłą od wesołości twarzą i z dymiącymi miskami w rękach, ale o innych zabawach ani nawet myślała. Nieraz w czasie prania, bicia masła lub rozbierania wieprzów calutki boży dzień bosa i z zawiniętymi po łokcie rękawami chodziła i tak umęczała się, że gdy tylko na łóżko padła, w jednym mgnieniu oka na podobieństwo kilku zjednoczonych instrumentów dętych chrapać poczynała. Taką była. A macierzyńskie jej uczucia i rozum nadzwyczajny okazany w sposobie wychowywania córek? Bahrewicz sam nigdy by nie potrafił wychować tak córek swych, jak wychowała ona. Gdzie tam! nie wiedziałby nawet, jak do tego wziąć się!
 
Ona to, która niegdyś z córkami sprawnika była na ty i parę razy na obywatelskich wieczorkach w tarlatanowej sukni tańczyła, nie tylko pomyślała o tym, aby córkom dać edukację, ale i potrafiła zadaniem tym pokierować. Wiedziała, czego panny uczyć się powinny; ona, która sama miała kiedyś edukację. Za ekonoma wyszedłszy zapomniała wkrótce ze szczętem wszystko, czegokolwiek uczyła się, co więcej, zgrubiała i sprościała. Niemniej posiadała rzecz najważniejszą: teorię. Nią to powodowana wyszukiwała z wielkim trudem guwernantek, zrazu, na początek byle jakich, a na koniec, na zakończenie edukacji, wynalazła pannę Szurkowską, która wprawdzie brała znaczną pensję, bo aż pięćdziesiąt rubli rocznie, i w dodatku okropnie wiele jadła, ale za to doskonale uczyła. Przy niej to Karolka nauczyła się śpiewać: &bdquo;O aniele, co z tej ziemi" i grać ''La pri''''&eacute;''''re d'une vierge, ''a Rózia, która do muzyki talentu nie miała, tak wprawiła się w język francuski, że gdy raz do pana Gustawa Dzielskiego, odwiedzającego ojca jej, tym językiem przemówiła, kawaler z wielkiego świata aż oczy ze zdumienia szeroko otworzył. Ta panna Szurkowską ponauczała je także ślicznych robótek, którymi teraz, gdy gości nie było, trudniły się po całych dniach, i wyjaśniła im mnóstwo szczegółów odnoszących się do dystynkcji układu i damskich toalet. Koszta utrzymania tak drogiej nauczycielki, obżarstwo jej i kaprysy Madzia znosiła z tak anielską cierpliwością, że przez lat trzy nie złajała jej więcej nad razy dziesięć, a nie wybiła ani razu. ÂŹródłem tej cierpliwości i panowania nad sobą było nic innego tylko miłość macierzyńska. Wprost przepadała za córkami. Czasem gniewało ją to, że żadnej z nich pomocy w gospodarstwie nie ma, i kiedy dziewczęta samowara nawet nastawić ani jedzenia z kuchni przynieść nie chciały, zamyślała się nad tym, czy czasem edukacji ich za wysoko już nie posunęła. W wypadkach podobnych i w wielu innych, jako też i bez żadnego nieraz wypadku, plecy panienek zapoznawały się z macierzyńską pięścią, z miotłą i skręconym motkiem nici domowego wyrobu. Pod wszelkimi przecież innymi względami przejętą ona była dla nich miłością posuniętą do furii. Gdy chorowały, zalewała je morzami ziół i okładała górami plastrów; gdy zażądały jakiego stroju, dostarczała im nań pieniędzy; o honor ich i wszelaką doskonałość gotową zawsze była walczyć aż do wydrapania oczu choćby ojcu rodzonemu, gdyby żył jeszcze. A że skłonną była do płaczu tak prawie jak do gniewnych uniesień, więc sto razy na rok płakała nad nimi, to z żalu nad ich dolą, to z zachwytu nad ich doskonałością, to ze złości, że są w domu do niczego.
 
Taką była. Mógłże Bahrewicz perły takiej nie ocenić, mógłże dla wszystkich zalet jej nie przenieść w pokorze jedynej jej przywary, jaką było hojne szafowanie donośnym głosem i niedelikatnymi wyrazami, a także łatwe zrywanie się do miotły? Owszem, te objawy silnego charakteru zwiększały jeszcze szacunek, jaki miał on dla żony, i rozogniały przywiązanie jego do niej. Należał on do tej obszernej kategorii ludzi, obszerniejszej nierównie, niżby o tym mniemać mógł ktoś z pozoru o ludzkości sądzący, która czci batog i miłuje przedstawicieli jego na ziemi. Bahrewicz lękał się żony i ta właśnie trwoga budziła w nim dla niej cześć i wdzięczność. Gdyby nie ten batog, który ona trzymała nad jego głową, byłby może, jak tylu innych, rozpił się, rozhultaił i do niczego porządnego nie doszedł. Gdyby ten batog nie znalazł się wnet po ślubie w jej energicznym ręku, on by go trzymał nad nią i znęcał się nad łagodną, słabą i uległą. Dokoła tej, która dzierżyła narzędzie będące berłem ziemskiego królestwa, chodził na palcach, ostrożnie, przemawiał do niej miękko, nieśmiało; patrzył jej w oczy z wyrazem psa usiłującego odgadnąć wolę swego pana; w chwilach dobrego porozumienia okrywał pocałunkami jej grube, czerwone ręce. Gdyby ręce te były drobne i delikatne, spuszczałby on na nie zamiast pocałunków rzemienie batoga.
 
Jednak był czas, w którym Bahrewicz kochał inaczej nieco, nie przez cześć dla batoga, nie przez wdzięczność za sprzedawanie na korzyść rodziny masła pomieszanego z kartoflową kaszą, nie przez uznanie w kobiecie wyższości urodzenia i rozumu, ale ot, z łaski bożej, niby z natchnienia serca i zachwycenia oczów, które oderwać się nie mogły od słusznej i zgrabnej kibici, od śniadej twarzy, od włosów kruczych i purpurowych jak świeża wiśnia, wilgotnych ust chłopki. Była to chłopka i nawet nie gospodarska córka, ale sierota bez domu i uboga dziewka folwarczna. Młodym był wtedy i z piersi jego niezupełnie jeszcze uleciała świeżość i poezja szlacheckiej zagrody, którą tylko co dla służby dworskiej opuścił. Zagrodowym szlachcicem był. W ojcowej zagrodzie na piętnastu morgach ziemi braci Bahrewiczów wyrosło aż czterech. Dwaj starsi pożenili się i pozostali na miejscu, dwaj młodsi w świat poszli. Stefan nie poszedł daleko. Czytać, pisać i rachować nauczył go guberner składkowym sposobem przez kilkanaście rodzin okolicę zamieszkujących do dzieci trzymany. Raźny, zgrabny, uniżony, z łatwością otrzymał w dobrach krasnowolskich miejsce niskiego oficjalisty z przywiązanym doń wysokim tytułem &bdquo;namiestnika". Nie monarchy żadnego namiestnikiem został, ale jednego z krasnowolskich ekonomów. W tymże samym folwarku była i owa łuszna, zgrabna, czarnooka dziewka. Bahrewicz rozkochał się w niej tak, że przez czas dość długi zapomniał nawet o tym, że była ona chłopką. Kształtami swymi przypominała młodą brzozę, oczy jej były pełne płomieni, zza ust pąsowych ukazywała w uśmiechu śnieżne zęby, a gdy rozplotła warkocze, chowała się do pasa w płaszczu kruczych włosów. Pracowitą była, bo pośród cudzych ludzi nie otrzymała nigdy darmo kęsa chleba, a nieśmiała i uległa, bo nad sierotą i bezdomną wszyscy wszystko mogli. Namiestnik był dla niej osobą tak prawie wysoką jak dla namiestnika właściciel krasnowolskich dóbr. Był on przy tym podówczas chłopcem zgrabnym i żwawym; czoło miał białe przy ogorzałej twarzy, płowy wąsik nad pąsową wargą, a w oczach ten ogień, którym fizyczne zdrowie i młodość napełniają człowieka wzrosłego śród świeżości pól, na nocnych rosach pastwisk, w skrzepiąjących trudach orania i kośby. Nie orał już teraz sam ani kosił, ale na czynnościach tych znał się wybornie; sprężyście i gorliwie służbę swą pełnił, zwierzchnikom zalecał się uniżonością i oczy wznosił ku szczytowi marzeń swych, ku ekonomskiej posadzie. Tymczasem dobrze mu było na świecie. Czarnowłosa dziewka znakomicie dopomagała mu do cierpliwego oczekiwania na spełnienie ambitnych nadziei. Zanim fortuna przybyła, miał kochankę. Była mu ona oddaną ciałem i duszą, pokorną, o tym tylko myślącą, ażeby się mu przypodobać. Toteż od czasu do czasu łajał ją i nawet trochę bił: &bdquo;Wrona! &mdash; powiadał &mdash; żeby mi kiedy słowo odpowiedziała, kiedy ją łajać zacznę. Idzie tylko w kąt i płacze; zacierka z mlekiem!" Jednak siłą jej przywiązania przywiązywał się do niej coraz bardziej. Nagle stało się to, czego namiętnie pragnął i na co z całej duszy i wszystkich sił swoich zapracować usiłował. Dano mu ekonomstwo, i nie byle jakie, w Leśnej z dodatkiem Wólki. Wtedy czarnowłosa Krysia dziwnie nagle mu zbrzydła. Co przystawało namiestnikowi, nie było godnym już ekonoma, i w dodatku nie byle jakiego, ale siedzącego na dwu najlepszych folwarkach dóbr krasnowolskich. Przypominał sobie wtedy wyraźnie, że była chłopką. Nie pamiętał wcale o tym, że dwa czy trzy razy z wielkim gniewem i hałasem wypędził z izby czeladnej wiejskich swatów, którzy przychodzili piękną, hożą i pracowitą dziewkę brać za żonę dla gospodarskich synów. Do siebie mawiał: &bdquo;Czego ona przyczepiła się do mnie!" Jej jednak powiedzieć tego nie śmiał; chciał kilka razy, ale przez usta mu słowa nie przechodziły, bo pamiętał wybornie, jak długo i ogniście starać się musiał o przezwyciężenie wstydliwości jej i strachu. Nie można było zresztą powiedzieć, aby i teraz przestał ją lubić. Owszem, czuł dobrze, że rozstać się z nią będzie mu bardzo ciężko. Gdyby nie była chłopką, ożeniłby się z nią, choć nic nie miała. Na pieniądze tymczasem nie był chciwym, ale honorów strasznie pożądał. Ambitnym był. Krysię obejmował i całował z namiętnością i rozkoszą, ale w godzinę potem marzył o ożenieniu się z panną z pięknego domu. &bdquo;Gdyby tak trafiło się &mdash; do przyjaciół mawiał &mdash; ożeniłbym się z bosą i nagą, byle była z dobrej familii i z edukacją". Trafiło się. Przyjaciele zaswatali, do panny powieźli, zaręczyli i ożenili. Przedtem jeszcze był dzień, w którym z Leśnej wyszła chłopka wysoka i czarnowłosa, z twarzą młodą, ale zoraną zgryzotą i łzami, z jednym dzieckiem malutkim, które prowadziła za rękę, drugim u piersi. Starszy z chłopaków tych miał imię Filip, w chłopskiej wymowie Pilip, młodszy Antosiek. Tego samego dnia Bahrewicz zamknąwszy się szczelnie w mieszkaniu swoim aż ryczał z płaczu. Taki, jakim był, stoczył raz w życiu walką serdeczną. Najbliższym przyjaciołom zwierzał się wtedy, że serce walczyło w nim z rozumem i, panie dobrodzieju, rozum zwyciężył. Winszował sobie potem przez całe życie, że głupstwa nie zrobił, dla chłopki świat sobie zawiązując. Jednak długo jeszcze, gdy wspominał o tej chłopce, coś mu się takiego około serca robiło, że twarz chustką ocierał, spluwał i co prędzej szedł w pole, aby pracą zdławić robaka. Były to przecież napady chwilowe. Porodziły się potem córki, zaczęły zbierać się pieniążki. Madzia roztoczyła cały blask swych przymiotów... Zwierzchnicy lubili go, stanowiska swego był pewien, wygody wszelkie miał, wdziękami i edukacją córek szczycił się, czasem jaki taki urzędnik lub nawet obywatel chatę jego nawiedził. Czuł się prawie zupełnie szczęśliwym. Miał wprawdzie od czasu do czasu nieprzyjemności trochę &mdash; z racji miotły &mdash; ale wolał o wiele to, niż gdyby żonka jego była zacierką z mlekiem.
 
Ciemność i cisza zalegały folwark w Leśnej. Około mieszkania parobków stróż nocny drzewo rąbał, drugi za stodołą od chwili do chwili przeciągle gwizdał. Czasem wielki kundel śpiący w budce napełnionej słomą zaszczekał grubym głosem i wnet umilknął. Bahrewicz okrążywszy zabudowania i w każdy kąt zajrzawszy zgasił latarnię i wszedł na ganek. Do domu jednak nie wszedł, na wąskiej ławce usiadł, latarnię obok siebie postawił i zamyślił się. Tylko co przechodził około tego miejsca, na którym parę godzin temu rozmawiał z Krysią, i przypomniał sobie tę rozmowę. Taki, jakim był, złego serca nie miał. Przez cały wieczór bawiąc się wybornie z gościem, którego odwiedziny przynosiły mu zaszczyt i nadzieję wydania za mąż jednej z córek, jedząc z apetytem pieczeń baranią i z zachwyceniem słuchając ulubionej swej pieśni: &bdquo;O aniele, co z tej ziemi..." czuł jednak, że mu coś głucho dokuczało. Teraz, w grubych ciemnościach na ganku siedząc, myślał:
 
&bdquo;Co ja jej poradzę? Albo ja mogę Filipkowi tu w czym pomóc? Biorą do wojska? &mdash; biorą; szlą sołdata daleko? &mdash; szlą. Co ja za figura, żeby do takich interesów mieszać się... Może by to u Kaprowskiego poradzić się... Strasznie sprytna bestia... i stosunki wielkie ma... Pójdę, ot, zapytam się, czy nie znajdzie on jakiej rady... Prośbę może podać od matki, żeby chłopca z racji choroby zostawili... Ale znów jak Kaprowski, broń Boże, przed Madzią wygada się, że mnie to obchodzi! Lepiej już nic jemu nie mówić. At! albo to jej jednej taka bieda? Nic jemu nie stanie się. Świata kawał zobaczy i na człowieka wyjdzie. Baba &mdash; zawsze babą. Jak była zacierka z mlekiem, tak i została.
 
Bywało... brzuch mię zaboli, a ona już desperuje i tak mi nogi obejmie, a głowę do nich tuli, jakby ze mną razem do trumny iść chciała... Tak i za synami przepadała i przepada, to i wymyśla nie wiedzieć jakie historie. Powiedziałbym Kaprowskiemu, ale lękam się, żeby przed Madzią... Lepiej już nie powiem... Co tam! baba popłacze i tyle, a Filipek za kilka lat powróci..." Ręką machnął, wstał i we wnętrzu domu zniknął.
 
==ROZDZIAŁ II==
 
Opuściwszy folwark w Leśnej szła ona znowu błotnistą drogą w ciemnościach i znacznie powolniej niż przedtem. Czegóż już teraz śpieszyć się miała? Wracała z tym samym, z czym przed godziną szła. Nie zdobyła nic, a pomimo to, naprawdę właśnie dlatego chód jej ociężał i przygarbiła się wysoka kibić. Ciemności zwiększyły się, wiatr wzmógł się i gęsty, drobny deszcz padać zaczął. Wśród pustych i czarnych pól droga '''z '''Leśnej do Wólki, osadzona drzewami, wydawała się długim wąwozem, nad którym śród rozpłakanych obłoków nie świeciła ani jedna gwiazda, a którego głębią posuwała się zwolna postać kobiety, samotna i strasznie drobna wobec otaczającego ją obszaru ciemności i pustki.
 
&mdash; Takaja dola moja jak hetaja noczka! &mdash; półgłosem raz wymówiła i zdawać się mogło, że wiatr, który w tej samej chwili przelatywał przez drogę, porwał te słowa, poniósł je na puste pola i kręcił tam nimi, jak to czyni z suchymi liśćmi, szepcąc, wzdychając i jęcząc. Gdy raz zajęczał bardzo, kobieta przeżegnała się:
 
&mdash; W imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego... &mdash; półgłosem znowu wymówiła.
 
Myślała może, że tak w ciemnościach nocnych jęknęła jakaś dusza pokutująca. Zresztą milczała. Wiatr coraz silniej miotać zaczął jej siermięgę; chustka, którą na głowie miała, tak była zmoczoną, że strumienie wody lały się z niej na uszy jej i szyję. Spod bosych jej nóg tryskały z kałuż fontanny rzadkiego błota.
 
Po przebyciu trzech wiorst, dzielących Leśne z Wólką, znowu do siebie przemówiła:
 
&mdash; Ot, jeszcze nie śpią! Może dziecko choreńkie!
 
Słowa te wywołało drobne, czerwonawe światełko, które błyskało pomiędzy ciemnymi zupełnie zabudowaniami Wólki. Zeszła '''z '''drogi, chwilę szła po zoranym zagonie, pod ścianą stodoły czy obory, potem przelazła przez niewysoki płotek jakiś i w ten sposób skróciwszy sobie drogę znalazła się u drzwi budynku, w którego jednym malutkim oknie błyszczało owo światełko. Budynek ten był tak zwanym czworakiem zawierającym mieszkania dla rodzin czterech parobków, z których każda miała tam posiadać izbę i komórkę z osobnym wejściem. Ale gospodarstwo w Wólce wymagało parobków ośmiu, czworak zaś znajdował się tam jeden. Rządca dóbr był oszczędnym i nie chciało mu się budować czworaku drugiego. Na tak zwanej sesji ekonomów, która pod prezydencją jego odbywała się co sobotę, kiedyś jeszcze, dość dawno temu, zapytał Bahrewicza:
 
&mdash; Co robić? budować w Wólce drugi czworak czy nie budować?
 
Mąż Madzi doskonale znał wszystkie skłonności i wstręty swego zwierzchnika. Pomyślawszy chwilę odpowiedział:
 
&mdash; Nie budować, jaśnie wielmożny panie. Po co budować?
 
&mdash; A jakże będzie?
 
&mdash; W każdym mieszkaniu zmieszczą się dwie familie.
 
&mdash; Doprawdy? będą mogły zmieścić się?
 
&mdash; Oj, oj! czemuż by się nie zmieściły? Czy to im wygód jakich potrzeba?
 
Mieściły się istotnie, bo i cóż miały robić? Parobek jest parobkiem dlatego, że być nim musi, tu czy tam, ale musi. W Wólce pod innymi względami gorzej niż gdzie indziej nie było, a i z mieszkaniem nie wszędzie było lepiej. Niektórzy wybredzali i rzucali Wólkę po roku służby, inni siedzieli i po lat kilka, jak tam któremu można było i wypadło. Jasiuk służył tu już od dawna, mieszkając wspólnie to z tymi, to z owymi ludźmi. Przed rokiem dano mu za wspólników mieszkania młodego parobka Antośka i matkę jego, Krystynę, których przeniesiono tam od innego parobka, Maksyma, dlatego, że Maksym łajał Antośka od bękartów, a Maksymowa Krystynę parę razy za włosy po izbie ciągała przypominając jej wszystko: jaką była i skąd swoich dwóch synków wzięła. Jasiukowie byli spokojnymi ludźmi i umieli żyć w zgodzie ze wszystkimi. Z Krystyną i jej synem sprzyjaźnili się nawet, dlatego może, że matka młodego parobka nie tylko nigdy kłótni pierwsza nie zawodziła, ale zaczepiona zmilczała, a dzieci Jasiuków strasznie polubiła i doglądać je pomagała matce, tak jak gdyby nie były jej cudzymi. Teraz w drzwiach izby ukazując się pozdrowienie wymówiła;
 
&mdash; Niech będzie pochwalony...
 
&mdash; Na wieki wieków &mdash; odpowiedziały jej trzy głosy męskie i jeden głos niewieści.
 
Jak wyglądała izba ta? Była ona obszerną, ale bardzo niską, ze ścianami i sufitem prawie do czarności okopconymi, z podłogą ubitą z gliny i jednym małym oknem, przez którego ramy wlatywały powiewy marcowego wiatru. Bahrewicz miał słuszność mówiąc: &bdquo;Czy to im wygód jakich potrzeba?" Mogli byli opatrzyć okienko w ten sposób, aby wiatrów bożych do izby nie wpuszczało, jednak nie uczynili tego. Nie mieli może na to czasu albo tak z wiatrami bożymi zżyli się, że bez przykrości odwiedziny ich przyjmowali. Dość obszerną będąc izba ta miała pozór wielkiej ciasnoty, naprzód z powodu niskości swej, potem dlatego że napełniało ją mnóstwo gospodarskich sprzętów i statków, jako to: ław, stołów, krosien tkackich, których było dwoje, niecek, balii, wiader, garnków, narzędzi do tarcia i czesania lnu, motowideł, beczułek z kwaszonymi burakami i kapustą, worków zawierających kartofle, zboże nie mlete, mąkę itd. Róg izby zajmował piec z głębią czarną jak otchłań, z przypieckiem i podpieckami. Na piecu widać było cztery bose nóżki dziecinne dobywające się z grubych koszulin, pod piecem spały trzy kury i jeden kogut, na przypiecku leżała kobieta okryta kołdrą w domu utkaną i chudą, ciemną ręką poruszająca od czasu do czasu kołyskę z łozy uplecioną i u belki sufitu na grubych, konopnych sznurach zawieszoną. W kołysce spało dziecię, kilka dni życia mieć mogące. Kobietą leżącą na przypiecku była Jasiukowa, słaba jeszcze po odbytym przed kilku dniami połogu. Zazwyczaj nie robiła ona takich ceregieli... aby kilku dniami leżenia płacić sobie za sprowadzenie na świat nowego jego obywatela. Poleżała dzień jaki, taj h o d i, wstawała, jeżeli nie do wszystkich zaraz robót, to przynajmniej do skrobania kartofli, gotowania i doglądania starszych dzieci wracała. Tym razem jednak słabowała dłużej niż zwykle, wychudła jakoś i wybladła. Nie wiadomo dlaczego. Może tak sobie, wprost z boskiego dopustu, a może i dlatego że gdy połóg ciężki był i przedłużał się, wezwana z najbliższej wsi znachorka na minutkę, na jedną minutkę zawiesiła ją u belki sufitu nogami w górę. &bdquo;Aby się dziecko w żywocie Wyprostowało!" &mdash; powiadała. Dziecko wyprostowało się snadź istotnie, bo zdrowo i cało na świat ten przyszło. Ale matka przyjść jakoś do siebie nie mogła i wciąż jeszcze leżała, a że dnia tego i druga gospodyni mieszkania nieobecną była, wieczerza spóźniła się znacznie. Jasiuk i Antosiek gotować ją zaczęli po powrocie z pola, które orali do zmroku, i następnie jeszcze po nakarmieniu i napojeniu swoich par koni, po umieszczeniu pługów we właściwym miejscu i krótkiej kłótni z innymi parobkami przed drzwiami stoczonej o jakieś więzie siana. Teraz przed ogniem palącym się w piecu, drzewnianą łyżką od czasu do czasu mieszając w garnkach, stał jeden tylko Antosiek, parobek młody, przystojny, z jasnymi jak len włosami i raźnym spojrzeniem błękitnych oczów. Jasiuk, chłop barczysty, wąsaty, z ciemnym zarostem dokoła śniadej twarzy i ciemnym, roztropnym okiem, siedząc na ławie za stołem rozmawiał z gościem mającym powierzchowność całkiem do jego powierzchowności niepodobną: parobek silny i barczysty wydawał się ociężałym czy apatycznym. Siedział w postawie zgarbionej, łokcie na stole rozpościerał, spod brwi gęstych dość łagodnie, ale chmurnie i jakby nieufnie spoglądał. Gość, przeciwnie, suchy był, sprężysty, wyprostowany; zawiędłą, bladawą twarz jego z długim nosem i spiczastą brodą otaczał krótki, siwiejący zarost. Szare, małe jego oczy patrzały bystro, śmiało, zuchwale nawet; czasem w błyskach ich świeciła srogość czy chciwość. Ubranie miał z żółtawego sukna, ale wcale inaczej niż chłopskie siermięgi skrojone, połyskujące metalowymi guzikami i brązowym medalem u pętlicy zawieszonym. Na pierwszy zaraz rzut oka z wyprostowanej i sprężystej postawy, z wyrazu oczu i kroju ubrania można było w nim poznać dymisjonowanego żołnierza.
 
Rozmowy Jasiuka z gościem wejście Krystyny nie przerwało. Odpowiedzieli jej: &bdquo;Na wieki wieków! i wcale się nią dalej nie zajmowali. Ona kiwnęła głową synowi, który jej takim samym kiwnięciem odpowiedział, i przed ogniem stanęła. Czerwony blask płomienia oblał ją całą, wydatnie oświecając czarne od zabłocenia jej stopy, przemokłą odzież, kibić wysoką i zgrabną jeszcze, ale chudą i wyniszczoną, pasma włosów siwiejących i roztarganych, spod chustki czerwonawej i zmokłej opadających na czoło, którego skóra, opalona i gruba, fałdowała się w mnóstwo zmarszczek i bruzd. Ona sama kończyła czterdziesty rok życia, a czoło jej miało lat sześćdziesiąt. Policzki jej były też zwiędłe, pomarszczone, barwy prawie pomarańczowej; czarne, wielkie, ogniste oczy i usta blade, lecz ślicznie zarysowane i przy rozchylaniu się ukazujące rząd śnieżnych zębów, były wśród zestarzałej się twarzy dwoma niby nie dogorzałymi jeszcze brylantami młodości, dwoma przypomnieniami o pięknej i hożej niegdyś Krystynie. Stanęła przed piecem łokieć oparłszy na jednej dłoni, drugą dłonią brodę sobie podparła i wpatrzyła się w płomień. W zarysie drobnych jej ust, w sposobie, jakim sfałdowały się policzki, i w wyrazie nieruchomych źrenic była przepaść smutku. Jasnowłosy parobczak mieszał w garnku zacierkę z sadłem i patrząc na matkę zapytał:
 
&mdash; I cóż, mamo?
 
Nie zmieniając postawy ani kierunku spojrzenia odpowiedziała:
 
&mdash; Nic synku. Pójdzie Pilipek nasz na skraj świata i nie zobaczą już go oczy nasze. Widać, że dla nas biednych żadnego ratunku już nie ma.
 
Antosiek westchnął i głową pokiwał. W kołysce zaskwierczało dziecko; Krystyny zaduma prysnęła.
 
O osuszaniu odzieży swej i rozgrzewaniu przemokłych nóg wcale nie myślała. Do przypiecka prędko podeszła i pochyliła się nad chorą. Poszeptały coś z sobą, chora stękając obróciła się twarzą ku izbie, Krystyna wyjęła dziecko z kołyski i do piersi jej podała. Potem na skraju przypiecka u szeleszczącego sianem wezgłowia chorej usiadła i ręce na kolanach złożywszy pierwszy raz na rozmowę Jasiuka z gościem uwagę zwróciła. Przed rozmawiającymi stała butelka z wódką i cynowa czarka. Częstowali się wzajemnie z grzecznością wielką, po każdej wychylonej czarce zamieniając się wyrazami: &bdquo;Na zdrowie!" Wychylane czarki nie były jednak liczne. Jasiuk nie był pijakiem; co zaś do gościa, to jakkolwiek zaczerwieniony nos jego zdawał się świadczyć o amatorstwie gorących napojów, zostawał on teraz całkiem pod wpływem toczącej się rozmowy. Przekonywał o czymś Jasiuka, do czegoś nakłonić go usiłował. Z nie dopitą czarką w ręku, wyprostowany, bystre i świecące oczy w twarz parobka wlepiając mówił:
 
&mdash; Jej Bohu, Jasiuk! Żeby ja był na twoim miejscu, dawno bym już w swojej własnej chacie siedział, jadł, pił i o nikogo nie dbał. Czy tobie tak dobrze na parobkowskim chlebie, że dziadźkowi (stryjowi) na swojej własnej ziemi panować pozwalasz?
 
Parobek ciemnowłosą i ciężką głową swoją zwolna potrząsał.
 
&mdash; Oj, dobrze! &mdash; odpowiedział &mdash; kab moim nieprzyjacielom tak dobrze było! A co robić? Człowiek dzieckiem był jeszcze, kiedy źli ludzie skrzywdzili, zwyczajnie, sierotę bez ojca. Jak tylko ojciec zmarł, dziadźko zaraz cały grunt i usadźbę i wszystko na swoje imię, znaczy, przepisał. &bdquo;Mnie, mówi, kamisja gospodarzem zrobiła, to i grunt cały mój: a brat, mówi, u mnie parobkiem był i do bratniego syna tu, znaczy, nic nie należy". Ludzie mnie poradzili, żebym do sądu szedł, a on hadwokata sobie najął takiego, że jak ''zacz''''ął'' szczekać, tak i wszystko wyszczekał, czego chciał. A ja, znaczy, już i bez niczego został, taj z gospodarskiego syna zrobił się parobek...
 
Zwolna ręką machnął i wódki trochę do czarki wlawszy, głową ku gościowi skinął:
 
&mdash; Na zdrowie! &mdash; rzekł.
 
&mdash; A co robić? &mdash; mówił dalej &mdash; co przepadło, to i przepadło. Nad sieratoju, Boh z kalitoju! Z żonką i z dziećmi z głodu nie pomrzemy. T e s z c z (żony ojciec) sto rubli posagu dał... Bogaty.&mdash; ogrodnikiem służy... Dałby i więcej... &bdquo;Jak ty, Jaśku, mówi, będziesz miał za co kawał ziemi kupić, drugie, mówi, sto rubli dam..." Ot, może da Pan Bóg Wszechmogący, że i kupię... to żonka zarobi... to z pensji zostanie się... siaki taki grosz jest...
 
&mdash; Dużo? &mdash; chciwie zapytał eks-żołnierz. Chłop uśmiechnął się przebiegle. Skrytość i ostrożność wzięła w nim górę nad gawędziarstwem pobudzonym wódką.
 
&mdash; Sam nie wiedaju &mdash; współserio, współżartobliwie odpowiedział &mdash; może dużo, może niedużo... a taki jest...
 
&mdash; No, a hetaż ziemia, co dziadźko tobie ukradł, to tak już i przepadnie?
 
&mdash; A co robić? &mdash; westchnął Jasiuk. &mdash; Może moja prauda była, a może jego prauda była. Niech nas Bóg sądzi.
 
&mdash; Oj, ty durniu! &mdash; z dziwną raźnością i energią zawołał sołdat &mdash; i ty sobie myślisz, że to już skończone, zapieczętowane i przepadło! Milczysz i cierpisz. A nie możesz to ty teraz także hadwokata sobie nająć i dziadźkę do sądu za swoją krzywdę pozwać? Czy to on jeden hadwokata mieć mógł? A ty nie możesz? he? Ja twój interes z dziadźkiem znam jak swoją rękę. Jej Bohu, te jego pretensje nic niewarte i dawność (przedawnienie) jeszcze nie nastąpiła. A hapelacja od czego? A zierkało w pałacie czego?... Ej!...
 
Wskazujący palec w górę podniósł i w powietrzu nim kręcił.
 
&mdash; Ej! ej! &mdash; powtórzył &mdash; ty pałaty nie widział. Ja widział. Wielikaja taka sala jak kościół, a w niej stół czerwonym suknem nakryty, a przy stole jaśnie wielmożne pany siedzą w mundurach złotem wyszywanych i sądzą...
 
&mdash; Złotem wyszywanych... &mdash; powtórzył Jasiuk, który tak ciekawie wsłuchiwał się w mowę gościa, że usta nieco otworzył.
 
&mdash; A cóż ty myślał? że w takich siermięgach jak ty? Od złota błyszczą... na stole zierkało stoi...
 
Tu z uszanowaniem pochylił głowę; Jasiuk westchnął.
 
&mdash; Przed zierkałem cesarskim, przed stołem czerwonym, przed jaśnie wielmożnymi panami, co od złota błyszczą, stoją hadwokaty i mówią... Tak i tak, jaśnie wielmożny sądzie, mówią... tak i tak, mówią... a sąd milczy i słucha... Słucha, słucha, potem wstaje i wychodzi...
 
&mdash; Wychodzi! &mdash; powtórzył Jasiuk takim tonem, jakby żałował, że kończy się już piękna i zajmująca bajka.
 
&mdash; Anu wychodzi; taj cóż, że wychodzi? Idzie sobie do drugiego pokoju, żeby pogadać o tym, co hadwokaty brechali (szczekali). Potem powraca... wszyscy wstają... a najstarszy z sądu, jewo prewoschoditielstwo z papieru głośno czyta: &bdquo;Isk Jasiuka Harbara za sprawiedliwy przyznać, dziadźce jego, Pawlukowi Harbaru, grunt i sadzibę odebrać i Jasiukowi oddać".
 
Na to niespodziane zakończenie Jasiuk Harbar głowę podniósł, chmurne oczy jego żywo błysnęły.
 
&mdash; Aha! &mdash; zawołał &mdash; żeby to tak było...
 
&mdash; Dlaczego nie ma być? &mdash; z pozorną flegmą odparł eks-żołnierz &mdash; żeby ty, Jasiuk, tylko chciał, to by było... Ja by tobie takiego hadwokata nastręczył, co tak pisze, że aż sam ministyr dziwi się, a jak zacznie brechać, to aż sąd gęby otwiera i obydwoma uszami słucha...
 
Jasiuk ożywił się znacznie.
 
&mdash; Czy to ten sam, co to hryńskich chłopów proces z Dzielskim prowadzi? &mdash; zapytał.
 
&mdash; Ten sam; a ty jego widział?
 
&mdash; Widział z daleka... Przejeżdżał ja z sianem przez Hrynki i widział, jak z hryńskimi przed karczmą rozmawiał. Każeć sia wielmi mądry.
 
&mdash; Ho, ho! &mdash; potwierdził gość &mdash; jaż tobie, Jasiuk, mówił, że jak on napisze, to sam ministyr dziwi się...
 
&mdash; Musić i wielmi bohatyj, taki zołocisty łańcuch na brzuchu ma...
 
&mdash; Jej! jej! bogaty... Czemu bogaty nie ma być?... Ludzie do niego jak do kościoła chodzą... A od kogo proces weźmie, to zawsze wygra, j e j Bohu, zawsze...
 
&mdash; Zawsze? &mdash; zadziwił się Jasiuk.
 
&mdash; Zawsze &mdash; potwierdził gość &mdash; taki już jego rozum. Co on już ludziom napomagał, haj! każdemu pomoże... Żeby tam nie wiem jaką biedę kto miał, jak on ją w swoje ręce weźmie, szczęście z niej zrobi...
 
Parobek zamyślił się głęboko i po dobrej minucie zaledwie głowę podniósł.
 
&mdash; Słuchaj no, Mikołaj! &mdash; ciszej niż wprzódy mówić zaczął &mdash; a wielmi dorohij hetyj hadwokat (a czy bardzo drogi ten adwokat)?
 
Mikołaj zsunął siwe brwi i przebierając w powietrzu palcami, mruczeć coś zaczął. Dokonywał wyraźnie jakiejś tajemniczej, arytmetycznej operacji.
 
