Srebrny lis/całość
<<< Dane tekstu | ||
Autor | ||
Tytuł | Srebrny lis | |
Pochodzenie | Opowiadania z życia zwierząt, serja druga | |
Wydawca | Wydawnictwo M. Arcta | |
Data wyd. | 1909 | |
Druk | Drukarnia M. Arcta | |
Miejsce wyd. | Warszawa | |
Tłumacz | Maria Arct-Golczewska | |
Ilustrator | Ernest Thompson Seton | |
Tytuł orygin. | The Biography of a Silver Fox | |
Podtytuł oryginalny | Domino Reynard of Goldur Town | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI | |
| ||
Indeks stron |
Ernest Seton Thompson
Srebrny Lis
OPOWIADANIA Z ŻYCIA ZWIERZĄT
spolszczyła
Marja Arct-Golczewska
SERJA DRUGA
WYDAWNICTWO M. ARCTA W WARSZAWIE
1912. — DRUKARNIA M. ARCTA
WARSZAWA — ORDYNACKA 3.
|
Wysoko na pagórku Goldur, zwróconym ku zachodowi znajduje się mały wyrąb sosnowy. Słońce umiłowało go sobie i rzuca nań miękko i słodko świetliste promienie.
Jaśnieje tam teraz w tym „Śpiewnym miesiącu” mnóstwem pięknych kwiatów, a w zaroślach rozbrzmiewa śpiew ptaków.
Najważniejszem jednak dla nas obecnie jest to, ze tam właśnie, znajduje się mieszkanie pewnej rodziny leśnej. Wejście do legowiska jest ukryte w gąszczu sosnowem, tak że trudnoby było domyśleć się jego istnienia, ale w tej chwili rodzina cała znajduje się na dworze, by trochę pobawić się i poskakać w najlepszych godzinach dnia.
Matka stanowi środek grupy — spogląda ona na swą gromadkę spokojnemi oczami, ale z nadzwyczaj naprężoną uwagą. Małe lisięta w wełnistych futerkach figlowały z całem oddaniem się, tak jak to tylko może młode, świeże życie, nie znające większej władzy nad matkę, i wierzące w tę jej siłę i miłość. W niej mieścił się cały ich świat, a więc świat cały był miłością. W jej obecności więc mogły nabawić się do woli — to też prześcigały się w figlach i pomysłach: to łapały muchy, motyle, przeskakiwały jedne przez drugie, pracując z zapałem nad złapaniem końca ogona matki, albo gryząc się wzajemnie, słowem wymyślając najrozmaitsze zabawy dla uciechy własnej, nie dla popisów.
Radość i życie panowały tutaj bez przerwy.
Najlepszą jednak zabawą była zabawa w piłkę, a piłkę tę stanowiło suche skrzydło kaczki. Rzucały je wokoło i wydzierały wzajemnie, tak że skrzydło już kilkanaście razy znajdowało się w zębach każdego; ale najzręczniejszy z nich był mały lisek, ciemno ubarwiony z czarną przepaską na oczach. Każdemu wyrwał on skrzydło i tak z nim uciekał, że nikt nie mógł mu nadążyć, a zaledwie je puścił, rzucał się w podskokach na ogon matki i schwyciwszy go, ciągnął póty, aż sam wreszcie przy wielkim podskoku pośliznął się i z pyszczka wypuścił.
W chwili najweselszej zabawy, migła przed oczami matki postać dużego lisa — i małe lisiątka przeszedł lekki dreszcz, po chwili jednak matka uspokoiła się — było to bowiem miłe oblicze
ojca lisa. Niósł on pożywienie i wszystkie oczy i nosy zwróciły się pożądliwie ku niemu. Położył swą zdobycz opodal na ziemi — był to piżmoszczur, a matka pobiegła go zabrać.
Tradycja powiada, że lis nigdy nie przynosi pożywienia do legowiska, gdy małe są na dworze, a tradycja mówi często prawdę.
Gdy matka zaniosła dzieciom przyniesione zwierzę, rzuciły się nań łapczywie, szarpały je, ciągnęły, rwały na kawałki, wydzierały jedno drugiemu z groźnem warczeniem, i tak wykręcały swe główki, aby zdobyć sobie jaknajlepszy kąsek.
Matka patrzała na tę scenę z miłością i zachwytem, ale jednocześnie uwagę baczną zwracała na okolicę, na łąki i lasy, gdzie mógł czyhać jakiś wróg ukryty: ludzie z bronią, chłopcy lub psy, orły i sowy. Wszyscy przecież zmówili się przeciw dzieciom lisim. Ona nigdy nie zwalniała swej czujności, w czem dzielnie dopomagał towarzysz jej mąż, który, chociaż drugorzędną w rodzinie odgrywa rolę i nie bywa dopuszczany do nory, dopóki małe są ślepe i ssą, jednakże był nieustannym dostarczycielem pożywienia i niestrudzonym stróżem.
Właśnie i teraz wśród najweselszej uczty dał się słyszeć z dalekiego pagórka głos ojca: „Yur—yur—yur—yap” — co dowodziło, że w pobliżu jest niebezpieczeństwo.
Gdyby lisiątka były już nawpół dorosłe, wiedziałyby co to znaczy, ale będąc jeszcze tak małe, musiały być kierowane przez matkę, która im wytłomaczyła, że dalekie szczekanie w cicichych tonach oznacza groźne niebezpieczeństwo. Zapędziła je więc szybko do legowiska, gdzie w ciemności musiały dokończyć kawałka smacznego zwierzątka, jaki zdołały uchwycić.
∗
∗ ∗ |
Wśród kolonji Nowej Anglji znajduje się przynajmniej około tysiąca par lisów. Każda para zakłada co rok rodzinę i jest bardzo prawdopodobne, że scena podobna do wyżej opisanej ma miejsce przy każdem legowisku, zwłaszcza w pięknym dniu wiosennym lub letnim.
Niemniej niż stotysięcy razy corocznie powtarzały się te sceny w tej lub innej formie, przyczem lisiątka tak wprawiały swe nosy, a ojciec i matka tak byli przezorni, sprytni i niestrudzeni w czujności, że żaden człowiek na te stotysięcy razy nie miał szczęścia ujrzenia rodziny lisiej, tej wesołej i figlarnej gromadki i poznania ich wdzięku a zarazem wzruszenia serca swego widokiem tych stworzeń, tak podobnych do nas ze swych uczuć i zabaw.
Jedynym szczęśliwym człowiekiem w okolicy Goldur, był Abner Juckes, i on w dodatku nie był całkowitym człowiekiem, lecz długonogim chłopakiem o piegowatej twarzy, który wdrapał się na drzewo i skrywszy się poza gniazdo wronie, mógł doskonale przyglądać się niepostrzeżony tej lisiej scenie.
Widok, jaki ujrzał wzbudził w nim dreszcz rozkoszy, świadczący o przyszłym naturaliście. Najbardziej podobało mu się ciemne lisiątko z przepaską czarną na twarzy i nazwał je Dominem. Przez długą chwilę bawił się figlarnemi zabawami lisiąt, zupełnie przyjaźnie względem nich usposobiony. Nie miał on zamiaru przeszkadzania im, jednakże niechcący stał się przyczyną ukończenia zabawy, a później nawet pewnego smutnego epizodu.
Podobnie jak większość chłopców w fermie, Abner lubił w zimie polować na lisy. Był on dumnym posiadaczem psa, który obiecywał być „perłą.” Chociaż bowiem był dopiero szczeniakiem, był już silnym w nogach, wązki w bokach, i szeroki w piersiach. Odznaczał się szczególnie donośnym i dźwięcznym głosem i dzikiem usposobieniem. Dnia tego zamknął go Abner przed wyjściem z domu, ale pies oswobodził się i popędził na poszukiwanie pana i w chwili, gdy zbliżył się do drzewa, na którym siedział Abner, spostrzegł go stojący na czatach ojciec lis i stąd to pochodziły jego ostrzegawcze znaki.
Matka lisica, zapędziwszy swe siedmioro szczeniątek do kryjówki, pozostawiła je, pewna bezpieczeństwa, a sama pobiegła odeprzeć domniemanego wroga. Przezornie ukryła swe ślady i po chwili zobaczyła psa, który pomimo całej odwagi wzbudził w niej przyspieszone bicie serca.
Ale nie o sobie myślała ona teraz, pozwoliła psu nawet gonić się, ale w odległości jakiejś wiorsty od legowiska zmyliła ślad podwójnym skokiem, tak że pies przystanął zdziwiony, a ona powróciła do dzieci. Zastała je wszystkie zdrowe i bezpieczne, tylko Domino nie siedział jak zwykle przy wnijściu, lecz skulony w kącie wpakował nos swój w piasek.
Wyjrzał on z kryjówki w chwili, gdy przelatywał okrutny pies i taki dreszcz przeszedł go przez grzbiet aż do końca ogona, że czem prędzej zawrócił do legowiska i skrył się w najciaśniejszy kącik, gdzie zamierzał przeczekać niebezpieczeństwo.
Myśliwi utrzymują, że lis nigdy nie napada kurników, znajdujących się blizko jego mieszkania. Może dlatego, że nie chce ściągnąć zemsty swego najbliższego sąsiada, woli więc szukać pożywienia w dalszych fermach. Zapewne to więc było przyczyną dla której kurniki kolonisty Juckes’a ocalały, podczas gdy zagroda kolonisty Bentona, leżąca dalej była już ograbiana kilkakrotnie.
Stary fermer Benton nie miał już dłużej cierpliwości, i gdy już ćwierć jego pięknych kur znikła, nie mógł dłużej wytrzymać i postanowił wyśledzić zbrodniarza.
Tym czasem następnej niedzieli Si i Bud Benton, młodzi chłopcy, spacerując po lesie, posłyszeli na pagórku głos psa Juckes’a, na śladach lisa. Chłopcy i psy nie używają tych samych wyrazów, nie przeszkadzali więc sobie wzajemnie. Chłopcy strzegli dolinę na dole, zobaczyli coś na polowaniu i byli bardzo ucieszeni spokojem, z jakim pies zabierał się do rzeczy, podczas gdy lis był już zmęczony gonitwą. Ale właśnie w chwili, gdy tak stali zapatrzeni, ukazał się w poprzek doliny lis z wielką śnieżno białą kurą w pysku. Bez wątpienia była to jedna z drogocennych kur Bentona. Chłopcy bez poruszenia śledzili ruchy lisa i dzięki białości kury mogli go widzieć poprzez gąszcze, gdy wchodził do otworu prowadzącego do nory. W półtorej godziny potem stanęli obaj przy norze pośród masy białych piór biednej ofiary. Gruba żerdź posłużyła im do zsondowania jamy, ale ponieważ ta miała skręty, żerdź nie dosięgła lisiąt, które strasznie przerażone skryły się w nąjciaśniejszy kącik, podczas gdy rodzice ich, widząc z lasu, co się dzieje, nadaremnie starali się im dopomóc w jakikolwiek sposób.
Lisiątka naprzód myślały, że to jest ich wszechmocna matka, ale w krótce rozczarowane przekonały się, że były to stworzenia, które tak przestraszyły matkę.
Chociaż legowisko lisa znajdowało się na posiadłości Juckes’a, chłopcy postanowili przyjść następnego dnia i wykopać lisięta. Ale instynkt matki nie próżnował. Spostrzegła zaraz, że mieszkanie ich nie jest w bezpiecznem miejscu, zaczęła więc szukać nowej kryjówki, by przenieść tam swe małe.
