Spowiedź w cytadeli


Spowiedź w cytadeli • Teofil Lenartowicz
Spowiedź w cytadeli
Teofil Lenartowicz

Wdziawszy na siebie komeżkę białą
Opuścił celę, zanim zadniało,
I szedł spowiadać ojciec duchowny.
Serce mu ściskał żal niewymowny
I czoło starca zasępiał srodze;
Nie pierwszą duszę ku wiecznej drodze
Miał Chrystusowym słowem pocieszać,
Nie do pierwszego księdzu pospieszać,
A nigdy stopy nie stawiał trwożniej,
Nigdy tak nie drżał starzec pobożny...
I ksiądz się żegnał, i szeptał w skrusze
"Zdrowaś Marya" - za biedną duszę.
A choć tak szaro, tak jeszcze rano,
Tu, ówdzie postać dopatrzył znaną,
A wszystkie smutne narodu twarze;
Więc ksiądz przyklęknął chwilę przy farze,
Na czoło zsunął kaptur szeroki,
Rady uniknąć spojrzeń na boki,
I szedł, jak gdyby liczył kamienie,
Pospiesznym krokiem pod domów cienie.
Znać, że mu słowa spokój mieszały;
Tam się gdzieś lufcik zatrzasnął mały,
Tam się westchnienie z piersi rozkuło,
Serce nie kamień, żeby nie czuło.
Przy księdzu żandarm, z torbą skórzaną,
Postawą trwożył wyprostowaną.
I tak szli dalej, aż za zdrojami,
Aż za polami, aż za wałami,
Przebywszy bramy, mosty zwodzone,
Weszli w budynki ciemne, sklepione.
 
Długi korytarz, więzienie znane:
Te drzwi zielone, numerowane,
Tam lampka mruga, tam schody, prycza,
Szyldwacha postać gdzieś tajemnicza,
Zaglądająca w więzienną głuszę -
Diabła, co czyha na dobrą duszę -
Mignie przed okiem w szarym mundurze.
Cień się bagneta złamie na murze;
Kędyś kajdany słychać w głębinie.
Nim ucha dojdzie, i brzęk już zginie.
Drzwi otworzono... Wyschły, wybladły,
Oczu błyszczących, twarzy zapadłej,
Siedział młodzieniec; okute dłonie
Na krzyż złożone trzymał na łonie,
Nad bladą skronią ciągną się górą
Niebieskie, czyste żyłki pod skórą,
Jak gdyby myśli przez żywot cały
Niebieską drogę powykreślały.
Oczy głębokie, wskroś przejmujące,
Znać, że się długo patrzały w słońce,
Gdy z ich spojrzenia taki czar pada,
Że i oniemia, i wraz owłada.
Twarz ta uwagi widza nie wstrzyma,
Śmieje się, mówi, żyje - oczyma.
Nad nim wysoko na świt słoneczny
Okno zatarte, jak we mgle wiecznej;
Przy takim oknie izby więziennej
Tyle jest światła co w mgle jesiennej,
W której wzrok ślepnie, a ciała mokną,
I takie zwie się: czyścowe okno.
Imiona więźni - znane, nieznane,
Na murach izby powykreślane;
Wróg je zostawia, ze ścian nie maże:
Izby te zowią się przedcmentarze...
I z nich by można ułożyć listy,
Szereg szlachetnych dusz promienisty,
Postaci, które przez ten wiek cały
Na Sybir drogę wydeptywały.
Imiona polskie, nie znane w życiu,
Po zgonie głuchną w śniegów ukryciu
Albo się piszą po rudy łamach,
Piekielnych ścianach, kopalni bramach,
Od okna w górze aż do posadzki -
Okrutny, długi pamiętnik łącki;
Imiona owe w takim natłoku,
Tak się prosiły przychodnia wzroku,
Jako na grobach szare kamienie -
O Zdrowaś Maria i o westchnienie.