&mdash; Ot, i nie bardzo drogi &mdash; rzekł głośno &mdash; pięć procentów bierze... nigdy więcej, broń Boże, nigdy więcej jak pięć procentów...
 
&mdash; Sztoż heto hetyja pracenty (cóż to te procenty)?
 
&mdash; To taka opłata &mdash; wytłumaczył Mikołaj. &mdash; Tę opłatę to już trzeba jemu dać... Bez tego nie można... Kiedy on tobie powie: &bdquo;Jasiuk, daj mnie za ten interes sto rubli", znaczy: daj jemu sto rubli... to będzie pięć procentów od tego, znaczy: majątku, o który proces jest... O! A kiedy on tobie powie: &bdquo;Jasiuk, daj hrosze z góry!", znaczy: daj z góry, bo jak nie dasz, on na ciebie i spojrzeć nie zechce... A na co ty jemu? Czy on takich jak ty dzieła prowadzi? Drogo on od ciebie nie weźmie, pięć procentów weźmie, więcej nie weźmie... Ale to już trzeba... Bez tego już nie można... Czy ty jemu brat albo swat, żeby on tobie darmo robił?
 
Widocznym było, że mowy Mikołaja Jasiuk słuchał z całej duszy i ze wszystkich sił swoich, całkowitego jej sensu zrozumieć nie mogąc. Zrozumiałby może, gdyby nie te procenty. Te procenty były dlań zagadką zupełną i zarazem imponowały mu, onieśmieliły go bardzo i w rozum Mikołaja, w który wprzódy już wierzył, większą jeszcze ufność budziły.
 
&mdash; Znaczy &mdash; rzekł &mdash; żebym do niego szedł z prośbą o tę... znaczy... ziemię, co mi dziadźko zabrał, trzeba jemu kilka groszy od razu zanieść...
 
&mdash; Bo ja wiem? Może pięć procentów od tej ziemi może dwadzieścia rublów wypadnie... może trzydzieścia wypadnie...
 
&mdash; Niech budzie dziesięć!... &mdash; zaczynał już targować się parobek.
 
&mdash; A pójdziesz jutro do niego? &mdash; z roziskrzonymi oczami zapytał żołnierz &mdash; on jutro czuć świt (o świcie) z Leśnej wyjedzie i do karczmy hryneńskiej zajedzie, żeby z hryneńskimi rozmówić się... Jeśli ty, Jasiuk, tam przyjdziesz, ja ciebie jeszcze zarekomenduję... jej Bohu, zarekomenduję... Ty mnie niecudzy, ja ciebie, ot, takim maleńkim znał... ty z Hrynek i ja z Hrynek... jak ja do wojska szedł, ty, ot, taki maleńki był...
 
Z rozrzewnienia zapewne utarłszy palcami nos, z kieszeni szynela wyjął czerwoną perkalową chustkę i otarł nią sobie wąsy.
 
Chłop zamyślił się. Jedną rękę zatopił w gęstwinie twardych, ciemnych włosów, drugą nieruchomie trzymał na stole. Wzrok utkwił w stół. Wahał się i namyślał. Walczyły w nim sprzeczne uczucia: zamiłowanie spokoju i dawne, dziś rozbudzone zażalenie do stryja, obawa wypuszczenia z rąk posiadanych pieniędzy i żądza odzyskania utraconej ziemi.
 
W tej samej chwili na stole zjawił się bochen czarnego chleba i misa dymiącej zacierki z sadłem.
 
Chleb wraz z wielkim nożem w drewnianym trzonie przyniósł z komory Antosiek; zacierkę Krystyna tylko co z garnka do misy przelała i na stole postawiła. Położyła też przy misie cztery drewniane łyżki i ręce pod piersią skrzyżowawszy w nieruchomej postawie przenikliwym wzrokiem w twarz Mikołaja patrzała. Jasiuk chleb krajał, Antosiek niecierpliwie z łyżką w ręku czekał, aby starsi do jedzenia zacierki hasło dali. Ona zaś stała i na eks-żołnierza patrzała. Ten zaśmiał się.
 
&mdash; A tobież co, Krystyna? &mdash; żartobliwie zapytał &mdash; wytrzeszczyłaś na mnie oczy tak, jakbyś mnie pierwszy raz na tym świecie widziała.
 
Nie spuszczając z niego wzroku, powoli i w zamyśleniu mówić zaczęła:
 
&mdash; Nie pierwszy ja raz, Mikołaju, widzę ciebie na tym świecie... Nie cudzy ty mnie tak jak i Jasiukowi... Ty z Hrynek i ja z Hrynek, wszyscy my z Hrynek, tylko że ja biedna sierota była, nad którą nigdy nikt litości nie miał. Miejże ty, Mikołaju, teraz litość nade mną... Dopomóż, poratuj... Słuchała ja, słuchała tego, co ty Jasiukowi mówił... kiedy ten wieliki hadwokat jemu dopomóc może, znaczy i mnie może, kiedy wszystkich ratuje, znaczy i mego Pilipa wyratuje...
 
Przestała mówić, wyraz jej oczu z przenikliwego błagalnym stał się. Mężczyźni jedli już zacierkę; Mikołaj po małych korowodach z Jasiukiem także jeść ją ''zacz''''ął''''. ''W wyprostowanej wciąż postawie, łyżkę od misy do ust i od ust do misy bardzo powolnym ruchem przenosił, a ile razy gęste i zjełczałą okrasą cuchnące jadło przełknął, tyle razy zwierzchnią stroną lewej ręki usta i wąsy sobie ocierał. Przy tym na Krystynę patrzał i żałośliwie głową kiwał.
 
&mdash; Oj, że bieda będzie Pilipkowi twemu, to bieda! &mdash; prawił. &mdash; Nielekkie już i tak życie sołdacika młodego, co go od fartucha macierzyńskiego wezmą i: &bdquo;W szereg! prostuj się!" postawią. &bdquo;Broń na ramię! broń do nogi! na prawo! na lewo! marsz!" A tu, broń ty, Panie Boże mój, nóżkę nie tak, jak trzeba, postawi, feldfebel przyskakuje i kułakiem pod brodę...
 
Słowa musztry Mikołaj wykrzykiwał grubym głosem, przy czym brwi okropnie marszczył i gestem pełnym energii łyżkę ociekającą z zacierki do wysokości głowy swej podnosił. Za każdym razem, gdy w ten sposób krzyknął i nasrożył się, powieki Krystyny szybko mrugać i fałdy czoła jej boleśnie drgać zaczynały; Antosiek zaś łyżkę przy ustach zatrzymywał i naiwnymi oczami swymi w opowiadającego wpatrzony, stłumionym głosem wykrzykiwał:
 
&mdash; O Jezu!
 
&mdash; Nielekkie, nielekkie już i tak życie sołdacika młodego &mdash; prawił dalej eks-sołdat &mdash; ale tam, gdzie Pilipka twego wysyłają, gorzej będzie... Ja tam był, wiem... Skóra ze mnie od mrozu złaziła i w żywocie (w żołądku) wszystko zastygło.. Bywało, co przełknę, to w czysty lód przemienia się... W lazarecie mnie położyli... sześć miesięcy leżałem na żółtą trascę (febrę) i taki żółty zrobiłem się jak słoneczniki... A kiedym z łazaretu wyszedł, rodzona by mnie matka nie poznała. Będzie tak samo i Pilipkowi twemu, matulu, oj, będzie... tylko gorzej jeszcze, bo ja byłem zdrowy i silny chłop, to wytrzymałem, a on, mizeractwo takie, nie wytrzyma... jej Bohu, nie wytrzyma!
 
Krystyna, która także zaczęła była jeść, trzymała łyżkę zawieszoną w powietrzu, twarz jej skamieniała jakby w przerażeniu. Nagle jęknęła, łyżkę rzuciła i obu rękami schwyciła się za głowę. Pochyliła głowę aż na ławkę, przechyliła się w obie strony i jęczała:
 
&mdash; Bożeż mój, Boże! Bożeż mój, Boże! Antosiek przestał jeść i nad lamentującą matką stanąwszy powtarzać zaczął:
 
&mdash; Hodzi (dość), mamo! nu, hodzi! hodzi! Nie dotykał jej wcale i nic więcej nie mówił, ale ten jeden wyraz coraz natarczywiej i żałośniej wymawiał.
 
&mdash; Hodzi! &mdash; grubymi głosami powtórzyli Jasiuk i Mikołaj. Ostatni zaś mówić zaczął:
 
&mdash; Ej, głupia! głupia babo! czego ty jęczysz i lamentujesz, i Pana Boga nadaremno wzywasz? Pan Bóg już tobie zesłał szczęście. Pan Bóg tobie już zesłał takiego pana, co twego Pilipa wyratuje. Tylko ty mnie poproś, żeby ja cię jemu zarekomendował, a już jak on tylko zechce, to twego Pilipka w bliskości zostawią, jej Bohu, zostawią; ot, może i do Hrynek na kwaterunek zimowy przyślą...
 
Krystyna, jakby ją mocna ręka jakaś podniosła, wyprostowała się w mgnieniu oka i do Mikołaja przypadła.
 
&mdash; Dobrodzieju, ojcze, braciszku rodzoneńki, zarekomendujcie i prosić tego pana mnie pomóżcie!
 
Mówiąc to całowała łokieć eks-sołdata, zdawało się, że wnet kolana jego całować zacznie.
 
&mdash; N u, to i dobrze! &mdash; z rozbłysłymi, siwymi oczy zawołał Mikołaj &mdash; ale &mdash; dodał &mdash; pięć procentów zapłacić trzeba... bez tego nic... pięć procentów, o! jeżeli, babo, masz pieniądze...
 
&mdash; Mam, dobrodzieju, braciszku! Mam krwawicę moją, com ją sobie przez dwadzieścia lat dla synów swoich i na śmierć swoją zbierała... Co dla Antośka, to zostawię, a co dla Pilipka, to oddam; niech jemu na wybawienie będzie... Pracowała ja, horowała, żęła, pięła, najmowała się do wszystkiego, skórę sobie pracą z rąk zdzierała, z postem jadła, boso chodziła, a wszystko dla nich zbierała...
 
Mówiąc o zdzieraniu z rąk skóry wysuwała pod światło łuczywy, w szczelinie pieca palącej się, ręce swe małe, wychudłe, tak prawie czarne, jak zorana ziemia, z palcami powykrzywianymi i pełnymi guzów od sierpa, koromyseł (do noszenia wiader wody), kopania ziemi i tym podobnych robót herkulesowych przez dziewiętnaście lat bez najlżejszej przerwy pełnionych. Że z postem przez te dwadzieścia lat jadła, nie trudno było uwierzyć, bo w ten nawet wieczór marcowy stopy jej były obute tylko w warstwę błota. Mikołaj spojrzeniem, które by można było sarkastycznym nazwać, postać nędzarki tej ogarnął i usta wykrzywił.
 
&mdash; Wiele ty tam możesz hroszy mieć? &mdash; rzekł niedbale &mdash; pewno na pięć procentów nie wystarczy.
 
Krystyna zlękła się widać, że o brak środków ją podejrzywając protekcję swą cofnąć zechce, pięścią w pierś się uderzyła.
 
&mdash; Mam! &mdash; zawołała &mdash; dalibóg, mam! wystarczy!
 
&mdash; No, t a j wiele ty tam masz? Skrzyżowała ręce na piersi i mówić zaczęła:
 
&mdash; Ot, powiem tobie, Mikołaju, wszystko, jak księdzu na spowiedzi... Sto rubli ja mam dla Antośka, sto rubli dla Pilipka i sto rubli dla siebie na śmierć... żeby mnie, jak umrę, synkowie pięknie pochowali, w trumnie pięknej, z księdzem i z chorągwiami... Żyła ja w ciężkiej biedzie, niechże mnie pochowają w bogactwie... i niech synkowie dziadom hroszyki dają i księdzu na mszę za moją duszę, i na mogiłce mojej malowany krzyż postawią. Ot, co ja mam; ciężką pracą uzbierałam. Z postem jadłam, boso chodziłam, horowałam i uzbierałam. Sama, prócz Pana Boga nikt nie pomagał.
 
Zwierzenie to rozpoczynała z niechęcią i tylko pod groźbą stracenia protekcji Mikołaja. Ale przy ostatnich wyrazach wyprostowała się, zwiędła twarz jej wypogodziła się i jakby odmłodniała, czarne oczy błysnęły. Rzecz zdumiewająca! błysnęły one uczuciem dumy.
 
&mdash; Sama pracowałam, sama uzbierałam. Nikt nie pomagał &mdash; powtórzyła.
 
Gdy tak stała wyprostowana i szczerym, błyszczącym okiem swym na dwu mężczyzn patrzała, a drobne, blade jej usta rozchyliły się łagodnym uśmiechem, z nędzarki spracowanej, ze sponiewieranej glisty ciemnej przemieniła się w czującego wartość i godność swą człowieka.
 
Mikołaj ze zdziwieniem na nią spoglądał. Psychologiczny moment, w którym odkwitała i rosła ludzka dusza tej kobiety, całkiem uwagi jego umknął, aniby go mógł on w najmniejszym stopniu zrozumieć, ale zdumiewały go usłyszane cyfry. Wyraz radości przebiegł mu po twarzy.
 
&mdash; N u, baba! &mdash; krzyknął &mdash; h a j, żebym ja był z taką ożenił się, to bym teraz światem trząsł. Ale moja diablica w świat sobie wyruszyła, dzieci mi na karku zostawiając... Wracaj do chaty, sołdacie, a niewiasty twojej w niej ani dudu! Gdzie ona teraz, heta Maryśka moja, gdzie?...
 
Na chwilę zapomniał o Krystynie, głową trząsł, coś nawet wilgotnego zamgliło mu siwą źrenicę. I w tej piersi na dnie wspomnienie jakieś smutne szeptało, żal jakiś czasem załkał... Krótkim jednak było to egotyczne rozrzewnienie eks-sołdata, który z wojskowej służby do chaty wróciwszy Maryśki swej w niej nie zastał. Dziwnie namiętnie zajmowały go sprawy bliźnich.
 
&mdash; N u &mdash; rzekł &mdash; tak przychodź i ty jutro do hryneńskiej karczmy z Jasiukiem.
 
Jasiuk jakby się ze snu obudził.
 
&mdash; Kiedy bo &mdash; rękę we włosach topiąc zaczął &mdash; kiedy bo ja sam jeszcze nie wiedaju, jak zrobić i... Iść czy dać pokój...
 
W tej chwili spod pieca ozwał się głos słaby i łagodny:
 
&mdash; Idzi, Jasiuku, idzi... Nie odrzucaj łaski pańskiej... popróbuj... Może tobie ziemię przysądzą i bieda nasza skończy się... Oj! bieda moja, że ja taka słaba... sama by poszła i do nóg temu panu pokłoniła się. Idzi, Jasiuk, kiedy Boga boisz się, idzi! Ja nieduża (słaba), prędko może zamrę, niech umierając wiem, że ty na parobskim chlebie żyć przestał i dzieci...
 
Nie mogła dokończyć. Tak była słabą, że głosu jej zabrakło. Stęknęła tylko i zawołała Krystynę, aby dziecko od niej wzięła i do kołyski włożyła. Jasiuk patrzał chwilę w głęboki ten cień, z którego przemawiała doń chora żona i w którym z cicha skwierczało kilkodniowe dziecię.
 
&mdash; Nu &mdash; rzekł wstając &mdash; dobre! pajdu! Niech co chce będzie, pajdu! Kilka hroszów z sobą waźmu. Może Pan Bóg ulituje się i wynagrodzi...
 
Mikołaj promieniał.
 
&mdash; N u &mdash; zawołał &mdash; napijmy się!
 
&mdash; Napijmy się! &mdash; powtórzył Jasiuk, który widocznie donośnym głosem i energicznymi gestami resztę wahania się i niepokoju zagłuszyć w sobie usiłował.
 
&mdash; Na zdrowie!
 
&mdash; Na szczęście!
 
&mdash; Pij, Krystyna!
 
Wzięła z rąk Jasiuka czarkę i odwróciwszy głowę, a łokciem twarz sobie zasłoniwszy, do połowy ją wypiła.
 
&mdash; Pij! &mdash; nalegał rozochocony Jasiuk.
 
&mdash; Pij, taj Panu Bogu za szczęście swoje dziękuj! &mdash; krzyczał Mikołaj.
 
&mdash; Nie mogę &mdash; tłumaczyła się kobieta &mdash; dalibóg, nie mogę! Nie piła ja nigdy wódki, bo ihroszy żałowała, i pijaczką zrobić się strasznie lękała się... Tyle, co mogłam, za zdrowie dobrych ludzi wypiłam... więcej nie mogę...
 
Wiedzieli istotnie, że nigdy więcej nad pół czarki wódki nie wypijała, i dali jej pokój. Natomiast zwrócili się do Antośka:
 
&mdash; Pij, parobku! &mdash; wykrzykiwał Mikołaj. &mdash; Sołdacikiem nie będziesz, przy starej matce cię zostawili...
 
&mdash; Pij &mdash; dorzucał Jasiuk &mdash; na dobruju żenitbu i szczastliwuju dołu (za dobry ożenek i szczęśliwą dolę)...
 
Antosiek głupkowato trochę uśmiechając się, względami starszych widocznie uradowany, rekę po czarkę wyciągnął.
 
&mdash; Nie. waż się! &mdash; krzyknęła Krystyna i przed synem stanęła z takim wyrazem w postawie i twarzy, jakby go ciałem swym przed zabójczą kulą zasłaniała.
 
&mdash; Puszczajcie, mamo! &mdash; próbując usunąć ją zaczął rozochocony parobczak.
 
&mdash; Nie waż się! &mdash; powtórzyła i tak na niego popatrzała, że spuścił głowę i zmieszany od stołu odstąpił. Ona zaś do dwu starszych mężczyzn mówić zaczęła:
 
&mdash; Sama ja nie piła i im nie pozwalała. Sama pić nie stanę (nie zacznę) i dopóki żyć będę, im nie pozwolę... Oni nie takie jak drugie... matki wolę szanują...
 
Postawa i mina Antośka świadczyła o prawdzie jej słów. Stał ze spuszczonymi oczami nie myśląc już nawet rwać się do wódki. Ona mówiła dalej:
 
&mdash; Wyrośli oni u mnie nie na pijaków i nie na złodziejów... Strzegła ja ich od pijaństwa i od wszelkiej obrazy boskiej jak od ognia... Od maleńkości do posłuszeństwa i do pracy przyzwyczajała. Wiedzieli oni, jak ja na nich horowała, za nimi świata nie widziała, to i żałowali mnie, i słuchali. Ot, jak ja ich pohodowała. Sama. Prócz Pana Boga. nikt nie pomagał.
 
Jasiuk i Mikołaj w dowód twierdzenia czy uznania kiwali głowami. Antosiek zbliżył się do matki i w rękę ją pocałował, ona go po lnianych włosach pogładziła, ale zaraz do Mikołaja zwróciła się. Tamten, oddalony i zagrożony, jak ostry kolec tkwił w jej sercu. Zaczęła znowu prosić eks-żołnierza, aby za nią tego wielkiego hadwokata prosił.
 
&mdash; Już my we dwoje z Jasiukiem przyjdziem i czego mój babski rozum rozpowiedzieć nie potrafi, Jasiuk rozpowie.
 
Eks-sołdat wstał z ławy i żegnał się z gospodarzem mieszkania. Wypitym trunkiem nie pijani, ale nieco rozczuleni, obejmowali się ramionami i rozgłośnie cmokali się w policzki. W kilka minut później w izbie było już zupełnie ciemno i cicho. W przyległej za to komorze świeciło się przez szpary we drzwiach i słychać było stłumione szepty. Krystyna siedziała tam na ziemi przed otwartą niewielką skrzynką, a za nią stał Antosiek z kawałkiem zapalonego łuczywa w ręku. Kobieta śpiesznie zgarnęła na bok trochę odzieży swojej i syna i spod niej, z samego dna skrzynki, wyjęła przedmiot jakiś podługowaty i mający kształt wąskiego worka, w górze mocno sznurkiem związanego. Była to czymś wypchana gruba, niciana pończocha. Krystyna rozwiązała mnóstwo węzłów, na jakie sznur był związanym, i naprzód wydobyła z pończochy dwa papiery jakieś zżółkłe, sczerniałe, z poobdzieranymi rogami, które z poszanowaniem wielkim ze wszech stron obejrzawszy, ostrożnie, jakby to było szkło, które stłuc się mogło, na stronie położyła. Były to urzędowe świadectwa o pochodzeniu jej i jej syna, jako też różnych prawach, na tym świecie przez nich posiadanych. Licznymi i wspaniałymi prawa te nie były, ale bez tych świadectw zredukowałyby się całkiem do zera. Był to więc skarb, którego Krystyna strzegła jak oka w głowie; po wyjściu zaś jego z pończochy okazał się skarb drugi: asygnatki jedno&mdash; i najwyżej trzyrublowe, jako też srebrne czterdziestówki, złotówki i dziesiątki, a nawet trochę monet miedzianych. Widocznie wkładała ona w pończochę to wszystko, co na razie posiadała, mało czy wiele, co popadło. Za dzień pienia pszenicy &mdash; czterdzieści groszy; za dwa dni żniwa &mdash; cały rubel; za przyniesienie wody koromysłami gospodyni namiestnika &mdash; sześć groszy; za grabienie siana &mdash; dwa złote; za całe dwa tygodnie żniwa &mdash;dwie trzyrublówki, trzecia za trzy miesiące dojenia krów u pachciarza, czwarta i piąta zaoszczędzona z parobkowskiej pensji Antośka itd., itd. Ile razy na jutro i pojutrze były dla niej i dla synów krupy jęczmienne, kartofle, chleb i sól, tyle razy grosz każdy w rękę wpadły chował się w głębinach nicianej pończochy. Chowały się tam one przez lat dziewiętnaście.
 
Teraz Krystyna liczyła asygnatki. Liczyłaby długo, gdyby nie pomagał jej w tym syn. Parobczak, którego jakiś mędrzec wioskowy, eks-żołnierz także, na żądanie matki czytać, pisać i rachować uczył, czytać umiał tak mało, że prawie nic, pisać wcale nie umiał, ale rachował nieźle. Miał widać do rachunków szczególną zdatność i matka go do nich więcej niż do czego innego napędzała.
 
Wspólnymi tedy siłami przeliczyli sto rubli. Krystyna przez chwilę trzymała je w ręku, synowi w oczy patrząc.
 
&mdash; To Pilipka pieniądze &mdash; rzekła. Parobczak kiwnięciem głowy odpowiedział:
 
&mdash; Wiem.
 
&mdash; Ciebie ja nie skrzywdzę... twoich nie poruszę...
 
Antosiek ręką machnął, co znaczyć miało znowu:
 
&mdash; Co mi tam!
 
Błyszczącymi jednak oczami spozierał w głąb pończochy. Pomimo filozoficznej obojętności, przez szacunek dla matki okazanej, widocznym było, że pieniądze na jego własność przeznaczone srodze go obchodziły. Krystyna w jednym ręku asygnaty trzymając, na drugiej twarz wsparła i zamyśliła się. I ją także, jak przed godziną Jasiuka, zdjął może niepokój o ten grosz krwawo zapracowany. Z innej strony w głowie jej niby wicher szumiały słowa Mikołaja: &bdquo;Skóra ze mnie od mrozu złaziła i w żywocie wszystko zastygło. Sześć miesięcy żółta t r a s c a mię trzęsła"...
 
&mdash; Jezu! &mdash; jęknęła kobieta i prędko związywać zaczęła pończochę, odzieżą ją przykrywać i skrzynię zamykać zaczęła. Wydobyte pieniądze w zanadrze chowając, półgłosem rzekła do siebie:
 
&mdash; Może Pan Bóg Najwyższy zlituje się... Wróciwszy do izby na piec wlazła. W grubych ciemnościach słychać było chrapanie dwu uśpionych na ławach mężczyzn, sapanie śpiących na piecu dzieci, ciężki i ochrypły nieco oddech Jasiukowej. Wkrótce z chórem tym złączyło się i pochrapywanie Krystyny. Zasnęła także. Dokoła ścian wiatr szumiał, deszcz pluskał w stojącej za ścianą kałuży, a w połowie nocy rozległo się po izbie wołanie:
 
&mdash; Pilip! Pilip! Pilipku!
 
Imię to powtarzające się długo, długo brzmiało w ciemnościach różnymi tonami: to przyciszonym szeptem, to z krzykiem trwogi, to z zawodzeniem śpiewnym, przypominającym jękliwą pieśń, z jaką żniwiarki wracają z pola do domu. Jednak kobieta wymawiająca je tak i wyśpiewująca, spała. I wszyscy około niej spali. Nie było komu budzić ją ze snów ciężkich: nikt nie odrywał od pościeli głowy o nią niespokojnej. Nad ranem Jasiuk i Antosiek chrapać przestali; dzieci i chora spały kamiennie i cicho. W tej ciszy głębokiej i w szumie wiatru za ścianami kilka razy jeszcze senny głos kobiecy żałośliwie zawiódł:
 
&mdash; Pilip! Pilip! Pilip!
 
Tak o świcie w gęstej i mokrej rosie zziębła przepiórka sennym głosem odzywa się do swych piskląt.
 
Świt okno izby pomalował na sino. Na podwórzu koguty śpiewały, to razem, to jeden po drugim. Wróble ogłuszająco zaświegotały pod oknami dachów i w bezlistnych, mokrych gałęziach rozłożystej wierzby. W czworaku ruch powstał. Za cienką ścianą rozległ się krzyk Maksymowej, największej złośnicy z całej kobiecej ludności folwarku. Dziecko jakieś płakało tam krzycząc wniebogłosy, bite może przez matkę. Inne głosy dziecięce, wesołe, ozwały się w sieni, a potem na podwórzu, szczebiotaniem swym przygłuszając szczebiot wróbli. Parobcy wstawali, poziewali rozgłośnie, wkładali kożuchy i wychodzili do obór i stajni. Ciężkie ich kroki tętniały dokoła czworaku po zmoczonej ziemi. Pies folwarczny, wielki kundys żółty z kiściastym ogonem, biegał po dziedzińcu ujadając we wszystkie strony; wypuszczone z podpiecków kury zanosiły się przeraźliwym gdakaniem. Kędyś u boru brzmiał donośny głos namiestnika wydającego rozkazy i naganiającego parobków do raźnego ich spełniania. Tu i ówdzie przesuwały się przez dziedziniec zielonawe i żółtawe wzgórza w pary nóg zaopatrzone. Byli to parobcy niosący na plecach z siennic i stodoły do stajni i obór ogromne więzie siana i słomy. Wszystkie okienka czworaku i okienka innej jeszcze budowy, w której mieszkali namiestnik i pachciarz, zaświeciły złotawo od rozpalonych ognisk. Po chwili z kominów wywinęły się nici dymu, które potem zwijały się w kłęby i wilgocią powietrza w dół parte, rozwiewały po dziedzińcu szarą mgłę i ostrą woń sadzy. Deszcz nie padał, ale wszystko na świecie: niebo, ziemia, drzewa, dachy i płoty zdawały się być tylko co wyjętymi z wody. Parobkom, pomimo ruchu i pracy, nie ciepło być musiało. Chłodna wilgoć marcowego poranku rosiła żółte skóry ich kożuchów. Namiestnik, młody i żwawy chłopak z donośnym głosem, ubrany w kożuszek tym tylko różniący się od parobkowskich, że był krótki i powleczony suknem, w grubym obuwiu sięgającym kolan, zacierał czerwone ręce i pośpiesznie zakładał wypasionego konika do zielono pomalowanego wózka. Przy tym pogwizdywał wesoło. Do parafialnego kościoła jechać miał, bo była to niedziela. Bydło, owce i konie opatrzonymi już zostały; teraz, na dzień cały, swoboda i odpoczynek wszystkim starszym i młodszym pracownikom Wólki.
 
Kobiety tylko odpoczynku nie miały. Warzyły one u ognisk strawę ranną i południową, w baliach lub nieckach kąpały dzieci, czesały je i przyodziewały w czyste koszule. To kąpanie, czesanie i ubieranie w czyste koszule dzieci odbywało się raz tylko w tydzień, w niedzielę, ale z punktualnością wielką. W izbie Jasiuka dokonywało się ono tak jak i we wszystkich innych. Jelena, jakkolwiek chora, zwlokła się z przypiecka i z pomocą najstarszej dzieweczki swej, dziesięcioletniej Nastki, robiła, co mogła. Była to pomoc dzielna. Nastka przyniosła drzewo i wodę, rozpaliła ogień, postawiła przed ogniem garnki z wodą i jęła czesać młodszego brata. Jelena dyrygowała tylko czynnościami córki, wsypała do garnków krup i soli i już zmęczona, na przypiecku siadłszy, kartofle obierać, a raczej nożem oskrobywać zaczęła. Była to kobieta młoda jeszcze, szczupła, z twarzą bladą i zmęczoną. Ciężka słabość wyglądała z chudości jej rąk i smutnego wyrazu błękitnych oczów. Siedziała na przypiecku w postawie skurczonej, z bosymi stopami wysuniętymi spod sinej spódnicy. Oskrobywaną z kartofli łuskę starannie zrzucała do cebrzyka na pokarm dla sporego wieprzaka, który teraz właśnie, charkając i szukając pożywienia, zwijał się pod stołem i ławami. Od czasu do czasu też upominała małego Józika, który spod grzebienia starszej siostry niecierpliwie wyrywał się do wieprzaka, albo wyciągając rękę poruszała kołyskę z łozy, w której cicho leżało najmłodsze z dzieci. Pomiędzy Józikiem a tym najmłodszym przychodziło Jasiukom na świat jeszcze dzieci troje i niemowlętami kładło się do malutkich mogiłek. Nic więc dziwnego, że Jelena, trzydziestu lat nie mając, pozór miała słabości i zmęczenia. Rodzić dzieci ciężko, grzebać je &mdash; smutno..
 
Jasiuka i Krystyny w domu już nie było. Oboje wyszli oni zaraz, gdy tylko parobek ukończył obowiązkowe swe roboty. Poszli do karczmy hryniewieckiej o wiorstę odległej od Wólki. U końca Hrynek, długiej i dostatnio zabudowanej wsi, istniejąca karczma ta miała dużą izbę, ławami i stołami otoczoną, po jednej stronie sieni, a długą ciemną stajnię po drugiej. Do stajni podróżni wjeżdżać mogli przez ogromny, bezkształtny otwór zowiący się bramą i zwrócony ku drodze, która wąskim, pełnym dołów i kolein pasem przerzynała równinę pól. Z owej dużej izby z ławami, stołami i olbrzymim, czarnym jak sadza kominem, wąziutkie drzwiczki prowadziły do malutkiej izdebki, którą zamieszkiwała rodzina arendarza. Wszystkie ściany i sufity były tam sczerniałe i chropowate, wszystkie podłogi ubijane z gliny i od mnóstwa stóp, które od dawna je deptały, pogięte w głębokie doły. Sporym oknom niedostawało szyb wielu, zastępowanych szmatami starego papieru; te, które trzymały się jeszcze próchniejących ram, zielonawe i mętne, tyle tylko wpuszczały światła, aby w izbie panować mogła wieczna szara godzina.
 
Teraz w izbie tej było tłumnie i gwarno. Hryneńscy chłopi zeszli się tu w celu zobaczenia się i pomówienia raz jeszcze z adwokatem swym, który od lat już dwóch prowadził proces ich o łąki i orne grunta przeciw dawnemu ich dziedzicowi, Dzielskiemu. Przez eks-sołdata Mikołaja zawiadomieni o tym, że pan hadwokat poranku tego z Leśnej tędy przejeżdżać będzie, przybyli, nie wszyscy naturalnie, bo wieś miała dymów ze sześćdziesiąt, ale wydelegowali z łona swego kilkunastu najroztropniejszych może, a może po prostu tych, którzy z wygrania procesu największą korzyść osiągnąć mieli i największe nań ponosili koszta. Sposobność była wyborną! Zamiast iść czy jechać do Ongrodu o mil trzy, jak to tyle razy przez te dwa lata czynili, mogli oni tu, na miejscu, u siebie, z pełnomocnikiem swym porozumieć się ostatecznie. Ostatecznym miało być to porozumienie się, któremu podobnych było już niemało. Dadzą pełnomocnikowi sumę pieniężną wynoszącą rubli pięćset albo nie dadzą? Jeżeli dadzą, proces na pewno i w bliskiej przyszłości wygranym będzie; jeżeli nie dadzą, pełnomocnik nie ręczy za nic. Nieraz już tak bywało. Wydatki ich na ten proces były jako ogromna rzeka poczynająca się od malutkiego źródełka. Zrazu przyrzekano im wygraną za rubli trzydzieści; po pół rubla z chaty dali po długich namysłach. Potem wypłacić wypadło dwadzieścia, potem jeszcze dziesięć i znowu pięćdziesiąt, potem od razu sto, potem znów dziesięć i piętnaście i raz aż dwieście. Różne te sumy po długich pertraktacjach decydowali się zawsze wypłacić i wypłacali, a każda poprzedzająca służyła za argument dla następnej. Kiedy tamtą już w jenteres wsadzili, muszą i tę w sadzić, ażeby tamta nie zginęła. Teraz szło o wsadzenie jeszcze jednej, ale miała już ona być ostatnią, tak pewnie jak amen w pacierzu. Wczoraj nie byli jeszcze zdecydowani wypłacić ją, wskutek czego pełnomocnik opuścił ich w gniewie wielkim. Gniewu tego przelękli się. Interes zginie i wydane nań hrosze zginą. Mikołaj pocieszył ich wiadomością, że będą mogli dziś hadwokata na drodze przydybać. A to już byli przebąkiwali o tym, że trzeba będzie znowu mandrować do Ongrodu.
 
Przybyło więc do karczmy kilkunastu delegowanych, kilku innych przywlokło się z ciekawości dlatego, że była to niedziela; Jasiuk i Krystyna przyszli także i siedli na ławce, w kącie. Mocna woń baranich kożuchów połączona z wonią skóry pochodzącą od grubych butów z cholewami napełniała izbę. Wszyscy prawie byli obuci i dostatnio wyglądający. Kożuchy na nich były albo zupełnie nowe, z sutymi kołnierzami z czarnego futra, albo przybrudzone i trochę podarte, ale w siermięgach znoszonych i zimnej porze nieodpowiednich znajdowało się zaledwie kilku.. Znać było zaraz, że mieszkańcy Hrynek posiadali grunta dobre i mnie] od wielu innych wsi zarażeni byli pijaństwem. Postawy ich i wyrazy twarzy były różne. Niektórzy siedząc na ławach łokcie na stole rozpościerali; inni, młodzi, bezwąsi, ręce opuściwszy na kolana, z gapiowatymi minami wsłuchiwali się w rozmowy starszych. Większość tłoczyła się przed stołem popychając się wzajemnie, dowodząc, krzycząc albo milknąc na chwilę dla przysłuchania się mowie Mikołaja. Eks-żołnierz siedział pod ścianą pośrodku ławy, wyprostowany i cały błyszczący od świątecznie wyczyszczonych guzików szynela. Śród bladych policzków koniec jego spiczastego nosa rozkwitał najpiękniejszą purpurą; siwy, krótki zarost uwydatniał suchość i ostrość jego profilu. Z okiem błyszczącym stalową iskrą i przebiegłymi uśmiechami wąskich warg prawił on rzeczy bardzo ciekawe. Kwadrans już prawił on tym, którzy go słuchali, że nie komu innemu, tylko jemu hryneńscy chłopi zawdzięczają swój teraźniejszy rozum.
 
