Sprawa Clemenceau/Tom I/V

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (syn)
Tytuł Sprawa Clemenceau
Podtytuł Pamiętnik obwinionego. Romans
Wydawca Drukarnia E.M.K.A.
Data wyd. 1927
Druk Drukarnia „Oświata“
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. L’Affaire Clémenceau
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


V.

Ponieważ jednak ze wszystkich tych dzieci jeden Andrzej rozmawiał był za mną, bezwiednie ścigałem go oczami. Najprzód zjedzone ciastka leżały mi na sercu, a potem wydał mi się dziwnym. Widziałem więc, jak nieznacznie oddalał się od towarzyszy, a obróciwszy się razy parę, w celu zapewnienia się że nie zważano na niego, skierował się ku balustradzie, dzielącej nas od wyższej szkoły, i ostrożnie zajrzał na drugie podwórze, zapewne musiał znaleźć czego szukał, dał bowiem znak, a oparłszy się plecami o baryerę, wysunął rękę za siebie, i odebrał od dużego, ośmnastoletniego chłopaka małą karteczkę, którą szybko schował do kieszeni; poczem znów zmieszał się z tłumem dzieci.
W kilka chwil potem udaliśmy się na mszę do Ducha Świętego, którą ksiądz miejscowy odprawiał w szkolnej kaplicy, z tamtąd poszliśmy do klasy. Nasza klasa mieściła się w bardzo obszernej sali. W głębi stała katedra, środek zaś zajmowały ławki z pulpitami, każda na dziesięciu uczniów ustawione jedna za drugą.
Na skutek zlecenia p. Fremin, siedziałem z brzegu, po lewej stronie profesora, w pierwszej ławce, a mój amerykanin siedział już przy mnie. Wolałbym był inne sąsiedztwo, gdyż po tem co m matka powiedziała, i przyrzeczeniach jakiem je uczynił, postanowiłem nie stracić nawet pierwszej chwili, zdecydowany wciągać wszystkiemi porami tę wiedzę tak bardzo szacowną, że w imię jej rozłączono mię ze wszystkiem co mi drogiem było. Otwierałem więc oczy, uszy, usta nawet na słowa nauczyciela, głoszącego nam jej zasady.
Nie takiem wszakże było zadanie mego sąsiada. Ten przedewszystkiem zajął się odczytaniem karteczki napisanej ołówkiem, udając że czyta coś w książce, następnie pożuł ją i połknął, potem trącił mię kolanem dla pokazania niewiem już czego w swoim pulpicie;, ale widząc zupełną obojętność moją, zwrócił się do drugiego sąsiada, potem znów do mnie powrócił, szepcząc mi do ucha, zarzucając pytaniami, których nie rozumiałem, ani nie odpowiedziałem na nie, co go wreszcie skłoniło do obryzgania atramentem mojej kurtki.
Oh! kiedym zobaczył go tak niszczącego moją nową kurtkę, która przecież pieniądze kosztowała moją matkę, nakazałem mu dość głośno by dał pokój. Koniec końców wiedziałem tak dobrze jak i on jak to się daje kułaka; i odbierałem je i dawałem, czasu bytności mej w szkółce, i zaprawdę nie czułem się bynajmniej usposobionym dać się tak krzywdzić, Jak dzieci, na które poprzednio napadał Ten krok energiczny zdawał się wprawiać go w podziw nie mały. Szepnął mi na ucho, że po lekcji będę z nim miał do czynienia.
Zaledwieśmy się znaleźli na podwórzu gdy otoczony kilku kolegami zbliżył się do mnie i grożąc mi pięścią pod samym nosem, nazwał mię kramarzem koszul, zapytał, co chciałem rozumieć przez poprzednie słowa i wreszcie zakazał mi odzywać się do siebie. Odwróciłem się milcząc pogardliwie. Przypisał to bojaźni i wymierzył mi tak potężnego szturchańca, że omałom nie padł na ziemię. Wtedy zakipiałem cały i wprzód nim zdążył stanąć do walki, uderzyłem go w bladą twarz tak silnie, że krew się polała.
Przestraszony własnym postępkiem, podbiegłem mu na pomoc, gdy z całej siły nowy cios w brzuch mi wymierzył. Wtedy z bólu straciłem przytomność, i bez pamięci rzuciłem się na nieszczęśliwego. Pokonałem go wprędce, a cisnąc mu piersi kolanem, byłbym go udusił niewątpliwie, gdyby mi go z rąk nie wyrwano.
Przez kilka minut stałem zdyszany, żądny nowej walki, drżąc na całem ciele. Rozpoczęło się badanie. Opowiedziałem prawdę całą, od epizodu z ciastkami, aż do ostatecznego wyzwania. Byłem mocniejszy; większość tych, którzy mieli powody skargi na Andrzeja, lubo nigdy stawić mu czoła nie śmieli, odważnie przeszli na moją stronę, zwalając na niego tyle win ile się dało; drudzy usunęli się, bojąc się narażać na wypadek odwetu; inni otaczali go, ubolewając głośno, wyśmiewając się po cichu.
Tak więc, od pierwszej chwili bezpośredniego zetknięcia się z ludźmi, miałem sposobność poznania nikczemności jednostkowej i nikczemności ogółu. Nie tu wszakże, niestety! miał być koniec doświadczenia mego.
Potłuczonego Andrzeja zaprowadzono do studni, obmyto mu twarz zimną wodą. Nie mówił ani słowa: łatwo było wszakże poznać, po zwiększonej bladości i z pod oka rzucanych spojrzeniach że mi tego nigdy nie przebaczy.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (syn) i tłumacza: anonimowy.