Podobno istnieje u niektórych zwierząt zwyczaj, że w razie niebezpieczeństwa ratują tylko jedno dziecko z pomiotu i to jest najnaturalniejszy sposób doboru. Pomiot cały zostawia się na otwartem polu. Po chwili pokazuje się matka i zaczyna zanosić małe do nowego schronienia i wierzy, że najlepszem będzie to, które najpierw wyratuje. Jest w tem pewna racja: oto najsilniejsze i najżywsze włazi zwykle na sam wierzch i najpierw matka go spostrzega. Tak samo stało się i teraz. Matka lisica wszedłszy do nory, spotkała małego liska, który był prawdopodobnie najżywszy i najsilniejszy ze wszystkich i tego najpierw zaniosła do nowego mieszkania, był to ten z maską na twarzy — tak zwany Domino. Potem wzięła najodważniejszą siostrzyczkę jego, a wreszcie malutkiego dzielnego braciszka. Tym czasem ojciec stał opodal na straży, w ten sposób zdążyli bezpiecznie przenieść tych troje małych.
Gdy ukazali się znowu chłopcy Benton z łopatami, widłami i drągami w celu wykopania rodziny lisiej i zaczęli pracę, po godzinie kopania przy samem wnijściu napotkali na skałę i nie mogli jej poradzić. Dopiero jeden z chłopców poszedł po dynamit i podłożył. Po chwili rozległ się huk, pagórek zatrząsł się i odłamy skały posypały się, tak, że zakryły sobą otwór i zawaliły całą norę, grzebiąc w niej pozostałe lisiątka, skazane na uduszenie. Utworzył się skalisty grób i chłopcy nie próbując nawet odkopać go — odeszli.
Gdyby nocy tej był kto na pagórku, zobaczyłby jak ojciec i matka lisiąt drapali łapami ziemię przy starem legowisku, i jak usiłowali podnieść kamienie. Następnej nocy można ich było również spotkać przy pracy, trzeciej nocy przyszła tylko sama matka — poczem ustały beznadziejne ich wysiłki.
Nowe mieszkanie rodziny lisiej znajdowało się o wiorstę dalej — i nie na pagórku jak dotychczasowe, ale w dole nad strumieniem, gdzie było dużo swobody i przestrzeni, gdyż obok rozciągały się pastwiska. Tutaj w dużej norze wychodzącej do strumienia po pochyłości ograniczonej skałą, a zakrytej korzeniami osiki i brzozy — zrobili rodzice lisi nową kryjówkę. Dwie płyty kamienne strzegły wejścia, gdyż lisy wierzyły wciąż, że ratunek ich leży w skale.
Poprzednie mieszkanie ich leżało w lesie sosnowym, obecne w małej dolince osinowej. Nad niemi wówczas szumiały i wzdychały sosny, teraz drżały liście, skrzypiały brzozy, a strumień śpiewał i dzwonił. Zwłaszcza w owym pamiętnym dniu śpiew sosen pozostał dla nich strasznem wspomnieniem, podczas gdy dźwięki osiny i strumienia napełniały je błogim spokojem.
Z jednej strony mieszkania lisiego roztaczała się piękna zielona łąka, oddzielona od strumienia zaroślami jeżynowemi, wybrzeże zaś porastały trzciny, w których woda przestawała na chwilę szemrać i opłukując ich mocne łodygi, płynęła dalej ze śmiechem i wesołością.
Zielona pochyłość była ulubionem miejscem zabaw lisiąt i tutaj odbywały się znane sceny przy powrocie do domu ojca myśliwego obładowanego zdobyczą. To też ziemia była tutaj cała zasiana śladami maleńkich stóp i resztkami po odbywających się bitwach. Lisiątka żyły tu spokojnie i szybko wzrastały, stając się coraz silniejsze; zwłaszcza najstarszy odznaczał się niezwyciężoną siłą, i w miarę wzrostu ciemniało jego futerko, a ciemna pręga na twarzy stawała się także coraz ciemniejsza.
Rodzice zaczęli teraz wprawiać swą trójkę do polowania. Matka odłączyła je już od piersi i musiały one żywić się już tylko tem co dorośli. Nauka zaczęła się od tego, że ojciec i matka przynieśli jakieś zwierzę świeże i kładli je nie przy drzwiach, lecz w lesie na pewnej odległości od nory, coraz to dalszej — i matka zachęcała je miękkiem nawoływaniem do szukania. Jeśli znalazło, wydawała czuły ton, jakby chciała powiedzieć: „bardzo dobrze” — gdy zaś znaleźć nie mogło, zachęcała dalej: — „szukaj albo wrócisz głodny.”
Jak one biegały teraz po zaroślach jeżynowych, jak staczały się po miękkiej trawie, jak kołowały tu i tam i węszyły noskami, wsadzając je w każdą dziurę! Jak skakały jeden przez drugiego, gdy wietrzyk przyniósł im jaki miły zapach i zdawał się mówić „chodź tą drogą” — i jak pysznie i szybko nauczyły sie poznawać ślady ojca i matki i w pełnym biegu chwytały ukryte gdzieś pożywienie.
Było to zapoczątkowanie samodzielnego życia i w ten sposób lisiątka nauczyły się prawdziwego polowania.
Największe szczęście w polowaniu miał najstarszy lisek i wskutek tego rósł najszybciej. Najlepsze kęski chwytał z pod oczu rodzeństwa i wszędzie był pierwszym. To też codzień stawała się widoczniejsza różnica między nim a resztą rodzeństwa. Dziecięce jego futerko przybierało coraz ciemniejszą barwę, wreszcie stało się ciemno rude, podczas gdy twarz i nogi były całkiem czarne.
Był to koniec lipca. Stare lisy nietylko starały się nauczyć swe małe poszukiwania pożywienia w fermach, ale i umiejętności zachowania się w każdem niebezpieczeństwie. Przytrafiały się bowiem i tutaj różne przygody. Nieraz np. słyszały lisy złowrogie szczekanie ciemnego psa, kołującego przy ich legowisku, za każdym razem jednak jedno ze starych potrafiło zręcznym figlem zmylić węch wroga i ocalić kryjówkę. Lisiątka jednak nie liczyły się z niebezpieczeństwem, czuły się bowiem tak swobodne wśród skał nad strumieniem, że stały się nawet za śmiałe, lekceważyły tego niezgrabnego nieprzyjaciela.
Pewnego jednak dnia, gdy wszystko troje: Domino, szczupła jego siostra i mały braciszek — taczali się po zielonej łące, poszukując porzucanych przez ojca kęsków, pstry pies wyskoczył na nie znienacka. Nagłe jego szczekanie przeraziło ich okropnie. Rozpierzchły się przerażone, ale najmłodszy nie był dość zwinny i znalazł się w wielkiej paszczy psa, który w okamgnieniu zgniótł silnemi swemi szczękami wątłe ciało lisiątka i popędził z niem do domu, gdzie u nóg pana swego złożył zdobycz, oczekując potem cierpliwie na zasłużoną pochwałę.
Zmartwienie przychodzi zwykle w parze. Oto następnego dnia, gdy ojciec lis wracał do domu ze świeżo upolowaną kaczką, napadła go zgraja psów w sposób zupełnie mu nowy. Skierował się w uliczkę ogrodzoną wysokim płotem, ale nie mógł wdrapać się na niego z kaczką w pysku i wypuścił ją, psy jednak popędziły za nim dalej. Jakaż to była gonitwa! po ulicach, ścieżkach, dziedzińcach, — aż wreszcie nadszedł śmiertelny koniec.
Ale rodzina lisia wiedziała tyle tylko, że ojciec wyszedłszy z domu na polowanie więcej nie wrócił, a żałoba ich chociaż prawdziwa, była krótkotrwała i nie miała tej cechy, jaka bywa, gdy się patrzy na tragiczny koniec kogoś ukochanego. Odtąd żyła matka sama ze swem dwojgiem dzieci w osinowej dolinie i dźwigała cały ciężar wychowania na swych barkach bez strachu.
W sierpniu zaczęły lisięta chodzić za nią na dalekie polowania i same już zdobywały sobie pożywienie. We wrześniu młoda lisiczka była już tak duża jak matka, a Domino jeszcze większy i silniejszy od niej, i ubrany w czarne lśniące futro.
Dziwne uczucie zapanowało między siostrą i bratem oraz między matką i synem, następnie przyszła zupełna między niemi obojętność, a w końcu matka i siostra zaczęły bać się i unikać wielkiego brata. Matka z córką żyły dalej spokojnie, ale węzły rodzinne zostały zerwane i wszyscy troje zdawali się unikać spotkania — aż wielki, czarny lis zupełnie gotowy do samodzielnego życia porzucił dolinę osikową, unosząc wdzięczne wspomnienia lat dziecinnych, i przy śpiewie strumienia powędrował w świat, by rozpocząć swe samotne życie.
Dzień ten był dla niego początkiem nowego całkiem życia. Wydostawszy się poza zarośla osinowe ujrzał nowy świat i jednocześnie poczuł, że teraz własną tylko siłą musi zdobywać warunki życia i że wszystko polega na nim samym. Odważnie patrzał w przyszłość i poznając różne właściwości życia, stawał się coraz mądrzejszy i zwinniejszy; spryt jego, odwaga, dzielność i piękność wzrastały z dnia na dzień.
Wkrótce po opuszczeniu rodzinnego domu miał on na polowaniu wypadek, który szybkość jego wystawił na bardzo ciężką próbę i pokazał, że nogi jego są słabsze od sprytu, a najlepszymi przyjaciółmi w chwili niebezpieczeństwa jest rozum i wiedza — przyjaciółmi jakich dotychczas jeszcze nie znał.
Goniony przez sworę psów, biegał wokoło skalistych pagórków, aż mu się nogi pokrwawiły i poobijały. Był to wilgotny, mglisty dzień, tak że z wielkim wysiłkiem udało mu się oddalić od wroga i zawlec się nad brzeg strumienia, by wymoczyć w nim swą brudną, zmęczoną, potłuczoną i zakrwawioną nogę. Chodził po płytkim brzegu i rozkoszował się ochładzającą wodą, przeszedł tak ze ćwierć wiorsty spokojnie, ale w tem znowu posłyszał w blizkości głos psa, który zwęszył jego ślady. Lisek skoczył instynktownie w zarośla wikliny, które tworzyły małą wysepkę na strumieniu i w ten sposób uratował się, gdyż pies leciał wzdłuż strumienia i zgubił zapach, i napróżno biegał tam i napowrót, aż w końcu zawrócił do domu okrutnie zmęczony.
Może lisek nie zdawał sobie sprawy, że woda zgubiła jego ślad, ale pojął, że strumień jest dobrem miejscem wobec gnębiącego go wroga. Sprawdził to później niejednokrotnie w różnych okolicznościach.
Po drugiej stronie strumienia, nieco dalej znajdowała się duża łacha piasku, który nie zachowywał śladów, a więc nic nie mógł powiedzieć. Gdy zaś nadeszła zima ze ślizkim lodem na powierzchni wody, przekonał się, ze może uciekać płynąc na kawałkach cienkiej kry, podczas gdy pies zanurzał się w nurtach zimnej wody.
Ale najgłówniejszą pomoc dawał mu długi szeroki parów, przez który przepływał strumień po opuszczeniu pagórków. Tu ciągnęła się wzdłuż rzeki ścieżka, wąziutka tak, że ledwie wystarczająca na łapy lisie, ale stanowczo za wązka na wielkie nogi psa, kończąca się okrągłą skałą, na którą wspiąwszy się, mógł odrazu dotrzeć do lasu leżącego przy drodze.