&mdash; Durniami byli &mdash; mówił &mdash; pozwalając Dzielskiemu usiewać grunt i kosić łąki, które powierocznaja kamisja przez omyłkę tylko do planu ich nie wciągnęła, jej Bohu, przez omyłkę. Dziedy i pradziedy wasze sieli tam i kosili. Prawda moja czy nie?
 
&mdash; Prauda, to prauda! &mdash; chórem ozwało się kilka głosów, a jeden z nich ciągnął dalej:
 
&mdash; Tylko widzicie, Mikołaju, dziedy i pradziedy nasze pausiudu sieli i kosili, na caluśkiej ziemi sieli i kosili, a taki nam caluśkiej ziemi nie oddali... cha! cha! cha!
 
Słowa te z trochę szczerą, a trochę złośliwą wesołością mówił Pawluk Harbar, stryj Jasiukowy, niemłody, siwiejący chłop, w najdostatniejszy kożuch i najpiękniejsze buty ubrany. Był to widocznie najbogatszy z hryneńskich gospodarzy i po Mikołaju największej śród nich powagi używający.
 
&mdash; Ale! &mdash; słowa jego potwierdziło głosów kilka &mdash; kazali, że wszystko oddadzą, a teraz i o swoje, człecze, prawuj się.
 
Mikołaj głową litościwie kiwał.
 
&mdash; Oj, wy, głupi narodzie! &mdash; zaczął &mdash; jak to wy chcecie, żeby wszystko od razu stało się! Sam Pan Bóg przez siedem dni świat stwarzał, a wy chcecie, żeby wam tak od razu caluśką ziemię oddali...
 
&mdash; Od razu! &mdash; mruknął Pawluk &mdash; dziewiętnasty rok, jak nadzielili, i do tej pory niczego lepszego jeszcze nie ma...
 
&mdash; Będzie! &mdash; z uroczystym brzmieniem głosu wymówił Mikołaj. Wskazujący palec wzniósł w górę i powtórzył: &mdash; Ja wiem, że będzie, wszystko będzie... Jej! jej! wiele ja świata schodził i wiele ''rzeczy ''słyszał, i wiem, że wszystko będzie!
 
&mdash; Wszystko? &mdash; zadziwił się gapiowaty głos jakiś.
 
&mdash; Wszystko! &mdash; uderzając w stół pięścią potwierdził Mikołaj i opowiadać jął, co słyszał i czego dowiedział się na szerokim świecie. Słyszał on i dowiedział się, że jeżeli nie w tym roku, to za dwa lata, a jeżeli nie za dwa lata, to za dziesięć lat, ale caleńka ziemia do chłopów należeć będzie; i grunt, i łąki, i pastwiska, i lisy, słowem, caluśka ziemia... Kiedy dzieńszczykiem był, słyszał, jak pułkowniki i jenerały pomiędzy sobą rozmawiali. Tak i tak, mówili, tak i tak... A on za drzwiami stojąc przez dziurkę od klucza patrzał i słuchał... I różne także książeczki na świecie są, w których stoi, że caluśką ziemię chłopom rozdać trzeba. On te książeczki czytał. Byli tacy dobrzy ludzie, co mu je do czytania dawali, a on czytał i zapamiętał, i teraz mówi im, że wszystko będzie...
 
&mdash; Jak Boh Bohom wszystko będzie i już nawet ukaz na to jest, tylko jeszcze ministyr jego nie puścił. Jak ministyr puści i po policjach roześle, wtedy... wszystko będzie!...
 
W sposób ten przemawiając eks-żołnierz ożywiał się i w zapał wpadał. Prawda okazywała się niezbitą, że w to, co mówił, wierzył sam mocno i żarliwie. Siwe oczy jego płonęły, głos brzmiał przekonaniem i zapałem. Mocno też i żarliwie w słowa jego wierzyli albo wierzyć pragnęli słuchacze. U jednych twarze jaśniały radością albo rozkoszną nadzieją, u drugich okrywały się wyrazem tęsknym, jak bywa zwykle z ludźmi, gdy myślą oni o przedmiocie najdroższych swych marzeń. Mikołaj opowiadaniami i zapewnieniami swymi targał w tych grubych i silnych piersiach struny marzeń ich najdroższych i najnamiętniejszych żądz. Jak glisty nieustannie toczące glebę barwę jej przybierają, tak ludzie ci barwą skóry swej zjednoczyli się prawie z barwą ziemi. Była im ona żywiołem rodzinnym, piersią żywiącą, kochanką, którą od pierwszych świtów życia obejmowali codziennie znojnym uściskiem pracy. Pożądali też jej, pożądali jej wiele, więcej jeszcze, jak najwięcej, bez końca... Mikołaj słowami swymi kłuł i łaskotał te pożądania, tak że śmiały się i płakały one w ich piersiach, ogniem wybuchając przez oczy, tęsknotą powlekając ciemne i twardym włosem zjeżone czoła. Ale nie byłże i on sam glistą na zagonie zrodzoną, a choć pół życia przewędrował po świecie, nie zachowałże w żyłach swych krwi tej samej, która w nich płynęła? On także posiadał na końcu wsi chatę z kilku zagonami ziemi i nieraz zagony te w marzeniach swych przedłużał aż pod skraj nieba. I jego więc, gdy mówił o &bdquo;caluśkiej ziemi", ogarniał zapał. Ostrzegać zaczął słuchaczów, że ukaz, o którym mówił i który lada dzień ministyr z kancelarii swej już wypuści, &bdquo;wszystko zrobi" tym tylko, którzy teraz przy interesach swych obstawać umieją, i tego, co do nich należy, innym nie dają...
 
&mdash; Jeżeli Kaprouskomu hroszy pożałujecie i proces z Dzielskim przegracie, ministyr o tym dowie się i do policji takie przedpisanie prześle: &bdquo;Hryneńskich chłopów bolsz ziemią nie nadzielać, bo durnie, nie umieli bronić swego i tę ziemię, co do nich należała, dobrowolno innemu oddali". O!
 
Skończył. Chłopi w wielki gwar uderzyli.
 
&mdash; Nie damo! &mdash; krzyczeli &mdash; jak Boh Bohom, nie damo! Zginiem, a nie damo! Ostatnie woły poprzedajem, dusze Żydu zaprzedamy, a nie damo! Kaprouskomu hrosze przynieśliśmy. Niech bierze, a nasze odbiera. Prauda twoja, Mikołaju. Kto dureń, temu nic nie dadzą, a kto mądry i interesy swoje zna, temu będzie wszystko...
 
W tej chwili przed karczmą ozwał się turkot kół i dało się słyszeć wołanie:
 
&mdash; Mikołaj! Mikołaj!
 
Żołnierz zerwał się i pobiegł ku drzwiom, ku którym pocisnęli się też gromadnie i chłopi. Wszyscy hurmem wytłoczyli się przed drzwi karczmy, przed którymi na bryczce założonej parą tłustych koni ekonomskich siedział Kaprowski. Z twarzą zanurzoną w futrzanym kołnierzu i głową nieruchomą rozmawiać on zaczął z Mikołajem o jakimś synu jego, Jurku, który, jak można było wnosić, za lokaja u niego służył.
 
Na chłopów, którzy bryczkę jego otoczyli, ani patrzał. Ci błagali go, aby z bryczki wysiadł i wszedł do karczmy.
 
&mdash; Jaśnie wielmożny panie &mdash; zaczynał Pawluk &mdash; na minutku tylko wejdźcie... pogadamy...
 
&mdash; Na minutku! &mdash; jękliwie powtarzali inni.
 
&mdash; Nie opuszczajcie nas, jaśnie wielmożny panie! nie gniewajcie się na naszą głupotę... &mdash; siwą głowę aż do koła bryczki chyląc prawił stryj Jasiuka.
 
&mdash; Ale! nie gniewajcie się! &mdash; huczał i jęczał chór.
 
Na koniec Kaprowski zwrócił ku nim twarz błyskającą błękitnymi szkłami.
 
&mdash; Moi kochani &mdash; rzekł &mdash; skoro nie ufacie mi i powiedzieliście wczoraj, że dalszych kosztów interesu ponosić nie chcecie, róbcie, jak się wam podoba. Idźcie sobie do innego. Inny może będzie wam tańszy. Przyślijcie tylko kogo po papiery swoje.
 
Mówił to bardzo z góry, zimno, ale chuda twarz jego drgała nerwowo, a wargi układały się w zarys zgryźliwy i niespokojny. Z łatwością przeniknąć było można, że w głębi swej istoty drżał trochę i myślał: &bdquo;A nuż naprawdę pójdą do innego!" Na sekundę, zza szkieł, przenikliwie zatopił wzrok swój we wzroku Mikołaja. Ten uśmiechnął się nieznacznie, ale znacząco.
 
&mdash; Niech już jaśnie wielmożny pan daruje im tę głupotę &mdash; przemówił &mdash; oni nic nie rozumieją...
 
I zwracając się do chłopów zapytał:
 
&mdash; No, prauda, że wy nic nie rozumiecie?
 
&mdash; Nie rozumiemy, jaśnie wielmożny panie, nie rozumiemy &mdash; kłaniając się odpowiedzieli wszyscy prócz Pawluka, który nie chciał przyznać się do tego, że nic nie rozumie, i nawet zuchwale nieco hadwokata za rękaw od surduta pociągał.
 
&mdash; Wysiądźcie, panie &mdash; mówił &mdash; hrosze przynieśliśmy, ziemi swojej Dzielskamu nie damo, zginiem, a nie damo...
 
&mdash; No &mdash; rzekł Kaprowski na bryczce stając &mdash; już tylko na prośby Mikołaja...
 
Wtedy zaczęli wysadzać go z bryczki i do karczmy wprowadzać. Podstawiali mu pod łokcie swoje czarne, spracowane dłonie, szli przed nim, za nim, dokoła niego, zaglądali mu w twarz mówiąc, krzycząc, opowiadając wszyscy razem.
 
Kiedy Kaprowski wszedł do karczmy i wilczą szubę z ramion na ręce chłopów zrzucił, widać było, że zrazu zmieszanym nieco czuł się i sam nie wiedział, co i jak wypadało mu robić i mówić. Rozmachliwa elegancja, którą świetniał wczoraj w bawialnym pokoju Bahrewiczów, opuściła go w znacznej części. Czuł zapewne, że nie byłaby tu ona ocenioną i skuteczną, zastąpić on ją usiłował sztywnym wyprostowaniem figury i dumnym wydęciem policzków. Lecz posiadał tu sprzymierzeńca i wiedząc o tym do wielkiej pewności siebie niebawem wrócił. Sprzymierzeńcem tym jego był tu Mikołaj. Był on czymś więcej jeszcze: łącznikiem pomiędzy nim a tą gromadą, która bez niego nie wiedziałaby o istnieniu hadwokata, co więcej, nie rozpoczynałaby nawet procesu. Mikołaj to mędrzec wsi, gotował i oczyszczał drogi Kaprowskiemu, mędrcowi miasta. Pierwszy znał ludność wiejską, drugi umiał na pamięć artykuły prawa i kompletowali się nawzajem, a jeden bez drugiego obejść się nie mógł. Teraz Mikołaj przebiegł szybko karczemną izbę i dmuchać zaczął na ławę, którą też chłopów kilku połami swych kożuchów starannie wytarło. Na tak oczyszczonym miejscu sołdat i Pawluk posadzili Kaprowskiego, za łokcie go trzymając. Pawluk zaraz w zanadrze sięgnął i garść asygnat zza koszuli wyciągnął. Jak muzykanci posłuszni znakowi dyrektorskiej batuty, wszyscy inni uczynili to samo. Zatopili ręce w zanadrza i powyjmowali zza koszul garście papierowych pieniędzy. Niektórzy rozwiązywali węzły na rogach płóciennych szmat, z których wypadały papierki zgniecione w kształcie gałek. Nad karczemnym stołem, utworzonym z paru desek starych, poplamionych, powyszczerbianych, w kierunku szczupłego człowieka w zgrabnym surducie, złotym łańcuchu, błękitnych szkłach na zadartym nosie wyciągnęło się kilkanaście par rąk dużych, tak prawie czarnych jak ziemia, z palcami pełnymi dziwnych węzłów, blizn i wykrzywień. Niektóre z rąk tych wyciągały się śmiało i nawet natarczywie, inne silne, tak że ogromne ciężary dźwigać mogły jak piórka, drżały jednak trochę i cofały się, aby po chwili ruchem trwożliwym i wahającym wysunąć się znowu naprzód. Mikołaj od" chwili do chwili rzucał wesoły jakiś żarcik. Kaprowski małymi swymi, chudymi rękami o krótkich palcach zdobnych w kilka pierścionków prędko i wprawnie liczył pieniądze. Chłopi liczenia tego słuchali z uwagą wielką, z pochylonymi ku liczącemu głowami, z rysami nieruchomymi wśród ciemnych lub siwiejących zarostów. W pewnej od grupy tej odległości na tle czarnego otworu komina zarysowała się szczupła postać i rudowłosa głowa Żyda arendarza, z dala i z urągliwym uśmiechem oczekującego chwili, w której po załatwieniu interesu przyjdzie pora powszechnego picia wódki.
 
&mdash; Pięćset! &mdash; głośno i dobitnie wymówił Kaprowski, wstał, wyprostował się i mówić zaczął. Mówił prędko, monotonnie, z głową trochę schyloną, ale miną pewną siebie i trochę słuchaczami pomiatającą. Starał się dobierać wyrażeń zrozumiałych dla słuchaczów, a ile razy nie udawało się to mu w zupełności, stojący za ramieniem jego Mikołaj uzupełniał i tłumaczył jego słowa. Ale chłopi słuchali Kaprowskiego nie tylko pilnie, lecz i z takim upodobaniem, że wdawanie się Mikołaja niezadowolenie w nich budziło. Usuwali go gestami, niecierpliwie wołając:
 
&mdash; Znajem! znajem! ty już milcz, Mikołaju! Niech jaśnie wielmożny pan mówi.
 
I jaśnie wielmożny pan mówił: o manifeście dziewiętnastego lutego, o komisji likwidacyjnej, o komitecie do spraw włościańskich, zjeździe mirowych pośredników, o pałacie, senacie, ukazach senackich, apelacjach, ustawach prawnych z dat takich, takich i takich... Bezwąsa młodzież tak szeroko pootwierała gęby, że wróble by w nie wlecieć mogły; starsi zaczęli uśmiechając się błogo i kiwając głowami od czasu do czasu wzajem na siebie spoglądać. W uśmiechach ich malowało się zupełne uspokojenie o los wydanych tylko co pieniędzy; spojrzenia wyrażały myśl: &bdquo;Oto gada! Ależ mądry!" Na koniec mówca zakończył przemówienie swe krótko wyrzeczonym pożegnaniem: &bdquo;Bądźcie zdrowi, moi kochani" i gestem, w którym można było wyczytać chęć jak najprędszego wyrwania się stąd, pochwycił ze stołu swoją zgrabną futrzaną czapeczkę. Chłopi rozstąpili się z głębokim uszanowaniem, a Jasiuk i Krystyna wysunęli się z kąta, w którym dotąd siedzieli jako niemi i przez nikogo nie postrzeżeni świadkowie wszystkiego, co się działo. Wtedy Mikołaj pochwycił Kaprowskiego za łokieć i bardzo cicho kilka słów do niego przemówił. Hadwokat zsunął brwi i z niezadowoleniem ustami cmoknął. Okropnie pilno mu być musiało wyrwać się z karczmy. Miał jakieś estetyczne gusta, które walczyły w nim z potrzebą materialnych zysków, że zaś tym razem ładny pugilares jego pękatym już stał się od pieniędzy hryńskich chłopów, pierwsze przeważyłyby może drugą, gdyby Mikołaj nie odegrał względem niego znowu roli anioła stróża. Tak prędko i nieznacznie, że chłopi nie spostrzegli prawie, co się stało, wepchnął on Jasiuka i Krystynę do izdebki arendarza, do której też w znacznie delikatniejszy sposób wsunął Kaprowskiego, i sam zostając w karczemnej izbie, drzwi izdebki zamknął. Jasiuk i Krystyna znaleźli się pomiędzy dwoma wysoko wysłanymi łóżkami, przed obliczem adwokata błyskającym złotą oprawą okularów w świetle mętnego okna, żółtym i gąbkowatym.
 
Jasiuk trzymał się jeszcze nieźle, bo podniosła go nienawiść, którą od wczorajszego wieczora zapłonął do swego stryja Pawluka. Parę dni temu jeszcze rozmawiał ''z ''nim zgodnie, prawie przyjaźnie. Nie był nawet pewny, kto z nich obu w dawnym sporze miał słuszność. &bdquo;Może moja prauda była, a może jego, niech go Bóg sądzi!" &mdash; mawiał. Pawluk ze swej strony nie był dla niego złym. Co tam było dawniej, to było, ale potem swatem mu był do ogrodnikówny Heleny, dzieci do chrztu trzymał i parę razy w małych kłopotach dopomagał. Dziś zmieniło się wszystko. Jasiuk z kąta, w którym był zasiadł, ścigał stryja spojrzeniem chmurnym i złym, a teraz przed adwokatem stanąwszy nieśmiałość, jaką uczuwał, nienawiścią swą przezwyciężał. Co innego było z Krystyną. Ta przed tak dostojnym panem znalazłszy się formalnie struchlała. Ręce pod piersiami splotła i oczy pełne łez w Kaprowskiego wlepiając płaczliwym głosem mówić zaczęła:
 
&mdash; Ni mnie, jaśnie wielmożny panie, drużki na dzieży sadzały, ni mnie do ślubu śpiewały...
 
Wtedy Jasiuk, usuwając ją ręką, naprzód wystąpił.
 
&mdash; Ja jaśnie wielmożnemu panu i jej, i swój interes opowiem...
 
Krystyna zlękła się, że Jasiuk źle opowiadać będzie, a stąd wyniknie szkoda dla Pilipka. Z kolei odpychając go zawołała:
 
&mdash; Dziewiętnaście lat synków ja swoich hodowała, pracowała, horowała, z postem jadła...
 
Parobek szeroką dłonią swą znowu ją usunął.
 
&mdash; Niech jaśnie wielmożny pan będzie łaskaw wysłucha...
 
Kobieta, ramię towarzysza targnąwszy, znowu wysunęła się naprzód.
 
&mdash; Mizeractwo to, jaśnie wielmożny panie, od narodzenia samego bladzieńki był i chudzieńki, a potem, jak ta gorączka przywiązała się, co na nią pięć miesięcy...
 
Tym razem Jasiuk popchnął ją dłonią w pierś tak mocno, że aż oparła się o poręcz żydowskiego łóżka.
 
&mdash; Baba gada, jak wiatr wieje... Niech jaśnie wielmożny pan wysłucha...
 
&mdash; Cicho, Jasiuk! &mdash; przyskakując znowu zawołała kobieta. &mdash; Kiedy on urodził się, jaśnie wielmożny panie, babka powiedziała, że dłużej jak trzy dni żyć nie będzie... Pan Bóg dał! Wyżył! Czytać i pisać nauczył się... Delikatny.
 
Kaprowski stał jak posąg, ze ściągniętymi od wewnętrznego wzburzenia brwiami, cierpliwy jednak. Skoro Mikołaj rekomendował tych ludzi, byli znać oni godnymi godziny czasu jego. Nawet godziny całej mu nie zabrali. Skończyło się na tym, że Jasiuk opowiadał, a Krystyna za plecami towarzysza stojąc chlipała tylko i czasem słówka jakieś dorzucała. Parobek o sprawie jej i własnej mówił powoli, rozważnie, chmurnie i dość zwięźle. Opowiadanie dwóch spraw, odpowiedź i obietnica adwokata, przejście z rąk Jasiuka i Krystyny w ręce jego paczki asygnat zajęło nie więcej nad pół godziny. Potem Kaprowski w izdebce arendarza porozmawiał jeszcze chwilę z Mikołajem, wręczył mu sporą część otrzymanych pieniędzy i odjechał. Mikołaj starannie odliczywszy i do kieszeni szynela schowawszy pieniądze wrócił do karczemnej izby, gdzie rozchodził się już zapach wódki, krzyki i kłótnie wrzały. Jasiuk, który nie wziął z sobą pieniędzy więcej nad te, które adwokatowi wręczył, zażądał wódki na kredyt, co mu się dotąd nigdy nie zdarzało. Pił też jak nigdy dotąd i zaraz wszczął kłótnię z Pawlukiem. Ten domyślał się czegoś i rozjątrzony wznowieniem przez synowca od dawna zagasłego sporu słuszności praw swych do ziemi nieboszczyka brata dowodzić zaczął. Spomiędzy świadków jedni przytakiwali Pawlukowi, drudzy brali stronę Jasiuka, który dobrze już podpiwszy lżył stryja i ujmujących się za ojcem dwu jego synów. Najgwałtowniejsza z namiętności tych dusz, namiętność do posiadania ziemi, podrażniona, zaostrzona, wybuchała tam przez oczy płomieniem nienawiści, przez usta obelżywymi słowy. Nienawiść paliła piersi, trwoga o grosz na los szczęścia rzucony nurtowała je niepokojem; ochłodę i ukojenie przynieść im miał ten płyn białawy z odurzającą wonią alkoholu, który w butelkach i cynowych czarkach z pomocą dwojga swych dzieci roznosił lub na stole stawiał arendarz.
 
Krystyna tymczasem nie szła, ale leciała z powrotem do Wólki. Zdawało się, że wraz z troską o syna ciężkie kajdany z siebie zrzuciła. Odmłodniała, świeże rumieńce oblekły jej policzki, czarne oczy błyszczały jak przed dwudziestu laty. Kiedy tak do czworaka wpadła, siedząca wciąż na przypiecku Jelena ozwała się uprzejmie:
 
&mdash; A co? Czy Pan Bóg pocieszył?
 
Krystyna przypadła do niej i na ziemi siadając, zdyszana, rozpromieniona mówić i opowiadać zaczęła:
 
&mdash; Wielki pan... Mudryj wielmi i znatno bohatyj, musić najpierwszy hadwokat w Ongrodzie, Pilipka wyratować przyrzekł... Mówił... &bdquo;Możno, czemu nie możno? Jenerała, znaczy, tego pułku, w którym Pilipek służy, znam... Z nim pogadam, żeby go daleko nie posyłali, żeby jego, znaczy, do innego pułku przenieśli, tego, co w Ongrodzie zostanie... A jeżeli, mówi, jenerał nie zechce, to, mówi, do ministra wojny prośbę podamo..." A taki Pilipka nie poślą tam, gdzie od mrozów skóra złazi i żółta trasca trzęsie.
 
Mówiąc to wszystko śmiała się z rozkoszą i gdy ożywiona, rumiana, w uśmiechu ukazywała swoje zdrowe, białe zęby, można by było nazwać ją jeszcze młodą i ładną. Porwała się z ziemi i płaczące niemowlę z kołyski wyjąwszy zaczęła z nim chodzić po izbie kołysząc je w ramionach i nucąc. Jelena zapytała ją o Jasiuka.
 
&mdash; Przyrzekł &mdash; zawołała Krystyna &mdash; i jemu przyrzekł, że od dziadźka ziemię odbierze...
 
&mdash; Chwała tobie, Panie Boże! &mdash; szepnęła Jasiukowa. &mdash; A gdzie on? &mdash; zapytała.
 
&mdash; Z hryńskimi został w karczmie i weseli się... W tej chwili bardzo wesoła para wpadła do izby.
 
Była to Nastka i Józik. Dziewczynka, w perkalowej spódniczce i czystej koszuli spiętej błyszczącym guzikiem, z płową, cienką koską splecioną z tyłu głowy i ozdobioną kawałkiem czerwonej tasiemki, wpadła do izby z krzykiem i śmiechem, wyprzedzając małego brata, który za cały ubiór mając grubą koszulę przewiązaną paskiem przez matkę utkanym i las lnianych włosów na głowie, gonił za siostrą przeraźliwie śpiewając i piskliwie brzęcząc na skrzypcach. Skrzypce to były osobliwe, z prętów drewnianych i silnie naprężonych sznurków złożone. Istniał też do nich i smyczek z naciągniętymi miasto strun nićmi. Instrumenty tego rodzaju wyrabiał w ilości znacznej Mikołaj rozdając je potem dzieciom na wsi i na folwarku. Józik parę dni temu dopiero dar ten od eks-żołnierza otrzymał, toteż rżnął od ucha, przy czym tańczył i śpiewał także. Od drzwi zaczynając aż do przypiecka, na którym siedziała matka, kręcił się po izbie w kółko, w kółko, przytupywał głośno bosymi nóżkami i drżącym od wielkiego rozradowania głosem przyśpiewywał:
 
Dyli, dyli skrypeczka. Spadła baba z prypieczka...
 
Nastka kręciła się także za bratem w kółko, w kółko i przytupywała także bosymi nogami, tylko śpiewać nie mogła, bo śmiała się tak głośno i zanośliwie, że aż okrągła i bladawa twarz jej spąsowiała na podobieństwo piwonii. U obojga dzieci oczy iskrzyły się jak osypane brylantami turkusy, a krótko ostrzyżone włosy chłopca przy każdym jego skoku podlatywały w górę i rozsypywały się mu po głowie jak rój bladozłotych promieni. Chorą Jelenę widok ten rozweselał. Uśmiechała się bladymi usty i z czułością szeptała:
 
&mdash; Oj, głuptaski wy, głuptaski! Oj! nierozumne takie!
 
Ale Krystyna prędko złożyła niemowlę do kołyski, pod boki się wzięła i ku Józikowi pochylona, nogami też przytupywała.
 
Dyli, dyli skrypeczka. Spadła baba z prypieczka...
 
&mdash; zanosząc się od śmiechu zaczynał Józik. Krystyna kończyła:
 
A died jeju za ucho!...
 
&mdash; A bodaj was! bodajże was! &mdash; śmiała się już na dobre Jelena, a w tejże chwili otworzyły się drzwi i do izby wszedł odświętnie, w długich butach i zgrabnej siermiężce, ubrany Antosiek. Z kościoła powracał. Krystyna rzuciła się ku synowi.
 
&mdash; Już ja Pilipka wyratowała, synku, już ja brateńka twego miłego wyratowała.
 
Parobczak ucieszył się szczerze i zaraz jedzenia zażądał. Dawno już nadeszła była pora południowego posiłku. Zjedzono go dnia tego w nieobecności Jasiuka, który później znacznie przeszedł do domu &mdash; pijany. Jelenę ten stan męża zadziwił trochę.
 
&mdash; A! co to jemu stało się? &mdash; rzekła. &mdash; Nigdy z nim tego nie bywało!
 
W gruncie jednak myślała ona sobie, że nie dziwota, jeśli chłop upije się czasem, a jeszcze w taki dzień, który będzie może o losie jego stanowić. Nie gniewała się też na męża ani postępkiem jego zmartwioną była. Około wieczoru dwaj mężczyźni, jeden na piecu, drugi na ławie, usnęli. Jelena, Krystyna i dzieci łuszczyły bób, który gotować miano na wieczerzę. U stóp siedzącej na przypiecku Jeleny stało sito napełnione sczerniałymi strączkami i garnek, w który rzucano wydobyte ze strączków ziarno. Krystyna, Nastka i Józik siedzieli na ziemi. Wszyscy milczeli. Nastka wydęła aż wargi i głośno sapała, tak pogrążoną była w pełnionej robocie. Józik drzemał trochę... W ciszy napełniającej izbę słychać było tylko głośne oddechy śpiących mężczyzn i łuskanie suchych łupin bobu. Wtem z daleka, zza bramy folwarku, kędyś od cichych pól, przypłynęły tony mosiężnej trąbki wygrywające monotonną wojenną pobudkę. Krystyna głowę podniosła.
 
&mdash; To Mikołaj... &mdash; rzekła.
 
&mdash; Aha &mdash; potwierdziła Jelena.
 
Mikołaj to istotnie, zdjąwszy szynel swój i błyszczące medale, miał zwyczaj siadywać około wieczora przed chatą swoją i grać na trąbce.
 
Zza dżdżystych obłoków zachodzące słońce wyjrzało na chwilę parą ukośnych promieni. Okienko Jasiukowej izby zarumieniło się jak roziskrzony rubin. Czerwona łuna padła na grupę istot ludzkich skupioną u przypiecka. Ziarna bobu spadające do garnka z rąk dwu kobiet i płowowłosej dziewczynki przybrały w tej łunie pozór złotych paciorek. Bosonogie chłopię w koszuli usnęło z głową na ramieniu siostry. Trąba Mikołaja w oddali, w oddali grała wciąż żołnierską, monotonną pobudkę, a Krystyna nie podnosząc głowy i prędko, prędko rozłamując strąki bobu myślała pewno o synie-żołnierzu, bo po twarzy jej cicho i powoli ze zmarszczki na zmarszczkę staczały się łzy.
 
==ROZDZIAŁ III==
 
Ani brudna izba pełna chłopów, ani bawialnia ekonomska, przyozdobiona choćby najpiękniejszymi rakaka, nie były dla Kaprowskiego żywiołem rodzinnym i ulubionym. Rodzinnym i ulubionym żywiołem jego było miasto, nie żaden gród wielki, stołeczny, którego prace zarówno, jak przyjemności przechodziłyby całkiem miarę wszechstronnych sił jego, ale jedno z tych miast wielkości średniej, które najłatwiej, przy pewnych warunkach społecznej atmosfery, stają się zbiornikami pyłu i mętów, w których powstają i wirują roje ludzkich mikrobów. Są to organizmy tak drobne, że je tylko przez mikroskop w ciele społecznym dostrzec można. Takim mikrobem miejskim był Kaprowski. Był on tak małym i tak małą na pozór rolę w świecie odegrywał, że każdy, kto na zbiorowisko ludzkie spogląda z góry i nieuważnie, zaledwie by go mógł dostrzec, a pewno nie chciałby mu się przypatrywać. Nie odznaczały go ani urodzenie, ani majątek, ani piękność, ani talenty, ani szczególne cnoty, ani głośne występki. Jestże komu czy czemu przypatrywać się? Mikrob i koniec! Niech sobie będzie, jakim jest, i żyje, jak mu się podoba, taką drobną monetą ludzkości zajmować się nie warto! Tak by powiedział każdy spoglądający na zbiorowisko ludzkie z góry i nieuważnie. Lecz ktokolwiek by raz przyjrzał się pilniej jemu i jego ruchom, musiałby z ciekawością może niemałą rzucić parę zapytań: &bdquo;Z czego on powstał? jaka jego przeszłość? czym jest właściwie to, co on na świecie robi?"
 
Powstał on wprost &mdash; z miejskich pyłów i mętów. Można by nawet rzec, że powierzchowność jego przystosowała się do żywiołu tego albo że ulepiła się z różnych jego składników. Jak barwa skór chłopskich ujednostajnia się prawie z barwą ziemi, tak cera jego twarzy, gąbkowata i żółta, upodobniła się z pyłem, który w porach suszy zawisa nad ulicami i osiada na domach Ongrodu. Oczy jego, z mrużącymi się i zaczerwienionymi powiekami, zdawały się być olśnionymi od łun, które w dni słoneczne padają na białe mury miejskie, i przegryzionymi tytuniowym dymem napełniającym wnętrze cukierni. Oczy te, olśniewane niezdrowymi blaskami i wygryzane jadem nikotyny, przysłaniał on błękitnymi szkłami w części dlatego, że były one mrużące się i bolące, w części może dlatego, aby osłabić pobłyski ich, ostre, jakby u gazowych kinkietów były zażegnięte, i ruchliwość ich chciwą, niespokojną, zdającą się ścigać nieustanny i niespokojny wir miejski. Nos zadarty i zarys ust bladych rzucały mu na twarz wyraz zuchwałej zarozumiałości; wąskie czoło porznięte było nićmi zmarszczek wypisujących historię tajemnych a gryzących trosk i zawodów. Niewysoki, chudy, z małymi rękami i cienkimi nogami, całą postacią swą zdradzał ogromną przewagę nerwów nad innymi składowymi częściami organizmu; można było powiedzieć, że cały był nerwami i że w dodatku nerwy te były chore. Przy lada wzruszeniu nerwowe drgania przebiegały mu po wargach i policzkach, ręce trochę drżały. W tej fizycznej słabości jego, raczej w cechach ją charakteryzujących, widać było jak na dłoni odżywianie nieprawidłowe, noce bezsennie spędzane wśród wzruszeń hazardownej gry lub dźwięków, którymi zadymioną atmosferę napełniały wędrowne śpiewaczki i muzykantki; widać w niej było trawiące żądze i trujące uciechy, nieustający mozół zdobywania, tracenia i zdobywania na nowo. Wszystko to, całą tą postać miejskiego mikroba powlekała politura wykwintnego ubrania i pewnego rodzaju elegancji w poruszeniach i mowie, tak jak czerwona lub czekoladowa farba obleka zmurszałe ściany starych domów miejskich i jak glansowane rękawiczki okrywają ręce przechodniów ulicznych, wczoraj lub dziś jeszcze zmazane ludzką krzywdą i łzą.
 