Ale mnich nawet nie spojrzał na te,
Powolnym krokiem przeszedł komnatę,
A chwały bożej gdy wyrzekł słowo,
Więzień mu odparł schyloną głową,
Na wchodzącego księdza wzrok rzucił,
A znać się bliską śmiercią nie smucił,
Kiedy pogodny, żalu daleki,
Na "pochwalony" odrzekł "na wieki"
Z taką swobodą, z taką miłością,
Że aż się w księdzu zeszła kość z kością,
Tak zadrżał w sobie ów mnich z klasztora.
Była w tym głosie wiara, pokora
I taka czystość prostacza, błoga,
Kiedy zobaczył księdza u proga,
Jakby dla niego poranek wstawał,
W którym się będzie tchnieniem napawał
Tych łąk, wzruszonych błogim wietrzykiem,
I uszy cieszył skowronków krzykiem.
- No, luby synu, zbierz myśli swoje,
Módl się i żałuj za grzechy twoje.
Pan Bóg odpuści, i z duszą czystą
Wejdziesz na drogę życia wieczystą;
A jeślić wielkie nie ciężą grzechy,
Przyjmij ode mnie słowo pociechy.
- Dobrze, mój ojcze, zaczynaj spowiedź,
Daj zapytanie, ja dam odpowiedź,
Bo w życiu - z smutnym dodał uśmiechem
Nie wiem, co zowią dobrem, co grzechem,
- Czy uniknąłeś dusznej zaguby?
Czyś nie zawierał bezbożne śluby?...
- O tak, zawarłem ślub z matką moją,
Tak mnie łudziła pięknością swoją,
Z ojczyzną, moją matką prawdziwą,
A dziś zostawiam tę nieszczęśliwą,
Na rozwód, widzisz, z lubą się godzę,
Zrywam z nią związki, idę, odchodzę;
Ona zapłacze, a ja przebaczę
Temu, co sprawia, że ona płacze.
Przebaczę moją własną żałobę,
Życie skrócone o jakąś dobę,
Lecz cierpień męki niech mnie Bóg strzeże,
Na te, że przyjdzie sąd kiedyś, wierzę;
To już nie moja, a z Bogiem sprawa;
Rany brać musi, kto je zadawa.
Innych ja ślubów nie zawierałem,
Innej kochance nie przysięgałem -
Jeśli to grzechem, sproś odpuszczenie,
Bo ja kochałem matkę szalenie...
- Czy nie chodziłeś zbrodniczą drogą?
Czyliś, mój synu, nie zabił kogo?
- O, ja zabiłem samego siebie,
A potem byłem na swym pogrzebie.
Na trumnie leżał wieniec, wiązany
Nicią, co z serca ciągnie się rany.
Śliczna wiązanka z bólu gwoździków,
Ze wspomnień braci mych rozchodników...
Leżała gaza złudzeń młodości,
Róże przyjaźni, lilie miłości.
To wszystko, czego dla siebie chciałem,
W jeden prześliczny wieniec związałem
I mało ważąc zdania rozumne,
Ze świata sobie zrobiłem trumnę.
- Ewangeliczne zabójstwo twoje
Chrystus nakazał przez prawa swoje.
Lecz chciej przypomnieć grzechy człowieka,
Na które straszny archanioł czeka.
Czyś Pana Boga próżno nie wzywał?
Jego imienia źle nie używał?
- O, bardzo często! Mojaż w tym wina,
Że nie wysłuchał swojego syna?
Żem próżno wzywał jego imienia,
Czy na wolności, czy tu z więzienia,
Żem próżno błagał Polski zbawienia?
Na inne cele, ojcze wielebny,
Nie był mi nigdy w życiu potrzebny...
- Wstrzymaj, mój synu, tę gorycz duszy
I do katuszy nie łącz katuszy;
Nie gardź pomocą i bożym sługą,
Za tę ojczyznę dostaniesz drugą.
- O, nie, mój księże, nie, mój serdeczny,
Ja nie chcę żadnej ojczyzny wiecznej;
Polska dla mojej duszy zbolałej
Milsza nad głębie wieczystej chwały;
Z ojczyzną wieczną ja nie oswoję
Rozmiłowane to serce moje
I sprzed grającej złotej istoty
W dół mnie pociągną polskie tęsknoty.
Jej lekkich stopek porzucę róże
I w otchłań naszej mgły się zanurzę...
Za to bluźnierstwo niech mię Bóg skarze
Przebiegać chmurne Polski cmentarze,
Z miesiącem spadać w więzienne cele,
Po nocach jęczeć na chat popiele!
Niech mię Bóg skarżę na ten jęk długi,
Który roznoszą bory a smugi,
Nazwany wichrów żałosnym płaczem;
Niechże ja będę wichrem-tułaczem,
Co wszystkie jęki zebrawszy w siebie,
Szumi na Polski strasznym pogrzebie,
Jęczy, narzeka, uszy rozdziera,
Leci i aż gdzieś w minach umiera.
A teraz inne wymień mi grzechy
I jeśli możesz, udziel pociechy,
- Więc jeszcze pytam, czyś w swej młodości
Nie pragnął kiedy cudzej własności?
- O, ja pragnąłem, niech cię nie trwoży,
Pragnąłem, ojcze, własności bożej,
Bo z tą własnością chciałem sam jeden
Nowy Adama utworzyć Eden.
Rwałem się w górę, biłem w te bramy
Sercem rozdartym, myślą i łzami.
Jak złodziej chciałem skarb wydrzeć Bogu,
Więzień związany, Łazarz z barłogu.
Lecz próżnom badał, w blask się zakradał,
W niebom uderzał, w piekło zapadał,