Wreszcie poznał, że jeśli gdzieindziej polowanie się nie udaje, nad rzeką, może zawsze znaleźć coś do pożywienia w wodzie. Była to jakaś smaczna ryba, albo ptak, albo wreszcie żaba; dość, że nigdy tu nie doznał głodu i doszedł do następującego wniosku: „wzdłuż strumienia jest bardzo wygodne miejsce przebywania i tu należy pozostać.” Strumień stał się jego najlepszym przyjacielem.
Tu nastąpiła wewnętrzna zmiana w młodym lisku, tu były zarazem szanse jego powodzenia w życiu. Nie potrzebował on teraz niczyjej pomocy, sam stanowił o swem życiu — sam budował swój los, i rosnąc w siłę i rozum, stawał się magnetycznym środkiem wszystkich chciwych oczu myśliwych, stawiających dziesięciokrotną wartość za jego życie.
Chłodne noce jesienne wymagały ciepłego grubego futra, i rzeczywiście jakaś tajemnicza władza czyniła to futro codzień bardziej puszyste, codzień bardziej lśniące i codzień ciemniejsze, dopóki nie znikły wszystkie ślady rude i szare, pozostałości z dziecięcego wieku.
A ci, co widzieli te zmiany w pokryciu lisa, mawiali: „czyż nie jest to zapowiedź piękności? czyżby ten dziwny lis był przeznaczony na Srebrnego lisa?” Tylko znawcy tajemnic północnych lasów mogą zrozumieć to magiczne słowo. Srebrny lis — to nie jest oddzielny gatunek, lecz tylko pewien kaprys rudej rasy.
Rodzice jego są najzwyczajniejsze rude lisy, tylko dziwaczna natura uposaża hojnie jedno z potomstwa, dając mu nietylko piękną postać i oryginalne futro, ale i rozum i spryt, zapewniające mu powodzenie w tem niebezpiecznem życiu, obfitem w najrozmaitsze przygody.
Ale niczem była wszelka siła wobec tej pysznej sukni, tak wytwornej w stylu i barwie — tego miękkiego futra lśniąco czarnego, jakby osypanego delikatnym szronem. Jestto najbardziej cenione ze wszystkich futer, najbardziej pożądane przez znawców, słowem najszlachetniejsze i najcenniejsze futro jakie istnieje. Jest to istotnie szata królewska, stanowiąca ozdobę nawet cesarskiego tronu. Największem szczęściem myśliwych jest zdobycie takiego skarbu; nie przychodzi to im z łatwością, gdyż zmyślność, spryt i siła nóg zwierza stoją na straży jego wspaniałości, tak że niewielu ma szczęście zdobycia tego klejnotu leśnego.
Srebrne lisy podlegają jeszcze pewnemu stopniowaniu w piękności i myśliwi mają dla nich rozmaite nazwy wyrażone w specjalnym ich języku — począwszy od zwykłego „srebrnego” aż do najdelikatniejszego, „djamentowego.”
Wkrótce rozeszła się wiadomość, ze okolica Goldur jest siedliskiem Srebrnego lisa. Ten genjalny twór natury, był widywany niejednokrotnie, a Juckes utrzymywał, ze pies jego Hekla poznał się z nim dobrze na wyścigach i dlatego lis nie pokazuje się tak często, że został już dobrze poczęstowany. Sąsiedzi jego jednak byli innego mniemania, i śmieli się, że to lis zakpił sobie z pstrego psa i zwyciężył go w gonitwach, zmyliwszy mu drogę jakimś pomysłowym figlem.
Hekla miała głos bardzo donośny, tak że podczas spokojnej nocy można było słyszeć ją z odległości kilku kilometrów, a była tak samowolna, że nie zwracała uwagi na żadne nawoływania i urządzała polowania według własnego planu i na własną rękę.
Chłopcy Juckes’a uważali ją za nadzwyczajnego psa — za wzór doskonałości, a sąsiedzi twierdzili, że jestto mieszaniec dwuch ras, z których każdej wziął coś charakterystycznego. Bądź co bądź, był to wielki, rączy półrasowiec ze szczególnym głosem, którego, gdy kto go posłyszał, nigdy nie mógł zapomnieć. Poraz pierwszy słyszałem szczekanie to na wiosnę, gdy Hekla była zamknięta w stodole, ale tak utkwił mi w pamięci ten metaliczny dźwięk, że słyszałem go w mem uchu przez długi czas.
Gdy raz w jesieni wałęsałem się po pagórku Goldur, uderzył mnie ten sam dziwny głos i odrazu poznałem, ze to Hekla była na czyimś tropie. Przystanąłem i słuchałem. Po chwili posłyszałem lekki szelest wśród liści i ukazała się postać jakiegoś zwierzęcia, nie mniejsza od czarnego lisa. Zwierz biegł szybko i swobodnie, ale naraz przystanął i obrócił się. Był oddalony odemnie zaledwie na pięćdziesiąt kroków, ale mnie nie widział, ja zaś go widziałem doskonale i wiedziałem czem go zwabić, przyłożyłem grzbiet ręki do ust i ssąc go, wydałem głuchy pisk.
Lis odwrócił się szybko i skierował się ku mnie, potem skoczył jak kot i stanął na jakie dwadzieścia kroków w pozie tak wdzięcznej, o jakiej tylko marzyć można: z głową podniesioną, ogonem zakręconym, łapami podniesionemi jakby do uchwycenia mniemanej zdobyczy, jaką spodziewał się po zasłyszanym pisku znaleźć. A jakież okrycie miał on! Srebrzysto czarny błysk przechodził po całem ciele aż do białej kity ogona, a srebrzyste włosy zwieszające się u czoła okalały jak promienie żółte głębokie jego oczy.
Zdaje mi się, że nigdy nie widziałem tak cudownego stworzenia i pomyślałem sobie, że to musi być Srebrny lis z Goldur. Stałem nieruchomie, cichuteńko, tak cicho jak i lis, który nawet nie przypuszczał, że tuż przed nim stoi człowiek. Wtem rozległo się donośne szczekanie Hekli i lis popędził chyłkiem i cicho dalej. Po chwili znowu zapisnąłem i lis przystanął i mogłem dalej podziwiać wdzięczną pozę pięknego zwierzęcia — ale niedługo to trwało, bo
zdradziłem się lekkiem poruszeniem i w okamgnieniu lis znikł mi z oczu.
Po 10 minutach nowe zwierzę ukazało się na scenie: wielkiemi susami depcząc szeleszczące liście, przedzierając się przez gęste krzaki, pojawił się na polanie pies — przystanął ciężko dysząc i poszedł dalej, zwolna, z oczami utkwionemi w ziemię, węsząc świeży ślad lisa. Zmieniał co chwila kierunek, tak że odrazu poznać można było, że prowadzi polowanie sam, z gorliwością nadzwyczajną, tak jak nadzwyczajnym i niezwykłym był mieszkaniec pagórków Goldur.
Niepojętem jest, w jaki sposób to wielkie niezgrabne zwierzę węszyło bez przerwy ziemię i postępowało wytrwale za każdym zwrotem śladów lisa. Zdawało się, że pies mógł opowiedzieć jaką drogą lis wędruje, chociaż go oczami nie widział.
Gwizdnąłem na psa, ale nawet nie słyszał, tylko wciąż węszył i szedł naprzód, dopóki nie skłoniłem go do zaprzestania tego, stanąwszy przy nim. Ale jakież miał on wówczas złe oczy i nastroszoną grzywę? Ja byłem także sam zapalonym myśliwym lisów i umiałem dobrze cenić psy lisie — ale dzisiaj ta wspaniała postać, którą przed chwilą widziałem, prześladowana przez tego niezmordowanego, bez serca i sumienia cerbera — wzbudziła we mnie uczucia takie, jakie daje widok małego ptaszka śpiewającego, duszonego przez jadowitego węża. Tradycyjne przymierze między człowiekiem a psem zostało w tej chwili zerwane i całe moje serce stanęło po stronie Srebrzystego lisa.
Nadeszła zima a z nią polowania na lisy urządzane przez mieszkańców z fermy, polowania, w których używano jedynie trzech albo czterech psów do gonienia lisa — wogóle bez broni.
Raz urządzono prawdziwe polowanie ze sforą psów, wtenczas Domino cofnął się w zarośla rosnące wzdłuż rzeki, i korzystając ze swej umiejętności w biegu, w który wprawił się znakomicie, uszedł pogoni, zmyliwszy ślady.
W tych ciągłych ucieczkach i prześladowaniach, nabył on bardzo ważną naukę, mianowicie — panowania nad sobą. Starał się nic sobie nie robić choćby z najstraszliwszego szczekania psów, słuchał go bez strachu i tak potrafił się opanować, że głos psa wzbudzał w nim jeszcze większą odwagę i siłę.
Żył zwyczajnem życiem lisa samotnego, nie zamieszkując nory (lisy nie używają nor w czasie zimy), sypiając na otwartych miejscach, a ciepłe jego futro i puszysty ogon ochraniały go od zimna, zaś czujne zmysły zabezpieczały przed niebezpieczeństwem.
Zasypiał na cały dzień, gdyż zwyczajem lisów jest, przespać dzień w pełnem słońcu, a noc spędzać na polowaniu. Gdy zmrok zapadł po zachodzie słońca, Domino szedł zdobywać swój codzienny chleb, co udawało mu się znakomicie, dzięki wrodzonemu instyktowi i nabytemu doświadczeniu.
Błędem jest mniemać, ze dzikie zwierzęta mogą widzieć w nocy podczas zupełnej ciemności. One także potrzebują światła, nie tyle co człowiek, ale w każdym razie cośkolwiek i mogą iść po omacku lepiej i prędzej. Nie lubią także jaskrawego światła południowego, a najlepszy czas dla nich jest: półzmrok poranny i wieczorny, światło księżyca, albo blask gwiazd, lub gdy śnieg leży na ziemi, — czują się one wtedy najlepiej.
A więc gdy słońce zachodziło i nastał miły zmrok, Domino wychodził ze swego dziennego ukrycia i udawał się na polowanie.
Leciał więc kłusem przeciw wiatrowi, zatrzymując się co chwila przy każdej obiecującej gęstwinie zarośli lub sitowatych bagnach. W miejscach bardziej wydatnych, skąd mógł mieć widok na większą przestrzeń, np. na kamieniach lub kopcach, przystawał i rozglądał się, czy jaki inny lis nie poluje w pobliżu. Bo lisy, tak jak psy lub wilki mają pewien wspólny sposób wybierania i oznaczania posterunków wywiadowczych, które codziennie odwiedzają.
Nasz lis miał doskonały punkt obserwacyjny wzdłuż szczytów pagórków, stąd bowiem miał widok otwarty na obydwie strony, przytem mógł odczuć każdy wietrzyk, obiecujący mu coś dobrego, i słyszeć każdy szelest liści lub gałązek; szedł więc tą zwykłą drogą i przystawał co chwila nieruchomie, by lepiej uchwycić wszelkie szmery lub też ślizgał się i przysiadał jak kot dla lepszych poszukiwań. Czasem wdrapywał się na jaki pochylony pień i robił stamtąd skok jak kozioł skalny. Tej nocy wycieczka jego była dalsza, gdyż chciał uniknąć prześladującego go psa.
Wśród lisów istnieją też pewne zasady i systemy, mianowicie — ponieważ podwórka ferm przedstawiają bardzo ponętne źródło zapasów, mają więc zwykle jednego albo dwuch stałych pensjonarzy z rodu lisiego. Domino wędrował więc z jednej takiej swojej fermy do drugiej, unikając spotkania z innym lisem.