Jaką była jego przeszłość? Kaprowscy byli niegdyś drobnymi obywatelami ziemskimi i ta to właśnie rodzinna tradycja przyczyniła się znacznie do wytworzenia splendoru, jakim Bahrewicza okryło ożenienie się z Madzią. Przed dość dawnym czasem niektórzy członkowie rodziny tej, nie mogąc już zmieścić się na szczupłym kęsie ziemi, wywędrowali w świat, wstępowali w ściany biur rządowych i czynili sobie śród nich skromne zresztą kariery. Jednym z takich był ojciec Madzi, który przez lat dwadzieścia cieszył się urzędem policyjnym noszącym za czasów owych nazwę asesora. Synowca swego, a ojca Ludwika, protekcją swą wprowadził on do biura policji ongrodzkiej. Ludwik urodził się już w mieście synem policyjnego urzędnika i szlachcianki zagrodowej, którą tenże urzędnik, ojciec jego, poślubił dla trzystu rubli posagu i przywiózł do miasta. Wiejska dziewka, wśród rodzinnej zagrody swej hoża, pracowita i wesoła, na bruku miejskim przemieniła się w kobietę głupią i śmieszną. Dumną była z nowego położenia i zarazem unieszczęśliwianą przez nie. Nosiła kapelusze i na nich całe ogromne kwietniki, grube ręce swe wpychała w rękawiczki, przyjaźniła się zaś najchętniej z najciemniejszymi mieszczkami i kucharkami miejskimi. Ojciec, cichy i ograniczony, bardziej jeszcze może pracą znękany, dnie całe przepędzał w biurze, a w godzinach wolnych spał lub szedł do kolegów na skromniuchną partyjkę preferansa. Ludwik wzrastał wśród krzykliwych trosk i zachodów ubogiego gospodarstwa, wśród nieustannych gawęd i bajań matki i jej przyjaciółek, w towarzystwie synów tych przyjaciółek, w pewnej części uliczników. Sam też trochę był ulicznikiem. W podartym Spencerze i wpółboso całymi dniami hasał po dziedzińcach i placach miejskich z zachwyceniem i chciwością przypatrując się wystawom sklepowym, w widokach miasta, w rozmowach z towarzyszami, w niedostatkach rodzicielskiego domu zawczasu rozniecając w sobie i jątrząc apetyt do błyszczących i smacznych uczt tego świata. Ojciec jego, cichy i senny biuralista, miał przecież widocznie w głowie swej parę rozsądnych myśli, bo gdy Ludwik doszedł lat dziesięciu, kazał mu do szkół gimnazjalnych chodzić. Chodził i nawet uczył się nieźle. Powstawały w nim ambicje przejęte z bladych ust ojca, który mawiał często o najdroższym swym marzeniu, o tym, aby syn jego kiedyś został doktorem. Doktorstwo uśmiechało się i chłopakowi jako coś, co udziela czasem bogactwa i znaczenia. Niezbyt zdolny z natury, pracował gorliwie i był to najczystszy, rzec można, najwznioślejszy okres jego życia. Dla interesu osobistego nawet zdobywana nauka obmywać go zaczynała z brudów ulicznych koleżeństw i hulanek, z grubiańskiej pospolitości macierzyńskiego towarzystwa. Wtem skończył był klasę czwartą i miał lat piętnaście życia, gdy spod bladego i zmęczonego biuralisty wysunięto krzesło, na którym siedział on w biurze przez lat z górą dwadzieścia. Nie była to kara za grzechy osobiste, ale następstwo publicznej klęski, które też jednocześnie dotknęło i brylant rodziny, owego asesora, Madzi ojca. Rodzina więc cała znajdowała się w zupełnym upadku. Ciężka bieda zajrzała tu i tam, nikt nikomu dopomóc nie mógł. Bez ludzkiej pomocy piętnastoletnie chłopię, zwątlone dzieciństwem źle spędzonym, niezbyt zdolne, bez wyjątkowej siły charakteru i miłości dla nauki, w pracy szkolnej wytrwać nie mogło. Gdy nikt nie uiścił zań wpisowej opłaty i nie było za co kupić nowych podręczników szkolnych, Ludwik zdjął szkolny mundur, siadł w kącie zimnej izby i gorzko zapłakał. Była to znowu najwznioślejsza chwila jego życia, z której też potem śmiał się nieraz... W drugim kącie zimnej izby zanosił się od kaszlu ojciec jego, a przy stole, na którym nic oprócz kęsa chleba nie było, płakała matka. W rok potem Ludwik nie miał już ojca. Zrzucony z krzesła swego biuralista umarł z suchot, które rozwinęła zgryzota, i z nędzy, której zapobiegać nie dozwoliły mu suchoty. Ludwik po długich staraniach, po mnóstwie niskich pokłonów oddawanych na wszystkie strony otrzymał posadę biurową, malutką i chwiejną, bo stojącą na kurzej łapce czyjegokolwiek kaprysu, ale bądź co bądź odpędzającą od niego i matki śmierć głodową. Minęła już pora wspaniałych rojeń o przyszłym doktorstwie, rojeń, które z jakiegokolwiek źródła płynąc siały weń ziarna czerstwe i rozszerzające duszę; nastał czas bronienia się od ostatecznej nędzy, wewnętrznego wściekania się przeciw losowi, namiętnych pożądań lepszego losu, głuchych zawiści, niskich ukłonów, niewolniczego gięcia karku pod płot wszelki, byle pod nim przeleźć. W lat dwanaście po zrzuceniu szkolnego munduru Ludwik nie miał już matki i służbę biurową opuścił. Uczynił to dobrowolnie wskutek wyrachowań i planów obmyśliwanych w ciemne noce, wypieszczanych w sercu przegryzanym jadami gniewów i żalów. Uczyniwszy to stanął na bruku miejskim jako członek tego najposępniejszego i najdziwniejszego proletariatu, który w eleganckich surdutach i glansowanych rękawiczkach, z podniebieniem łakomym wszystkich przysmaków życia &mdash; nie posiada pod stopami żadnej piędzi ziemi, w rękach żadnego narzędzia pracy, ani materialnego, ani moralnego gruntu, nic prócz rozszalałych instynktów użycia, prócz tych skłonności i upodobań, które kiełkują spod kamieni miejskiego bruku i w opylonych albo błotnistych zaułkach miasta.
 
Takim proletariuszem uczuwszy się Kaprowski nie doświadczył przecież trwogi. Zupełnie szczerze mniemał, że w ręku swym posiada fach, którego nawet mienił się mistrzem. Dobra pamięć i wieloletnia praktyka biurowa wspomożona wspomnieniami, które zachował z dzieciństwa, pozwoliły mu wytworzyć w głowie bogaty spichrz ustaw, procedur, najzawilszych ścieżek i najciaśniejszych przesmyków prawnych. Było mu tak, jak gdyby opuszczał jaką akademię. Wiedział dobrze, co i jak miał robić; a niedostawało mu jednej tylko rzeczy: stosunków z ludźmi. Chętnie, o jakże chętnie i z jaką nawet rozkoszą zadowolonej dumy i roznieconych nadziei wspiąłby się on ku wysokim, widnym sferom społecznym! Od razu przecież zrozumiał, że było to niepodobieństwem, i nie tracił czasu na próżne rojenia i próby. Od razu zstąpił nisko, ku maluczkim, ciemnym, łatwowiernym, gryzącymi niedostatkami i pożądaniami trapionym. Z rozpaczą przecież spostrzegł, że ten grunt był dlań zarówno prawie obcym, jak tamten. Nie umiał po nim stąpać, nie rozumiany i nie rozumiejący szedł i działał omackiem; ubiegali go inni, tacyj którzy umieli języki swe i głosy naginać do grubiańskich dźwięków i słów, wybornych win nie lubili namiętnie tak jak on, nie brzydzili się nieprzezwyciężenie tak jak on prostą gorzałką i smrodem baranich kożuchów. Ubiegali go i udawało się im wybornie, choć, jak tego był pewnym, nie posiadali ani setnej części jego zdolności. Wtedy przykłady innych i niepospolita zręczność doradziły mu uzbrojenie się w ramiona, które spełniały dlań czynność, jaką dla głowonoga spełniają jego macki. Ramion tych, z których jednym był dymisjonowany żołnierz w Hrynkach, zdobył on sporo i funkcjonowały one bardzo dobrze, bo czułyby się bez niego tak, jak on czułby się bez nich &mdash; niczym. Toteż roboty nie brakowało nigdy i była ona zyskowną, i wszystko szłoby najpomyślniej, i Kaprowski dosięgałby już celu swego, którym było zdobycie bogactwa, gdyby...
 
Sporo czasu upłynęło od bytności jego w Leśnej i Hrynkach, gdy około południa siedząc u okna swojej sypialni czytał on list jakiś na różowym papierku nakreślony. Na świecie panował sierpień pogodny i jeszcze upalny... Mieszkanie mikroba miejskiego napełniało duszne i cuchnące powietrze miejsc zamkniętych i brudnych. Okna przedpokoju i dwóch niewielkich i niewysokich pokojów wychodziły na dziedziniec otoczony próchniejącymi parkanami i oficynkami, podobniejszymi do psich bud więcej niż do mieszkań ludzkich. Od czerwonawych, spiczastych kamieni, z których składał się bruk dziedzińca, buchało gorąco piekące i suche; na ścianach oficynek i parkanów słońce rozwieszało płachty monotonnego, nieznośnego blasku. We wnętrzu mieszkania, w przedpokoju, piętnastoletni chłopak w majtkach i koszuli, siedząc na sienniku, który mu służył za pościel, leniwie czyścił parę wykwintnych i kosztownych butów. Bawialnia, będąca zarazem salą audiencjonalną i pracownią, była znać niegdyś starannie przybraną. Naprzeciw drzwi wchodowych wisiało tam zwierciadło duże w ramach, które spod grubej warstwy pyłu rzucało jeszcze mętne połyski złota. Dokoła ścian stały kanapy i krzesła ze starym, lecz miękkim wysłaniem; pośrodku zaś rozpościerało się ogromne biuro spiętrzone mnóstwem papierów i ksiąg prawnych, przyozdobione błyszczącymi gracikami ze szkła i brązu, wraz z towarzyszącym mu fotelem o wysokim poręczu &mdash; poważne, imponujące, prawie groźne. Spłowiały i zdeptany dywan upiększał miejsce to i przyozdabiały je także wiszące na ścianie oleodruki, z których na jednym żywymi barwami jaśniała głowa dziecka. Dolną część obrazka tego opstrzyły muchy i pokrył pył i tylko ta twarz dziecięcia, różowa, naiwna, oblana uśmiechem rajskiej niewinności, zdumiewała w tym pokoju niby załamany w gnijącej wodzie promień ideału. Sypialnia była ciasną, bo przepełniały ją: łóżko z rozrzuconą pościelą, szezlong kryjący się pod stosem odzieży, wieszadło pełne przeróżnych ubrań, stołek z miednicą i kawałkiem mydła, gotowalnia ze zwierciadłem i różnymi gratami męskiej toalety, stół, na którym pośród kamizelek i krawatów, chustek do nosa i grzebieni, szczątków chleba, sera i śledzi na wyszczerbionych talerzach, pośród butelek całkiem lub na wpół wypróżnionych stał buchający parą i zwieńczony imbryczkiem samowar. Kłęby pary buchającej z samowara bardziej jeszcze zgęszczały i rozgrzewały powietrze pokoju, w którym oddychanie musiało być istotnym mozołem, połączonym z truciem się powolnym, lecz nieuchronnym. Kaprowski przecież ani mozołu tego, ani trucizny tej nie czuł wcale. Było to rodzinne jego powietrze, innego nie znał i nie pragnął. Nie otwierał nawet okna sypialni swej, przy którym siedział. W szlafroku i pantoflach, z rozrzuconymi włosami, tylko co znać wstał ze snu. Twarz jego była więcej niż kiedy zmordowana i gąbkowata, lecz rozjaśniał ją błogi uśmiech, gdy półgłosem czytał, co następuje:
 
&bdquo;Mój aniele! piąty już list do ciebie piszę, a odpowiedzi jak nie ma, tak nie ma. Czy ty o mnie zapomniałeś, czy przestałeś mię kochać? Pamiętaj, żeby tego nie było, bo zgubiłbyś mnie na wieki. Niewielka to sztuka, kiedy taki człowiek jak ty, rozumny i z wielkiego świata, zbałamuci młodą dziewczynę, ale pamiętaj, co ze mną stanie się, jeżeli ty mnie porzucisz, a wszystko wykryje się. Już ja i teraz całymi nocami płaczę i myślę, że przyjdzie mi utopić się kiedyś z desperacji. A tylko czekam i czekam, czy czasem nie przyjedziesz albo przynajmniej nie napiszesz do rodziców z oświadczeniem. Pamiętasz, że przyrzekłeś wtedy oświadczyć się zaraz o mnie rodzicom. A teraz już nawet do mnie nie piszesz. Onegdaj pod sekretem od mamy Tereskę (to córka naszego parobka) posłałam na pocztę, czy czasem do mnie listu nie ma, a jak powróciła i powiedziała, że nie ma, ze złości w kark jej dałam. O mój Ludwisiu! ty jesteś moim ideałem, moją gwiazdą przewodnią, moim aniołem! Kiedy śpiewam ulubioną moją piosenkę: &bdquo;O aniele, co z tej ziemi w górne strefy lot podnosisz!", ty mi zawsze przed oczami stoisz i tak wzlatujesz, wzlatujesz wysoko, aż pod same niebo. Nie mogę tobie opisać wszystkiego, co ze mną dzieje się. Apetyt zupełnie straciłam. Mama wczoraj pierwszy raz w tym roku zrobiła doskonałą sielankę (to taka potrawa, co robi się ze śmietany), a ja, choć dawniej tak zawsze objadałam się sielanką, że aż mię w bokach kłuło, wczoraj ani razu do gęby jej nie wzięłam. Przy tym mam różne nieprzyjemności z racji mamy, która latem zawsze więcej na nas krzyczy jak w zimie, bo ma bardzo dużo roboty. Ja bym nawet i chciała jej czasem pomóc, bo naprawdę matczysko zapracowuje się, i Rózia chciałaby także, ale tak nam tu wszystko wygląda obrzydliwie, że ani weź! Rózia to jeszcze prozaiczniejsza ode mnie i nie ma swego ideału, więc czasem i pomoże w czym matce, ale ja tylko o tobie i o tobie myślę, mój aniele, a mama jak w złość wpadnie, to krzyczy. Onegdaj nawet dała mi w kark, a dziś znów zaczęła mię ni stąd, ni zowąd całować i dopytywać, czego ja taka smutna. Naturalnie, że nic nie powiedziałam. Niech Pan Bóg broni, żeby rodzice dowiedzieli się o tym, co między nami zaszło, nim ślub nasz nastąpi. Ale ja wierzę, że to nastąpi prędko, że ty zlitujesz się nade mną i nie będziesz uważał na to, że ja biedna wieśniaczka i parafianka, a ty kawaler rozumny, z wielkiego świata i, jak ojciec mówi, do wielkiego majątku dochodzący.
 
Dwa serca związane, Klucz rzucony w morze, Nikt nas nie rozłączy Chyba Ty, o Boże!
 
Jeżeli mnie kochasz, to prędko odpiszesz. I do rodziców pisz z oświadczynami. Ja myślę, że nasz ślub powinien nastąpić najpóźniej na świętego Stefana, na imieniny ojca. Jeżeli ty tak nie zrobisz, to ja utopię się z desperacji. Zlituj się i ratuj twoją do grobowej deski
 
''Karolcię''''"''
 
Skończywszy czytanie tego listu Kaprowski spochmurniał.
 
&mdash; Diabelna historia &mdash; mruknął &mdash; byłbym chyba wariatem, gdybym dla ekonomówny jakiejś świat sobie zawiązywał. Zakochała się we mnie, dałem się złapać, a teraz masz, diable, tabakę!
 
Rzucił znowu okiem na list.
 
&mdash; Górnie wyraża się to biedactwo... &bdquo;Mój aniele! moja gwiazdo przewodnia!"
 
Coś na kształt wyrazu rozczulenia przebiegło mu po twarzy. Ulubionym sobie ruchem zaczął bujać się z krzesłem to w tył, to naprzód. Wkrótce spochmurniał znowu. Raz jeszcze przebiegłszy list wzrokiem podarł go w drobne kawałki.
 
&mdash; Kiepska historia! &mdash; powtórzył. &mdash; I jak tu z tego wybrnąć!
 
Nerwowe drgnięcie wstrząsnęło mu policzkami i brwiami.
 
&mdash; Bieda na świecie!
 
Westchnął ciężko i zamyślił się, nie o niej już, ale o innych biedach swoich. Dochody miał znaczne, a nigdy grosza przy duszy utrzymać nie mógł. Fatalność jakaś ściga go nieustannie. Żeby choć raz sporą sumę jaką w karty wygrał. Nigdy! Jeżeli nawet kiedy i wygra, to zaraz z dużym dodatkiem wszystko straci. Fatalność! W straszną zapalczywość wpada, gdy grać zacznie, a tak nie można, bo ludzie zaraz z tego korzystają. Myślał długo o różnych sposobach grania w sztosa i rozbierał przyczyny karłowych swych niepowodzeń. Wpadł na domysł, że ubiegłej nocy stał się ofiarą jakiegoś fałszerza przybyłego świeżo ze stron dalekich. Przysięgał sobie, że dopilnować go musi i schwytać na gorącym uczynku. Tymczasem pił herbatę dolewając wciąż do szklanki po odrobinie pachnącego rumu.
 
&mdash; A taż Klarka! co za śliczna bestyjka! I jest to nawet wielka artystka. Jak ona śpiewała tę szansonetkę: ''Willst du spazieren gehen? Miau!''
 
Uśmiechał się i bezwiednie rysami twarzy odtwarzał figlarną i cyniczną mimikę niemieckiej szansonistki. Raz nawet z cicha cieniutko powtórzył: &mdash; Miau!
 
&mdash; Jakby to zrobić, aby ona jeszcze z miesiąc w Ongrodzie zabawiła! Pieniędzy by na to trzeba!... pieniądze! pieniądze! pieniądze!
 
Zaczął w szlafroku przebiegać pokoik, a raczej krążyć dokoła napełniających go sprzętów potrącając je gniewnie i żywo gestykulując. Mógłby już być od dawna bogatym, gdyby nie te przeklęte pasje... Co zarobi, to zaraz i strwoni. Zarabia nawet sporo, w jesieni i zimie szczególniej. Cóż, kiedy nigdy grosz grosza dogonić nie może. Ma nawet dokuczliwe długi. Po uszy siedzi w kieszeniach lichwiarzy. Z taką głową na karku, jak jego głowa, często nędzę cierpieć, nie jestże to czysty fatalizm? Żeby taki interes zdarzył się kiedykolwiek, z którego by można było od razu dużą sumę, na przykład jakie kilkanaście tysięcy rubli zarobić! Spłaciłby długi i zmieniłby sposób życia. Ale gdzie tam! Czy to jemu być tak szczęśliwym. Lichwa go zjada i zjadają go pasje jego, które go o rozpacz przyprawiają, ale z którymi rady sobie dać nie może...
 
Im dłużej myślał o kartach, Klarze, Karolci i pieniądzach, tym więcej czuł się rozdrażnionym, rozgniewanym, niespokojnym. Parę razy pochwycił się za swe rudawe, wilgotne włosy, jakby je chciał z głowy wyrywać. Drżącymi usty i zdławionym szeptem nazywał siebie głupcem, idiotą, wariatem. Ile on traci pieniędzy, to wszelkie wyobrażenie przechodzi! I na co? Ot, za talię kart, za taką na przykład Klarkę, za godzinę wesołej hulanki do piekła by poszedł, a potem, gdy wypróżni kieszenie i lichwiarze spokojnie mu przez ulicę przejść nie dają, rozdarłby siebie własnymi rękami. Tymczasem rozdarł u piersi swej jedwabny, poplamiony szlafrok, a opamiętawszy się wziął z brudnej gotowalni flakon jakiejś perfumy i oblał nią sobie spocone czoło i drżące ręce. Uspokojony trochę krzyknął donośnie:
 
&mdash; Jurek!
 
Z przedpokoju dał się słyszeć cienki, dziecinny głos odpowiadający:
 
&mdash; W ten moment!
 
Do sypialni wpadł syn Mikołaja z butem w jednym ręku, a szczotką w drugim. Silny to był chłopak, rumiany, z zadartym nosem i przebiegłymi oczami. Przed dwoma laty Mikołaj oddał go w służbę Kaprowskiego. Służba ta nie odebrała jeszcze dziecku wieśniaczej jego siły i czerstwości, ale wyraz twarzy zaprawiła mu już zuchwałym i chytrym sprytem. Wbiegłszy do pokoju zaczął od bardzo zręcznego ściągnięcia z talerza niedojedzonej bułki i kawałka holenderskiego sera.
 
&mdash; Nikt dziś nie przychodził? &mdash; fuknął Kaprowski.
 
&mdash; I psa nie było! &mdash; piskliwym głosem odkrzyknął Jurek.
 
Kaprowski zżymnął się i syknął. Mały sługa zniknął z sypialni.
 
&mdash; Jurek! &mdash; krzyknął znowu Kaprowski.
 
&mdash; W ten moment! &mdash; odkrzyknął mu z przedpokoju głos chłopca cienki i zdławiony pożerany naprędce bułką.
 
&mdash; Ubierać się!
 
W pół godziny potem ubrany już zupełnie do bawialni wszedł. Był jak zwykle wystrojony, błyszczący łańcuchem, pierścionkami i złotą oprawą binokli, z chustki do nosa rozchodził się mocny zapach perfumy. Jurek wyniósł za nim kapelusz-cylinder czyszcząc go po drodze rękawem podartego spencera. Na dnie kapelusza spoczywały glansowane rękawiczki.
 
Kaprowski stał chwilę przy biurku swym. o wczoraj poszukiwanym i nie znalezionym dokumencie jednego z klientów i o wytaczającej się dziś w sądzie sprawie jego zapominając. Myślał nad czymś dość długo, potem siadł na fotelu z wysoką poręczą i prędko napisał dwa listy, jeden bardzo krótki, na zwyczajnym listowym papierze, drugi daleko dłuższy, skreślony na arkusiku woniejącym i przyozdobionym jakimś romantycznym godłem, kwiatkiem czy gołąbkiem. Włożywszy listy te w koperty i zaopatrzywszy je w adresy, tak donośnie, jak gdyby apartament jego składał się z dziesięciu pokoi, krzyknął:
 
&mdash; Jurek!
 
&mdash; W ten moment! &mdash; również donośnie i bardzo cienko odkrzyknął chłopak i jednocześnie wpadł do bawialni. Kaprowski bystro spojrzał mu w oczy.
 
&mdash; W ten moment &mdash; rzekł &mdash; polecisz mi do Hrynek, do ojca swego!
 
&mdash; Rozumiem, proszę pana, rozumiem! &mdash; z nogi na nogę niecierpliwie przestępując mówił chłopak.
 
&mdash; Oddasz ojcu ten list...
 
&mdash; Rozumiem!
 
Tym razem pochylił się zręcznie i podjąwszy z dywana dziesiątkę, z pugilaresa Kaprowskiego upadłą, ścisnął ją mocno w garści, a potem do kieszeni majtek wpuścił.
 
&mdash; A ten drugi, mniejszy, postarasz się oddać panience z Leśnej... pannie Bahrewiczównie... pannie Karolinie... młodszej...
 
&mdash; Rozumiem!
 
&mdash; I żeby tych dwóch listów prócz ojca twego i tej panienki oko ludzkie nie widziało...
 
&mdash; Aj! rozumiem!
 
I nie mogąc już radości swej powstrzymać, o ćwierć łokcia w górę obu nogami podskoczył.
 
&mdash; Głupi jesteś ze swoim skakaniem, przestraszyłeś mię. Na, leć, a jeżeli jutro przed wieczorem z odpowiedzią ojca powrócisz, dostaniesz rubla...
 
Chłopiec schował listy w zanadrze i w pięć minut potem, zdjąwszy podarte buty i na plecach je sobie zawiesiwszy, próg domu pana swego przeskoczył i jak strzała biegł przez ulice miasta bosymi nogami wysoko w biegu podnoszonymi migocąc. Od lat paru dość często pan jego wysyłał go ze zleceniami podobnymi do rodzinnej jego wioski. Po raz ostatni był on tam w porze zbierania siana i plecia lnu i pszenicy...
 
Posiadłość dymisjonowanego żołnierza, pomiędzy dużą wsią hryneńską a folwarkiem Wólki znajdująca się, była bardzo niewielką, z pół morga warzywnego ogrodu i paru morgów ornego pola złożoną. Dzielscy, dawni dziedzice Hrynek, darowali ją ojcu jego, który ze wsi tej pochodził, ale przez całe życie we dworze służył. Chata stara i sczerniała, bez komina i z malutkimi oknami, samotnie stała pomiędzy ogrodem swym a nieszeroką drogą ze wsi do folwarku i dalej jeszcze wiodącą. Niedaleko stamtąd stojące dwie grusze dzikie rosły już na gruncie Dzielskich, który wielkim klinem wbijał się pomiędzy pola włościan hryneńskich i te, które do Wólki należały. Z tej to chaty Mikołaj do wojska wyszedł pozostawiając w niej starego ojca i młodą, hożą, niedawno pojętą żonę; do niej wracał kilka razy na krótkie urlopy i na koniec powrócił całkiem. Powrócił i ani ojca, ani żony w domu już nie znalazł. Pierwszy umarł, druga powlokła się z kimś w świat i bez wieści przepadła. Natomiast znajdowało się tam czworo dzieci różnego wieku, z których starsze doglądały i jako tako żywiły młodsze. Dowiedziawszy się o odejściu i zniknięciu żony Mikołaj padł zrazu na ziemię i aż zaryczał z płaczu, potem przez cały tydzień pił w karczmie bez pamięci, na koniec powrócił do chaty, najmłodsze dziecko wziął na ręce, nosił je po izbie, hołubił, kołysał mrucząc coś do niego o dziadku, który leży w mogile, i o matce, która w świat poszła, aż oddał je najstarszej, dorosłej już dziewce, a sam siadł na progu chaty zaczął grać na mosiężnej trąbie, którą z sobą z wojska był przyniósł. Dął w trąbkę i rzucał na uciszone w późnej jesieni pola przeciągłe, smętne, monotonne tony, tak jakby ze świata dalekiego kogoś wołał, wołał... Że zaś był wtedy trochę jeszcze pijany, tonami trąby przywołując tak z dalekiego świata Maryśkę swoją wciąż popłakiwał i co moment odrywając od instrumentu usta palcami nos ucierał, ciężko przy tym wzdychając. Od tego czasu wiele lat już przeszło, a eks-sołdat Maryśki swej nigdy bez wzdychania i ucierania nosa wspominać nie mógł. Nie często jednak wspominał o niej, miał bowiem o czym myśleć i co robić. Najstarszą dziewkę za mąż wydał, jednego z chłopców w służbę do miasta oddał i miał teraz przy sobie syna, młodego parobka, i córkę zaledwie dorosłą, która mu w chacie gospodynią była. Ale ta chata! żal się Boże! waliła się prawie od starości, świszczała wiatrem przez wszystkie szczeliny, pozór miała czarnej przepaści z powodu napełniającego ją wciąż dymu. I ten kawałek pola, co do niej należał! cóż to było. Na wykarmienie jednej gęby zabrakłoby tego zboża, które na nim rosło. Kiedy Mikołaj na progu chaty siadał i w trąbę swą dąć zaczynał, oczy jego siwe, przebiegłe, błyszczące przesuwały się po tym wielkim klinie ziemi, który wbijając się pomiędzy grunta Hrynek i Wólki jego posiadłość z trzech stron niby w kleszczach ściskał. Po tym klinie żyznym, usiewanym w połowie pszenicą, a w połowie jęczmionami, oczy sołdata przesuwały się tęskne, czułe, rozkochane, a czasem pożądliwe i srogie. Gdy wstawał z progu i z głośnym westchnieniem członki swe wyciągał, ramiona jego zdawały się wydłużać i wyprężać, tak jak gdyby tę trójkątną płachtę ziemi zagarnąć, zwinąć i do piersi przycisnąć pragnęły. Ludzie powiadali, że stanie się ona wkrótce własnością Mikołaja, bo Dzielscy szumnie sobie żyli i niejedną już okrainę majątku swego różnym ludziom sprzedali...
 
W porze zbierania siana i pięcia lnu i pszenicy Mikołaj bez szynela, w majtkach i koszuli tylko, bosy, motyką okopywał w ogrodzie swym duże już rostki kartofli. Inni ludzie robili to małą soszką jednym koniem założoną. Ale jemu, żal się Boże, szkapisko po to ze stajenki wyciągać! Ile on tam tych kartofli sadził? Ćwierć morga, nie więcej, drugą połowę ogrodu Ulanka zasiewała burakami, marchwią, makiem, lnem i konopiami. Ot, tam, z tamtej strony klina, pod lasem, pyszny był kawał ziemi na kartofle... ze dwa morgi albo i więcej... ale to jeszcze do Dzielskich należało. Więc pół morga kartofli okopywał ręcznie motyką, a przysadzista i czerwona Ulanka na zielonej miedzy siedząc buraki pleła. Nad pochyloną głową dziewki wyrastał słonecznik i z wysokiej łodygi swej wielką swą, żółtą twarzą na tle błękitnych obłoków świecił. Ulanka głowę podniosła na drogę, która zza chaty wywijała się białym, długim szlakiem, popatrzyła i zawołała:
 
&mdash; Tato! Jurek bieżyć !
 
Bose nogi chłopca i biała jego koszula migotały na słońcu z daleka; buty i surducinę na plecach niósł. Zasapany, z twarzą oblaną potem chłopak do ogrodu wpadł i do ojca podbiegłszy pokornie go kilka razy w rękę pocałował. Mikołaj łaskawym tonem zamienił z nim słów kilka, list Kaprowskiego od niego wziął i motykę na ziemi pozostawiając do chaty poszedł. Jurek powitał naprzód siostrą kuksańcem w bok tak potężnym, że aż krzyknęła i wzajem go uderzeniem pięści odepchnęła, potem dwa całusy na spoconych jej policzkach wycisnął, na koniec z kieszeni majtek wyjął i na zagon przed nią rzucił przyniesiony jej w charakterze gościńca obwarzanek. Udobruchana dziewka pogłaskała go dłonią po twarzy i wyszczerzyła do niego dwa rzędy białych jak perły zębów. On wyciągnął się na miedzy jak długi i o jedzenie poprosił. Cztery mile ubiegł i prócz dwóch obwarzanków, które z miasta wychodząc kupił, nic w gębie nie miał. Ulanka wstała i poszła do chaty, aby mu kawał chleba i skórki od wędzonej słoniny do zjedzenia przynieść, zanim pora południowania nadejdzie. Gdy weszła do chaty, znalazła ojca siedzącego na ławie u okna i czytającego list otrzymany. Dla przeczytania go włożył on na spiczasty swój nos ogromne okulary w drucianej oprawie, które mu jednak spełnianą czynność niedostatecznie ułatwiały: z wielką trudnością pisane litery rozpoznawać mógł. Całe pół godziny wpatrywał się przez okulary w króciutki list Kaprowskiego, półgłosem sylabizując go i uśmiechając się przy tym szydersko trochę, a trochę przebiegle. Z uśmiechem tym na ustach do ogrodu powrócił, motykę z ziemi podniósł i rostki kartofli starannie okopując znowu Jurka do siebie zawołał. Chłopiec z gębą napchaną chlebem i od słoniny błyszczącą na miedzy usiadł i odpowiadając na ojcowskie pytania szeroko i długo opowiadał ojcu o życiu, zwyczajach, rozmowach i stosunkach pana swego. W złotym świetle słonecznym wysoki, wyprostowany człowiek w majtkach i koszuli uderzał wciąż motyką w ziemię uważnie grudki jej podnosząc i rozkładając, a podobnież ubrany chłopak na miedzy siedząc podnosił ku niemu rumianą, okrągłą twarz, śród której świeciły bystre, swawolne, błękitne oczy, i z przelatującymi po niej uśmiechami nieświadomego siebie cynizmu dziecinnym, cienkim głosikiem szczebiotał, szczebiotał o wszystkim, co u pana swego widział kiedy i słyszał, a o czym ojcu jego trzeba było wiedzieć koniecznie.
 
O zachodzie słońca dokoła chaty Mikołaja pola napełniły się rykiem bydła, beczeniem owiec, turkotem kół i ludzkimi głosami. Po drogach przerzynających pola, z daleka i z bliska, sunęły trzody pędzone ku Hrynkom, Wólce i szarzejącemu pod lasem folwarkowi Dzielskich; wozy, naładowane sianem i w dwa konie założone, na kształt zielonych i ruchomych wzgórz przesuwały się tu powoli, ówdzie prędko, rozlewając potoki mocnej i miłej. woni. Nad wsią z jednej strony i nad folwarkiem z drugiej wzbiły się w złotym powietrzu słupy różowych dymów. Tu i tam psy szczekały; stąd i zowąd ciągnęły sznury kosarzy świecąc z dala białymi koszulami i przy ostatnich promieniach słońca migocąc błyskami kos. Za kosarzami, których grube rozmowy i śmiechy słychać jeszcze było wtedy nawet, gdy zniknęli oni wśród szarych zabudowań folwarku, drogą mijającą z bliska chatę Mikołaja szły grabielnice. Były to mieszkanki wsi hryńskiej, które do robót polnych najmowały się okolicznym dworom i folwarkom. Dziś po zapłatę dzienną zmierzały ku Wólce. Młode po większej części, harne, wyprostowane, w grubych koszulach i sztywnych samodziałowych spódnicach, bose i z ogorzałymi szyjami, dokoła których wiły się sznury szklannych paciorek, grabie, którymi przez dzień cały zgarniały na łąkach koszone siano, niosły one w ten sposób, że nad głowami ich tworzył się gęsty las o liniach suchych i zębatych szczytach. Było ich ze dwadzieścia. Szły prędko i na całe gardło śpiewały monotonną, przeciągłą, jękliwą pieśń. Mijając chatę Mikołaja przerwały śpiewanie i potężnym chórem przemówiły:
 
-. Niech będzie pochwalony!
 
Słowami tymi witały siedzącego na progu chaty swej sołdata. Nie grał on dziś na trąbie, ale z wielką uwagą i skupieniem strugał nożykiem drewienka różnych rozmiarów, z których wyrabiał skrzypce i inne cacka dziecinne. Z pozoru cały robocie swej oddany, wciąż jednak z ukosa zerkał na ludzi przechodzących drogą. Czekał może na kogoś. Usłyszawszy chóralne pozdrowienie grabielnic podniósł głowę, odpowiedział: &bdquo;Na wieki wieków!" i bystrym spojrzeniem, gromadę kobiet przejrzawszy zatrzymał je na tej spomiędzy nich, która odłączywszy się od towarzyszek szła o kilkanaście kroków za nimi sama jedna. Nie była ona taką wyprostowaną i harną jak tamte. Równe jej nawet wiekiem przenosiły ją o wiele siłą, żwawością i jakąś raźną pewnością siebie malującą się w ruchach ich i na twarzach. Całodzienna praca nie znużyła ich, a rozweselała nadzieją zarobku i możnością pośpiewania sobie razem na wolnym powietrzu na szerokich polach. Tamta nie śpiewała.
 
&mdash; Hej! Krystyna! &mdash; zawołał Mikołaj.
 
Mógłby był jej nie przywoływać: sama skierowała się ku jego chacie. Grabielnice śpiewając wciąż poszły dalej, ona stanęła przed siedzącym na progu sołdatem. Chuda jej kibić, i suchy profil twarzy zarysowały się na ciemnym tle chaty; grabie sterczały nieruchomo nad plecami jej i głową. Mikołaj z podniesioną twarzą patrzał na nią.
 
&mdash; Cóż tak wleczesz się od roboty jakby nieżywa? &mdash; zaczął. &mdash; Durna! pośpiewałabyś sobie z innymi, to by zaraz weselej stało!
 
Kobieta pokiwała głową i policzek na dłoni wsparła.
 
&mdash; Oj, Mikołaju, Mikołaju! &mdash; zaczęła &mdash; czy to takiej jak ja do śpiewania! Dobre śpiewaci tym, co muzyków swoich i chata swaju, i wsieńko po poriadku majuć, a mnie w sirockiej mojej doli nie do śpiewania. Ja już, ot, ze dwadzieścia lat nie śpiewała, chyba tylko chłopcom moim albo i cudzym dzieciom do snu albo i do zabawy... Bolsz nikoli, dalboh, bolsz nikoli!
 
&mdash; Dziwna ty baba &mdash; zaczął Mikołaj, ale, ona, raz rozgadana i do mądrego sołdata szczególne zaufanie uczuwając, nieruchomymi oczami w przestrzeń wpatrzona, dalej swoje prawiła:
 
&mdash; Ni mnie kiedy drużki na dzieży sadzały, ni mnie do ślubu śpiewały, ni ja złociste zboże garściami w kąty mężowskiej chaty rzucała... Nie tak ja żyła jak drugie i nie tak teraz jak drugie po tym świecie chodzę...
 
&mdash; Hodzi już, hodzi! &mdash; przerwał Mikołaj &mdash; ot, chcesz może nowinę wiedzieć? Od pana hadwokata pismo dziś miałem!
 
