Strona:Zofia Urbanowska - Róża bez kolców.pdf/139: Różnice pomiędzy wersjami

 
(Brak różnic)

Aktualna wersja na dzień 07:02, 28 kwi 2021

Ta strona została przepisana.

— Mnie się już oczy kleją. Dobranoc.
Doktór domyślił się, że Walter chciał przerwać rozmowę, a wkrótce równy, rytmiczny oddech młodzieńca przekonał go, że zasnął naprawdę. Jakób chwilę jeszcze myślał o bajce Sabały i bajce Warburtona, aż sen skleił mu znużone powieki.
Sir Edward długo nie spał. Przy dogasającem świetle zawieszonej w szczelinie skalnej pochodni, widział jak chłopiec którego mimowolnie obraził, nazwawszy go dzieckiem, podciągnął swoje posłanie pod okno, tak, aby jeden z płaskich kamieni mieć pod głowę: jak położywszy się potem, próbował czy będzie dobrze, a upewniwszy się o tem, ukląkł na posłaniu, przeżegnał się i zaczął mówić pacierz. Widok ten poruszył Anglika do głębi: podparł się na łokciu i ukryty w cieniu framugi, przypatrywał się tej twarzy dziecinnej, na której nie dziecinna malowała się powaga i gorącość uczucia. Wydało mu się, że w tem dziecku widzi siebie samego w domu rodzicielskim, gdy był jeszcze małym, niewinnym, pobożnym, kochającym i kochanym — a obok niego klęczało rodzeństwo: brat i siostra. A potem, gdy już pokładli się w łóżeczkach, przychodziła matka, otulała każde troskliwie i przeżegnawszy, całowała w czoło na dobranoc. Wspomnienia z całą siłą zaczęły stawiać mu przed oczy, obrazy dawno minione. Uczuł wrażenie tego słodkiego pocałunku, zobaczył pokój sypialny z nizką belkowaną powałą, klęcznik, a nad nim obraz Matki Boskiej i srebrną lampkę, wiszącą na łańcuszku, w której zawsze paliła się oliwa. Światło tej lampki było słabe, niebieskiem szkłem przyćmione, a oblicze Matki Zbawiciela łagodne i pełne miłosierdzia, nabierało życia przy lekkim migotliwym płomyku.
Pochodnia tkwiąca w szczelinie skalnej, dopaliła się i z sykiem upadła na kamienie. Wszystko pogrążyło się w ciemnościach. Anglik usnął, a dobroczynny anioł snu co koi wszystkie cierpienia, zaniósł go na skrzydłach w daleką krainę nad jezioro, pod dach ubogiej strzechy, zdala od Tatr i od Anglii.



Profesor Strand był bardzo strudzony, ale sen nie kleił mu powiek, Tatry i wszystko, co miało z niemi związek, interesowało go bardzo, a obecnie zajmowała go zagadka ich wieku geologicznego. Chwila obecna nie istniała dla niego; myśl podążyła w zamierzchłe czasy, usiłując uprzytomnić sobie to, co się działo przed lat tysiącami. Przewracał się na posłaniu, poprawiał, wzdychał, wreszcie wstał.
Cisza panująca w pieczarze dowodziła, że wszyscy śpią. Strand zbliżył się do posłania baroneta, a przekonawszy się, że ten oddycha