Były dwie metody zbliżania się niepostrzeżenie. Jedna polegała na tem, żeby w razie otwartego wejścia schować się w bezpiecznem miejscu, z zachowaniem jaknajwiększej ciszy, — druga zasadzała się na przestraszeniu psa, wtedy lis stawał na pewnej odległości i szczekał wyzywająco. Jeśli pies wyskoczył ku niemu — uciekał, jeśli zaś nic nie odpowiadał na to wezwanie, wiedział, że znajduje się na podwórzu, ale go nie słyszy, ani czuje, podpełzał więc wtedy cichutko do kurnika, gdzie szperał i grabił ile się dało.
Na takiem polowaniu największą zdobyczą jest tłuste kurczę capnięte zręcznie za kark. Nie zawsze jednak to się udawało i nieraz trzeba było zadowolnić się okruchami chleba, rzucanego kurom, albo martwym szczurem, wyrzuconym z pułapki, a nieraz nie był od tego, by wyciągnąć jaki kąsek z koryta prosiąt, zdarzało się nawet, ze musiał zaspakajać głód swój otrębami, któremi karmiono świnie. Czasem jednak nie udało mu się zdobyć pożywienia, tak że zwykle pięć dobrych posiłków na tydzień wystarczyć mu musiało, by bez szkody dla ciała i sił przepędzić zimę.
Żadne dzikie zwierzę nie włóczy się po okolicy na chybił trafił. Wszystkie mają jakiś okrąg, w którym mieszkają, polują i bronią do niego dostępu każdemu obcemu przybyszowi. Z wielu obserwacji wiadomo, że okrąg lisi obejmuje zwykle promienie na 2—3 kilometry odległe od środkowego punktu. Bardzo jest jednak prawdopodobnem, że nie zawsze jeden lis jest wyłącznym posiadaczem okręgu, zdarza się, że inny okręg lisi może weń wnikać i wkrótce zaznajamiają się oba jakby sąsiedzi, poznają swój wygląd i zapach, ślady i zwykle przechodzą jeden obok drugiego obojętnie. Inna sprawa, gdy przybysz zupełnie obcy ukaże się w okręgu. Jestto już naruszenie prawa. Albowiem:
— „Siła jest prawem; licz się z nią albo walcz.”
Gdy śnieżny księżyc zaczął się zmniejszać, Domino przy całej swej sile i sławie poczuł się nagle bardzo samotnym, coś jakby tęsknota opanowała go. I od chwili tej coś go ciągnęło do osiedlenia się w jakiemś bezpiecznem miejscu, niedaleko jakiegoś podwórka, gdzieby psy nie były niebezpiecznemi. Stawał teraz przy świetle księżyca na pagórku i wydawał przeciągłe żałośne dźwięki, które uczeni nazywają szczekaniem psiolisim, a myśliwi krzykiem samotnika.
Yap, yap, yap — yurrr — yeow
Yap, yap, yap, yap, yurrr — yeow.
Rozlegało się i rozbrzmiewało w powietrzu, obijając się echem o zarośla i drzewa.
Posyłał więc głos swój w dal nawet w nocy księżycowej i myślał, ze jestto tylko instynktowny wybuch, któremu łatwiej jest uledz niż uniknąć; nie cofał się więc przed tą wrodzoną potrzebą, ale odczuwał samotność swą jeszcze silniej po wydaniu tego żałosnego głosu.
Był to właśnie, mówiąc w ludzkim języku miesiąc zwany lutym. Zima miała się ku końcowi, i dął łagodnie ciepły, wilgotny wiatr południowy, jakby już powiew wiosny, który w każdem sercu obudzał jakieś tęsknoty i pożądania...
Yap, yap, yap, yap, yurrr — yeow
Yap, yap, yap, yap, yurrr — yeow.
Człowiek poznaje swych sąsiadów z wyglądu, przy czem łatwo może pomylić się co do tożsamości osoby. Lisy mają daleko lepszy sposób rozpoznawczy, mianowicie poznają swych sąsiadów głównie po zapachu ich stóp i ciała, jaki ślady wydają, a także i po wyglądzie. Nie mogą więc nigdy zmylić się, gdyż zawsze chociaż jedna z tych cech pozostaje właściwa danemu zwierzęciu.
Srebrny lis wiedział więc, co robi. W kilka sekund znalazł ślad drugiego cienia, a nieomylny jego nos powiedział, że „jestto ślad płomiennego lisa” żyjącego w okolicy „Shawbon.” Lis ten miał tu oddawna prawo polowania, Domino zostawił go więc i poszedł w kierunku śladu pierwszego cienia. Odnalazł go, powęszył i zapalna jego krew wzburzyła się w okamgnieniu. Był to ślad jakiegoś obcego lisa, intruza w jego okręgu, postanowił więc go wypędzić. Ale gdy biegał po polu i wąchał ślady, gniew stopniowo opuszczał go. Inne uczucie wstępowało w jego serce. Był on samotny, samotniejszy niż kiedykolwiek, bardziej popędliwy niż dotychczas, przytem jego nieomylny, cudowny przewodnik — nos zdawał się mu szeptać: „Spiesz się! To jest to za czem tęsknisz — to jest ślad — lisicy.”
Domino poskoczył żwawo naprzód, ale zbliżył się tylko bardziej do śladów tamtego lisa. Widać obydwaj szli w tym samym kierunku i szukali tych samych śladów. Nowe uczucie owładnęło Domina! Przed chwilą przechodził koło śladu sąsiada obojętnie — obecnie jakaż zmiana! Złośliwa nienawiść opanowała go i stanął, najeżywszy grzywę, poczuwszy dreszcz od uszu przez grzbiet aż do nasady ogona.
Domino musiał przejść trzy czy cztery polany zanim dopędził obojga przybyszów. Nie było między niemi ani walki, ani pokoju, ani nic znaczącego.
Nieznajomy przybysz, szczupła czerwona lisica z piękną elegancką białą kryzą, biegła naprzód wązką drożyną a płomienny lis gonił ją i żwawo dopędzał, wtedy odwróciła się i chciała go chwycić zębami; lis zrobił skok w tył ale wcale nie okazywał ochoty do walki, przeciwnie poszli razem, zygzakowatą ścieżką.
Domino poczuł silną żądzę pomieszaną z okrutną złością i zawiścią. Nagle poczuł, że ma jakieś prawo do osoby Białokryzki i nie wiele mu było potrzeba, by spostrzec, że ona nie unika go więcej niż rywala, zwrócił się więc do niego z dzikim pomrukiem.
Ten podniósł ogon, skurczył się i, warcząc, pokazał szereg zębów.
Przez chwilę stali obaj naprzeciwko siebie.
Młoda lisica uważała, że lepiej na ten czas odsunąć się na bok, uciekła więc, a oba lisy pogoniły za nią ostro, ale Domino był pierwszy przy uciekającej. Stanęła i warknęła ale nie zbyt groźnie.
Płomienny był po drugiej stronie.
Obecnie oboje, t. j. Białokryzka i Domino grozili mu. Rywale natarli na siebie w złości. Płomienny wystąpił pierwszy i zamierzył się na Srebrnego zębami. Domino stał nad nim, ale nie bał się niczego. Tym czasem lisica pobiegła znowu dalej. Obaj puścili się za nią, dogonili i lecieli razem z nią, jeden z jednej, drugi z drugiej strony, mrucząc groźnie i spoglądając na siebie z nienawiścią.
Ależ czyż serce kobiece może oprzeć się, gdy ma przed sobą piękność i siłę połączone w jednej osobie?
Więc gdy tak kłusowali po polach, odsuwała się od Płomiennego, a zbliżała się troszeczkę do Srebrnego lisa. Wszyscy troje przystanęli i szykowali się do dalszej walki, ale z jednej strony było dwoje, a z drugiej tylko jeden, a wysoki czarny lis zakrył sobą swą towarzyszkę, stanąwszy dumnie na swych wysokich nogach. Wstrząsnął swą kryzą srebrzystą, podniósł ogon, mruknął groźnie, pokazawszy błyszczące rzędy ostrych zębów, podszedł nieugięty ku płomiennemu, a Białokryzka przytuliła sie do niego.
Płomienny uznał wtedy, że wszystko skończone, że jest zwyciężony... odwrócił się i zły popędził dalej.
Było to wesele Domina, zaślubiny Srebrnego lisa z Białokryzą lisicą. Ten jego tajemniczy przewodnik, który wiódł go tutaj, nie omylił go...
Każdy potrzebuje drugiego. Bez miłości życie nic nie warte. W tem zjednoczeniu dwuch istot jest podwójna siła, którą zwalcza się wszelkie przeciwności i idzie naprzód.
Wiosna zajaśniała na szczytach Goldur, piękna, słoneczna wiosna, ze swemi ciepłemi promieniami słońca, z ciemnemi od topniejącego śniegu zboczami, niespokojnemi rwącemi strumieniami, z tym trzepotem i świstem, z tym świergotem i przeróżnemi odgłosami, które są właściwe tylko wiośnie.
Kuropatwy, wiewiórki i inne wczesne zwierzęta rozpoczęły już żyć na nowo, a miłośnicy zwierząt cieszą się, że wszechmatka natura zaczęła już rozdawać swe hojne dary.
Był to czas zalecań się, wzajemnych pożądań i poszukiwań się, tak w lesie, jak w jeziorze, na łące i polu. Dowodziło to nietylko życia pełnego ale i przyjścia nowych żyć.
Wszystko to znajdowało szeroki oddźwięk w sercu Domina i Śnieżnokryzki. Miłość opanowała ich całkowicie, to wielkie, zapalne uczucie znane dobrze człowiekowi. Z początku bardzo gorące, przybladło z czasem i zamieniło się w bardziej stałe uczucie przyjaźni. Domino i Snieżnokryzka nie byli tylko małżonkami ale i przyjaciółmi na całe życie — taki jest bowiem zwyczaj u najszlachetniejszych stworzeń, taki jest i u lisów.
Gdy pierwszy stopniały śnieg dał początek malutkiemu strumyczkowi, młoda para lisia poszła w świat czegoś pilnie szukając. Szła kłusem i szukała. Naprzód szła Snieżnokryzka i gorliwie rozglądała się, za nią postępował posłusznie Domino. Przyszli na piasczystą polanę leżącą ze wschodniej strony pagórka Goldur i przystanęli. Znaleźli tu jednak znaki innego lisa, które im powiedziały:
— „Każdy obcy musi stąd uciekać”
i poszli dalej.
Przeszli przez wyższy szczyt Goldur, gdzie leżał głęboki śnieg i zawrócili na drugą stronę rzeki, gdzie znajdowała się osikowa dolinka, ta sama, w której Domino spędził swe dzieciństwo. Kotlinka ta wydawała się lisiczce najodpowiedniejsza do pozostania; tu znalazła to, czego szukała. Węszyła tu i tam, aż wreszcie w gąszczu leszczyny zaczęła kopać norę. Gruba warstwa śniegu i liści pokrywała ziemię, tak że z trudnością dostała sie do środka. Nie odstąpiła jednak od roboty, bo instynkt czy jakiś wewnętrzny przewodnik mówił jej, że to jest jedyne miejsce dobre do kopania; wszędzie indziej ziemia była zmarznięta jeszcze i twarda.
Na wierzchołku sąsiedniego pagórka stał Domino i pilnie stróżował. Po godzinnem kopaniu Śnieżnokryzka zaprzestała roboty i Domino zajął jej miejsce. Pracowali tak przez długi czas.