Kobieta zmieniła w oka mgnieniu postawę i wyraz twarzy. Wyprostowała się, kilka razy z nogi na nogę przestąpiła, oczy jej zapłonęły, grabie gwałtownie zakołysały się nad głową.
 
&mdash; Pisał! o Pilipku może pisał! Jeżu! Mówcie! co z moim synkiem najukochańszym będzie?
 
Mikołaj biorąc się znowu do strugania drewienek flegmatycznie odpowiedział:
 
&mdash; A co ma być? Dobrze będzie. Zostanie się w Ongrodzie i do Hrynek na zimowanie go przyślą.
 
Grabie Krystyny upadły na ziemię. Z krzykiem radości rzuciła się ku mówiącemu, tak jakby ręce jego ucałować chciała.
 
&mdash; Ot, już baba i rozradowała się! &mdash; usuwając ją z lekka ciągnął Mikołaj &mdash; a jeszcze nie ma czego. Jeszcze dekret nie zapadł.
 
&mdash; Nie zapadł! &mdash; prostując się znowu i ręce splatając powtórzyła kobieta.
 
&mdash; Już by to on i zapadł... Tylko tam jeden haficer jest... taki szelma, że nie pozwala... Nie pozwala i nie pozwala... Co jemu zrobić? Co już pan hadwokat jego naprosił, co już do niego nachodził się... &bdquo;Nie pozwolę" mówi... &bdquo;Niechaj, mówi, Pilip mandruje tam, dokąd jemu przeznaczono.
 
Czy to ja, mówi, syna swego za niego tam poszlę, hę?" Oto, co w piśmie pana hadwokata stoi!
 
&mdash; Wyż, Mikołaju, mówili, że dobrze będzie... &mdash; ściskając mocno ręce szepnęła kobieta.
 
&mdash; Jeżeli zechcecie, to może jeszcze i dobrze być &mdash; skrzypiąc nożykiem po drzewie odparł sołdat. Podniósł potem głowę i skupionymi palcami prawej ręki dotknął kilka razy dłoni lewej. Krystyna, której dusza cała skupiła się w oczach, gest ten zrozumiała.
 
&mdash; Znou hroszy!
 
&mdash; A ty, baba, co myślała? Że w takim wielkim mieście taki ważny interes za głupie kilka groszy można zrobić? Ot, nie tylko co, ale jeszcze i pan hadwokat sam swoich pięciu procentów nie wzioł... jej Bohu, nie wzioł... Wszyściuśkie oddał... A to sprawki, a to sztempie, a to świadectwa od doktorów, że chory, a to temu w rękę wsunąć, a to tamtemu... tak i hrosze rozeszli się, wiadomo: okrągłe, a teraz co z tym haficerem robić? Można zrobić, ale znou hroszy trzeba... można i nie zrobić, to i cóż? Wielka bieda! Pomandruje sobie Pilipek tam, hdzie i ja był... Oj, oj! wielka parada! Poleży sobie tak jak ja w łazarecie na żółtą trascę i osypie jego tak jak mnie wysypka taka duża jak bób, ruki sobie odmrozi tak, że popuchną mu jak poduchy, albo uszy mu zgniją od tej wysypki i poodpadają... Albo ja na takie rzeczy nie patrzał? To i co? Wielka bieda! Może i wyżyje, a jak nie wyżyje, to zamrze... i kości jego, jej! jej! daleko pogrzebią... Kruki tylko i wrony na mogiłkę jego zlatywać będą, a ty nad nią nie zapłaczesz, bo nie zobaczysz jej nigdy. Wielka tobie bieda!
 
Krystyna stała jak w ziemię wryta. Walka wewnętrzną malowała się na jej twarzy przez uwypuklenie się zmarszczek na czole i silne zaciśnięcie wąskich, bladych warg. Policzek na dłoni wsparła i w ziemię patrzała. Po chwili cicho, jakby do samej siebie mówić zaczęła:
 
&mdash; Bladzieńki był i delikatny taki od urodzenia, a taki potulny i niezuchwały jak baranek. Bywało, Antasiek czasem nie. posłuchał matki... a on nigdy! Rączynami mię za szyję, bywało, obejmie, i mówi: &bdquo;Już ja tobie, mamo, nigdy zgryzoty nie zrobię; twoja dola i tak gorzka..."
 
Sołdat pomiędzy dwa drewienka naciągając niciane struny milczał. Ona znowu mówić zaczęła:
 
&mdash; Oczki u niego sinieńkie, takie jak te kwiatki lnu... a choć słabieńki był zawsze, wyrósł jak ta topola... Wyrósł, do wojska go wzięli, a jak mnie zobaczył, na ziemię przede mną jak przed świętym ołtarzem padł i kolana moje całował. Oj, ditia ty moje namilsze, krwawicą moją wykarmione, w łzach moich wyhodowane... Słoneczko moje bladzieńkie, kwiateczku mój, co ciebie witer ode mnie w dalekie strony niesie...
 
Mikołaj wciąż jakby słów jej nie słyszał i tylko, nie wiedzieć dlaczego, koniec nosa jego nad robotą pochylony zaczerwienił się mocniej. Nie podnosił głowy i długo ani słowa do kobiety nie przemówił. Na koniec rzekł krótko:
 
&mdash; Róbcie sobie, jak chcecie. Mnie nic do tego.
 
I z wielkim hałasem nos palcami utarł, po czym rękawem od koszuli po wąsach i ustach powiódł, co wszystko czynił w chwilach wzruszenia. Krystyna grabie z ziemi podniosła i głową sołdatowi na pożegnanie kiwnęła. Na twarz jej wrócił najzwyklejszy jej wyraz posępnej energii.
 
&mdash; Kiedy hrosze przynieść? &mdash; zapytała.
 
&mdash; A kiedy tam sobie chcesz &mdash; z wyraźną niechęcią odmruknął sołdat. &mdash; Mój chłopiec, co u pana hadwokata służy, jutro czuć świt nazad do miasta poleci.
 
&mdash; Czuć świt i ja tu przyjdę &mdash; odpowiedziała Krystyna i dodała: &mdash; Z Bogiem, Mikołaju!
 
&mdash; Z Bogiem! Z Bogiem!
 
Sam jeden na progu chaty zostawszy ręce na kolanach złożył i zamyślił się. Przez chwilę krzywił się tak, jakby coś bardzo niesmacznego połknął, ale potem wzrok jego, z przyzwyczajenia, spłynął na ową szmatę ziemi, która szerokimi miedzami w trójkąt zarysowana od lasu sunąc malutką jego posiadłość w ogromne jakby nożyce ujmowała. Leżała tam ta ukochana i ta pożądana, w zapadającym zmroku zieleniejąca jeszcze ugorem i złocąca się dojrzewającym żytem. Mikołaj przestał krzywić usta, natomiast złożył je do gwizdania. Pogwizdywał sobie chwilę; byłby może poszedł do chaty swej po trąbę, ale nie mógł jeszcze opuścić stanowiska swego. Czekał jeszcze na kogoś, bo wciąż na drogę spoglądał. Doczekał się na koniec. Spóźniona fura siana sunęła zwolna ku jego chacie. Na szczycie fury siedzący człowiek pozdrowił go wyrazem:
 
&mdash; Niech będzie pochwalony!
 
&mdash; Na wieki! Jasiuk?
 
&mdash; A ja!
 
&mdash; Jak będziesz miał czas, przyjdź dziś pomówić ze mną... tylko dziś koniecznie... czujesz?
 
&mdash; Dobre. Czemu nie? Prydu! &mdash; spokojnym swym, trochę leniwym głosem odparł parobek, a że późno już było, zaciął konie i prędzej trochę z furą swą ku folwarkowi zdążał.
 
Na folwarku gospodarzył dziś sam Bahrewicz. Już wszystko należycie obejrzał, kogo należało, wykrzyczał, co wypadało zrachować, zrachował, a teraz przed domkiem, w którym mieszkał namiestnik i pachciarz, robotnikom i robotnicom należną im płacę wyliczał. Na stołku siedział, a na kolanach trzymał dwa worki drobnej monety. Namiestnik i pachciarz pomagali mu w liczeniu i rozdawaniu pieniędzy, kosiarze i grabielnice brali je, kłaniali się, mówili: &bdquo;Niech będzie pochwalony!" i pojedynczo lub gromadkami folwark opuszczali. Wśród grabielnic była i Krystyna. Wzięła pieniądze i także odeszła, nie ku czworakowi jednak, ale ku stodole, za którą zniknęła. U płotu stał osiodłany, tłusty konik ekonoma. Gdy wszystkie zajęcia i rozporządzenia zostały już dokonane i wydane, namiestnik konika tego od płotu odwiązał i ku zwierzchnikowi go przyprowadził. ''Z ''ruchów Bahrewicza i wyrazu twarzy znać było, że śpieszył się bardzo. Przyczyna pośpiechu tego była zrozumiałą. Madzia nie lubiła okrutnie jeżdżenia jego do Wólki, w której mieszkała Krystyna, i ile razy zabawił tam dłużej nieco... cóż? no, nic tak szczególnego &mdash; miotła! Dziś zaś zajęcia miał wiele i później niż zwykle do domu wracał. Spieszył więc i za bramą miał już konika do pełnego kłusa wypuścić, gdy zza stodoły wysunęła się i drogę mu zaszła Krystyna. W letnim, przezroczystym zmroku poznał ją od razu. Nie mogła zjawić się bardziej nie w porę. Gdy jednak półgłosem zawołała: &bdquo;Panie, panie, poczekajcie kryszkę", wstrzymał konia i szorstko trochę odezwał się:
 
&mdash; Dobry wieczór, Krystyna! No i czegóż tam znowu chcesz?
 
Nie starała się pomówić z nim na folwarcznym dziedzińcu, lecz tu mu zachodziła drogę dlatego, że wstydziła się rozmawiać z nim przy ludziach. Lata biegły, twarz jej starzała, córki jego i jej synowie dorośli &mdash; darmo! Wstydziła się &mdash; i koniec! Zdawało się jej, że nie tylko ludzie, ale drzewa i ptaki na drzewach śmiałyby się z niej wrzeszcząc: &bdquo;Porzucił! wziął i porzucił! Z dwoma bębnami porzucił, a baba jeszcze goni za nim!" A ona za nim nigdy, nigdy nie goniła, odkąd ją spod dachu swego wyprawił, a inną za żonkę pojął. Byłaby raczej pod ziemię schowała się, niżby miała za nim gonić. Tylko w sierocym jej życiu bez krewnych i życzliwych, z dwoma chłopcami na karku, zdarzały się okoliczności takie, w których potrzebowała opieki albo rady, i dawne, dawne wspomnienia, które na dnie jej duszy wciąż sobie popłakiwały, pchały ją ku niemu po tę opiekę i radę. Teraz, gdy on na koniu siedział wyprostowany, silny, czerstwy, w długim za kolana odzieniu i zgrabnej czapeczce na głowie, ona u siodła jego stała szczupła, nieśmiała, bosa, z włosami opadającymi spod spłowiałej chustki na zorane i zwiędłe czoło. Nieśmiało i przyciszonym głosem opowiadała mu swoją wielką troskę. Czy ten hadwokat z Ongrodu, ten Kaprowski, naprawdę Pilipka wyratować może? Czy pieniądze jej nie przepadną? Czy ma dawać ich więcej?
 
&mdash; Wy, panie, znacie hetaho hadwokata. On niedawno w gościnie u was był. Mikołaj jego zna, a Mikołaj to już bardzo mądry i dobry człowiek... ale wiadomo, człowiek omylić się może... Co mnie tu robić?
 
Bahrewicz o adwokacie tym, którego znał Mikołaj, miał najlepsze pod słońcem wyobrażenie. Można nawet powiedzieć, że rozum jego, stosunki, elegancja budziły w nim pewien gatunek czci. Uważał go już zresztą prawie za zięcia swego. Pomimo więc niepokoju o następstwa spóźnienia się, cierpliwie wysłuchawszy krótkich zresztą pytań kobiety, łagodnie powiedział jej to, o czym istotnie najmocniej był przekonanym, mianowicie, że sprytniejszego i możniejszego adwokata jak Kaprowski nie tylko w Ongrodzie, ale może i na całym świecie nie ma; że jeżeli cokolwiek w czyimkolwiek interesie można zrobić, to on już najpewniej zrobi, ale że bez pieniędzy nic wcale na świecie zrobić nie można. Ile ich od Krystyny żądał Kaprowski, ile ona ich miała i dać mu mogła, nie zapytał, jak też i nie pomyślał nad tym, czy istotnie możliwym było przez jakiekolwiek starania zatrzymać w rodzinnych stronach żołnierza, którego gdzie indziej wysyłają. A gdyby zresztą dzień i noc nad tym rozmyślał, wyszłoby to zupełnie na jedno. Wprost nie wiedział wcale, czy to było możliwym lub niemożliwym. Zdawało mu się, że czemu nie? Za pieniądze i z takim sprytem, jaki posiada Kaprowski, i z takimi jeszcze stosunkami wszystko zrobić można. Powiedział to Krystynie i z wysokości siodła swego patrząc na nią zapytał jeszcze:
 
&mdash; Cóż? jakże ci tam? nie bardzo źle z Jasiukami żyć? he?
 
Nie odpowiedziała. Jak nigdy nie goniła za nim, tak też nigdy i nie opowiadała mu, jak jej było żyć: dobrze czy źle? Zapytała się czasem o co, o ratunek jaki dla którego z synów poprosiła i hodzi! Co jej tam z tego przyjdzie, że mu opowie? Albo on jej pożałuje? Nie pożałował młodej, to teraz zestarzałej tym bardziej żałować nie będzie!
 
&mdash; Dobranoc, Krystyno! &mdash; pożegnał ją odjeżdżając.
 
&mdash; Jedźcie, panie, szczęśliwie &mdash; odpowiedziała, lecz nie odeszła.
 
On konia do szybkiego kłusa wypuścił i tęgo trzymając się siodła przy słabnącym wciąż tętencie kopyt końskich w coraz gęstszym zmroku oddalał się i znikał. Ona z policzkiem na dłoni wspartym stała na tym samym miejscu, na którym z nim rozmawiała; ku gwiazdom, których wiele zaświeciło już na niebie, oczu nie wzniosła. O, nie!
 
W ziemię patrzała, w ziemię zmoczoną rosą jak łzami, w ziemię, z której wyrosła jak trawa samotna, ludziom do deptania, wstydowi i troskom na pokarm. Wspomnienia, które na dnie jej duszy pod grubą warstwą trosk, wstydu i pracy wiecznie sobie trochę popłakiwały, teraz przy słabnącym wciąż tętencie kopyt końskich rozpłakały się rzewnie. W ziemię wpatrzone jej oczy suche były, ale pod grubą koszulą w piersi zapadłej kroplami krwi rozpłakała się rana niezgojona. Kilka razy cicho powtórzyła:
 
&mdash; Jedźcie, panie, szczęśliwie! Jedźcie, panie, szczęśliwie! Jedźcie szczęśliwie! Z Bogiem!
 
Było to coś na kształt słów przebaczenia i błogosławieństwa.
 
Nagle pomiędzy wzrokiem jej i ziemią przesunęła się twarz młodego chłopca otoczona włosami po żołniersku ostrzyżonymi, bladawa, ściągła, z oczami podobnymi do kwiatów lnu. Nic, tylko przesunęła się, smutna, trochę do płaczu skrzywiona, i kawałek żołnierskiego szynela zaświecił metalowym guzikiem. Krystyna porwała się z miejsca, ku czworakowi pędem pobiegła. Teraz w duszy jej już nic nie było prócz powtarzającego się po tysiąc razy wyrazu: syn! syn! syn! i dokoła tego wyrazu krążącej radości, że wyratować go można. Bahrewicz powiedział, że można i że ten hadwokatto wielki człowiek... Ona i wprzódy myślała sobie, że kiedy Mikołaj tak mówi, to już pewno prawda, ale; Bahrewicz lepiej jego zna i jeszcze mądrzejszy od Mikołaja, a tak samo mówi...
 
W czworaku, skoro tylko wieczerza została ziedzoną i dzieci usnęły, Jasiuk przysiadł się do żony, która nie leżała już wprawdzie, ale skurczona i wciąż niedomagająca siedziała na jedynym tu łóżku, okrytym zamiast pościeli sianem i grubym płótnem. Oboje zaczęli z sobą bardzo żywo i bardzo cicho rozmawiać. Jasiuk wspominał o Mikołaju, od którego przed samą wieczerzą powrócił, drapał się w głowę i ociężałymi gestami swymi okazywał zakłopotanie i niepokój. Jelena za to widocznie cieszyła się z czegoś i o coś na męża nalegała. Od owego nieszczęśliwego połogu kaszlała często i parę razy krew z ust jej się pokazywała. Jasiuk kaszlania tego nie cierpiał, powiadając, że gdy je usłyszy, pod sercem wiercić mu coś zaczyna. &bdquo;Śruba nie śruba, mówił, ot tak i wkręca się pod serce". Teraz więc, gdy Jelena przekonywając go o czymś i o coś prosząc zaniosła się kaszlem, wstał i rzekł:
 
&mdash; Nu, dobre, już dobre; pójdę, zaniosę jeszcze, zryzykuję... Może Bóg zlituje się i pociechę ześle, a ty, babo, jak uradujesz się, to i wyzdrowiejesz...
 
&mdash; A pewno &mdash; odparła Jelena &mdash; musić radość to najmądrzejsza znachorka... najlepiej leczy...
 
&mdash; Ale! &mdash; potwierdził mąż i popatrzali na siebie. Ona i teraz już uradowana uśmiechała się do niego swymi bladymi, łagodnymi usty; on ciemne, gęstą czupryną zarzucone czoło rozjaśnił.
 
&mdash; Może Pan Bóg zlituje się i pociechę ześle! &mdash; powtórzył.
 
Potem, kiedy Jasiuk i żona jego zasnęli, Krystyna i Antosiek wsunęli się do komory. Tak jak przed trzema miesiącami, kobieta siadła znowu na ziemi i skrzynkę otworzyła, a parobczak stojący za nią trzymał w ręku palące się łuczywo. I tak jak przed trzema miesiącami, z dna skrzynki ukazała się znowu pończocha, już tylko w dwóch trzecich pieniędzmi napchana. Krystyna wyjęła z niej naprzód dwa arkusze papieru, zżółkłe, we czworo złożone, i z poszanowaniem uroczystym na stronie je położywszy miedziane i srebrne monety liczyć zaczęła. I tak samo jak wtedy Antosiek liczyć jej pomagał, lecz kiedy już sumę potrzebną odłożyła, zapuścił wzrok w głąb pończochy i z niejakim wahaniem w głosie rzekł:
 
&mdash; Mamo, a to, co zostało, znaczy, już moje!
 
&mdash; Twoje, synku, twoje &mdash; odpowiedziała i nad policzonymi tylko co pieniędzmi zadumała się przez chwilę.
 
&mdash; Ot, tobie i pogrzeb z księdzem i chorągwiami! Ot, tobie i piękna trumna! Ot, tobie i krzyż na mogile pięknie malowany! Jak pies żyłam, jak psa mię pogrzebią. Oj, Pilipku, Pilipku, na śmierć ja sobie tę hrosze chowała, na śmierć dostatnią, chrześcijańską i mogiłę śliczną, co by mi nagrodziła wstyd, który żyjącą pijam... Ale... wolą Boża! śmiertelne te pieniądze moje na twój ratunek, ditia ty moje, oddaję...
 
Parę łez kapnęło z jej oczu na miedziane i srebrne monety. Antosiek szeptania jej słuchał z ponurą trochę miną. Gdy zżółkłe papiery ostrożnie i z uszanowaniem w zwykłym schowaniu ich umieściła i brała się do związywania pończochy, parobczak oburkliwie jakoś i szorstko mruknął: . &mdash; Alę moich to już, mamo, stąd nie bierzcie... Żeby tam nie wiem co, nie bierzcie! Dość już nadawaliście Pilipku, niech i mnie troszkę dostanie się... Wszakże i ja dziecko wasze, nie czyje... Czujecie mamo! Spojrzała na niego ze zdziwieniem. Oczy chłopca paliły się takim ogniem, jakiego w nich nie widziała dotąd; głos też jego dziwnie był zmienionym. Chciała złajać go za to, że zuchwale odezwał się do niej, ale ostatnie wyrazy jego żal w niej wzbudziły.
 
&mdash; A czyjeż ty dziecko? &mdash; odpowiedziała &mdash; wiadomo, że moje, tak jak i Pilipek. Na obydwóch was ja pracowała i obydwóch lubiła jak dwoje oczu w głowie... tylko że teraz tamten biedniejszy... ty tu i, dzięki Bogu, zdrów i silny, a on słabieńki, niedomaga i szluć jego tam, gdzie żółta trasca i takaja wysypka, od której uszy gniją i odpadają... To ja, widzisz, synku, dlatego jemu oddała pieniądze jego i swoje śmiertelne...
 
&mdash; Ale moich to już nie oddacie &mdash; powtórzył Antosiek i dodał jeszcze: &mdash; a jeżeli oddacie, to wam tego do śmierci nie zapomnę... Dalibóg, pobożyłem się, że nie zapomnę!...
 
&mdash; Nie oddam, synku, nie oddam! Te już tylko poślę... haficer ten zgodzi się i dekret zapadnie, że Pilipek do Hrynek na zimowanie przyjdzie...
 
&mdash; Nu, dobre, i ja sam tego chciałby bardzo &mdash; zakończył uspokojony już parobek i pomógł matce skrzynkę zamknąć.
 
Wszystko to działo się w czerwcu, w porze zbierania siana, okopywania kartofli i plecia lnu i pszenicy. Teraz w sierpniu Jurek znowu do chaty ojcowskiej przybiegł, ale ojca w domu nie znalazł. Ulanka, która w chacie len tarła, powiedziała mu, że starszy brat orał w polu, a ojciec poszedł, do Dzielskich, o ziemi tej pomówić, którą oni sprzedają, a on kupić żąda. Chata była napełnioną więziami wysuszonego lnu. Stały tam one na ławach i na glinianej , podłodze o czarne ściany wsparte. Dziewczyna niezmiernie lnem zajęta pośpiesznie dała bratu misę krupniku i kawał razowego chleba. Jurek zajadał, paplał siostrze różne dziwy o mieście, w którym mieszkał, po czym zerwał się z ławy, wybiegł z chaty na drogę i pogwizdując, wyskakując, gałęzie z drzew obrywając, kamienie na polu rzucając dążył w kierunku Leśnej. Dość prędko, bo może w parę godzin, wracał do ojcowskiej chaty. Wracał innym wcale krokiem i z inną miną, niż gdy odchodził. Nogami powłóczył, jak gdyby miał lat osiemdziesiąt, wargi z wyrazem rozgniewania i żalu wydymał, oczy miał zapuchnięte od płaczu, kołnierz od koszuli rozdarty i na jednym policzku obrzękliznę pochodzącą od silnego jakiegoś uderzenia. Wsunął się do chaty krokiem złodzieja, przy drzwiach stanął i pięści do oczu przyłożywszy zaszlochał. Czapka mu z głowy spadła i ukazała włosy do najwyższego stopnia rozczochrane. Ulanka, która w piecu ogień rozpalała, ujrzawszy go takim krzyknęła:
 
&mdash; A toż co? do czego ty podobny? czego płaczesz? czy cię kto bił?
 
&mdash; Zabiła! &mdash; pięściami wciąż oczy przyciskając jęknął chłopiec. &mdash; Ze wszystkim zabiła!
 
Dziewczyna przyskoczywszy oglądała go od stóp do głowy.
 
&mdash; Kto cię zabił?&mdash;pytała.
 
&mdash; Ta wiedźma z Leśnej... Bahrewiczycha... &mdash; zajęczał znowu.
 
&mdash; A czegóż ty do Leśnej latał?
 
&mdash; Z listem od pana... Żeby on tak świata nie widział, jak on mnie tam posłał... hu, hu, hu...
 
I płakał znowu. Dziewczyna litość nad bratem uczuła i na Bahrewiczową za zabicie jego obraziła się srodze. Czerwonymi rękami swymi włosy mu przygładziła, kołnierz uporządkowała i posadziwszy go na ławie, w kształcie pociechy przyniosła mu z komory dwie garści słonecznikowych ziarn, które przed nim na stół wysypała.
 
&mdash; Jesz &mdash; rzekła &mdash; nuże jesz, a nie becz! baćko zaraz przyjdzie, a tymczasem rozpowiedz mnie, jak to było...
 
Wróciła do rozpalania ognia i nastawiania wieczerzy, a Jurek łuszcząc i zjadając smaczne ziarnka powoli uspokajać się zaczynał i żałosnym zrazu, a potem coraz weselszym głosem opowiadał siostrze, jak to było.
 
Było to, jak następuje:
 
W małej bawialni Bahrewiczów dwie panienki siedziały jak zwykle przy. dwu oknach. Ponieważ dnia tego gości żadnych nie miały i nie oczekiwały, koków sobie do głów nie przypięły i turniur do talii nie przywiązały. Grube i piękne warkocze spadały im na białe kaftany przyozdobione haftami i koronkami własnego wyrobu. Jak zwykle bywało, siedząc przy oknach, wedle wyrażenia matki, &bdquo;dłubały". Rózia reperowała falbanki i bufki przy świątecznej sukience, Karolka jaskrawą jakąś wstążeczkę bardzo pracowicie naszywała błyszczącymi paciorkami. Jaskrawego istotnie trzeba by stroju, aby ożywić nieco dziwnie przez ostatnie miesiące pobladłą i nadwiędłą cerę panienki. Była formalnie do siebie niepodobną; świeżość zarówno, jak wesołość z twarzy jej zniknęły. Podkrążone jej oczy miewały chwilami wyraz posępny i od czasu do czasu napełniały się łzami. Łowiąc igłą rozsypane na stole paciorki wzdychała; Rózia, tłuściutka i rumiana jak dawniej, spoglądając czasem na siostrę z ukosa myślała: &bdquo;Ot wziął i porzucił! Bałamucił, bałamucił i porzucił! A Karolka taka głupia, że po nim desperuje! Ja bym mu już dawno w oczy plunęła i ani za nim obejrzała się!"
 
Nagle Karolka wzrok zwróciwszy ku oknu zarumieniła się i z krzesła poskoczyła. Smutne jej oczy błysnęły radością. Zobaczyła Jurka, który pod płotem przesunąwszy się stanął wśród akacjowych i berberysowych zarośli tworzących na dziedzińcu dwa gęste, cieniste klomby. Stał w cieniu akacji, bzów i berberysów na tym samym miejscu, na którym w ów wieczór marcowy Krystyna oczekiwała ukazania się Bahrewicza, aby go dla niedoli Pilipka o radę błagać. I tak jak ona wtedy, z małych okien domu oczu nie spuszczał, tylko że te oczy małego fagasa błyszczały swawolą i filuterną przebiegłością. Dwa lata służby u Kaprowskiego nauczyły go mnóstwa rzeczy; rozumiał wybornie znaczenie poselstwa swego i spoglądając w okna ekonomskiego domu mrugał ku nim figlarnie, wykrzywiał się pociesznie i rękawem spencera zakrywał śmiejące się usta. Karolka znała go dobrze i wiedziała, gdzie teraz przebywa. Ujrzawszy go więc przez okno zarumieniła się gwałtownie, oczami radośnie błysnęła i jak strzała na dziedziniec wypadła. Wypadła też z pokoju i Rózia, ale nie na dziedziniec, tylko do znajdującej się z drugiej strony domu izby czeladnej.
 
&mdash; Mamo! mamo!&mdash; przytłumionym głosem wołała &mdash; jeżeli mama chce odkryć Karolci sekret, to proszę teraz na dziedziniec iść... tam lokajczuk kuzyna Ludwika przyszedł do niej...
 
W izbie czeladnej dwie dziewki zajmowały się biciem masła i robieniem serów. Bahrewiczowa własnoręcznie siekała zielsko dla wieprzów. Usłyszawszy śpieszny szept córki, której od ciekawości oczy aż gorzały, rzuciła na ziemię żelazne narzędzie, którym zielsko siekała, i ku drzwiom pobiegła.
 
&bdquo;Ta Rózia to sprytna dziewczyna! zawsze dowie się czegoś o ojcu, siostrze albo sługach i matce doniesie. Karolka za to nigdy do takich rzeczy zdatną nie była. Mazgaić się tylko umie. Ot i teraz! Czyta jakiś list, a łzy jak groch z oczu jej na papier padają."
 
Bahrewiczowej patrzącej z dala na bladziutką twarz córki, po której spod spuszczonych powiek łzy ciekły, serce ścisnęło się żalem i obawą. Ale uczucia tkliwe i trwożne tłumaczyły się u niej przez buchnięcie krwi do twarzy i wnet za sobą przywodziły złość. Strasznie wyglądała, gdy na palcach nóg kołysząc się, zielony klomb dokoła obchodziła, aby Jurka i Karolkę z tyłu napaść i dowiedzieć się na koniec tego sekretu, który naprawdę od paru miesięcy szpilką ją w serce kłuł. Jak zwykle przy gospodarskiej pracy bosa była, rozczochrana, w krótkiej spódnicy i kaftanie oblanym maślanką, a pozwalającym uwydatnić się bogatym jej kształtom. Na Jurka i Karolkę jakby grom spadł; pierwszego za kołnierz od koszuli chwyciła, drugiej list z ręki wydarła. Dziewczyna przelękła się tak, że aż osunęła się na trawę i obu dłońmi twarz zakrywszy skamieniała jakby z trwogi. Jurek zaszamotał się, krzyknął parę razy i z szeroko wytrzeszczonymi oczami i otwartymi usty skamieniał także. Potężna Madzia, jedną ręką jeńca swego trzymając, drugą list do oczu podnosiła.
 
Jakkolwiek potężną była, ramiona jej ze wzruszenia drżały. Edukowaną niegdyś będąc, pisane rzeczy dość biegle odczytywała, a Kaprowski miał pismo bujne i wyraźne. W parę minut więc krótki list odczytała i dowiedziała się zeń o wielkim, wielkim nieszczęściu córki. Ukazywało się ono w liście tym jak na dłoni. Jak na dłoni ujrzała wszystko... Rozdzierającym głosem krzyknęła:
 
&mdash; Boże mój! Boże mój! Boże mój miłosierny!
 
Ogromna boleść twarz jej wykrzywiła, oczy zaszły krwią i łzami &mdash; i przede wszystkim potężnie zamachnąwszy ręką, chłopca, którego za kołnierz trzymała, bić zaczęła. Gniew jej podniecany uczuwaną boleścią zdawał się granic nie mieć. Przeciw zwyczajowi swemu nie krzyczała wcale, tylko z zaciśniętymi zębami uderzała nieszczęśliwego posła, targała go za włosy i uszy, odzienie na nim szarpała. Mogłaby go była zabić, gdyby nie wielka sprężystość chłopca, który jak wąż wił się w jej ręku, i wdanie się Rózi, która, własne swe plecy narażając, na plac boju wpadła i z młodocianą swą, po matce odziedziczoną siłą, za ręce ją chwytać zaczęła. Nikt inny na krzyki Jurka nie przybiegł. Męska ludność folwarku znajdowała się w stodole lub na polu, dziewki folwarczne zbyt przyzwyczajone były do hawantur przez panią wyprawianych, aby się lada czym wzruszać mogły. Ale Rózia wojowała z matką nieustraszenie i dzielnie, aż na koniec wydobyła z rąk jej chłopca, który też jak strzała puścił się ku bramie. Wtedy Bahrewiczowa chciała z pięściami rzucić się na Karolkę wciąż na trawie siedzącą i zanoszącą się od płaczu. Ale i tym razem Rózia dziarsko stanęła pomiędzy matką i siostrą. Zasłaniając tę ostatnią swoją pulchną i sprężyście wyprostowaną kibicią wołała:
 
&mdash; Niech mama upamięta się! Niech mama awantur na dziedzińcu nie robi! Ja wszystkiego już domyśliłam się i oświadczam mamie, że Karolki krzywdzić nie pozwolę! Dość ją już ten przeklęty bałamut skrzywdził. I mnie to kompromituje... i ja może przez to za mąż nie wyjdę, a jednakowoż nie gniewam się na nią, bo mnie jej żal...
 
I z kolei rozpłakana schyliła się ku siostrze, objęła ją ramionami i z ziemi podniósłszy chwiejącą się, ledwie żywą, ku gankowi prowadziła.
 
&mdash; Ależ bo durna jesteś! &mdash; podtrzymując ją i w czoło całując szeptała &mdash; no, durna! żeby tak zupełnie uwierzyć...
 
&mdash; Róziu! &mdash; szepnęła Karolcia &mdash; on jest ideałem moim... aniołem...
 
&mdash; Niech go diabli porwą! &mdash; sarknęła siostra i przyśpieszając kroku dodała: &mdash; Uciekajmy od mamy... drzwi pokoju naszego na klucz zamkniemy, żeby nie wpadła, i opowiesz mnie wszystko...
 
Łzami szczerego współczucia zalane jej oczy zaświeciły ciekawością. Madzia tymczasem biegała po folwarku, do czworaków, obór i stodoły zaglądając i do spotykanych ludzi krzycząc:
 
&mdash; Gdzie pan? gdzie pan?
 
We wzburzeniu swym zapomniała, że mąż pojechał do radcy na sesję ekonomów i wrócić miał ledwie wieczorem. Parobcy i żony ich wzruszali ramionami szepcąc pomiędzy sobą, że Bahrewiczycha ze wszystkim już zwariowała. Istotnie, w wielkim bólu swym zmieszanym z większym jeszcze gniewem, miała pozór wariatki. Wpadłszy do domu Bóg wie co uczyniłaby z Karolką, ale Rózia zamknęła się z siostrą na klucz i przez zamknięte drzwi niezmordowanie całe dwie godziny z matką parlamentowała. Parlamentowanie to nie było wcale podobnym do tych, które odbywają się w zgromadzeniach prawodawczych różnych państw europejskich. Zamieniane słowa, gesty i dźwięki głosów były tam wcale inne; skutek przecież nieustraszoności Rózi był ten, że po dwu godzinach Madzia przestała trząść drzwiami, łajać i krzyczeć, a osunąwszy się na ziemię pod progiem błagać zaczęła Rózię, aby jej Karolcię choć na moment pokazała.
 
&mdash; Może już ona nie żyje... &mdash; szlochała &mdash; Jezusie Chrystusie, może łotr ten zabił już ją zupełnie...
 
&mdash; Karolcia ledwie żyje! &mdash; odkrzyknęła Rózia &mdash; i jak mama dręczyć ją będzie, umrze zaraz... z pewnością...
 
&mdash; Róziu! Rózieczku! puśćże ty mnie do niej! Ona nic od rana nie jadła... oj! biedactwo moje, biedactwo moje! Trzeba jej trochę pontaku dać! Otwórzcie drzwi, bo jak nie, to, Jezusie Chrystusie! zawołam parobków i wyłamać każę... Co to, czy ty mi bronić będziesz własne dziecko zobaczyć i pocieszyć?
 
Teraz Rózia wiedziała, że bezpiecznie już drzwi otworzyć było można. Po fazie bezgranicznego gniewu nastąpiła faza bezgranicznej czułości. Przez otworzone drzwi Bahrewiczowa do pokoju córek wpadła i Karolkę, która przed nią na klęczki osunąć się chciała, w potężne ramiona swe schwyciła. Dziewczyna była istotnie w stanie litość budzącym. Bahrewiczowa płacząc, sapiąc, jęcząc nad ziemię ją podniosła, do piersi przycisnęła i pocałunkami twarz jej i włosy okryła.
 