Co się po naszej ziemi rozwlekło -
Wszak i ty, ojcze, znasz polskie piekło?!
- Sługa ołtarza w cichej pokorze
Nie może badać wyroki boże;
Życie, mój synu, dane od Boga,
To na Kalwarię krzyżowa droga.
- Prawda, lecz gdym już przebył tę drogę,
I na ten stopień stawiać mam nogę,
Za którym już jej więcej nie stawię,
Nim na nieznany brzeg się przeprawię,
Przebacz mi, ojcze, jeśli nad grobem
Za całą Polskę zawołam z Jobem:
Za co mię karzesz? za co te kości
Smagasz rózgami tak bez litości...
- Nie płacz tak, synu, jest Bóg nad nami,
Tęcza na deszczu, wiara nad łzami.
Kto czasy boże z ludzi pomierzył?
Święty, kto cierpiał, szczęsny, kto wierzył;
Wiek, dwa, śród wieków świata tysiąca
To jako iskra przy morzu słońca.
Cierpliwość naszą Pan Bóg wyzywa,
Błogosławiona dusza cierpliwa;
Cierpliwość nasza, nie błogie śnienie,
Jednoż to, synu, co i cierpienie.
W tym słowie leży prawd wszystkich całość,
Duma anielska, męska wytrwałość.
Tylkoż się w ranach własnych nie kochać,
Tylkoż nad sobą wiecznie nie szlochać:
Czyliż to życie warte łez tyła?
Skończył. Młodzieniec do nóg się schyla,
Na nagą stopę przeziębłą mnicha
Upadła głowa, potem łza cicha,
I za chwilowy smutek, zwątpienie,
Pokornie błagał o przebaczenie.
- Nie maszli żalu? Przypomnij, proszę.
- Nie, do nikogo żalu nie noszę.
I tu się młodzian zamyślił długo.
Z ócz woda znów mu wybiła strugą:
Chciał niby mówić, usta mu drżały,
Ale uśmiechy przyszły i zwiały,
Może tam jaką skargę dziecinną,
Może tam jaką miłość niewinną...
Więc go spowiednik zagadł na nowo:
- A może chciałbyś komu, gdzie, słowo...
Matce, rodzinie?...
Rodzina cała,
Mór powiał, w jeden dzień poczerniała,
I wywleczono, i pogrzebiono
Po chrześcijańsku, w ziemię święconą.
Za czarną Moskwą, co nam mór znosi,
Ten jeździec biały leci i kosi.
Kochance? Którejż to imię służy?
Czy tej zagasłej gwiaździe śród burzy,
Co się z anielskiej przybliża strony,
Gdy nań upadnie sen upragniony,
Tak cudnie piękna i dziwnie cicha?
Na śniegach, których tumany spycha
Wicher północny, na górze stromej,
W śnieżnej świątyni jej cień znikomy,
Wpatrzony w księgi, okryty lamą,
Błaga jak niegdyś za nim, tak samo...
Przyjaciół, druhów nie chciał pozdrawiać,
Jak gdyby imion bał się wymawiać,
Tylko coś łowił w więziennej głuszy
I dopatrywał we ścianach uszy.
Nie, nic, nikomu - i głowę schylił,
Jak gdyby czekał, by go posilił,
Dwoma pytanie zbywając słowy:
- Ojcze duchowny, otom gotowy.
A w tych dwóch słowach odwaga brzmiała
Duszy, co składa swą odzież z ciała
I na rozkazy boże poddana,
Staje przeczysta i niezachwiana.
A ksiądz mu dłonie kładąc na czoło
Jakby słoneczne dopatrzył koło,
Co się wykreśla nad świętych głowy,
Odmawiać począł psalm Dawidowy.
A znać, że słowa te były szczere,
Bo płacz zaplatał mnich w Miserere.
A potem szybko patrząc na strony
Wyszeptał z duszy Bogiem natchnionej:
- Oto przychodzi Baranek Boży
W duszę człowieka, co się ukorzy,
Aby był nad to słońce jaśniejszy
I nad brylantów ogień przedniejszy,
Albowiem w jego ręce powierzę
Jerozolimę - i niech jej strzeże.
Więc żeś nie bluźnił, chociaż narzekał,
I miłosierdzia mojego czekał,
Otoć przebaczam i z twego czoła
Ścieram człowieka - i blask anioła
Nad twoją głową rozwodzę kołem,
Abyś był odtąd Polski aniołem!...

Zaledwie skończył, słońca promienie
Przez kraty w ciemne padły więzienie
I uczyniły w owej godzinie
Z tego więzienia bożą świątynię...
I tylko że w niej nie brzmiały hymny,
Ale wiatr jakiś przeciągał zimny
Od drzwi otwartych, w których połowie
Już stał oficer w hełmie na głowie
I słychać było bębnów łoskoty
I próbowanie marsza piechoty,
I od dziedzińców mało-pomału
Dolatał tętent konnych oddziału.
- No, czas! - głos zagrzmiał - dzień się zaczyna!
Więzień ma prawo zażądać wina.
Na ostre, zimne żołnierza słowo
Młodzian przecząco poruszył głową,
Uścisnął księdza dłoń wyciągniętą
I skinął, by mu kajdany zdjęto...
 
Dalej nie śpiewam; to, co się stało,
Tyle mi razy serce ściskało,
Że umęczona dusza - z daleka
Od piekła polskich wspomnień ucieka.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Teofil Lenartowicz.