W kilka dni nora została skończona, długi tunel schodzący w dół, potem rozszerzający się w komorę, która z przeciwnej strony przechodziła znowu w tunel z bocznem zagłębieniem, tworzącem dość obszerną komórkę. Tunel zaś ciągnął się dalej, że dosięgał zmarzniętego gruntu, gdzie na razie się kończył.
Następnych dni lisica skrobała zmarzniętą skorupę ziemi ponad tunelem. Codzień miękła ona coraz bardziej, w końcu pękła i widać było otwór tunelu. Zaokrągliła go i rozszerzyła tak, że powstało bardzo wygodne wnijście, otoczone kupką trawy. Nie było tam wcale ziemi, a jednak tak było dobrze okryte, że niepodobna było go dostrzec, a gdy trawa zaczęła rosnąć, utworzył się nad niem zielony pagórek.
Pożywienia nie brakło teraz lisom i pewnego dnia, gdy oboje byli dobrze nasyceni, trafiło się lisicy upolować dziką kaczkę, która wałęsała się po lesie, nie zjadła jej, lecz wciągnęła do tunelu i schowała do bocznej komórki.
Młoda para starała się teraz bardzo, aby nie być spostrzeżoną w blizkości nory. Nieraz Śnieżnokryzka brnęła przez strumień, aby nie pozostawiać śladów na ziemi, któreby zdradziły ich mieszkanie. Nieraz też Domino leżał na płask pod jakim klocem, albo przykucnął w trawie, podczas gdy chłopcy z fermy bawili się obok, nie przypuszczając nawet, ze znajdują się tak blizko lisa. Od tego czasu Srebrny lis stał się bardziej skryty i niedowierzający.
Aż tu pewnego dnia zdarzył się dziwny wypadek. Domino zobaczył zdaleka zbliżającą się postać człowieczą. Nie był to myśliwy, tylko jakieś młode stworzenie w krótkiej sukience, z pod której wyglądały tylko dolne części nóg. W ręku niosło koszyczek.
Domino nie poczuł strachu, tylko lekki niepokój. Wprawdzie nie mógł on wiedzieć, że to była tylko dziewczynka, która, wracając ze szkoły zbierała jagody jałowca, ale nie poczuł strachu nawet, gdy zbliżyła się, i przystanął cichutko... Jakieś wewnętrzne przeczucie, tak częste u zwierząt, zdawało się mówić: „to jest łagodny człowiek, to jest przyjacielska istota.”
Kierowany jakiemś dziwnem nieznanem mu uczuciem szedł śmiało i spokojnie naprzeciw dziewczynki.
Ta przystanęła i patrzała ze zdziwieniem na dzikiego zwierza. Jakieś ciepłe uczucie napełniło jej serduszko, postąpiła naprzód i pogłaskała jego błyszczące futro: lis dał się głaskać i patrzał na dziecko czule. Coś ciągnęło oboje ku sobie...
Ale niestety! Przyjaźń ich została zerwana, zanim zdołała się nawiązać! Mały piesek dziewczynki nadbiegł, i zobaczywszy lisa rzucił się energicznie naprzód, szczekając zajadle, a lis w zręcznych skokach oddalił się i znikł dziecku z oczu.
Dziewczynka powróciwszy do domu, opowiedziała o tem dziwnem spotkaniu z błyszczącym lisem, o jego pięknych żółtych, dobrych oczach, ale nikt, tak młody jak stary, nie chciał temu wierzyć — pozostała więc cała przygoda tylko między dzieckiem i Srebrnym lisem.
Nastał księżyc trawiasty, następujący zwykle po księżycu wronim. Wszędzie zaczęła budzić się natura, napełniając hojnemi obietnicami lasy, łąki, rzeki, powietrze. Wszędzie zapowiadało się nowe życie, nastał czas tajemnic i radości.
W Śnieżnokryzce także zaszła zmiana. Zaczęła unikać Domina, a gdy ten probował towarzyszyć jej do nory, broniła mu tego, dzikie rzucając na niego spojrzenia. Srebrny lis stawał zaniepokojony, ale że lisy umieją szanować wolę małżonki, która musiała mieć do takiego zachowania poważny powód, odstąpił bez oporu i oddalił się, po rycersku znosząc ciężkie prawo.
W czasie tym zaszło wielkie zdarzenie.
Gdzie i jaki jest początek miłości i czułości matki, jaką ona otacza swe nowonarodzone dziecię? Kto kieruje jej ręką, gdy je prowadzi? Kto uczy ją pielęgnować je, karmić, okrywać i strzec przed niebezpieczeństwem? Czyż tę wiedzę posiada się z książek pisanych przez głowy uczone? A skąd że wie to samo dzika matka? Skąd wiedziała o tem nasza lisia mateczka?
Zajrzyjmy do jej ciemnej nory, gdzie rozwinęła ona teraz całą swą wiedzę, nie nabytą nauką ani doświadczeniem.
Pięcioro malutkich lisiąt, niekształtnych, obrzydliwych według człowieka istotek, wypełniało dużą komorę a zarazem serce Śnieżnokryzki. Mała matka stała nad tem dziwem w zachwyceniu, zakrywało jej to cały świat i zaspokajało wszelkie pożądania. Te drobne maleństwa opanowały całą jej istotę i miłość, i zmieniły zupełnie tryb życia.
Upłynęło wiele godzin, zanim zdecydowała się pozostawić je same i to tylko w tym celu, aby pobiec do strumyka, ugasić pragnienie i ochłodzić się. Domino leżał niedaleko na brzegu i czekał. Ona odwróciła nieco uszy, ale nie odezwała się, jakby zupełnie go nie zauważyła. On przyczaił się, położywszy głowę w trawie, a ona oddaliła się do nory.
Pierwszego dnia Śnieżnokryzka nie chciała nic jeść. Następnego dnia poczuła głód, ale bynajmniej nie miała ochoty polować. Ale właściwie poco polować? Przecież nie bez celu leżała obok w śpiżarni dzika kaczka. Czyż instynkt matki nie był dość przezorny? W ten sposób zaspokoiła pierwszy głód.
Następnego dnia, gdy znowu zaczął jej dokuczać brak pożywienia, poszła ku wyjściu i znalazła nieopodal kilka świeżo zabitych myszy. Czyż były one przeznaczone dla małych? Kto wie? W każdym razie to było pewne, że będą stanowiły pożywienie maleństw, gdyż matka pożarła je z apetytem. Od tego czasu każdego dnia znajdowała pożywienie przed wejściem do nory albo na pagórku trawiastym lub ukryte wśród liści opodal.
Po dziewięciu dniach lisiątka przestały być ślepymi. Otworzyły oczy i poruszały się żywiej. Mniej teraz piszczały i matka mogła oddalać się spokojniej a i Domino mógł się do nich zbliżyć bez obawy odpędzenia. W kilka dni potem został on nawet przyjęty do rodziny jako ojciec.
Zaczął się teraz dla Srebrnego lisa czas nowych doświadczeń i nieznanych mu dotąd radości i trosk. Czuł że kochał swe małe i serce biło mu radośnie przy każdem zbliżeniu.
Są różne stopnie ojcowskiej miłości u lisów począwszy od obojętności aż do nadzwyczajnej troskliwości, równej matczynej. Domino, należący do szlachetnej rasy, i w swych ojcowskich obowiązkach i uczuciach odpowiadał godnie temu swemu pochodzeniu. Może być, że nigdy przedtem dzieci lisie nie bywały tak pilnowane i nie stanowiły przedmiotu takich zabiegów jak te pięcioro, które urodziły się tej wiosny w dolinie osikowej — potomstwo Śnieżnokryzki i Srebrnego lisa.
Gdy już lisiątka miały miesiąc, wyszły poraz pierwszy z nory, by wygrzać się na słońcu. Poruszały się miękko i cicho. Pięć małych ciałek podobnych do prosiąt pokrytych wełnistym futerkiem.
Nie było w nich nic pięknego, ale coś pociągającego i wdzięcznego, co cechuje takie małe bezradne istotki i gdyby kto mógł zobaczyć tę całą gromadkę, miałby widok wymarzony.
Nic dziwnego, że wzbudzały one w rodzicach swych nieprzepartą chęć położenia się przy nich, popieszczenia się i przytulenia do ich miękkich ciałek, tak jak to robią rodzice człowieczy.
Zaczęły się teraz powtarzać sceny z dziecięcych czasów Domina. Te same figle, te same skoki i zabawy.
Z każdym dniem lisiątka stawały się większe i smuklejsze, podobne coraz bardziej do lisów, a czułość rodziców dosięgła szczytu.
Były to dni radości i uciechy. Były to małe radości spokojnych niebios i lekkich wietrzyków, wielkie radości życia i mocy, gwałtowne radości myśliwego, gdy zwierzyna jest obfita i dościga jej w tryumfie, wreszcie radości tego, kogo się kocha.
To były radości Domina i jego żony.
Radość jednak rzadko bywa niczem niezamąconą, zdaje się, że jest to koniecznem prawem, że podczas radosnej uczty przesuwa się od czasu do czasu cień śmierci lub nieszczęścia, i szczęśliwy ten, obok którego tylko się przesunął.
Pewnego dnia Domino powrócił do domu z obfitą zdobyczą.
Pięć malutkich czarnych nosków, dziesięć paciorkowatych ocząt tkwiących w wełnistych główkach wyglądało z otworu nory i śledziło ruchy ojca, a raczej zwierzątka, które niósł w pysku.
Nagle dało się słyszeć przenikliwe szczekanie jakiegoś psa, i Domino zatrwożony, przystanął, nadsłuchując. Nie mylił się, był to głos dawnego jego wroga, znany mu dobrze prześladowca.
Bez wątpienia nieprzyjaciel podejdzie do ich mieszkania. Domino, nie czekając więc, dusząc bojaźń w piersi, poskoczył naprzeciw psu, podczas gdy matka pilnowała dzieci.
Rozpoczęła się walka i gonitwa podobna do wielu innych, ale bardziej zajadła i cięższa, gdyż Hekla była teraz w pełni sił i stała się jeszcze bardziej zaciekłą i szybką. Z początku pies trzymał się śladów Śnieżnokryzki, ale Domino umyślnie pokazał się mu sam i zwabił wroga do siebie.
Obydwaj celowali w biegu i straszna gonitwa trwała przeszło godzinę. Domino miał już dosyć i chciał jakimś figlem odwieźć psa, tak jak to czynił dawniej, ale teraz nie było to tak łatwo.
Hekla nauczyła się rozmaitych zwrotów i była świetnym tropicielem. Pierwszy i drugi podstęp Srebrnego lisa nie udał się. Wtem przypomniał on sobie wązką perć (ścieżynę), ciągnącą się wzdłuż skały podwodnej, w miejscu gdzie ta opuszczała pagórki, i tam zaciągnął swego niezwalczonego prześladowcę.
Był to traf, czy plan — któż może wiedzieć? Gonitwa odbywała się więc teraz w pobliżu skały podwodnej. Srebrny lis w swem gęstem futrze skoczył do wody i zdawało się, że przestał się spieszyć. Hekla poszła za nim i robiąc wielkie wysiłki, dysząc i sapiąc przebrnęła wodę.