&mdash; Biednaż ty moja, nieszczęsna, zgubiona! Na toż ja ciebie ledwie nie w mleku ptasim kąpała, na toż ja tobie taką edukację dała...
 
Wtem na dziedzińcu zaturkotały koła.
 
&mdash; Ojciec! &mdash; zawołała Rózia. Bahrewiczowa Karolkę z ramion na łóżko osunęła.
 
&mdash; Pontaku jej daj! &mdash; do Rózi zawołała &mdash; i pilnuj, żeby jej włos z głowy nie spadł, bo jak broń Boże co, to cię tak po zdrowych plecach obiję, że zobaczysz...
 
Do bawialnego pokoju wbiegła w chwili właśnie, w której Bahrewicz próg jego z przeciwnej strony przestępował. Wchodził ze słodkim uśmiechem na pulchnych wargach. Miał do oznajmienia Madzi nowinę dobrą: otrzymaną od pana rządcy obietnicę sutszej niż zwykle gratyfikacji, lecz zaledwie spojrzał na żonę, struchlał i u progu kroki swe zatrzymał. Długo wsłuchiwać się musiał w burzliwą mowę kobiety, która samymi wykrzyknikami przemawiając szlochała, sapała i jemu wyrzucała, że jest bałwanem, niedołęgą ślepym, głuchym, głupim, nade wszystko zaś złym, niedbałym, niegodziwym ojcem; długo w mowę tę wsłuchiwać się musiał, zanim zrozumiał, o co chodziło. Gdy zrozumiał, krzyknął, za głowę się schwycił i okrągły, politurowany kij, z którym zazwyczaj chodził i jeździł, a który teraz w ręku trzymał, w górę podnosząc biegł ku pokojowi córek. Ale żona drogę mu sobą zagrodziła.
 
&mdash; Ani waż się! &mdash; krzyknęła &mdash; ja złajałam ją i bić chciałam, tylko mi Rózia przeszkodziła... a ty ani waż się! Ja przebaczyłam i tak zlitowałam się, że mało mi serce nie pęka... i ty brewerii wyprawiać nie śmiej, bo jak zrobisz jaką, to ja ci zrobię drugą i taką, że... o Jezusie Chrystusie! Konie zakładać każ i w ten moment do Ongrodu ruszaj... w ten moment! do tego niegodziwca... Jak będziesz miał siadać na bryczkę, przyjdź ze mną pomówić. Dyspozycję ci wydam, co i jak masz tam robić... Może upamięta się...
 
Bahrewicz dłonią uderzył się w czoło.
 
&mdash; Ty, Madziu... zawsze masz rozum za nas dwoje! &mdash; zawołał. &mdash; Lecę, lecę... konie zakładać! konie zakładać!...
 
Z tymi wykrzyknikami na dziedziniec wypadł i ku stajni biegł, czasem tylko przystając na chwilę, zęby z gniewu zaciskając i mrucząc:
 
&mdash; O! łotr jakiś, niegodziwiec, wisielec... Zbałamucić dziewczynę, zgubić ją i potem nie żenić się... &bdquo;Nie mogę z tobą żenić się" &mdash; pisze. Poczekaj, pokażę ja tobie, co to znaczy zgubić dziewczynę, a potem nie móc z nią żenić się... łotr, niegodziwiec, wisielec...
 
I biegnąc ku stajni kijem w powietrzu groźnie wywijał.
 
Kiedy tak działo się w Leśnej, w chacie Mikołaja Jurek, zupełnie już po doznanej dziś nieprzyjemności pocieszony, wesoło używał przyjemności wiejskich. Pomimo przyśpieszającej dojrzewanie jego edukacji, którą otrzymywał na służbie u Kaprowskiego, dzieckiem był jeszcze. Plecy i policzki boleć go nie przestały, ale nie zważał na to. Zdjąwszy buty dosiadł oklep gniadej kłaczki, którą brat starszy od pługa odprzągł, i hasał na niej po drodze ku wielkiej uciesze Ulanki, która z otwartą gębą przed chatą stała przypatrując się tym konnym popisom młodszego brata. Starszy żyto na nasienie w stodółce młócił. Wtem z pola, od strony szarzejącego pod lasem folwarku Dzielskich, dało się słyszeć wesołe i głośne gwizdanie, a niebawem ukazała się postępująca miedzą wysoka i cienka, guzikami szynela z daleka na słońcu błyszcząca postać Mikołaja. Drogę sobie od dworu Dzielskich do chaty swej skracając szedł miedzami i na cały szeroki łan wygwizdywał hulaszczą, żołnierską piosenkę. Radość i triumf biły mu z długiej, bladej twarzy i z małych świecących oczu. Zbliżając się ku chacie ujrzał starszego syna z cepem w ręku stojącego we wrotach stodółki, Ulankę karmiącą wieprzaka i Jurka prowadzącego za uzdę ku stajence gniadą klaczkę, za którą w poskokach i z donośnym rżeniem biegło źrebię.
 
&mdash; Ej! ej! rebiata ! &mdash; zawołał. &mdash; Ej, ej, moje wy siroty! Panu Bogu najpierw, a potem mnie, baćku waszemu, pokłońcie się aż do ziemi!Nie charłaki my już teraz, ale pany, pany sobie całą gębą...
 
Szerokim gestem półkole w powietrzu zakreślił.
 
&mdash; Ej, ha! &mdash; krzyknął &mdash; pole nasze... i te budynki pod lasem nasze... i kawał wygonu za budynkami nasz... Ej, ha!..
 
Nogą o nogę uderzył, w boki wziął się i z wyrazem lubości nieopisanej na twarzy, po polu, het, daleko, aż ku ciemnej wstędze lasu wzrokiem wodził. Dzieci znaczenie wykrzyków jego zrozumiały wybornie. Dobił targu z Dzielskimi, nabywał od nich nie tylko ów żyzny klin ziemi, ale jeszcze i stojące pod samym lasem porządne zabudowania folwarczne i spory kawał wybornego pastwiska. Z rozpromienionymi twarzami dzieci ku niemu podchodziły i z uszanowaniem wielkim całowały go w ręce. Jurek oddał mu list od Kaprowskiego, który on, jak zazwyczaj, włożywszy na nos wielkie okulary, długo przy okienku chaty wyczytywał. W pół godziny potem znowu go już w chacie nie było. Energia eks-sołdata zmęczenia nie znała. Poszedł naprzód do Hrynek, gdzie długo rozmawiał z Jasiukowym stryjem, Pawlukiem; potem Jasiuka wiozącego z pola furę grochu spotkał i zatrzymawszy go na drodze, o wóz wsparty, szeptał coś parobkowi tak cicho, aby inni parobcy z furami grochu też nadjeżdżający rozmowy ich słyszeć nie mogli; na koniec udał się tam, gdzie kobiety, pomiędzy którymi znajdowała się i Krystyna, grykę rwały. Tam zabawił najdłużej i o zachodzie słońca zaledwie do domu wrócił, a po zjedzeniu wieczerzy na progu chaty usiadłszy przyłożył do ust mosiężną trąbę. Tony trąby, to przeciągłe i smętne, to skoczne i urywane, długo wieczoru tego mąciły ciszę usypiających pól...
 
W ciszy usypiających pól drożyną wijącą się po rozległym ściernisku szła ku folwarkowi Krystyna. Kobiety, które dnia tego wspólnie z nią pracowały, poszły sobie gromadnie drogą wiodącą ku wsi, ale ona wolała iść pustym polem. Przez dzień cały ze zgiętym ku ziemi grzbietem grykę rwała, a teraz od tego, co jej powiedział Mikołaj, głowa jej stanęła w ogniu i zimne dreszcze po skórze przechodziły. Prędzej spodziewałaby się śmierci niż tego, co usłyszała. Hroszy! jeszcze hroszy! i wiele, jak najwięcej, tyle, ile posiada lub posiadać może! Inaczej i Pilipek przepadnie, i te pieniądze, które już dla zbawienia jego wydała, także przepadną. Za trzy dni ostatecznie dekret na Filipka zapaść ma. Oporny haficerów już ułagodzić się dał, ale teraz nowa bieda! Pan hadwokat do Mikołaja pisał, że przyjechali jakieś rewizory, znaczy, wojskowe rewizory, jenerały ważne, którzy jenteres cały zepsuć mogą. Jeden z tych rewizorów nazywa się prewoschoditielstwo, a drugi sijatielstwo. co jest oznaką najwyższego już na całym świecie dostojeństwa. Żeby oni byli nie przyjechali, to już wszystko byłoby dobrze, ale wzięli i przyjechali, i bez zgodzenia się ich nic nastąpić nie może. Pan hadwokat tedy do Mikołaja pisał, że jeśli baba da pieniądze, to on podejmuje się i z prewoschoditielstwem i z sijatielstwem o jenteresie jej pomówić, a jeżeli nie da, to już on nic nie poradzi, ręce od wszystkiego umywa i za trzy dni zapadnie dekret, żeby Pilipka wysłać tam, gdzie ot, niedawno temu, jeden znajomy Mikołaja płuca całe z siebie wypluł. &bdquo;Jej Bohu, mówił Mikołaj, na suchoty od mrozu zachorował i jak zaczął pluć, tak mu calutkie płuca przez gardło wyleciały..."
 
&mdash; Boże! bądź miłościw mnie biednej &mdash; zaszeptała kobieta idąca ścieżką wijącą się po ściernisku.
 
Hroszy! Skądże ona ich weźmie? nie ma już ich wcale, bo te, które w skrzynce na dnie pończochy pozostały jeszcze, nie są jej własnością. Do Antośka należą one. Żal jej było i Antośka. Za cóż go krzywdzić miała? Wszak i on także dzieckiem jej był, tak jak i tamten. I gdyby dobro jego na rzecz tamtego zabrała, gniewałby się na nią srodze. Powiedział to przecież! Lubili ją synkowie do tego czasu i słuchali we wszystkim; teraz tamtego, tak czy inaczej długo już przy niej nie będzie, a ten jak rozgniewa się i serce do niej straci, to co? Ot, i ostatnie słonko jej na tej ziemi zagaśnie. I tak źle, i tak źle. Co tu robić?
 
&mdash; Boże! bądź miłościw mnie durnej!
 
Żeby tak było z kim poradzić się! Mikołaj mądry i dobry człowiek, ale cudzy, serce mu od jej kłopotu wielkiego nie boli. A komuż zaboli? Jasiuk też dobry człowiek i zgodny, ale co on jej poradzić może?... taki on mądry jak i ona. Z Antośkiem o tym ani gadać. Nie pozwoli brać tych pieniędzy; z oczu mu wtedy poznała, że nie pozwoli. Więcej już nie wymyśli, do kogo pójść i o radę poprosić, za nic nie wymyśli. Żywej duszy swojej na tym świecie nie ma. Krewni w Hrynkach są jacyś, ale co to za krewni! Dalecy i z dawna już jej, upośledzonej, znać nie chcą. Boisz nikogo, nikogo swego na tym świecie nie ma.
 
&mdash; Boże, bądź miłościw mnie, sierocie! Bahrewicz? Dwa miesiące temu pytała się go przecież, czy można tak już zupełnie temu. hadwokat u wierzyć? Powiedział, że można. Znaczy, można. Znaczy, że jeśliby mu teraz te pieniądze posłała, to już by najpewniej Pilipek wojskowanie swe w tych stronach odsłużył, do Hrynek na zimę z wojskiem przychodził i na koniec świata, gdzie takie mrozy i choroby straszne panują, nie wędrował. Znaczy, bladzieńki chłopak jej, z oczami jak kwiatki lnu, do niej z daleka ręce wyciąga i woła: &bdquo;Kiedy zechcecie, mamo, to wyratujecie mnie, a kiedy nie zechcecie, to nie wyratujecie. Antosiek zdrów i silny, hrosze swoje mieć będzie, ą u mnie już i teraz ani hroszy, ani siły w żywocie nie ma. Pójdę na skraj świata, taj przepadnę!"
 
Siadła na kamieniu, bo od wielkiej walki serdecznej nogi jej osłabły. Na rozległe ściernisko spływał zmrok, pod ściemniałym niebem błyskały gwiazdy, wonie ziół polnych i usychającej słomy napełniały powietrze, w którym też z dala, z dala, od chaty Mikołaja, płynęły tony trąby przeciągłe, smętne, wołające, wołające...
 
Tak tam skądciś, od skraju świata, żołnierska trąba na Pilipka wołała: &bdquo;Pójdź tu od matki i rodzonej wioski! pójdź tu na smutek! pójdź tu na męki! pójdź tu na marne zginienie!"
 
A on idzie szerokim światem, cudzym światem, idzie sołdacik młody, bladzieńki i jak topola smukły, ż oczami do kwiatów lnu podobnymi... Trąba go woła, a on idzie... Ojca nie znał, ale na matkę ogląda się i mówi: &bdquo;Nie ratowaliście mnie, mamo, oj, nie ratowaliście mnie, sierotę, ojca nie znającego!..."
 
A ot i wrony, i kruki czarne chmurą zawiesiły się nad mogiłką daleką, nad mogiłką żółtą, bez krzyżyka i trawki... Zawiesiły się chmurą wielką wrony i kruki czarne nad mogiłką bladzieńkiego chłopca, sołdacika młodego, i kraczą, kraczą, kraczą... A trąba żołnierska gra i gra, gra i gra... do matczynego serca ona gra... &bdquo;Oj, przemień się ty, matko, w kruka albo wronę i leć na skraj świata, nad mogiłką syna swego zakrakać wieczne odpocznienie!..."
 
Zerwała się z kamienia. Teraz już jedna tylko ''żą''''dza ''w niej zawrzała: zobaczyć Pilipka. Postanowiła pójść do Ongrodu, Pilipka zobaczyć i z hadwokatem pogadać.
 
&bdquo;Pogadam z nim sama &mdash; myślała &mdash; ręce i kolana mu ucałuję, żeby już za te pieniądze, co dałam, jenteres zrobił, a więcej nie żądał..."
 
Słyszała dziś, jak Pawluk Harbar, Jasiukowy dziadźko, mówił drugiemu chłopowi, że po północy wyprawi się do Ongrodu, aby z hadwokatem pomówić. Pójdzie on piechotą, bo konia teraz od pługa zabierać nie może... ona zejdzie się z nim gdzie na drodze i razem powędrują do miasta i do hadwokata...
 
Ale... czy weźmie z sobą pieniądze Antośka, czy nie weźmie? Może by lepiej nie brać? A może na wszelki wypadek wziąść?
 
W nocy, kiedy w czworaku wszyscy już spali i Antosiek pod piecem na sienniku chrapał, Krystyna zsunęła się z pieca i boso, na palcach ku drzwiom komory skradać się zaczęła. Pochylona, skurczona, krokiem złodziejki wsunęła się do komory i do skrzynki swej przypadła. Syn jej już tym razem zapalonym łuczywem nie świecił. Jak złodziejka w ciemności i cichutko skrzynkę otworzyła, pończochę z pieniędzmi na dnie jej namacała i nie rozwiązując w zanadrzu ją ukryła. Policzki jej płonęły, ręce trzęsły się. Nigdy w życiu nie kradła nic. Teraz zdawało się jej, że syna rodzonego okradła.
 
&mdash; Boże! bądź miłościw mnie grzesznej!
 
==ROZDZIAŁ IV==
 
Około godziny jedenastej z rana mały przedpokój Kaprowskiego napełniony był ludźmi. Jurek, który przed wschodem słońca do miasta już wrócił i z panem swym w tej porze do domu wracającym u drzwi mieszkania spotkał się, siedział teraz na sienniku nadąsany, rozczochrany, z oczami spuchniętymi od płaczu. Czyścił eleganckie buciki pana swego i wciąż jeszcze popłakiwał. Miał zaprawdę czego płakać! Trzy mile tam i na powrót w niespełna dobę zbiegał, z Bahrewiczową ciężką walkę stoczył, a gdy Kaprowskiemu o przygodzie z listem opowiedział, nie tylko przyobiecanego rubla nie otrzymał, ale wyłajanym i tak za oba uszy wytarganym został, że dotychczas jeszcze zachowały one kolor piwonii. Z czerwonymi tedy uszami, rozczochrany, bosy, bo go nogi od szybko odbytej podróży srodze bolały, czyścił buty i co moment łzy sobie z oczu i twarzy ocierał ręką powalaną szuwaksem, wskutek czego policzki i czoło jego okrywały się rodzajem fantastycznego rysunku. Czyszcząc buty, płacząc i okrywając sobie twarz czarnym tatuażem, co chwilę w dodatku wpychał w usta pieczone kartofle, których mu Ulanka do kieszeni Spencera i majtek sporo na drogę nakładła. Do ludzi znajdujących się w przedpokoju przeciw wszelkiemu zwyczajowi swemu zwracał się plecami; oni też na niego nie zważali. W przedpokoju oprócz Jurka znajdowało się osób pięć. U okna stali z cicha pomiędzy sobą rozmawiając dwaj brodaci Żydzi Jeden z nich był faktorem w Ongrodzie mieszkającym i pełniącym tu względem Kaprowskiego funkcję zupełnie taką, jaką w Hrynkach pełnił Mikołaj, drugi &mdash; lichwiarzem przybywającym do przedpokoju tego często w celu upominania się o procenty od pożyczanych przez się kapitałów, wynoszące mniej więcej dwadzieścia procent miesięcznie. Na tle starych i opylonych szyb okna pochylające się ku sobie głowy faktora i lichwiarza zarysowały dwa ostre profile o długich nosach, brwiach gęstych i szczupłych, bladawych policzkach; dwie spiczaste ich brody, z których jedna była czarną, a druga ogniście Tudą, w zapale rozmowy podnosiły się wciąż i opadały; żydowski szwargot, którym ze sobą rozmawiali, podnosił się też czasem do głośnych, gardłowych wykrzyków i opadał do świszczącego szeptu.
 
Za czarnymi plecami faktora przy opylonej ścianie stał wysoki, barczysty, ogorzały mężczyzna w wysokim obuwiu i grubym, ale dostatnim ubraniu. Na butnego i zamożnego szlachcica zagrodowego wyglądający stał przecież cicho i cierpliwie, odkąd go tu faktor przyprowadził, w jednej ze spuszczonych rąk czapkę barankową, w drugiej gruby zwój papierów trzymając. Głowę na piersi zwiesił, wzrok utkwił w ziemi, twarde, płowe wąsy jeżyły się mu nad wargą &mdash; dumał i czekał.
 
W przeciwległym kącie u glinianego, na żółto pomalowanego pieca siedział na stołku Pawluk Harbar. Siwiejący ten chłop, w długiej siermiędze i butach wydających mocną woń skóry i dziegciu, trzymał także w obu rękach czapkę barankową i tak jak szlachcic zagrodowy na pierś zwiesiwszy głowę dumał i czekał. Dumając drzemał trochę, a ilekroć Żydzi u okna stojący głośniej trochę zaszwargotali, budził się, gęstą czuprynę podnosił, na drzwi bawialni spoglądał i ujrzawszy, że wszystko jest jeszcze po dawnemu, znowu głowę na pierś opuszczał i oczy przymykał.
 
Pomiędzy Pawlukiem a drzwiami od bawialni, plecami o ścianę opartą, stała Krystyna. Głowa jej okrytą była perkalową, czerwoną chustką ukażującą z przodu dwa pasma kruczych, srebrnymi nićmi przetykanych włosów; spod krótkiej siermięgi i dłuższej nieco samodziałowej spódnicy ukazywały się nogi jej okryte parą grubych i płytkich trzewików, jedyną parą, którą sobie przed piętnastu laty kupiła i kładła wtedy tylko, gdy do kościoła lub do miasta wejść miała. Przez całą drogę z Wólki do Ongrodu trzewiki te niosła ona w ręku i u wejścia do miasta dopiero, na ziemi usiadłszy, nogi w nie wsunęła. Teraz plecami do ściany przyparta, ręce wsunąwszy w rękawy siermięgi, dumała i czekała. Ciemne, spuszczone powieki rzucały na chude jej policzki cień długich, czarnych rzęs, zwiędłe wargi zaciśnięte były z wyrazem cierpliwego smutku, na ogorzałym czole zmarszczki poruszały się czasem i falowały odpowiadając jakby wewnętrznym ruchom uczuć i dumań.
 
Ciężka, nieuchwytna dolegliwość unosiła się w atmosferze napełniającej cztery te brudne i ciasne ściany. Skurczone na sienniku, płaczące, i zimne kartofle pożerające chłopię, niespokojnie szwargocący u okna i spiczaste brody swe miotający Żydzi, barczysty a pokorny szlachcic, siwiejący, senny chłop i smutnie zadumana chłopka, cała ta, słowem, gromadka ludzi oczekujących i stroskanych zdawała się oddychać nudą i jakimś nieokreślonym, leniwie sączącym się udręczeniem. Za brudnymi, mętnymi szybami widać było dziedziniec wiejący suszą i nudą. Na parkanach i ścianach oficynek wisiały tam płachty białego, nużącego światła, trochę czarnego dymu z kominów błąkało się w powietrzu, drzewko jakieś mizerne, opylone sterczało gałęźmi okrytymi rzadkim i przez robactwo podziurawionym listowiem; spiczaste, czerwonawe kamienie bruku zdawały się buchać skwarną jałowością.
 
Ciężkie, śpieszne kroki dały się słyszeć na bruku dziedzińca i po chwili przez uchylone drzwi przedpokoju ukazała się głowa męska z krótko ostrzyżonymi włosy, z twarzą okrągłą, rumianą, świecącą dwojgiem błękitnych, w tej chwili iskrzących się oczu, zjeżona bujnym i gniewnie starganym wąsem.
 
&mdash; A co? Jurek! czy pan twój śpi jeszcze?
 
&mdash; Śpi! &mdash; nie oglądając się odburknął chłopiec. W uchylonych drzwiach ozwało się gniewne zaklęcie:
 
&mdash; A niechże was wszyscy diabli...
 
Z nie dokończonym zaklęciem tym do przedpokoju wszedł Bahrewicz. Wejście jego sprawiło niejakie wrażenie. Żydzi przestali szwargotać i badawczo oglądali go od stóp do głowy; stojący w kącie szlachcic szeroko oczy wytrzeszczył, Pawluk głową na znak powitania kiwnął, Krystyna zaś na dźwięk jego głosu z nogi na nogę przestąpiła, zmarszczki na czole jej poruszyły się, wargi drgnęły, lecz nie wyrzekłszy ani słowa powieki spuściła znowu i mocniej jeszcze plecami przycisnęła się da ściany.
 
Przybyły, w czarnym tużurku i kamizelce po szyję zapiętej, z okrągłym, politurowanym kijem w ręku, barczysty, rumiany, w grubym dobrobycie widocznie wypasiony, zdawał się przybywać po to, aby obecnością swą uzupełnić grupę zgromadzonych tu typów ludzkich. Na pierwszy rzut oka poznać w nim było można wiejskiego oficjalistę. Gniew i zniecierpliwienie tryskały mu z oczu. Na kiju swym wsparty do Jurka zwrócił się:
 
&mdash; Od godziny szóstej chodzę tu i chodzę doczekać się nie mogąc, aby pan twój wstał z łóżka. Czy wy tu w mieście cały dzień śpicie...
 
&mdash; Ja nie śpię &mdash; odburknął Jurek.
 
&mdash; A pan twój?
 
&mdash; Czasem to i cały dzień śpi...
 
&mdash; No, to dajże mi choć stołek jaki, abym usiadł...
 
Chłopiec ze stęknięciem podniósł się z siennika i cienkim głosem zawołał:
 
&mdash; To może pan do sali pójdzie... Mój pan zawsze każe panów do sali prosić...
 
Ostatnie wyrazy ułagodziły nieco ekonoma. Podobało mu się to, że go Jurek do panów zaliczał.
 
&mdash; No, to gdzież ta wasza sala? &mdash; zapytał. A w duchu myślał:
 
&bdquo;Phi! salę ma! sprytna bestia... do czego to on doszedł... salę ma!... wisielec!"
 
Jurek drzwi otworzył, zagrodowy szlachcic,. Pawluk i nawet Krystyna w kierunku tym zwrócili twarze i powyciągali szyje. Przed oczami ich błysnęły złote ramy i zwierciadła, spłowiałe, lecz urozmaicone barwy kobierca, brązowe graciki okrywające biuro... Usta ich otworzyły się, powieki zamrugały jakby od olśnienia. W tej samej chwili z sypialni doleciał ochrypły nieco, jednak donośny głos wołający:
 
&mdash; Jurek!
 
&mdash; W ten moment! &mdash; przeraźliwie odkrzyknął chłopiec i porwawszy z siennika wyczyszczone buty wpadł za Bahrewiczem do sali, drzwi jej za sobą głośno zatrzaskując. Stojący w kącie szlachcic łokciem uderzył faktora w plecy.
 
&mdash; Obudził się &mdash; szepnął.
 
Pawluk podniósł wzrok na Krystynę.
 
&mdash; Ot i obudził się!
 
Ona twierdząco kiwnęła głową i ręce wsunięte w rękawy siermięgi zacisnęła mocno. Żydzi zaszwargotali głośniej. Szyderskie, wzgardliwe uśmiechy przelatywały po szczupłych, nerwowych ich twarzach i; wstrząsały spiczastymi brodami.
 
Kaprowski nie zawsze sypiał tak długo; wczoraj jednak doświadczył tak wielu miłych i niemiłych wrażeń, że czując się nimi wyjątkowo wycieńczonym dłuższego nieco spoczynku potrzebował. Miłego wrażenia dostarczyło mu wygranie w sądzie niewielkiej wprawdzie sprawy niewielkiego też obywatela wiejskiego, ale zawsze obywatela, co było dla niego niezmierną rzadkością i przy tym piękną obietnicą na przyszłość. Byleby mógł raz z obywatelstwem wiejskim stosunki nawiązać, ho, ho! jakżeby pozycja jego finansowa i społeczna zmienioną została! Chłopstwa by nie porzucił przeto, bo dostarczało mu ono dochody niezłe, ale miałby zarazem klientów zaszczytnych, z którymi miło by mu było czas przepędzić i w których kole znalazłby może sposobność zarówno rychlejszego wzbogacenia się, jak też korzystnego pod każdym względem małżeństwa. Ze szczególną też gorliwością doglądał procesu owego feniksa, z którym znajomość zawdzięczał przebiegłej zręczności faktora Jankla. Na rzecz procesu tego wyzyskał starannie wszystkie wiadomości prawne i całą swą oratorską zdolność. A choć sędziowie krzywo i podejrzliwie zazwyczaj spoglądali i na osobę jego, i na sprawy, które prowadził, to jednak tym razem wziął się do rzeczy tak zręcznie i gorliwie, że proces obywatela wygrał. Pieniądze otrzymał za to niewielkie, bo do człowieka trochę oświeconego i otartego w świecie nie podobna było zastosowywać procederów używanych względem maluczkich, ale obywatel szanownemu adwokatowi, który mu sprawę wygrał, ręce wyściskał i policzki wycałował, przyrzekając w okolicy swej sławę jego głosić i sąsiadów swych ma&mdash; jących procesy do nikogo innego, tylko do niego przysyłać. Był to w zawodzie Kaprowskiego traf bodaj pierwszy, ale bardzo pomyślny i szerokie wrota najpiękniejszym nadziejom otwierający. Znaczną część otrzymanego zarobku wręczywszy Janklowi, który dopókiby jej nie otrzymał, nie opuściłby go ani na sekundę, z pozostałą sumą udał się do cukierni, gdzie na małej estradzie znalazł już Klarkę ubraną w fantastyczny czerwony kostium i przed kilkunastu zgromadzonymi mężczyznami mistrzowsko śpiewającą swoje koncertowe: ''Willst du spazieren gehen, miau! ''To miau! wywierało na niego wpływ nie dający się określić w razami żadnymi; wprost grało mu po nerwach i na wskroś przekłuwało serce. W karty tej nocy nie grał, bo cały zajęty był zwycięstwem odniesionym nad cukierniową syreną, która najuroczyściej przyrzekła mu zabawić w Ongrodzie jeszcze tygodni parę. Wracał do domu w najlepszym humorze, wywijając laseczką i nucąc z cicha: &bdquo;Miau! miau!", gdy oto wiadomość o historii zdarzonej w Leśnej, przez Jurka przyniesiona, zirytowała go znowu do stopnia najwyższego...
 
Byłby się z chłopcem daleko srożej obszedł, gdyby mu Mikołaj nie przyszedł był na myśl. Sołdacisko to przepadało za bębnami swymi, wiedział o tym. Gdyby chłopca jego skrzywdził, mógłby obrazić się i zerwać z nim stosunki &mdash; bardzo użyteczne. Ho, ho! takiego Mikołaja przyjęłoby chętnie za sprzymierzeńca wielu kolegów jego. Ale niedoczekanie ich! On jeden tylko umie sobie takich Janklów i takich Mikołajów zdobywać! Powściągnął więc gniew, którym był na Jurka zapałał, ale przewidywana historia z rodzicami Karolki z godzinę mu zasnąć nie dała... Teraz, gdy chłopak wszedł do sypialni, dość łagodnie go zapytał:
 
&mdash; Jest kto?
 
&mdash; Aj, aj! pełno! &mdash; odkrzyknął Jurek, przyjemnie łagodnością pana swego zadziwiony.
 
Kaprowski siadł na łóżku.
 
&mdash; Któż tam taki?
 
&mdash; Jankiel szlachcica jakiegoś z papierami przyprowadził...
 
Kaprowski uśmiechnął się. Już kiedy Jankiel kogo przyprowadzi, to zawsze coś nie do pogardzenia!
 
&mdash; Pawluk Harbar z Hrynek i ta baba z Wólki, Krystyna, czy jak ona tam nazywa się, przyszlić już dawno i czekają...
 
I to dobrze, wyśmienicie nawet, że ci chłopi przyszli sami. Znaczyło to, że tym razem życzą oni sobie obejść się bez pośrednictwa Mikołaja, i to, że przyniesione pieniądze wręczą wprost jemu. Więc nie będzie potrzebował połowy ich oddawać zaraz sołdatowi. Ho, ho! sołdat mądry, ale chamy tym razem wyprowadzili go snadź w pole! Sami przynieśli pieniądze!... Jedna tylko bieda, że zapomniał zupełnie, kto to ta baba z Wólki i jakim być mógł ten interes, za który mu pieniądze przysyłała i przynosiła. Tu Jurek o kilka kroków odskoczywszy od łóżka, po paru sekundach milczenia, usta sobie dłonią przysłaniając, ze szczególną mieszaniną trwogi i filuterności odpowiedział:
 
&mdash; Ten... proszę pana, przyszedł... z Leśnej &mdash; Bahrewicz!
 
Kaprowski głośno zawołał:
 
&mdash; Masz, diable, tabakę! Policzki i ręce drgać mu zaczęły.
 
Ubierać się zaczął, ale czynił to bardzo powoli, w głębokim zamyśleniu pogrążony. I rzecz dziwna! Ubierał się tak starannie i wykwintnie, jakby miał wnet udać się na bal jakiś. Fraka tylko i białych rękawiczek nie włożył, ale w stosach odzieży swej przebierał długo; bieliznę wziął na siebie najpiękniejszą, tużurek najnowszy, oblał się najwyszukańszą perfumą, przód koszuli i mankiety spiął naśladującymi rubiny szkiełkami.
 
&mdash; Czy uprzątnąłeś salę? &mdash; zapytał Jurka.
 
&mdash; Sala jak szkło! &mdash; odparł chłopak. &mdash; Stara Justyna wszystko wczoraj wytrzepała, wymyła...
 
Była to żona stróża, która w nieobecności Jurka obejmowała pieczę nad mieszkaniem jednego z lokatorów domostwa i dnia wczorajszego właśnie, gdy ani pana, ani sługi w domu nie było, przez parę godzin trudniła się porządkowaniem i czyszczeniem tego mieszkania. Do oczyszczonej i uporządkowanej bawialni, noszącej nazwę sali, Bahrewicz wszedł rubasznie i zamaszysto, jak człowiek zaledwie mogący gniew swój powściągnąć. O parę jednak kroków od progu stanął i szerzej niż zwykle otwartymi oczami wpatrzył się w ogólny wygląd sali. Nic równie wspaniałego w życiu swoim nie widział. Salonik rządcy dóbr krasnosielskich i jego bawialnia były bardzo piękne, ale co za porównanie z tą salą adwokata! Phi! Lustro w złoconych ramach, taki wielki dywan, takie jaskrawe obrazki na ścianach, na biurku tyle pozłacanych cacek! Phi! podłoga błyszcząca, wyfroterowana czy co? A góry książek! Jakim sposobem ten człowiek wszystkie książki te mógł przeczytać! A papierów zagryzmolonych całe stosy! Muszą to być same ważne dokumenty! Jak to jednak ludzie wysoko-trzymać o nim muszą, skoro tyle dokumentów mu napowierzali! Phi! Oto sprytna bestia! wisielec!
 
Uszanowanie i oburzenie, onieśmielenie i rozżalenie utworzyły we wnętrzu Bahrewicza nierozwikłany chaos uczuć i myśli. Miał zrazu ochotę i zamiar szerokimi krokami przejść salę i kijem swym walnąć z całej siły w zamknięte drzwi sypialni, ale postawszy chwilę, powolniutku i ostrożnie siadł na brzeżku stojącej przy ścianie kanapki. Cacko to było, nie kanapka. Madzia wniosła mu do domu pomiędzy innymi sprzętami i tę kanapę, która dotychczas jeszcze stała w ich bawialni obciążona poduszkami wyrabianymi a la rakaka. Ale co za porównanie! Było to gracisko wielkie, szerokie, twarde. Na tym zaś sprzęciku, małym i miękkim, zaledwie usiąść śmiał. Zdawało mu się, że złamać się on musi pod ciężarem dobrze rozwiniętych kości i mięśni jego. Nie wiedział wcale o tym, że i bez tego już cacko to miało we wnętrznościach swych połamane sprężyny, a jedną z brakujących nóg zastępowało mu przyparte do ściany polano. W myśli jego mieszały się i krzyżowały wyrazy i frazesy:
 
&mdash; Pan sobie całą gębą... łotrzysko! Mądra sztuka... gałgan! Świetna partia... wisielec! No, powiemże ja jemu, aż mu za skórę pójdzie! Jak bo to z paniczem i mądralem takim kłótnie zaprowadzać! Madzia by potrafiła... oho! Dlaczegóż bo Madzia sama na egzekucję tę nie przyjechała... ona to... aha!
 