Dosięgli teraz szerokiej ścieżki. Domino zwolnił nagle biegu... pies widział teraz swą ofiarę z blizkiej odległości. Cztery skoki dzieliło ich od siebie, ale tu ścieżka zaczęła się zwężać. Pies był tak blizko, że teraz mógł dokładnie widzieć tego, kogo tak pragnął. Drugi krok, a powolny lis znajdzie się w jego mocy; ale tu właśnie zaczynała się skała podwodna, ostra krawędź szerokości piędzi i Hekla wielka, barczysta pędziła na nią na oślep, runęła na ostrą krawędź, odbiła się i wyjąc z bólu, cała rozbita i zakrwawiona wpadła do lodowatego strumienia, podczas gdy czarny lis pewnie stojąc na nogach, zdawał się czekać chwili pogrążenia się psa w wodzie.
Strumyk w tej skalistej gardzieli jest najdzikszy i najbystrzejszy nawet w lecie. Na wiosnę zaś, gdy wody z gór napływają, rwie i huczy jak otwarta śluza. To też pies, pomimo całej swej siły i wielkości był podrzucany jak piłka; przerażenie i rozpacz ogarnęły go, walczył jednak z trwogą o życie całemi siłami.
Dwa kilometry w dół przebył w ten sposób, przez dwa pełne kilometry niosła go bystra woda i obijała o sterczące skały, porywała go w wiry, aż wreszcie wyrzuciła na płaskim brzegu, pokaleczonego i zniekształconego.
Nie wrócił on tej nocy do domu.
Nie gonił tej wiosny za śladami lisa.
Pięć czarnych nosków, dziesięć paciorkowatych ocząt, pięć niewinnych wełnistych główek wyglądało z nory, pięć wesołych miękkich ciałek tulało się po łące, nieustraszone, gdyż ojciec ich był wszechwładnym, a komora ich w dolince osikowej była miejscem szczęśliwego, spokojnego wypoczynku.
Lato dosięgło swego szczytu, a różany księżyc największego swego blasku. Lisiątka rosły zdumiewająco szybko i pięknie. Dwa z nich miały futerka ołowiano-czarne, co doskonale odpowiadało ich szlachetnemu pochodzeniu i obiecywało przyszłą moc. Śnieżnokryzka i Domino usiłowali teraz przynosić do domu żywe zdobycze, aby małe ich mogły nauczyć się polować.
Każdy dzień przynosił nowe jakieś wrażenie, jakieś nowe zdarzenie i wystawiał na próby ich czujność i zwinność. Każde polowanie nauczyło ich czegoś nowego i było probierzem ich siły i prawie każdego dnia narażało ich na hazardowne czyny, przy których można było stracić życie, ale które czyniły Domina codzień uważniejszym, mądrzejszym i pomysłowszym.
Pagórki Goldur były dobrem miejscem polowania na leśne kurki i Domino często tam się wałęsał. Pewnego dnia, gdy przedzierał się przez gęste paprocie, poczuł jakiś nieznany zapach dochodzący od długiego szerokiego zwierzęcia leżącego w trawie. Było ono jasno-czerwonawo-brunatne i pokryte białemi plamkami.
„W pustyni nie każde spotkanie jest przyjacielskie.”
Domino instynktownie stanął w słup, wlepiwszy oczy w obce stworzenie, gotów do skoku w bok, jeśli zaszłaby tego potrzeba. Biało kropkowane zwierzę leżało cichutko jak martwe, z głową wyciągniętą na ziemi, uszami leżącemi, i patrzało przerażone na lisa wielkiemi, okrągłemi, błyszczącem i oczami.
Daniele są rzadkością w tych stronach, dlatego też Domino nie miał o nich pojęcia i nie wiedział czem się tu kierować. Narazie zaś tyle tylko wiedział, że przytulone do ziemi zwierzę więcej go się bało niż on jego, zaniechał więc strachu, a opanowany cały ciekawością, zrobił krok ku danielowi. Ten nie poruszył się nawet ani oddychał. Lis postąpił drugi krok, ale
daniel wciąż leżał, jeszcze jeden krok i przeskoczywszy lekko kępkę trawy, Domino stanął w pełnem świetle.
W okamgnieniu to niby martwe stworzenie zerwało się i skoczywszy niezgrabnie na swych długich nogach w paproć, wydawało żałosny, lękliwy dźwięk: mek—mek, mek—k—k—k.
Domino poskoczył za niem, wiedziony ciekawością i rozbawiony tym nieznanym mu głosem.
Wtem dał się słyszeć odgłos kopyt i po chwili ukazała się matka daniela. Sierść jej najeżyła się na grzbiecie, zielone oczy jej błyszczały złośliwie i Domino przekonał się, że to jest zwykła forma, w jakiej codzień zbliża się niebezpieczeństwo. Skoczył więc w bok, ale sarna biegła za nim, wydając krótkie, dzikie parsknięcia i uderzając ostremi kopytkami o ziemię. Była dziesięć razy większa od lisa, a biegła szybko jak wiatr. Dopędziła go wkrótce i złowrogo wierzgnęła przedniemi nogami. Srebrny lis skoczył w bok, sarna jednak podskoczyła ku niemu, ale lis ponownym zręcznym skokiem uratował się od uderzenia; sarna nie dała za wygrane, i zamiast cieszyć się, że dziecko jej jest nienaruszone i zdrowe, była zdecydowana, bezbronna prawie, zabić lisa, którego posądzała, że usiłował tknąć jej jelonka.
Pędziła więc lisa po przez jeżyny i gęste paprocie, zachodząc mu wciąż drogę w postawie grożącej i ze złośliwem parskaniem, rosnąc coraz więcej w pasji niż w siłach. Jeżyny przeszkadzały lisowi dosięgnąć jej wysokiej postaci, zresztą nie usiłował tego i zdawał się cieszyć, ze jest goniony.
Przez półgodziny trwała ta gonitwa bez jakiejkolwiek zmiany, jasnem jednak było, że podczas gdy Domino brał górę w stu atakach, wystarczyło jedno hybienie w skoku, a spotkałby go ciężki koniec. Jedno uderzenie kopyta wystarczyłoby do pożegnania się z życiem na zawsze. Bacząc na jej ruchy, szukał jednocześnie bezpieczniejszego miejsca. Dotarłszy do końca zarośli jeżynowych, zrobił susa w otwartą przestrzeń pod lasem. Był to skok o życie, gdyż sarna znajdowała się tuż za nim i zaledwie dosięgnął gęstego lasu, ona z furją rozjuszonej matki uderzyła przedniemi kopytami. Ucierpiał na tem jednak tylko pień drzewa, z poza którego patrzał na nią szyderczo lis.
Dało mu to jednak nowe doświadczenie, nową lekcję, którą miał zapamiętać:
— „Obcy jest zawsze wrogiem.”
Ludzie zakładają rozmaite zatrzaski na zwierzęta, ale nie wszyscy robią to umiejętnie — do takich należeli chłopcy Benton. Stawiali oni łapki przez cały rok, ale mieli o nich bardzo małe pojęcie, tak że najczęściej popełniali jakiś błąd, a zwłaszcza w przywiązywaniu przynęty, tak że lisy nawet z najmniejszem poczuciem węchu nie omieszkały ich odkryć i otaczały je lekceważeniem i wzgardą.
Wokoło zatrzasku Bentona były trzy niezawodne znaki ostrzegawcze dla lisów: zapach żelaza, zapach rąk ludzkich i zapach śladów nóg. Wprawdzie ślady ich były rozrzucone, ale przez ciągłe chodzenie wciąż się odnawiały, a zapach żelaza stawał się silniejszy przy każdym najdrobniejszym deszczu.
Domino odnalazł szybko wszystkie ukryte zatrzaski w jego okręgu i umiał podejść do nich każdej chwili w dzień i w nocy z daleko większą precyzją niż sami chłopcy Benton. Często podchodził z blizka by się im dobrze przypatrzeć i nawet czasem podsunął jakiś kamyk lub gałązkę na znak swych odwiedzin.
W tym czasie przyjechał do farmera Benton jakiś stary leśnik z północy i dał chłopcom różne wskazówki oraz przywiózł jakiś płyn złożony z rozmaitych roślinnych olejków i tłuszczu bobrowego, co miało być wkładane do zatrzasku zapewne z odpowiedniemi ceremonjami i tajemniczemi słowami. Kropelka tego uroku miała zwabić całą gromadę lisów i zciągnąć ich do zdradzieckiej pułapki.
Poszli więc młodzi Benton uzbrojeni we flakonik do swych zatrzasków i pokropili wszystkie tym strasznym płynem. Napozór słaby ten zapach dla człowieka, miał być dla lisów czemś pociągającym. Ale i człowiek nie był na niego obojętny: kropla np. pozostała na ubraniu chłopca pobudzała wszystkich do kichania, a ojciec jego musiał przy stole siąść na drugim końcu, bo aż mu się słabo robiło.
Dla Domina zaś wrażliwego nosa zapach ten, niesiony przez wiatr był czemś nadzwyczajnem. Wydawał mu się tajemniczym, ale nie wstrętnym, a nawet ciągnął go, jak zabłąkanego w nocy wędrowca ciągnie promyk światła, lub marzyciela wabi rzewna muzyka i pogrąża w jeszcze większą zadumę.
Gdy nadszedł wieczór, Domino wybrał się na swe zwykłe polowanie, skierował się w stronę nęcącej woni i popędził ku niej bez namysłu.
Na odległości przeszło kilometra znajdowało się miejsce oddawna mu znane: para kroków ludzkich i rąk, zapach żelaza, a od czasu do czasu lekka woń złapanego w zatrzask jakiego głupiego ptaka. Miejsce to było dla niego zawsze przedmiotem wzgardy. Dzisiaj zmieniło się wszystko. Tak jak obłok dymu oświetlony zachodzącem słońcem przybiera kształt niebotycznych gór pokrytych złotem i purpurą, tak i ten czar stawał się potężny, gdy przez nozdrza doszedł do mózgu i uśpił zmysł sternika, kierującego dotychczas jego kołem życia.
Srebrny lis, bujając swym hebanowym nosem, szedł bez przerwy pod wiatr. Zapach działał tak jak eter, uspakajając jego nerwy i pobudzając obieg krwi. Oh! jakież rozkoszne dreszcze przechodziły go! Miał on wrażenie padających kropli deszczu lub powiewu wiatru wiosennego, to znowu jakiegoś niezaspokojonego głodu i wielu, wielu innych uciech. Słowem opanowała go jakaś błogość, zamykająca przed nim rzeczywistość i odsuwała wszelkie panowanie nad sobą.
Domino z drżącemi nozdrzami, bijącem sercem, chrapliwym oddechem, z napółprzymkniętemi oczami — szedł upojony czarownym zapachem. Był tuż przy ukrytym zatrzasku. Znał go dobrze i unikał, ale teraz odurzony, zaczął wykonywać jakieś dziwne ruchy, świadczące o zaniknięciu u niego wszelkiej samokontroli. Teraz pragnął on być jaknajbliżej, pożądał dotknięcia się zdradzieckiego przedmiotu, ślizgał się więc ku niemu i tarzał swój piękny grzbiet na brudnej ziemi, i okrywał się cały brudnym pyłem. Lecz wśród tego sennego szału nagle coś trzasło. Niemiłosierne żelazne szczęki chwyciły go za kark i zatopiły się w gęstem srebrnem futrze. Domino obudził się. Zachwyt i czar znikł w okamgnieniu i ustąpił miejsca zwykłemu zwierzęcemu instynktowi. Zerwał się na równe nogi, wyciągnął giętki kark, żelazne szczęki otworzyły się i Srebrny lis uwolnił się.
Gdyby to był zatrzask na łapy, wyrok jego byłby już zatwierdzony. Ale teraz skoczył swobodny i odzyskawszy zupełną przytomność, popędził przeciw wiatru na swe zwykłe polowanie. Gdyby to był lis słabej woli, z pewnością powróciłby do tego czarodziejskiego miejsca, ale Domino dobrze wrył sobie w pamięć grozę ukrytą w czarownej przynęcie.