Wtem otworzyły się drzwi sypialni; Kaprowski wystrojony, klejnotami błyszczący, perfumą woniejący, z niezmiernie ugrzecznionym uśmiechem na gąbkowatej i nerwowo drgającej twarzy, od wielkiej uprzejmości naprzód cały podany, witać zaczął swego niespodziewanego gościa. Z rozmachliwą elegancją, która drobną postać jego miotała w strony różne, ku gościowi podbiegł i w małe, białe dłonie swe ppchwycił czerwone i mięsiste jego ręce, zatrząsłszy nimi parę razy i krzesło na kółkach ku kanapce przysuwając mówił:
 
&mdash; Nie spodziewałem się przyjemności ujrzenia pana dobrodzieja w domu moim... pewno za interesikiem jakim do naszego miasteczka... a może bym ja czymkolwiek służyć mógł, w czym dopomóc... Czekać pan musiałeś na obudzenie się moje... Stokrotnie przepraszam... otóż to, gościnność wiejska i miejska... Państwo dobrodziejstwo takeście mię tam w Leśnej fetowali, a ja... jak na toż dziś właśnie więcej niż kiedy zaspałem... Ale to nie bez przyczyny! Klient mój, Kaliński, wie pan, ten obywatel z waszych stron, zajął mi wczoraj cały dzień interesem swoim, który mu zresztą wygrałem... całą więc noc spędzić musiałem nad odczytywaniem aktów, które nadesłał mi klient mój, Ziębicki, sąsiad Kalińskiego... Interes gruby, rzecz idzie o cały prawie majątek Ziębickiego... Klient mój, Kaliński, wyjechał uradowany, zaprosił mię do siebie w jesieni na polowanie. &bdquo;Zaprezentuję pana córeczkom moim, mówił, a także sąsiadom, którzy wszyscy odtąd o pańską poradę i pomoc starać się będą..."
 
W ten sens Kaprowski prawił długo, prędko, płynnie, z uśmiechami ukazującymi mu od chwili do chwili zza warg uwiędłych czerniejące zęby, z migotliwymi błyskami błękitnych szkieł i złotych pierścionków, z pełnym niedbałej elegancji kołysaniem krzesła, na którym siedział, to w tył, to naprzód. Bahrewicz na brzeżku kanapki siedział jak skamieniały, wyprostowany, z coraz więcej czerwieniącą się twarzą, z oczami wytrzeszczonymi i nieruchomo wlepionymi w ugrzecznionego, świetnego i wymownego pana domu. Kilka razy krwisty rumieniec wzbił się mu z ogorzałych policzków aż na białe czoło, a nieruchome źrenice zapaliły się złością i zniecierpliwieniem; lecz kilka razy także pulchne jego wargi zwinęły się niby w kształt czerwonego pączka i mimowiednie pewno wydały świszczący dźwięk: Phi!
 
&bdquo;Jego klient, Kaliński, obywatel dostatni... Pni! Zaprosił go na polowanie i prezentować będzie córeczkom! Jego klient, Ziębicki, bogatszy jeszcze od Kalińskiego... z Dzielską żonaty... phi! z jakimi ludźmi bestia ta ma do czynienia! wisielec mądrala! phi!"
 
Nagle we wnętrzu jego coś załkało i krzyknęło:
 
&bdquo;Dam ja jemu córeczki Kalińskiego... a mojeż dziecko to co?"
 
Jakby czym podrzucony wstał i płynną mowę gospodarza przerywając zawołał:
 
&mdash; Ależ ja do pana z pretensją... z wielką pretensją i żalem... zbałamuciłeś mi pan dziewczynę, a teraz porzucić ją chcesz... ja na to nie pozwolę... ja ojciec... ja przyjeżdżam upomnieć się o krzywdę familii mojej wyrządzoną... ja pana zmuszę, abyś pan... abyś pan...
 
Nie mógł mówić dłużej. W gardle mu stanął i formalnie dławił go żal szczery, serdeczny, wytrysku jacy łzami, które zrosiły mu oczy i potoczyły się po policzkach. Karolka jak zaklęta wciąż mu stała przed oczami, tuż przy tym przeklętym wisielcu, który teraz, ot, wstał z krzesła, powoli sobie i z uśmiechem, niby nic...
 
&mdash; Ależ, łaskawy panie &mdash; zaczął &mdash; czegóż właściwie państwo ode mnie żądacie?...
 
Czego oni od niego żądali? Sprytna bestia taka, a domyśleć się tego nie może.
 
&mdash; Do stu diabłów! &mdash; krzyknął Bahrewicz &mdash; czego my od pana żądamy! naturalnie, że tego, abyś pan wziął ślub z dziewczyną, którą zbałamuciłeś i zgubiłeś jak ostatni...
 
Tu powstrzymał się. Na języku miał: jak ostatni łotr i wisielec! Ale nie mógł wymówić tego, za nic nie mógł. Żeby Madzia na jego miejscu była, oho! ale jakże on takiemu człowiekowi... mógł takie rzeczy... Bądź co bądź, był to jednak taki człowiek...
 
&mdash; Powoli, mój panie łaskawy, powoli... &mdash; usuwając się pod ścianę i nieznacznie zastawiając się krzesłem zaczął gospodarz domu &mdash; taki człowiek jak ja nie może tak sobie, jakby z pistoleta wystrzelił... ożenić się... Panną Karoliną zająłem się był istotnie... trochę może za żywo... nie przeczę... ale żenić się teraz jeszcze nie mogę... z czasem, kiedyś, nie mówię.... może i do tego przyjdzie...
 
Bahrewiczowi krew z twarzy o mało nie wytryskiwała. Z piersi jego wydarł się rodzaj ryku, w którym złość mieszała się z płaczem.
 
&mdash; Na Jezusa Chrystusa ukrzyżowanego! Kiedyś! może! Ależ to śliczna obietnica! A co tymczasem stanie się z dzieckiem moim! Ja chcę zaraz... natychmiast... do ołtarza... ja panu pokażę, co to jest... ja pana zmuszę...
 
Kaprowski bardzo blady, plecami do ściany przyparty, z całej siły trzymał poręcz krzesła, gotów w każdej chwili podnieść je ku swej obronie. Prostował się jednak i na ustach zachowywał wpółuprzejmy i wpółironiczny uśmieszek.
 
&mdash; Mój panie łaskawy... &mdash; mówić zaczął &mdash; takiego człowieka jak ja trudno do czegokolwiek zmusić... Mam rozum, stosunki i stanowisko... Od wszelkich napaści obronić się potrafią...
 
Bahrewicz umilkł nagle i przez chwilę usta jego zostały otwarte. Prawdę, szelma, powiedział Kto go tam może do czegokolwiek zmusić! Rozum, stosunki, stanowisko... Cóż wobec niego jakiś biedny oficjalista wiejski znaczyć może?...
 
Jakby myśl tę pod blednącym czołem przeciwnika swego wyczytał, Kaprowski podniósł głowę, a zadarty nos jego nabrał wyrazu pewnej siebie zuchwałości.
 
&mdash; Chciej pan zastanowić się... czy to być może, aby taki człowiek jak ja tak zaraz... natychmiast... bez zastanowienia... dla jakiejś ekonomówny świat sobie zawiązywał...
 
O! czy słowa te ku ostatecznemu pognębieniu przeciwnika swego wymawiając nie zanadto już liczył na urok wyższości swej, którą jak piaskiem oczy mu zasypywał?
 
Bahrewicz sapnął strasznie, jęknął, porwał się z miejsca i ze stłumionym jakimś zaklęciem, z oczami krwią zaszłymi, swój okrągły, politurowany kij podniósł w górę. Sekunda jeszcze, a nierówna walka wybuchając w sali odgłosem swym przywołałaby ludzi napełniających przedpokój. Ale w króciutkim trwaniu tej sekundy Bahrewiczowi stało się coś dziwnego. &bdquo;Dla jakiejś ekonomówny świat sobie zawiązywać!" Czarodziejskimi były słowa te, że naprzód wściekłość w nim obudziwszy, potem oblały, go jakby wiadrem zimnej wody. Co to znaczyło? On słowa te nie pierwszy już raz w życiu swym słyszał... z małą odmianą tylko, z małą odmianą... &bdquo;Wariatem Ryłbym, gdybym sobie dla jakiejś chłopki świat zawiązywał!"
 
&mdash; Och!
 
Stęknął głośno i w czerwonych swych, mięsistych rękach ukrył twarz okropnie wykrzywioną. Pod powiekami jego, które mocno grubymi palcami przycisnął, obok twarzy Karolki, młodziutkiej, udręczonej, zawisła twarz druga, inna wcale, zestarzała, zmęczona, pokorna... Tylko co, tylko co właśnie twarz ta przemknęła przed jego wzrokiem. Przemknęła i nie zatrzymał na niej wzroku ani przez minutę. Teraz stała przed nim jak żywa: czarne, ogniste, zbolałe oczy w niego wlepiając i wyraźnie, wyraźnie szepcąc: &bdquo;Byłbym wariatem, gdybym dla jakiejś chłopki świat sobie zawiązywał!" Bahrewicz był pobożnym. Jedną ręką zasłaniając sobie oczy, drugą w pięść ścisnął i z łoskotem uderzył się nią w piersi.
 
&mdash; Boże Wszechmogący! za grzechy moje nie karz dziecka mego!
 
Wymówił słowa te głośno, z serdeczną skruchą człowieka, w którym sumienie przemówiło wyrzutem, z łkaniem ojcowskiej trwogi, żałości, z twarzą wzburzoną i wykrzywioną płaczem. Wykrzykowi temu i łoskotowi silnej pięści uderzającej w nie mniej silną klatkę piersiową odpowiedział przytłumiony, ironiczny śmieszek Kaprowskiego. Bystrym rzutem oka spostrzegł zgnębienie przeciwnika swego, zrozumiał w części jego przyczyny; obronne stanowisko pomiędzy ścianą a krzesłem opuścił i uczyniwszy parę kroków w obie swe małe, białe ręce ujął ściśniętą wciąż, czerwoną, jak kamień twardą pięść ekonoma. Bahrewicz usta otworzył, wzrok w ziemię wlepił, ogłupiał i oniemiał. Przyjacielskim tedy, koleżeńskim jakby ruchem trzęsąc jego pięścią, przymilonym i trochę tylko świszczącym głosem Kaprowski mówił:
 
&mdash; A co to za grzeszki, kochany panie Bahrewicz, jakie to tam grzeszki przychodzą panu na myśl, że się tak w piersi bijesz i Boga Wszechmogącego na pomoc sobie wzywasz? Cha, cha, cha! Może i ja coś wiem o tych twoich grzeszkach młodości... cha, cha, cha! Wiedzą sąsiedzi, jak kto siedzi! Teraz właśnie przypomniałem sobie chłopkę jakąś, która mi interes pewien synka swego powierzyła... a sołdat Mikołaj opowiedział mi o niej wszystko... Cha... cha... cha! wszyscyśmy w jednym kierunku grzeszni... kochany panie, wszyscy a wszyscy... na tym już świat stoi, i nie ma czego tak mocno bić się w piersi...
 
Czy Bahrewicz słuchał mowy tej? trudno było odgadnąć. Stał wciąż jak ogłupiały i niemy, z otwartymi usty, skrzywioną twarzą, wzrokiem wbitym w ziemię.
 
&mdash; Chamka... &mdash; szepnął.
 
Kaprowski rękę jego z dłoni wypuścił i obie swe ręce w kieszenie ubrania wsunął.
 
&mdash; Panie kochany &mdash; łagodnie odpowiedział &mdash; ja państwu ubliżać nie chcę... jesteście bardzo szanowni i moja przyjaźń dla was... mój szacunek... Panna Karolina jest śliczną panienką i podobała mi się nadzwyczajnie... Ale widzi pan... niech pan tylko zastanowi się... bez gniewu... niech pan pomyśli... jeżeli pan uważał dla siebie za niestosowne ożenienie się z chłopką, to może i ja... uważa pan dobrodziej... w takiej samej pozycji znajduję się względem córki pana dobrodzieja.
 
Ani słowa przeciw temu! Miał rację! Człowiek uczony na pamięć wszystkie artykuły prawa jak rzepę gryzący, kawaler elegancki, na drodze do fortuny i będący i który o takich obywatelach jak
 
Kaliński i Ziębicki mówić mógł: &bdquo;Moi klienci!", miał prawo pretendować do świetnej partii, tak, do świetnej partii... Alboż on sam nie pojął Madzi właśnie dlatego, że ze stron pewnych była ona dla niego świetną partią!... Tak, ani słowa przeciw temu. Miał rację. Jednakże tak znowu to wszystko skończyć się nie może... Podniósł głowę Bahrewicz i kilka razy przemówić próbując ani słowa wyrzec nie mógł. Z parobkami, chłopami i niższymi oficjalistami przez całe życie do czynienia miał i języka w gębie ani głosu w gardle przed nimi nie tracił. Ale z tym ot... nic już on nie poradzi.
 
&mdash; Wie pan co? &mdash; zdławionym głosem wyrzekł na koniec &mdash; wszystko to jest gałgaństwo... I ja gałgan, i pan gałgan, ale Madzia to zupełnie co innego...
 
Zaczynał mówić z płaczem, skończył ze złością i niejaką dumą:
 
&mdash; Madzia tu przyjedzie! &mdash; i kijem w powietrzu wywinął. &mdash; Oho! poczekaj! to zupełnie co innego!...
 
Wypadł z sali do przedpokoju, w którym na widok jego powstał pomiędzy oczekującymi ruch wielki. Każdy z oczekujących mniemał, że po wyjściu oficjalisty na niego przychodziła kolej rozmówienia się z adwokatem, ale najbliżej drzwi siedzący Harbar zerwał się ze stołka, łokciami odepchnął Żydów i szlachcica, wparł się we drzwi sam i za rękaw od siermięgi wciągnął za sobą Krystynę. Jurek ze stukiem drzwi za nimi zamknął.
 
Do sali chłopi wchodzili zwykle jak do kościoła, powoli, ostrożnymi kroki, ze zgiętymi nieco karkami i pochylonymi głowami. Harbar nawet, który w charakterze delegata wsi hryneńskiej znajdował się tu już kilka razy, a dostatniejszym i zuchwalszym był od innych, z czapką w spuszczonym ręku, z karkiem naprzód podanym i zmęczonymi nieco oczami, u samego progu jak wryty stanął. Krystyna w zamian tym razem okazała śmiałość niespodziewaną. Nie sama tylko myśl o pieniężnych stratach lub zyskach przywiodła ją tutaj. W sercu jej wrzało i płakało coś, co ją uczyniło ślepą na wspaniałości, którym podobnych nie widziała jednak nigdy. Od samego już progu wlepiła wzrok w stojącego przy biurku swym małego człowieczka i prędko, ciężko, ze stukiem grubych podeszew przeszedłszy pokój wprost na ziemię przed nim padła i kolana jego obu ramionami objęła. Kaprowski cofnął się nieco i wydzierając jej ręce, które ona pochwyciła i pocałunkami okrywała, zniecierpliwionym głosem burknął:
 
&mdash; No, no, nie trzeba... nie trzeba... mów, czego chcesz!
 
Mówił to głosem zniecierpliwionym, ale twarz jego, wzburzona i zbladła po rozmowie z Bahrewiczem, trysnęła teraz zadowoleniem. Był on z tych, którzy lubią bliźnich u stóp swoich widzieć. Zadowolenie to przecież umniejszyło się tym, że zupełnie prawie nie wiedział, czego ta baba chcieć może. Mętnie bardzo przypominał sobie: jakiś syn słabego zdrowia, żołnierz podobno czy coś takiego? Ale może to nie ta z synem żołnierzem, lecz wcale inna... Marszcząc brwi powtórzył:
 
&mdash; Czego chcesz? Mów prędko. Wyprostowawszy się i ręce u piersi splótłszy, prędko zaczęła mówić:
 
&mdash; Ja, panie jaśnie wielmożny, o mego Pilipka... Ze świtem dziś do miasta przyszła i najpierwej chciała z synkiem zobaczyć się... Ale potem zlękłam się, że jaśnie wielmożnego pana nie zobaczę, przyszłam tu i czekałam...
 
&mdash; No, to i dobrze, ale czegóż chcesz ode mnie? &mdash; O synka mojego, Pilipka...
 
Kaprowski namyślał się.
 
&mdash; A gdzież ten twój synek? &mdash; zapytał. Westchnęła ciężko.
 
&mdash; A gdzieżby on był, jaśnie wielmożny panie! Kiedy ostatni raz widziały go oczy moje, w kazarmach był... Słuszny jak topolka... Bladzieńki taki... W szyneliku sołdackim... Na schody wyskoczył, do nóg mnie hrymnął. &bdquo;Mameńko, ratuj! Żeby mnie tu zostawili..."
 
A! teraz dość wyraźnie już przypomniał sobie, o co chodziło. Nie przerywał jednak mowy chłopce. Cierpliwe wysłuchiwanie klientów przynosiło mu nieraz różne korzyści. Krystyna prawiła dalej:
 
&mdash; Ni mnie, jaśnie wielmożny panie, drużki na dzieży sadzały, ni mnie do ślubu śpiewały, ni ja chaty własnej i ludzkiego uszanowania kiedy zaznała... Pracowała, horowała, skórę sobie z rąk zdzierała i synków swoich, dwa słoneczka moje jedyne, hodowała i lubiła... Oj, lubiła, żałowała i w poczciwości hodowała. Ni oni złodzieje, ni pijaki, ludziom usłużne i matce posłuszne... Prędzej by każdy rękę sobie uciął, niż matkę skrzywdził. Ot, jak ich wyhodowała. Sama. Nikt nie pomagał...
 
Oczy jej, wprzódy przygasłe i strapione, rozbłysły radością i dumą, czoło wypogodniało, wyprostowała się kibić.
 
Kaprowski pomyślał:
 
&bdquo;Śliczna kiedyś chamka być musiała... i teraz jeszcze, dalibóg, niczego... Co za oczy!"
 
Ona posmutniawszy, znowu mówiła dalej:
 
&mdash; Do jaśnie wielmożnego pana ja jak do Pana Boga... Powiedział Mikołaj: &bdquo;Zanieś panu hrosze, a on Pilipka wyratuje"... Zaniosła najpierwej te, co dla Pilipka zapracowała... Powiedział potem o tym haficerze, co to nie zgadzał się, ja i te pieniądze, co na śmierć sobie chowała, jemu oddała, żeby on jaśnie wielmożnemu panu dla tego haficer a posłał. I już serce mnie radowało się, że Pilipek wyratowany... W Ongrodzie go zostawią i na zimowanie do Hrynek przyszłą...
 
Aha! no! teraz Kaprowski zupełnie już wszystko przypomniał sobie o tej babie. Chciał przerwać jej mowę, aby prędzej z nią skończyć, ale ona dodała jeszcze:
 
&mdash; A teraz, jaśnie wielmożny panie, ja tut przyszła, żeby o tym prewoschoditielstwie i o tym siejatielstwie dowiedzieć się... Co by tu z nimi zrobić? Niech jaśnie wielmożny pan ratuje mnie biedną, żeby terewizory Pilipka wysyłać nie żądali...
 
Masz, diable, tabakę! Znowu najlżejszego pojęcia nie miał o tym, co znaczyły prewoschoditielstwa, siejatielstwa i rewizor y.
 
&mdash; A któż ci to o tych rewizorach gadał? &mdash; z niecierpliwością zapytał.
 
&mdash; Mikołaj, jaśnie wielmożny panie! A któż by, jeżeli nie Mikołaj! Powiedział wczoraj: &bdquo;Pan hadwokat pisał do mnie tak i tak..." Ja myślałam, myślałam, myślałam... Bożeż mój, Boże! Co ja zrobię! Taj wzięłam i przyszłam.
 
Kaprowski pomyślał chwilę.
 
&mdash; A mówiłże ci Mikołaj, że pieniędzy trzeba?...
 
Kobieta znowu pochyliła się mu do kolan, a wyprostowawszy się, strwożone oczy w twarz jego wlepiła. Wahającym się głosem mówić zaczęła:
 
&mdash; Panie jaśnie wielmożny, bądźcie nade mną litościwi... Zróbcie już teraz bez pieniędzy... Toż ja dała... I Pilipka pieniądze oddała, i swoje śmiertelne oddała... Zróbcie już teraz tak bez niczego... Skąd ja wezmę?
 
Kaprowski nachmurzył się i znowu zapytał:
 
&mdash; Czy Mikołaj ci nie mówił, na co, dlaczego, ile potrzeba?
 
&mdash; Mówił, jaśnie wielmożny panie, wszystko mówił... Ale, panie najmiłościwszy, zlitujcie się nade mną i zróbcie co z tymi rewizorami... Tak już bez niczego...
 
Kaprowski zesztywniał, podniósł głowę i wydął usta.
 
&mdash; Moja kochana &mdash; rzekł zimno &mdash; powiedzże ty mnie: czy ja jestem Panem Bogiem?
 
Na to dziwne pytanie czarne, smutne, błagające oczy popatrzały na niego ze zdziwieniem i wstydliwie okryły się powiekami.
 
&mdash; No, mówże! Język przecież masz w gębie. Czy ja jestem Panem Bogiem?
 
Pięknie wykrojone, ale zwiędłe i blade usta cichutko odszepnęły:
 
&mdash; Nie. Kaprowski pytał dalej:
 
&mdash; Czy ja jestem cesarzem?
 
Czarne, smutne oczy znowu z lękliwym zdziwieniem podniosły się na twarz jego, a drżące wargi odpowiedziały:
 
&mdash; Nie.
 
&mdash; Ano! Kiedy ja nie jestem ani Panem Bogiem, ani cesarzem, to jakże chcesz, ażebym cokolwiek zrobić mógł bez pieniędzy. Pieniądze na tym świecie, to, moja kochana, wszystko, wszystko a wszystko. Bez pieniędzy człowiek sam niczego niewart i interes jego niczego niewart...
 
Tu po oratorsku wyprężył ramię i poruszył dłonią.
 
&mdash; Czego można dostać na świecie bez pieniędzy? Człowiek bez pieniędzy, moja kochana, to jak złamany kołek w płocie. Kto go podpierać będzie, aby nie upadł? Nikt. Prawda?
 
W ciągu przemowy tej, zwróconej do Krystyny, spojrzenie jego zza szkieł błękitnych biegło ku stojącemu u drzwi Harbarowi. Chłop z siwiejącą czupryną, w sutej siermiędze i z roztropnym, dość śmiałym wyrazem twarzy wsłuchiwał się w mowę jego tak uważnie i z takim wygięciem szyi, jakby każde słowo jego chciwie połykał. Przy tym od czasu do czasu potwierdzająco głową wstrząsał, uśmiechał się i oczami błyskał. Widocznym było, że wygłaszaną przez hadwokata doktryna o wszechmocy pieniędzy i o tym, że one na świecie znaczą wszystko a wszystko, z łatwością torowała sobie drogę do umysłu Pawluka Harbara. Co o przemowie tej myślała Krystyna? Ani razu nie podniosła oczu ani rąk u piersi złożonych nie rozplotła. Suchy i delikatny profil jej twarzy nabrał wyrazu głębokiego zamyślenia. Może myślała, że gdyby miała pieniądze, nie byłaby przez całe życie swoje złamanym kołkiem w płocie, którego nikt nigdy podeprzeć nie chciał; najpewniej zaś myślała o tym, co w tej chwili pochłonęło ją całą, bo gdy Kaprowski przestał mówić, podniosła zwolna powieki i raz jeszcze swoje prawić zaczęła:
 
&mdash; Panie jaśnie wielmożny! zlitujcie się nade mną, zróbcie już teraz... tak... bez niczego...
 
Kaprowski uczynił gniewne poruszenie.
 
&mdash; Jeżeli pieniędzy nie masz, nie trzeba było przyłazić tu, aby mię nudzić i czas mi zajmować... Idź sobie! no ruszaj! Z Panem Bogiem!
 
Krystyna zdrętwiała od trwogi. Można by mniemać, że gniew hadwokata przemienił ją w słup niemy i martwy. Zlękła się okropnie. Wypędza ją. Jeżeli, wypędzi &mdash; to i nic nie zrobi, a jeżeli nic nie zrobi &mdash; to co będzie z Pilipkiem i z tymi pieniędzmi, które już na niego wydała? Ręka jej, okryta skórą ciemną, pomarszczoną i pełną blizn, drżąc podniosła się ku piersi, a palce powykrzywiane, z białymi paznokciami, dziwnych guzów pełne, wsunęły się za siermięgę, jakby z zanadrza coś wydobyć miały. Jednak z palcami u przedniej klapy siermięgi znieruchomiała znowu. Na myśl jej przyszedł Antosiek. Bożeż mój, Boże! Toż to jego pieniądze, a on jest dzieckiem jej tak samo jak i tamten! Przypomniała sobie szorstki głos jego, twardy gest i srogie spojrzenie, z jakim mówił jej kiedyś, aby jego pieniędzy nie oddawała, za nic nie oddawała, bo do śmierci jej tego nie zapomni! A nuż nie zapomni i serce swoje od niej odwróci? A tamten?
 
Obejrzała się i na Harbara zwróciła spojrzenie prawie nieprzytomne. Spojrzeniem tym zdawała się mówić: &bdquo;Ty muzyk, mądrzejszy ode mnie, durnej baby! Jeżeli Boga masz w sercu, ratuj! poradź!"
 
Harbar też i sam już z radą pośpieszał.
 
Na palcach po wyfroterowanej podłodze stąpając przybliżył się ku Krystynie i z tajemniczą miną łokciem ją w bok parę razy szturchnął. Przy tym szeptać jej coś zaczął prawie do ucha. Szepcząc wciąż ją łokciem szturchał i zdawał się z niej naśmiewać. Włościanie hryneńscy nie tyle, co ona, dali i dadzą jeszcze, a cóż? Kiedy trzeba, to trzeba! Krystyna słuchała szeptu dostatniego i roztropnego gospodarza, o którym wszechstronnie bardzo wysokie miała wyobrażenie, i &mdash; wahała się jeszcze. Myśl o Antośku, o krzywdzie, jaką by mu wyrządziła, i o możliwej stracie przywiązania jego do niej kłuła ją w serce i powstrzymywała rękę. Nagle podniosła oczy i wzrokiem spotkała się z główką dziecięcą patrzącą na nią z wiszącego na ścianie obrazka oczami zupełnie podobnymi do kwiatów lnu. O! ten promyk ideału, który załamał się w tej gnijącej wodzie! Przykuł on do siebie oczy tej chłopki nie mającej na świecie nic, nic, nic i nikogo prócz tych dwojga dzieciątek swoich, które w piersi swej wyhodowała i krwawicą swą wykarmiła &mdash; sama. Sama. Nikt nie pomagał. W dwóch tych kwiatkach lnu, które patrzały na nią z obrazka, poznała oczki Pilipka i taki sam pucaty był on, i taki różowieńki, kiedy był jeszcze malutki, i dopóki go ta gorączka, na którą pięć miesięcy leżał... Czysty Pilipek... Bożeż mój, Boże! Onaż przyszła do miasta, aby go zobaczyć... Morze tęsknoty rozpłynęło się po jej piersi. Wszystkie siły namiętności mieszkające w spracowanym jej ciele i sponiewieranej duszy, te siły, które ogniem buchały z czarnej jej źrenicy, a gdy dziewką była, czarem upojeń związały ją z kochankiem &mdash; dreszczami teraz przebiegły po jej plecach, pierś podniosły wysoko, zadrgały w ramionach, płomieniem rumieńca zapaliły zwiędłą twarz. Z dyszącą piersią i płomiennym na policzkach rumieńcem postąpiła ku ścianie i plecami do pokoju zwrócona wydobywała z zanadrza grubą, nicianą pończochę, u końca sznurkiem przewiązaną. Długo ją rozwiązywała, długo jeszcze i pomimo silnego wzruszenia ostrożnie wyjmowała z niej zżółkłe papiery, aż znowu twarzą zwróciła się ku pokojowi i stukając grubymi podeszwami trzewików ku biurku podeszła. Dźwięk wysypywanych na biurko monet rozległ się po pokoju. Kaprowski patrzał, podrzucał w ręku złoty łańcuch zegarka i śmiał się.
 
&mdash; Ależ pieniądze! Dwuzłotówki, czterdziestówki, złotówki, dziesiątki, szóstki nawet &mdash; wszystkiego pełno!.. Cha, cha, cha, cha! skąd ty, babo, takich pieniędzy tyle nabrać mogłaś?
 
Rozsypane na biurko monety, wyraźnie, wyraźnie ściemniałymi , swymi twarzami mówiły: &bdquo;Za dzień pięcia pszenicy, za dwa dni żniwa, za przynoszenie wody koromysłami, za dojenie krów u pachciarza, za rwanie gryki, za zbieranie kartofli., za grabienie siana..! Przez lat dziewiętnaście... Przez lat dziewiętnaście, przez lat dziewiętnaście!..."
 
Przedmioty nie żyjące miewają mowę swoją, często bardzo wymowną. Pieniądze przez Krystynę na biurko wysypane mówiły, opowiadały. O smutnej doli, o ciężkiej pracy, o wiecznym poście, o karku po dniach całych ku ziemi zginanym, o czole zlewanym strumieniami potu, o stopach bosych, o rękach bliznami i guzami pokrytych &mdash; mówiły i opowiadały monety srebrne i miedziane, i pogniecione papierowe ruble, które po chwili z głuchym dzwonieniem zsuwając się na dno szuflady wydały dźwięk donośny i niesforny, niby ostatni akord wyśpiewanej przez się elegii. Ale Kaprowski, jakkolwiek wiedział o tym, że wyraz rokoko oznaczał sposób, w jaki wznoszono różne budynki, na poematach rzeczy nieożywionych nie znał się wcale. Przed jego wzrokiem przesunęła się ruda broda oczekującego na procenty swe lichwiarza, a w uszach zadźwięczał syreni głosik na cukierniowej estradzie wyśpiewujący czarow ne: &bdquo;Miau! miau! miau!" Wargi jego drgnęły uśmiechem wpółironjcznym, wpółzadowolonym, uczuł się znowu za kolana objętym.
 
&mdash; Czegóż chcesz jeszcze? &mdash; dość łagodnie zapytał.
 
&mdash; Panie jaśnie wielmożny! to już te rewizory, znaczy nic nie zrobią?
 
&mdash; Nic, nic nie zrobią, bądź spokojną i wracaj do domu...
 
&mdash; Panie najmiłościwszy! &mdash; zawołała &mdash; niech panu Pan Bóg Wszechmogący wynagrodzi... już ja więcej dokuczać panu nie będę... pójdę tylko z synkiem zobaczyć się, taj do chaty...
 
Radość twarz jej rozpromieniła, ale Kaprowski nagle zląkł się czegoś.
 
&mdash; Masz, diable, tabakę...
 
Rzucił się niecierpliwie i ostro rzekł:
 
&mdash; Ani waż się, moja kochana, ani waż się... do syna iść... zobaczyć go teraz nie możesz...
 
Czy co z twarzy jego wyczytała? czy ten obrazek z dziecięcą główką, na który co chwila podnosiła oczy, po sercu jej grał, ale znowu rzuciła się ku białym, małym rękom, które ją odpychać usiłowały.
 
&mdash; Panie najjaśniejszy! &mdash; zawołała &mdash; pozwólcie mnie d i t i e moje zobaczyć... pozwólcie mnie jego zobaczyć choć na minutkę , na minuteczkę, choć żeby ja raz na niego spojrzała...
 
W ruchach jej, w wyrazie oczu, w całej grze rysów był taki gwałt pragnienia i prośby, że Kaprowski zmieszał się trochę.
 
&mdash; Masz, diable, tabakę...
 
&mdash; Pozwólcie, panoczku, pozwólcie, oj, pozwólcie choć na minuteczkę, żeby ja jego tylko zobaczyła, że on tu jest i żyw... oj! pozwólcie.
 
Teraz już upadła mu do nóg i nie tylko obejmowała, ale i całowała jego kolana, nie płacząc jednak, tylko gorejąc cała tym gwałtem uczuć, który włosy siwiejące nad czołem jej rozrzucił, twarz i oczy rozpłomienił i całą ją przyoblekł tragiczną pięknością. Zadarty nos Kaprowskiego stracił coś ze swej zuchwałości, gąbkowate policzki jego parę razy drgnęły. Zrozumiał jednak potrzebę zimnej krwi i stanowczości. Stanowczym tonem rzekł:
 
&mdash; Moja kochana! zobaczyć teraz syna swego nie możesz... uchodzi on za chorego i jest w takim miejscu, do którego nikogo a nikogo nie wpuszczają... Jeżeli nie chcesz, aby cały interes diabli wzięli, wracaj co tchu do chaty, co tchu! zaraz, natychmiast, i siedź cicho... ani się tu pokazuj... czy słyszysz?
 
Jakżeby słyszeć nie miała, kiedy słuchała uszami, oczami, całą duszą. Słuchała i zrozumiała. Jeżeli napierać się będzie o zobaczenie Pilipka, interes diabli wezmą. Powinna być kontenta z tego, że rewizory nic już nie zrobią i zaraz, co tchu, do chaty powracać. Podniosła oczy na obrazek. Czysty Pilipek, kiedy mały był! Oczy takie same i tak samo śmiał się... Cóż, nie Widzieć go, to i nie widzieć, dla jego dobra! dlatego, żeby interesu diabli nie wzięli! Niskim, niskim pokłonem schyliła się przed Kaprowskim i cicho wyrzekła:
 
&mdash; Dziękuję jaśnie wielmożnemu panu! Ja już kontenta i do chaty pójdę! Żeby tylko te rewizory nic nie zrobili, znaczy, Pilipek na zimowanie do Hrynek przyjdzie. Dziękuję jaśnie wielmożnemu panu...
 
Odwróciła się i ciężkim krokiem, grubymi podeszwami stukając, wyszła z sali. Do biurka przybliżył się Pawluk Harbar. Dla tego chłopa Kaprowski miał uszanowanie pewne i o interesie, z jakim zwykle do niego przybywał, pamiętał wybornie. Hryńscy chłopi, których Pawluk delegatem bywał, przedstawiali cyfrę wcale inną niż jakaś tam baba-wyrobnica i zresztą zapominać o sobie nie pozwalali. Kaprowski wiedział nawet, w której szufladzie biurka spoczywały odnoszące się do sprawy ich dokumenty i szufladę tę wnet odsunął proponując Harbarowi, aby wysłuchał ostatniego podania do sądu, które on w sprawie ich napisał. Podanie to napisanym było istotnie i, jak Kaprowski mniemał, znakomicie. Ale Pawluk nie chciał zrazu słuchać tego arcydzieła.
 
&mdash; Niech wielmożny pan posłucha &mdash; rzekł &mdash; tuju prośbu później przeczytamo, a teraz ja na konto tego jenteresu z Jasiukiem... Ja wiem, że wielmożny pan ten jenteres jemu prowadzi... i przyszedłem prosić wielmożnego pana... żeby pan tak poprowadził, żebym ja wygrał... Ot!
 
Błyszczące oko chłopa z wyrazem lękliwej trochę przebiegłości tkwiło w twarzy hadwokata ; uśmiechał się i prawą ręką w zanadrze sięgał.
 
&mdash; Wielmożny pan sam mówił, że człowiek bez pieniędzy to jak złamany kołek w płocie. Na co go podpierać? Już on czy tak, czy tak, krzywy będzie. Jasiuk ten, kab jeho paralusz kinu u, kab jemu kości pakruciło, to taki ze uszyckim jak ten kołek... Zaużdy u mnie boisz hroszy jak u niego...
 
Kaprowski na fotelu z wysoką poręczą usiadł i bębniąc po biurku palcami zdobnymi w pierścionki żartobliwie zapytał:
 
&mdash; No, a wieleż ty tam przyniósł? ha? pokaży! może warto będzie ciebie podpierać, a może nie warto! Zobaczymy!...
 