Czarujące krople nie odniosły pożądanego skutku, a wreszcie chłopcy zaczęli zaniedbywać się w pilnowaniu zatrzasków i stary leśnik zniecierpliwiony sam zabrał się do roboty.
Przedewszystkiem zaprzestano zakładać łapki w blizkości podwórza fermy, gdyż to groziło ruiną, codzień bowiem łapały się to kury, to gołębie, koty a nawet psy. Przeniesiono więc je do lasu, a jednocześnie stary leśnik porobił w nich pewne zmiany, mianowicie okopcił żelazo zapalonym drewnem cedrowym przez co zabity został zapach żelaza i pokryta woń czarująca, następnie wyjął zatrzask z miejsca, gdzie był umocowany i zagrzebał go w piasku, a niedaleko stamtąd położył kilka kawałków zabitej kury.
— „Krew kurza jest najlepszym wabikiem dla lisów” — rzekł stary i zatarłszy swe ślady okopconem drewnem, odszedł, pewny zwycięstwa.
W kilka dni potem przechodził tamtędy nocą Domino. Już na kilkaset kroków poczuł woń krwi kurzej i zaczął zbliżać się do tego miejsca, narazie z wielką ostrożnością, czołgając się powolnie po ziemi. Z rozchylonemi nozdrzami i czujnemi zmysłami szedł pod wiatr. Zapach kury stawał się coraz bardziej wyraźnym. Nie był z nim zmieszany ani zapach żelaza, ani śladów ludzkich, ale tylko ostry zapach dymu czy kopciu dolatywał chwilami, a dym mógł pochodzić tylko od człowieka. Domino zastanowił się, ale po chwili wiatr się zmienił i zapach dymu znikł, pozostał zaś tylko nęcący zapach ciała kurczęcia i napełniał go nieodpartem pożądaniem. Postąpił trzy kroki naprzód.
Drżyj, teraz, stróżu dzikich zwierząt, drżyj o los jego!
Domino wyciągnął nos i węszył przenikliwie. Nie, napewno nie było tu woni ludzkiej, to było czekające na niego pożywienie, którego tak bardzo potrzebował, pożywienie, które niejednokrotnie przynosił szczęśliwy do domu. Ale znowu doleciał go ostrzegawczy zapach dymu i odszedł instynktownie na bok. Ale po chwili zawrócił i stawiając wolniutko swe kształtne nogi na zdradzieckiej, napozór nietkniętej ziemi, szedł do upragnionego celu. Wtem... trzask... i Srebrny lis był więźniem, ale nie za futro na karku jak poprzednim razem, lecz za łapę. Teraz naprawdę był złapany.
Napróżno ciągnął łapę i prostował się, napróżno usiłował zębami rozerwać nienawistne żelazo. Mocne szczęki trzymały go, wrzynały się w ciało i wszelkie jego wysiłki osiągały wręcz przeciwny skutek, wpijając żelazo coraz głębiej. Godzina za godziną upływały na beznadziejnych, osłabiających próbach. Cały dzień następny przeleżał uwięziony, drżąc na całem ciele, prawie bezwładny, a gdy poczuł odrobinę sił, rzucał się wściekły na zimne nieugięte żelazo, tarł zębami drzewce, do którego było przymocowane. I tak przeżył dzień, robiąc wciąż nowe wysiłki, oczekując nadejścia jakiejś żywej istoty, obawiając się zarazem tej żywej istoty, spodziewając się śmierci, i bojąc się jej i znowu chcąc jej...
I znowu nadeszła noc.
O obrońco dzikiej zwierzyny, przybądź, pomóż! Po co te męki i nieskończone konanie?
Wszak prawem przyrodzonem dla zwierząt powinna być nagła śmierć.
I noc przeszła — długa, męcząca noc...
Wczesnym rankiem dały się słyszeć jakieś kroki i nowy strach i nadzieja ogarnęły Domina. Może to był człowiek, a może żona jego Śnieżnokryzka. Kto wie — może to ona go szukała i wiedziona węchem tu go znajdzie... i biedny lis, czekał z bijącem sercem.
Kroki były coraz bliższe, podniósł głowę i ujrzał przed sobą nie człowieka, nie Śnieżnokryzkę, ale nową grozę, nowe niebezpieczeństwo, strasznego swego wroga, matkę danielicę, ze swym małym jelonkiem.
Lis leżał cichutko jak martwy, spodziewając się ujść jej oczom. Ale oczy jej jak i nos były bardzo czułe. Już go ujrzała, przystanęła, grzywa jej się najeżyła, nozdrza wzdęły, a oczy błyszczały złowrogo jak dwie zielone gwiazdy. Parsknęła i sapiąc zbliżyła się do żelaza. Poznała Domina, był on cały w jej mocy, a jej jedyną myślą, zgnieść go. Mając pewne zwycięstwo na widoku, skoczyła we właściwy sposób, wysoko w powietrze, a potem z całą siłą rzuciła swe przednie nogi ku dołowi. Lis usunął się nieco w bok, a rozwścieczona sarna kierując w niego, chybiła i trafiła kopytami w zatrzask. Stalowe szczęki puściły nagle i Domino był wolny!
Zebrawszy wszystkie swe siły leciał naprzód, kierował do płota, ale ten był teraz dla niego za wysoki i nie mógł go przeskoczyć. Słaby i chory skrył się i przesiedział cichutko, podczas gdy sarna latała wściekła wokoło, a za nią biegał becząc mały daniel. Gdy wszystko ucichło, Domino powędrował powoli, utykając, ku swej norze.
Straszna ta przygoda powiększyła ogromnie zasób wiedzy i doświadczenia Srebrnego lisa. Od dnia tego, aż do końca życia, nietylko unikał zapachu żelaza i ludzi, ale przekonawszy się, że każdy obcy jest wrogiem, unikał każdej nowej woni, jako nowej zapowiedzi śmiertelnych męczarni.
Latem Domino wałęsał się często koło domu pewnego kolonisty, leżącego na najwyższym pagórku. Był to stary domek, otoczony sadem i ogrodem, ogrodzonym drewnianym płotem. Można było z łatwością zbliżyć się do niego niepostrzeżenie i Domino, rozglądając się uważnie i węsząc wszędzie, dotarł do płotu i przelazł do ogrodu przez dziurę wygrzebaną przez kury.
Przeszedłszy przez zagony ziemniaków, przedarł sie przez gęste zarośla porzeczek i malin i przystanął zaciekawiony: tam w podwórzu ujrzał jakieś stworzenie czarne, błyszczące, siedzące jakby nieruchomie. Lis utkwił oczy w nowe zjawisko i powoli zaczął sunąć się ku niemu. Po najeżonym pęczku czarnych włosów znajdujących się u podstawy ogona, można było poznać wzruszenie jakie opanowało Srebrnego lisa na widok cennej zwierzyny. Drżąc przystawał co chwila, ale gdy tak niepewny siebie wpatrywał się w cel swych pożądań, usłyszał obok jakiś głos i odwróciwszy głowę, ujrzał znajomą mu dziewczynkę z koszykiem.
— O, jesteś lisku — rzekła przyjaźnie — a ja myślałam, że spotkało cię jakie nieszczęście.
Domino nie rozumiał słów jej, ale poczuł że mu nie grozi od tego ludzkiego stworzenia żadne niebezpieczeństwo. Odwrócił się do dziewczynki i stał spokojnie z głową pochyloną ku niej.
Ona postąpiła ku niemu, wzywając go słodko i łagodnie ku sobie.
Lis postąpił parę kroków naprzód.
Dziewczynka pogłaskała go, ale blizkość domu przestraszała go i chciał zawrócić, wtedy ona rzuciła mu coś z koszyka.
Domino powąchał, uznał, że jest to coś dobrego, porwał w zęby i zawrócił z powrotem.
Wieczorem dziewczynka zapytała ojca:
— Tatusiu, gdybyś miał indyczkę siedzącą na jajach, jakbyś odpędził od gniazda lisa, nie zrobiwszy mu krzywdy?
— Położyłbym wokoło gniazda kawałki żelaza i żaden lis nie będzie śmiał zbliżyć się.
Dziewczynka znalazła kilka ogniw łańcucha, połamane kawałki pługa i podkowę końską i położyła wokoło gniazda indyczki te rzeczy, będące jakoby symbolem przyjaźni, pracowitości i szczęścia.
W kilka dni potem Domino powrócił po upatrzonego ptaka. Nie miał on intencji zrobienia jakiejś przykrości ludzkiemu stworzeniu, nie, przyszedł we własnym interesie, wiedziony potrzebami żołądka. Ale zanim indyczka wszczęła alarm, nos i oczy Domina krzyczały naprzód ostrzegawczo przed żelazną wonią. Zbliżył się jednak z drugiej strony, a że i tu spotkało go to samo, nie badał więcej i zawrócił.
Tak, poszedł, ale następnego dnia ojciec dziewczynki rzekł:
— Córeczko, widziałem świeże ślady lisie tego rana wśród zagonów ziemniaków.
Domino powstrzymany w schwytaniu indyczki, znalazł sobie inny skarb, kurę siedzącą na jajach. Zamiana ta podobała mu się, i szybko uniósł kurę do lasu, zagrzebał ją w liście, a sam powrócił do gniazda po jaja. Wyniósł je wszystkie do lasu, jedno po drugiem i pochował w różnych miejscach, naznaczywszy je poprzednio specjalną cieczą, wydzielaną z pewnego gruczołu, tak żeby inne lisy poznały, iż jestto własność prywatna.
Potem odszukał zagrzebanej kury i zaniósł ją do domu, jaja zaś pozostawił w ukryciu. Przeszły one szereg zmian, zanim je lis spotrzebował, ale na głód stanowiły dla niego zawsze pożyteczną zdobycz.
Nie były to jedyne zapasy, które Domino zrobił, bo chociaż lisy przeważnie ich nie robią, może dlatego że są zawsze w potrzebie i nigdy nie mają obfitości pożywienia, jednak ten wyższego umysłu lis był przezorny i myślał o przyszłości.
Tak np. pewnego dnia w jesieni oczy jego spoczęły na pięknych gronach głogu, które nadzwyczajnie obrodziły w tym roku. Zerwał parę i zjadł, ale nie był bardzo niemi zachwycony, może dlatego, że był dnia tego dość syty, jednakże zrywał je z przyjemnością i rzucał na ziemię. Z początku układał je w kupkę, ale potem instynkt gromadzenia przemówił w nim i Domino zagrzebał całą tę kupkę w liście i naznaczył swem piżmem poblizkie drzewko. W czasie głodu ta kupka jagód mogła stanowić dla niego nadzwyczajną potrawę, odszukaną w zaspie śnieżnej.
Kulejąc na jedną nogę Domino nie mógł tego lata odbywać wielkich polowań, połączonych z szybkim biegiem; na szczęście, wielki jego wróg Hekla był również kaleką. Mógł on zapracować tylko na swe życie, ale matka natura, była hojna, miał więc pomimo to dobre zdobycze i każdy dzień przynosił mu jakąś żywą ofiarę. Czasem była to tylko żaba, która dawała młodym liskom chwile pysznej zabawy, zanim została przez którego na dobre złapana, to znowu mała myszka polna, chowająca się między liście, tak że lisiątka dobrze sobie noski powalały piaskiem i wytarły o trawę, zanim ją schwytały.