Kiedy po kwadransie Harbar opuszczał salę rozmijając się w progu z popychanym przez faktora barczystym, wysokim, zwój papierów trzymającym w ręku szlachcicem zagrodowym, Krystyna znajdowała się już za miastem. O parę stai od ostatnich domostw miejskich, aby dostać się na drogę, którą dalej iść miała, przejść jej trzeba było wąskim szlakiem, na którym leżały rzędy żelaznych szyn. Rogatka strzegąca drogi, którą przebiegały pociągi, zamkniętą była. Za kilka minut przechodzić miał tędy jeden z pociągów. Stróż ujrzawszy kobietę szybko ku rogatce nadchodzącą zawołał:
 
&mdash; Nie wolno!
 
O kilkanaście kroków od spuszczonego drzewca rogatki stanęła. Drobna ta przeciwność nie zrobiła jej żadnej przykrości. Poczekać, to i poczekać. Na zżółkłej i wydeptanej trawie stanęła i rozwiązawszy szmatkę płótna, którą w ręku niosła, wyjęła z niej sporą kromkę czarnego chleba, którą szczyptą soli posypała i jeść zaczęła. Od wczorajszej wieczerzy nic w ustach nie miała... Jadła więc i rozglądała się dokoła. Niedaleko od miejsca, na którym stała, wznosiły się mury dworca kolei żelaznej. Było to tak niedaleko, że dobrze rozeznać mogła czarne kominy prowadzonych w różne strony lokomotyw, buchające z nich kłęby dymu i mnóstwo ludzi stojących i ruszających się na długiej, wąskiej, brukowanej platformie. Wrzały tam i rozchodziły się daleko szumy, świsty, gwary, krzyki. Dla wiejskiej kobiety był to widok tak niezwykły, że zapatrzyła się na niego szeroko otwartymi oczami. Wyraźnie tu od dworca dochodzące odgłosy odurzały i ogłuszały ją nieco, przez co twarz jej nabierała wyrazu zaciekawionej głupowatości, zwiększonej tym, że patrząc i słuchając jeść nie przestawała. Owszem, zgłodniałą będąc, pożerała raczej, niż jadła, twardą kromkę chleba. Wtem tuż za nią męski głos jakiś zapytał stojącego u rogatki stróża:
 
&mdash; Co to znaczy? W tej porze pociągi nigdy nie przechodzą. Jakiż to będzie pociąg?
 
Stróż odpowiedział jednym tylko wyrazem:
 
&mdash; Żołnierski.
 
Na dźwięk tego wyrazu mętne i w mury dworca wlepione oczy Krystyny zamigotały, a ręka jej trzymająca połowę jeszcze kromki od ust usunęła się ku piersi. Obejrzała się na rozmawiających. Pan jakiś w czarnym tużurku, z paltotem zarzuconym na ramię, patrzał na złoty zegarek, a stróż uchylając nieco czapki, w kształcie informacji dodał jeszcze:
 
&mdash; Nowobrańców gdzieściś powiozą...
 
Po ciemnej zwiędłej twarzy kobiety trzymającej u piersi czarną kromkę chleba przebiegły płomienie. Wtem na platformie dworca wybuchnął gwar ogromny, i wąski ten, brukowany pas ziemi pokrył się gęstym mrowiskiem ludzi. Nad ogromnym gwarem buchającym z tego mrowiska unosiły się krótkie i donośne słowa wojskowej komendy. Zarazem komin lokomotywy sterczący nad długim szeregiem powozów szumiał, burczał, dyszał i od czasu do czasu rzucał w górę poszarpane pióropusze czarnego jak sadza dymu. Odległość dzieląca dworzec z rogatką była taką, że najbystrzejsze oko w wirującym na platformie ludzkim mrowisku rozpoznać by nie zdołało twarzy żadnej. Każdy jednak rozpoznać mógł, że byli tam sami żołnierze i że było ich mnóstwo. Krystyna stała jakby w słup przemieniona. Zapewne pytała sama siebie, czy to te sołdaty, z którymi Pilipek jej na skraj świata odjechać miał. Myślała też może, że gdyby nie jej staranie, on także odjeżdżałby w tej chwili. Nie przypuszczała wcale, aby syn jej znajdował się w tym tłumie mającym wnet opuścić ojczyste niebo. Chleba jednak już nie jadła. Wzruszał ją sam widok odjeżdżających żołnierzy. Nagle czarny komin zapiszczał przeraźliwie, długo; pisk ten powtórzył się jeszcze razy parę i pociąg spod ścian dworca wysuwać się zaczął, coraz prędzej, coraz prędzej sunąc po żelaznych szynach... pół minuty, a za spuszczonym dziobem rogatki przeleciało wszystko... Długi szereg czarnych, zamkniętych wozów, zmącona mozaika twarzy otoczonych krótko przystrzyżonymi włosy, a tłumnie wytłaczających się na zewnątrz przez mnóstwo małych okienek, i pieśń żołnierska, którą te wszystkie twarze śpiewały, huczna, hulaszcza, a jednak tu i ówdzie przetykana jękliwymi tony, niby z rozhukanych piersi rwącymi się krzykami bólu... Zaszumiało, zatętniało, zaśpiewało i &mdash; przeleciało. W oddali tylko, na zawrocie szyn, sunął jeszcze olbrzymi wąż czarny i wlokły się w powietrzu rzedniejące szmaty dymu...
 
Nie dojedzona kromka chleba leżała na zżółkłej trawie u wrytych, zda się, w ziemię stóp znieruchomiałej kobiety. Twarz jej stanęła w ogniu, a zmarszczki drgały na niej jak struny gwałtownie targnięte. Ruch powietrza zmąconego przelatującymi wozami rozwiewał jej nad czołem pasma siwiejących włosów i załamały się opuszczone ręce. Czegoż tak stała, płonąc na twarzy, a drżąc w sobie jak listek osiki? Wszak wiedziała dobrze, że pomiędzy odjeżdżającymi Pilipka jej nie było! Nic to! Żelazne jakieś kleszcze ścisnęły jej sferce i zdjęła ją taka żałość, że byłaby z rykiem płaczu na zżółkła ziemię upadła, gdyby stuk otwierającej się rogatki przytomności jej nie powrócił. Na stróża otwierającego rogatkę spojrzała takimi oczami, jakby budziła się ze snu. Śniło się jej niby, że w jednym z tych czarnych wozów Pihpek na skraj świata odjeżdżał, że nawet w tłumie twarzy wytłaczających się przez okienka jego twarz bladą, smutną, mizerną dostrzegła. Śniło się jej tak niby, a teraz obudziła się i przypomniała sobie, że Pilipek wyratowany, że go pan hadwokat gdzieściś przed rewizorami schował, że skoro s o ł d a c i już pojechali, a on z nimi nie pojechał, znaczy, już został i wcale nie pojedzie. Na ziemi usiadła, trzewiki z nóg zdjęła, na plecach je sobie zawiesiła i zerwawszy się, prędkim, raźnym krokiem drogą poszła. Nie dojedzona kromka czarnego chleba pozostała za nią na zżółkłej trawie. Zapomniała o niej; widok odjeżdżających w daleki świat sołdatów zabił w niej głód.
 
Dla chłopki przyzwyczajonej do ustawicznego trzymania się na nogach trzy mile ujść było drobnostką spełnioną prędko. Około zachodu słońca Krystyna była już w Wólce. Nastka i Józik powitali ją w czworaku z krzykami radości. Dała im po groszowym obwarzanku kupionym dla nich w jednej z przydrożnych kafczem i wnet krzątać się zaczęła około ognia i wieczerzy. Ogarnęła ją teraz wielka wesołość. Wszystko, dziękować Bogu, skończone. Nowobrańcy pojechali, a Pilipek jej został. Hroszy wprawdzie nie ma już wcale; pusta pończocha za koszulę wsunięta piecze ją trochę przewidywaniem gniewu i skarg Antośka, ale za to zrobiła swoje. Synka uratowała. Tymczasem nie uczyniła tego sama. H a d w o k a i i Mikołaj dopomogli. Jak będzie miała czas, pójdzie zaraz Mikołajowi podziękować. Teraz krzątając się około pieca Jelenie o szczęściu swoim szeroko rozpowiadała. Józik z obwarzankiem swym wyleciał na dziedziniec, Nastka u pieca siedząc kartofle obierała, a Jelena skurczona, mizerna, na przypiecku znowu siedziała i powolnym ruchem wychudłej ręki poruszała kołyskę ze śpiącym najmłodszym dzieckiem. Przerwała wkrótce ożywioną mowę Krystyny i przewlekłym od słabości głosem skarżyć się zaczęła, że bardzo niespokojną jest o Jasiuka. Dowiedział się o tym, że dziadźko do miasta pojechał, i domyślił się, że pojechał tam do hadwokata chcąc go na swoją stronę przekręci ć... Poszedł z rana do karczmy, aby rozpytać się o zamiar Pawluka u chłopów i arendarza, na obiad wrócił troszkę pijany Ł dziadźka klął na czym świat stoi. Strach, jak on go teraz znienawidził. Żeby Jelena była wiedziała, że go taka nienawiść do dziadźka i ochota do wódki napadnie, nigdy by mu nie doradzała procesu tego rozpoczynać... Ale teraz... to już &mdash; stało się! Pieniędzy na jenteres wydali dużo i choć zapożyczą się, a na swoim postawić muszą i ziemię od Pawluka odebrać! Na blade policzki jej wybiły się ostre, suchotnicze rumieńce, a mowa stała się śpieszną, świszczącą. Krystyna zapytała ją, gdzie teraz był Jasiuk.
 
&mdash; A w karczmie! Mówił, że będzie póty siedział w karczmie, aż dziadźkę wracającego od hadwokata dopilnuje...
 
&mdash; A jak dopilnuje, to co?
 
&mdash; Oj, główko moja biedna! &mdash; jęknęła Jelena &mdash; albo ja wiem, co? Wiadomo, pijany i strasznie nienawidzący!
 
Ciszej i błękitne oczy swe szeroko, otwierając szepnęła:
 
&mdash; Wiecie, Krystyno? żeby on tylko jakiego, broń Boże, kryminału nie dopuścił się!
 
I zakaszlała się tak, że aż oddech straciła. Krystyna przysunęła jej do ust garnuszek z wodą,
 
&mdash; Napij się &mdash; mówiła &mdash; napijże się! a to jeszcze w tym kaszlu zamrzesz!
 
&mdash; Oj, zamrę, to ci ja zamrę prędko... &mdash; kaszel swój uspokoiwszy nieco jęczała kobieta &mdash; ale co po mnie z tym mizeractwem stanie się... jeżeli Pawluk na swoją stronę hadwokata przekręci i interes wygra... Już my i tak zapożyczyli się...
 
Wyznała Krystynie, że nie tylko posag jej został już na proces z Pawlukiem wydanym, ale jeszcze u ojca jej kilkanaście rubli i u arendarza drugie tyle pożyczyli. Okropny niepokój dręczył ją i o los tych wydanych pieniędzy, i o to, aby Jasiuk, pijany i zły, nad dziadźkiem swoim nie dopuścił się czego złego. Krystyna uspokajała ją:
 
&mdash; Hadwokat dobry człowiek, Pawlukowi nie da się w inną stronę przekręcić. Kiedy przyrzekł, znaczy, dotrzyma. Jej przyrzekł i dotrzymał. Co zaś do Jasiuka, to co on złego zrobić może? Pawluk z miasta nie na piechotę idzie, ale jedzie z kumem swoim, z którym spotkał się w mieście... I biały jeszcze dzień przecież, i karczma pełna ludzi, boć to niedziela...
 
Jelena uspokoiła się trochę i kazała Nastce wyjść na dziedziniec, brata do chaty zawołać. Dziewczynka wybiegła i nieprędko, w kwadrans może, wpadła do izby z wielkim impetem i krzykiem. Krzykliwie, prędko i bardzo niezrozumiale, rozmachując rączynami i w szczególny sposób wykrzywiając usta opowiadała, że cościś takiego, takiego dzieje się w karczmie, że aż jeden z parobków, który tam był, po pana namiestnika przyleciał, a pan namiestnik do karczmy poleciał, a kole karczmy taki krzyk, że tylko trochę za bramę wyszedłszy słychać go można, a parobki, co tam polecieli, mówili, że to chłopi okrutnie biją się czy co? Nagle umilkła i ciekawością niesiona, na nic i na nikogo uwagi nie zwracając, znowu z izby wypadła. Jelena załamała chude swe ręce, aż w stawach zatrzeszczały, a potem za głowę się schwyciła.
 
&mdash; Jasiuk! &mdash; jęczała &mdash; oj, Jasiuk... Jasiuk... Krystyna ręce jej od głowy odjęła i w czoło ją pocałowała. Żałość ją zdjęła nad tą kobietą łagodną, chorą i o męża strwożoną.
 
&mdash; Zbiegam do karczmy, zobaczę, co tam takiego dzieje się, i duchem powrócę, żeby tobie oznajmić... No, nie frasuj się tak i nie jęcz, bo znów zamrzesz... Ot, żeby Antosiek t u t był, a gdzie on?
 
&mdash; Do Leśnej po ordynarię poszedł! &mdash; ledwie oddychać mogąc odszepnęła Jelena.
 
Krystyna biegła już do drzwi, gdy otworzyły się one i z worem zawierającym ośminę żyta na plecach wszedł parobczak. Krystyna pomogła mu wór zsunąć na ziemię, a potem za szyję go objęła i w czerstwe, ogorzałe policzki wycałowała. On całował ją także.
 
&mdash; A co słychać, mamo? Pilipek zdrów?
 
&mdash; Zdrów, gołąbku mój, zdrów! &mdash; śmiejąc się i białe zęby swe ukazując mówiła kobieta. &mdash; Sołdaty już pojechali, a on nie pojechał, gdzieściś go pan hadwokat, daj jemu Boże zdrowie, przed rewizorami schował. Znaczy, został się w Ongrodzie i na zimowanie do Hrynek przyjdzie.
 
Parobczak ucieszył się tą wiadomością.
 
&mdash; Nu, to i dobrze &mdash; rzekł &mdash; a ja myślał, że on już pojechał...
 
&mdash; A czemuż ty tak myślał? &mdash; zapytała Krystyna.
 
Antosiek za siermięgę sięgnął.
 
&mdash; A bo ot, pismo jest do was... od niego... Jakub Szyłko dzisiejszej nocy, znaczy, zaraz potem, jakeście stąd poszli, z Ongrodu tędy jechał, do czworaku dostukał się i mnie te pismo oddał. &bdquo;Do Krystyny, mówi, od Pilipka... onże sam mnie te pisanie oddał, mówi, i powiedział, że pilno!" Ja za nim w dziedziniec, żeby rozpytać się, co i jak, a on na wóz siadł, t a j pojechał... Do chaty, widać, przed świtem powrócić chciał, bo kobyłę wziął od pługa...
 
Krystyna stała jak skamieniała, list podany jej przez syna w ręku obracając. Biedny to był list, na sinym, zgniecionym, poplamionym papierze napisany i nie zapieczętowany wcale. Zamierającym w gardle głosem bystro synowi w oczy patrząc Krystyna zapytała:
 
&mdash; To i cóż tu stoi?
 
Antosiek spuścił powieki i z niechętną miną twarz odwróciwszy, bez żadnej potrzeby nos palcami ucierać zaczął. Potem burkliwie odpowiedział:
 
&mdash; A ne wiedaju, co tam stoi! Albo to ja pisane umiem czytać!
 
Krystyna zapłonęła gniewem.
 
&mdash; Było do Mikołaja pójść! &mdash; krzyknęła.
 
&mdash; Albo to ja czas miał! &mdash; odrzucił parobek.
 
Kobieta porwała się z miejsca i syna za siermięgę pociągnęła. Twarz jej znowu stanęła w ogniu i zmarszczki na twarzy drgały jak targane struny. Do Mikołaja biegła i syna za sobą wołała. Mikołaj wszystkim prawie okolicznym chłopom czytywał otrzymywane przez nich listy. Funkcja ta, co prawda, nie przysparzała mu wiele roboty, niemniej była jedną z przyczyn budzących dla niego szacunek i ufność. O kilkadziesiąt kroków od zabudowań folwarcznych do uszu matki i syna śpiesznie idących drogą doleciały od strony karczmy wielkie krzyki i gwary.
 
&mdash; A tamże co takiego? &mdash; mruknął Antosiek.
 
Krystyna nie odpowiedziała. Co ją już teraz bijący się w karczmie chłopi obchodzić mogli? List od Pilipka w ręku trzymała, a nie wiedziała jeszcze, co w nim stoi. Wtem zbliżając się do chaty
 
Mikołaja ujrzeli gromadę ludzi w stronę folwarku zdążającą. Wkrótce rozpoznali kilku parobków folwarcznych szamocących się z człowiekiem jakimś, którego przemocą prowadzili i który wydzierał się im wykrzykując zmieszane straszliwe przekleństwa. Prowadzonym tym człowiekiem był Jasiuk. Wyglądał strasznie. Pijany, bez czapki, z rozczochraną czupryną, twarz miał okrytą sinymi plamami od otrzymanych razów i podartą w kilku miejscach siermięgę. Miotał się, wrzeszczał, klął okropnie, oczy krwią, a usta pianą mu zachodziły. Aniby w nim poznać można było spokojnego i rozważnego przed miesiącami kilku, zawsze trochę ponurego parobka. Miał teraz pozór zwierzęcia, którego rozniecona i drażniona namiętność jakaś we wściekłość wprawiała. Prowadzący go parobcy ze swej strony krzyczeli także i brzegiem drogi idący namiestnik krzyczał, i śpieszące za tą gromadką dziesiątki bab i dzieci wiejskich krzyczały, śmiały się, podskakiwały. Cała ta wrzawa niesforna i dzika rozbrzmiewała w czystym powietrzu sierpniowego wieczora, leciała daleko na szerokie, żółte ścierniska i wysoko, pod blade, różowymi obłokami wysadzone błękity nieba... Antosiek, jednego z parobków zagabnąwszy, ciekawie rozpytywać się zaczął, co to się stało z Jasiukiem i za co go tak jak winowajcę do folwarku ciągną.
 
&mdash; Na dziadźkę swego po pijanemu napadł i zbił go strasznie; po stanowego posłali... &mdash; odparł parobek.
 
Antosiek stał z otwartymi usty.
 
&mdash; A! &mdash; dziwi się &mdash; taki porządny człowiek był i nie pijący! No! tak się już jemu Pawlukowej ziemi zachciało czy co?
 
Z progu Mikołaj owej chaty nagląco wołała go Krystyna. Jej co było do Jasiuka i jego szaleństwa, i jego nieszczęścia? Ona chciała wiedzieć, co w liście Pilipka stało.
 
Wchodząc do Mikołaj owej chaty pokłoniła się i wyrzekła:
 
&mdash; Niech będzie pochwalony!
 
&mdash; Na wieki wieków! &mdash; odpowiedziały dwa głosy. Były to głosy Mikołaja i córki jego, Ulany.
 
Eks-sołdata ciekawość zobaczenia tego, co się dziś w karczmie działo, nie wywabiła z chaty. Dowiedział się od kogoś przechodzącego drogą, że biją się tam Jasiuk z Pawlukiem, i nie poszedł. Ulanka biec chciała; rozkazał jej pozostać. Syn starszy nie wrócił jeszcze od Dzielskich, do których posłał go z interesem. To i dobrze. Ani on, ani nikt z familii jego nie wda się w tę sprawę pomiędzy stryjem i synowcem. Teraz to już pomiędzy nimi i do kryminału dojść może, tak się obaj na siebie rozjedli. A jemu, Mikołajowi, z dala od tych kłótni i bitew! On tu ni przy czym! Siedział sobie na ławie i trąbę mosiężną czyścił szmatką płótna umaczaną w miałkiej kredzie. Ta towarzyszka jego włóczęgi po świecie błyszczeć musiała zawsze jak złoto. Usłyszawszy prośbę Krystyny o przeczytanie jej listu, wstał, ze starej, podartej i zatłuszczonej książki do nabożeństwa wyjął ogromne okulary, a umieściwszy je na długim spiczastym nosie, przy oknie siadł i siny, zgnieciony poplamiony papier rozwinął. Ulanka, drewniany stołek fartuchem otarłszy, przysunęła się ku Krystynie i zwyczajem wiejskich dziewcząt starszą od siebie kobietę tytułem ciotki obdarzając, grzecznie zaprosiła:
 
&mdash; Siadajcie, ciotko.
 
Potem u pieca na ziemi przysiadła i na jasnowłosego parobka z ukosa zerkała. Ale ani Krystyna, ani syn jej na przysadzistą, czerwoną dziewkę nie zwrócili żadnej uwagi. Oboje utonęli oczami w twarzy Mikołaja i ta tylko pomiędzy nimi zachodziła różnica, że parobczak, dość żywo zaciekawiony, zupełnie prawie był spokojnym, a kobieta dyszała prędko i ciężko, w źrenicach mając trwożne błyski i namiętne ognie. Mikołaj sztywną i cienką swą postać w tył nieco podał i kawałek sinego papieru w wyprężonych ramionach z dala od twarzy trzymając, bardzo powoli, z wielką trudnością czytać zaczął:
 
&bdquo;Przez Jakuba Szyłkę, tego, co to jego chata przy Harbarowej stoi, posyłam wam, mameńko, to pisanie, a jeżeli nie przyjdziecie do mnie, jak tylko przeczytacie, to już i nigdy mnie na tym świecie nie zobaczycie. Wczoraj do naszego komandira przyszło predpisanie, żeby wszyscy nowobrańcy wyjeżdżali tam, gdzie im przykazano. Oj, dalekoż, dalekoż im być przykazano! Już nas tutnikoli ani oko nie zobaczy, ani ucho nie posłyszy. Nie wszyscy my od razu pojedziemy. Rotami wyjeżdżać prykazano, a ta rota, do której ja czyślę się, pierwsza wyjeżdża. Jutro ja, mameńko, jutro ja na skraj świata już pojadę..."
 
Tu w izbie rozległ się i zająkliwe czytanie Mikołaja zagłuszył krzyk straszny. Lecz z czyjejże wyszedł on piersi? Nikt by nie przypuścił, że wydała go Krystyna, tak stała wciąż prosto i sztywnie, jakby w ziemię wrosła, jakby wszystko życie z niej uciekło. Tylko policzki jej, wprzódy czerwone od płomieni rumieńców, stały się bardzo żółte i drgały tak, że aż zęby uderzać o siebie i dzwonić zaczęły. Ulanka nic prawie nie rozumiejąc, o co szło, zerwała się jednak z ziemi i stanęła plecami do pieca przyparta, a Antosiek z lekka matkę łokciem trącił i szypiącym szeptem wymówił:
 
&mdash; Cicho, mamo, cicho!
 
Mikołaj czytał dalej:
 
&bdquo;Gadają ludzie, żebym ja nie smucił się, bo jadą inni na skraj świata i wracają. Ale nie mnie już jeździć i wracać się na tym świecie. W żywocie żadnej siły nie czuję i hrudzi bolą a bolą. W łazarecie miesiąc przebyłem i lepiej mnie stało, ale teraz od wielkiego smutku znów gorzej. Jeżeli chcecie mnie, mameńko, jeszcze jeden razik na tym świecie widzieć, przyjdźcie do miasta, jak tylko pismo to przeczytacie. Niech ja jeszcze razik na twoją główkę popatrzę. I przynieście mnie z tych pieniędzy, któreście dla mnie przeznaczyli, choć pięć rubli na drogę, żebym ja sobie za nich co kupił, kiedy mnie trzeba będzie, żeby żywot swój czym posilić; i na tytuń takoż, i na uszycie butów z tej skóry, co sołdatom rozdają, a ja sam szyć nie umiem, to jest tu taki wojenny, co szyje buty sołdatom, a jemu trzeba co dać, żeby uszył. To wy mnie, mameńko, pięć rubli przynieście albo może i dziesięć z tych, coście dla mnie przeznaczyli. Zlitujcie się i ratujcie. Przyjdźcie na pożegnanie i pieniędzy przynieście. Już ja jutro pojadę, bo ta rota, do której ja c z y ś 1 ę się, pierwsza wyjeżdża. A teraz kłaniajcie się ode mnie Antośkowi i Jasiukowi, i Jasiukowej żonce, i Maksymu, i Maksymowej, i Fiedoru Korbutu, córce Fiedorowej, Ewce, i Mikołaju, i synu Mikołaja Handruku, i córce Mikołajowej, Ulanie, i Pawluku Harbaru, i żonce Harbarowej, Nastazji, i Józefu Szyłku, i jego bratu."
 
Tu Mikołaj ręce z kawałkiem sinego papieru na kolana opuścił i tak gwałtownie poruszył głową, że aż ogromne szła okularów zsunęły się na spiczasty koniec jego nosa. Zląkł się. W izbie brzmiał i niski jej, czarny sufit zdawał się prześwidrowywać długi, przeraźliwy krzyk. Zarazem rozległ się stuk nadającego na glinianą podłogę ciała. Ze strasznym krzykiem owym Krystyna na glinianą podłogę upadła, a palce jej oplotły głowę i paznokciami wpiły się przez gęste włosy w skórę okrywającą czaszkę. Nie zemdlała jednak, o, nie! Alboż to takim jak ona mdleć i na kilka choćby minut o nędzach żywota pamięć tracić! I nie płakała także. Ręce od głowy oderwawszy ramiona na glinianej podłodze rozpostarła i tak całą sobą do niej przylgnęła, jakby jedyną jej w tej chwili żądzą było wgrzebać się w ziemię i schować się pod nią. Przy tym z ust jej wychodził jeden tylko nieustannie powtarzający Się wyraz:
 
&mdash; O Jezu! Jezu! Jezu! Jezuż mój, Jezu! Jeden ten nieustannie, nieustannie powtarzany wyraz rozległ się po izbie gamą najrozmaitszych tonów, od przeraźliwego krzyku rozpaczy do skargi tak cichej, jak gdyby wychodziła z konającej piersi. Z tym obejmowaniem ziemi i rzutami ciała dążącymi jakby do wgrzebania się w ziemię, z tym nieustannym powtarzaniem na różne tony jednego wyrazu, z roztarganymi włosy i suchymi, rozpłomienionymi oczami miała w tej chwili pozór wariatki. Nie zwariowała jednak, o, nie! Owszem, wybornie zrozumiała wszystko. Zrozumiała, że nie uratowała synka i że Pilipek pojechał już w te dalekie kraje, o których tyle okropnych rzeczy opowiadał Mikołaj...
 
&mdash; Jezu! Jezu! Jezuż mój, Jezu!
 
Pojechał on dziś właśnie, wtedy kiedy ona w mieście była, i nie pozwolili jej pójść do niego i jeszcze razik jeden na niego spojrzeć... Pojechał on tymi wozami, które tuż, tuż przed nią przeleciały, a ona nie wiedziała, że on tam był, i kiedy twarz jego mignęła jej w oczach w wielkiej gromadzie innych twarzy, ona myślała, że tak przywidziało się, przyśniło się niby... A on tam był... w tych czarnych wozach...
 
&mdash; Jezu! Jezu! Jezuż mój, Jezu!
 
Napisał do niej: &bdquo;Mameńko! ratujcie! przyjdźcie do mnie na pożegnanie!", a ona nie przyszła... tak jakby nie lubiła jego i nie żałowała; ani pożegnać się z nim, ani macierzyńską ręką pobłogosławić go nie przyszła... Była o kilka kroków od dziecka swego najmilszego i nie objęła go, i nie zobaczyła...
 
&mdash; O Jezu!
 
Mikołaj siedział pod oknem, milczał i tylko wąskie usta jego otworzyły się nieco i zaczerwienił się mocniej koniec długiego nosa. Ulanka, sama nie wiedząc dlaczego, pod piecem szlochać zaczęła, a Antosiek nad rozpostartą na ziemi matką stał sztywny jak drąg i monotonnym, do płaczu nastrojonym głosem powtarzał:
 
&mdash; Hodzi, mamo, hodzi, hodzi, hodzi już, hodzi!
 
Łzy kręciły się mu w oczach. On także żałował znać brata, więcej jeszcze matki, i pocieszał ją, jak umiał.
 
&mdash; Hodzi, mameńko, hodzi, hodzi! Ale Krystyna głośniej jeszcze jak wprzódy, straszniej, przeciągłej krzyknęła:
 
&mdash; Jezu!
 
Zarazem przednia część jej ciała podniosła się z ziemi. W klęczącej postawie ramiona w górę wyprężyła i klasnąwszy w dłonie, że aż się po izbie rozległo, ręce załamała. Przypomniała się jej teraz jeszcze jedna rzecz straszna.
 
&mdash; A już wszystkie, wszyściuteńkie hrosze im oddała... co ja jemu teraz poszlę, żeby on miał czym żywot swój posilić?... Skąd ja jemu pięć rubli wezmę... a u mnie już hroszyka nie ma... ani jednego hroszyka... dla niego nie ma...
 
O Jezuż mój! co ja zrobiła! Żebym ja wprzódy była pod ziemią poszła... żeby mnie wprzódy nogi odjęło, nim ja te hrosze oddała... Oj! Pilipku mój, kwiatku ty mój, słoneczko ty moje bladzieńkie, nie ma już u mnie nic do posyłania tobie...
 
Teraz dopiero ryknęła płaczem i Antosiek rozpłakał się także. Pochylił się ku klęczącej wciąż matce i za ramię targać ją zaczął:
 
&mdash; Hodzi, mamo &mdash; szeptał &mdash; hodzi! nie desperujcie tak! weźcie już z moich pieniędzy pięć rublow i Pilipku poszlijcie! Cóż już robić! Już ja jemu tych pięciu rublow nie pożałuję. Czujecie, mamo, co ja mówię? nu, czujecie?
 
Słyszała. I czuła, że tu już przyszła na nią rzecz najstraszniejsza. Podniosła na syna utopione we łzach oczy, twarz jej wykrzywiała się spazmami boleści i trwogi. Splecione ręce nad głową znowu wyciągając zdławionym głosem wyszeptała:
 
&mdash; Synku! oj! synku! nie hniewaj sia, ja i te hrosze... te, co dla ciebie były... oddała! Parobczak wyprostował się, oczy mu nagle oschły, a krwiste rumieńce do twarzy buchnęły.
 
&mdash; Kiedy? &mdash; krzyknął.
 
&mdash; Dziś taki, dziś w mieście hadwokatu oddała...
 
Nastąpiła chwila głuchego milczenia. Po twarzy parobka przepływały płomienie gniewu, oczy jego roziskrzać się zaczęły. Od klęczącej wciąż kobiety kilka kroków odstąpił, pięście zacisnął i głosem grubym, takim jakim nigdy dotąd nie mawiał, wybuchnął:
 
&mdash; No, kiedy tak, to ty suka jesteś, nie matka!... Ja tobie tego nigdy nie daruję!
 
Na ławie pod ścianą usiadł i łokcie wsparłszy na kolanach, twarz w dłoniach ukrył. Zarazem płakać głośno zaczął, a płacząc wyrzekał. W wyrzekaniu tym zazdrość serdeczna mieszała się z grubiańskim gniewem. Szlochając mówił:
 
&mdash; Jemu to wszystko, a mnie to nic... jakby ja nie jej dzieckiem był. Co on lepszego ode mnie, żeby jemu wszystko było, a mnie nie... Czy ja tobie kiedy co złego zrobił?... taki sam był ja posłuszny i uważny jak i on... Oj, żebym wiedział, że mnie Pan Bóg pokarał taką paskudną matką, nie byłbym takim... łajałbym, taj tłukłbym, jak inne chłopy ze swymi matkami robią... łajać ciebie i tłuc, nie słuchać potrzeba... Kiedy ty taka durna, ze uszyćkiem taki bez rozumu żadnego i taka suka, co jedno dziecko swoje liże, a drugie kąsa...
 
Potem odkrył twarz i do Mikołaja zwrócony z gwałtownymi gestami rozpowiadać począł, że jeden z gospodarzy hryneńskich jedynaczkę córkę mający chciał go z jego stoma rublami w prymy za zięcia wziąść... Dziewka Marianna nazywa się, tęga dziewucha i gospodyni dobra... Za rok jaki wesele byłoby... W prymy by poszedł i swoje gospodarstwo miał... A teraz, bez niczego, kto go w prymy weźmie? Jakuba Szyłka wezmą, a jemu: wieczne odpoczywanie!
 
Rzucił się znów ku matce.
 
&mdash; A prosił ja jej, żeby nie oddawała! Oddała. Szelma ta! Za co mnie ona drogę do szczęścia zagrodziła! Co ja jej złego zrobił? Czym ja gorszy od tamtego! Świnia ona, nie matka!
 
I znowu zakrywszy twarz dłońmi rozpłakał się. Wtedy postać kobieca ku ziemi schylona, pokorna, pełznąć zaczęła po glinianej podłodze ku tej ławie, na której siedział rozżalony i rozwścieklony parobczak. Jedna połowa jej serca leciała za tamtym, nieszczęsnym, zgubionym, druga rozesłała się do stóp tego biednego, którego skrzywdziła sama. Gdyby w ten sposób wprzódy kiedykolwiek przemówił do niej, byłaby go skarciła ostro, jak to nieraz za przewinienie każde z nimi obu czyniła. Ale teraz płakała deszczem łez. Przypełzła ku niemu na klęczkach i ramionami objąć go chciała. Ale on uczuwszy jej dotknięcie zerwał się z ławy i pięścią w pierś pchnął ją tak silnie, że aż zatoczyła się i znowu na podłogę upadła. Podniósł więc na nią rękę!
 
&mdash; O Jezu! o Jezu! Jezu!
 
Nic to. Dźwignęła się z ziemi i cała podana naprzód, z wyciągniętymi rękami znowu szła ku niemu.
 
&mdash; Nie hniewaj sia, synku, oj, nie hniewaj sia! ty już teraz u mnie jeden, jedyny został...
 
&mdash; Poszła! Won! ty... &mdash; krzyknął i tym razem pięścią ją w zgięte plecy uderzył.
 
&mdash; Jezu, o Jezu!
 
Jednego zabrali i pognali daleko... drugi ją wybił... Kiedy raz wybił, to już i zawsze bić będzie. Stracił dla niej serce i uszanowanie... Jezu!
 
Mikołaj wtedy z ławki wstał, parobka za rękaw od siermięgi schwycił i zmieszanego nieco tą interwencją za drzwi wypchnął. Potem zwrócił się do Krystyny:
 
&mdash; Hodzi, babo, płakać taj lamentować... pięć rubli pożyczę ci, abyś Pilipku posłała, jak dowiesz się, gdzie posyłać potrzeba... Na odrobotek pożyczę... odrobisz!
 
Bardzo głośno utarł palcami nos i rękawem koszuli długo wąsy ocierał. Był widać wzruszonym silnie.
 
Krystyna pochwyciła rękę sołdata i całowała ją namiętnie, długo. Będzie mogła pięć rubli posłać Pilipkowi! Co za szczęście! Ale wnet rzuciła się ku drzwiom. Gdzie ten drugi? Czy on już z nią nie pogodzi się... ten jeden, jedyny, który jej pozostał. Dokąd on poszedł? Wybiegła przed chatę i zmartwiałą źrenicą patrzała, patrzała za Antośkiem, który z twarzą zuchwale podniesioną, gwiżdżąc ze złości, śpiesznym krokiem ku karczmie szedł... Do karczmy poszedł &mdash; a ona darmo by już odwoływała go z drogi i iść mu tam wzbraniała... Nie posłucha i jeszcze obije... &mdash; O Jezu!
 
[[Kategoria:Niziny|*]]
[[Kategoria:Strony indeksujące]]
[[Kategoria:Eliza Orzeszkowa]]