Raz jednak przyniósł jakiś nowy przedmiot nauki, który wywarł wielki efekt na małych liskach. Oto włócząc się nad brzegiem rzeki we mgle porannej, Domino ujrzał jakieś zwierzątko. Najpierw w płytkiej wodzie, a potem w nadbrzeżnem błocie, gdzie siedząc roztwierało zręcznie muszle i wyjadało z niej małże. Ostre jego, żółte zęby ślizgały się po muszli z wielkim zapałem i hałasem. Był to piżmoszczur. Zajęty tak swą robotą, nie słyszał nawet zbliżającego się cicho lisa, dopóki ten nie schwycił go za kark. Napróżno usiłował wydostać się z mocnych szczęk lisa, napróżno piszczał, kopał łapkami i wyszczerzał swe dłutowate ząbki. Lis trzymał go mocno i pomimo wszystko zaniósł go żywego do nory.
Zwykłem swem „chur—chur—chur” zawezwał swą rodzinę i gdy wszystkie lisiątka wytoczyły się na ziemię, puścił swą zdobycz. Liski skoczyły na piżmoszczura jeden po drugim, ale nie schwyciły go, bo ten stanął odważnie do boju. Rzucał się i zaczepiał zębami lisięta, a te skakały wokoło niego, jak psy wokoło niedźwiedzia. To jedno, to drugie posuwało się naprzód, szczekając, aż wreszcie wysunął się jeden lisek i pomimo, że piżmoszczur dotknął go zębami nie uciekł lecz wziął się do walki. Nie był on większy od piżmoszczura, ani też większy od swych braci, ale poczuł w sobie jakiś dziwny przypływ siły. Dwaj mali przeciwnicy zetknęli się, a inne lisiątka stanęły wokoło. Zaczął się pojedynek. Lisek instynktownie szukał u przeciwnika t. zw.
miejsca życia i chytrze czekał sposobności, aż wreszcie schwycił go za gardło. Po chwili piżmoszczur leżał martwy i zwycięzca zabrał się z rodzeństwem do uczty.
Matka i ojciec przyglądali się tej scenie. Dlaczego nie próbowali wmieszać się w tę walkę? Dlaczego ojciec nie zabił piżmoszczura przed przyniesieniem go do domu? Zanim odpowiemy na te pytania, zastanówmy się, dlaczego wśród ludzi ojciec zadaje swemu synowi pracę wymagającą wysiłku?
Lisek ten nie był większy od innych, był tylko ciemniejszy. Rosnąc stawał się on podobny do ojca i zapewne w przyszłości stał się bohaterem w dziejach doliny Shawban.
Księżyc „grzmotny” przeszedł bez wielkich wrażeń, a lisiątka rosły pomyślnie. Niektóre z nich były podobne do matki, drugie bardziej do ojca. Jednocześnie węzły rodzinne zaczęły się rozluźniać. Najpierw wielki brat, potem siostry próbowały same oddzielnego życia, czasem kilka dni nie byli w domu i stawali się coraz bardziej obojętni względem siebie i rodziców, a gdy nadszedł księżyc „czerwony” wszystkie liski rozproszyły się po świecie. Domino i Snieżnokryzka pozostali znowu sami w norze. Czasem razem, czasem każde oddzielnie spędzało dni, ale zawsze powracali do siebie i pomagali jedno drugiemu. Byli złączeni ze sobą na całe życie. Dzieci ich zapomniały o nich i oni o dzieciach; ale sami dzielili ze sobą wszelkie losy życia.
W jesieni zgoiła się łapa Domina i znowu był on chyżym lisem pagórków Goldur. Zawsze w pogotowiu do gonitwy, do ucieczki i polowania, czuł znowu w sobie siłę i moc. Nie było lisa w całej okolicy, któryby mógł dorównać mu w biegu, nie było psa, któregoby się obawiał. Oddech jego był potężny, nogi szybkie i tęgie, tak że mógł dosięgnąć wszystkiego co chciał i cieszyć się swą chyżością. Szybkość bowiem zachowuje rasę i tylko zręczny i chyży wędrowiec lubi niebezpieczne wędrówki. Nic więc dziwnego, że Domino ukochał polowania i lubił narażać się na niebezpieczeństwa.
W ten sposób nieodstępny, nieomylny stróż jego zamiarów prowadził go zawsze tam, gdzie mógł wypróbować siłę i szybkość, będące jakby przepowiednią tego zbliżającego się dnia okrutnego, w którym stanie siła przeciw sile, szybkość przeciw szybkości, życie przeciw życiu, w którym śmiertelny wróg jego zakołysze się z nim na wadze życia.
Każdej wiosny i jesieni przeciągały przez pagórki Goldur gromady trębaczy długoszyich, prujące z hałasem powietrze, — stada dzikich gęsi. Nie zatrzymywały się długo, ale wszędzie znaleźli się myśliwi podążający za gęsim ciągiem.
Domino wiedział instynktownie, że jest to dobra zwierzyna, ale nie mógł jej złapać. Pewnego dnia zdarzyło mu się szczęście: znalazł świeżo zabitego ptaka. Zapewne trafiony kulą uciekł i padł w drodze, a Domino i Śnieżnokryzka mieli pyszną ucztę.
Gęsi popasały zwykle na polu i na bagnach i nieraz Domino chciał się podkraść, ale czujność ich i zwinność były niezmierne i ile razy lis był już bliziutko, podnosiły się szybko na skrzydłach i po chwili żeglowały na szerokiem jeziorze.
Teraz mógł Domino nauczyć się nowych sposobów polowania i obław na otwartej przestrzeni, a duchowy jego rozwój stawał na coraz wyższym stopniu, w miarę jak wynajdywał różnego rodzaju zasadzki i, gdy nadeszła jesień ze swemi zwyczajnemu ciągami gęsi, zaczął się dla lisów szereg niezwyczajnych prób i doświadczeń.
Małe stadko gęsi w wędrówce swej zatrzymało się na ściernisku obok rzeki Shawban, w okręgu Domina. Srebrny lis i Śnieżnokryzka byli razem tego dnia na polowaniu. Czołgali się wzdłuż rzeki, wśród zarośli i wokoło pola, ale wszystkie gęsi trzymały się otwartej, płaskiej przestrzeni i lisy nie mogły ich podejść, gdyż za każdym razem wzlatywały gromadnie w górę.
Wreszcie Domino wpadł na pomysł, którego mógłby pozazdrościć niejeden myśliwy. Oto schował się w zaroślach znajdujących się na jednym końcu pola, a Śnieżnokryzka poszła na drugą stronę i wałęsając się tam na otwartem miejscu, wykonywała różne dziwaczne ruchy, tulała się po ziemi, skakała, przewracała koziołki, kładła się na ziemi na płask, wymachując komicznie ogonem.
Gęsi przyglądały się temu dziwnemu stworzeniu z wyciągniętemu szyjami.
Cicho posuwała się po ziemi Śnieżnokryzka, przewracając się i tocząc. Gęsi nie obawiały się jej, wiedząc że lis jest daleko a ciekawość ich wzmagała się, i zamieniły się wszystkie w jeden słup, tymczasem lisica podsunęła się trochę bliżej, a że gęsi nie poruszały się, toczyła się coraz to bliżej, bliżej, aż wreszcie stary gęsior, najbardziej podejrzliwy zauważył, że to może być jakieś chytre podejście, i nie mówiąc nic, nie podnosząc alarmu, odsunął się sam na kilka kroków od toczącego się stworzenia. Druga gęś, pewnie jego żona, poruszyła się za nim, a lisica cichuteńko posuwała się za niemi, tocząc się po ściernisku jak kłębek suchej trawy lub jakaś inna uruchomiona kupa zielska.
Tak, to było bardzo zabawne, ale stary długoszyjec nie miał ochoty podziwiać tego. Poruszał się wciąż naprzód, a przy każdem zbliżeniu się tajemniczej istoty, przyspieszał kroku. Gonitwa ta trwała kilkadziesiąt minut: gąsior przebrnął w ten sposób całe ściernisko i znalazłszy się na jego końcu zamierzał wzlecieć w powietrze, gdy wtem wyskoczył z ukrycia Domino, i szybciej od jastrzębia chwycił długoszyjca za gardło, zanim ten zdążył spostrzec niebezpieczeństwo.
Było to wspaniałe ukoronowanie ich trudów myśliwskich, nagroda za dowcip i wytrwałość, radość i zaspokojenie pierwotnych instynktów.
Księżyc „szalony” zaświtał nad lasami po księżycu „listopadowym.” Był to czas błędnych wędrówek zwierząt, tęsknot bezmiernych i przygnębienia bez przyczyny, czas szaleństw przemijających i błąkań bez celu.
Niektóre stworzenia nie ulegały wpływom tego „szalonego” księżyca (miesiąc ul). Domino jednak popadł w ten dziwny nastrój i chodził niespokojny. Często przesiadywał na wierzchołku jakiego odkrytego pagórka, podnosił łeb do góry i wydawał tęskne tony:
Yap, yap, yap — yurr — yurr!
Snieżnokryzka poczuła też podobne podszepty, aie oboje unikali siebie. Gdy raz w nocy w czasie ostatniej kwadry księżyca Domino zawył swą tęskną pieśń, usłyszał z daleka odpowiedź, odłączył się szybko od Snieżnokryzki i pobiegł w kierunku najwyższego szczytu pagórków Goldur.
Była tutaj szeroka otwarta przestrzeń oświetlona księżycem. Domino przystanął chwilę w cieniu i czekał. W tem zwrócił baczną uwagę na jakąś postać lisią zjawiającą się po drugiej stronie pagórka. Jakiś lis czołgał się o jakie dwadzieścia kroków oddalony od niego — była to Snieżnokryzka. I inne lisy przybliżały się tu ostrożnie. Siadły wszystkie wokoło, twarzami ku sobie zwrócone i patrzały milcząco w księżyc.
Domino pierwszy zawył całem gardłem i podniósłszy ogon obszedł pagórek wokoło. Inne zrobiły to samo. Obchodzili kołem, a z piersi ich wydobywała się namiętna pieśń przechodząca z gwałtownego wrzenia w cichy, tkliwy jęk. Kilka razy przeszli tak jeden koło drugiego, ale Domino i Śnieżnokryzka spotykali się jak zupełnie obcy. Gdy księżyc zaszedł, ucichł śpiew, i każdy powędrował do swego domu.
Mała to była uroczystość, ale całkiem duchowa, bo żadne nie myślało wtedy ani o miłości, ani o pożywieniu lub słońcu, zmierzyli tylko siebie, mieli pewną rozkosz „przebywania razem.”
Są to sprawy, które zapewne znamy, a które tem są głębsze, im wyższa istota.
Nadeszła i przeszła zima ze swemi ciężkiemi trudami dla leśnych myśliwych. Domino ze swą żoną przebył ją szczęśliwie dzięki swej przezorności i przyzwyczajeniu robienia zapasów; wprawdzie owoce i ryby nie stanowiły wyszukanego pożywienia, ale uchroniły ich od głodowej śmierci.
Potem przeszedł również czas miłości, zbliżała się wiosna, i Domino chodził wciąż na dalekie poszukiwania, aż raz, wracając do domu stał się świadkiem strasznej zbrodni. Inny lis przeszedłby może koło tego bez zastanowienia, ale Domino był mądrym lisem. Przystanął więc na pagórku, podniósł łeb i zobaczył zagrodę, okalającą wyrąb w lesie. Spojrzał ciekawie przez płot: stado owiec biegało tu jak szalone, a za niemi leciał wielki ciężki pies i schwycił jednę z nich. Na ziemi leżały dwie czy trzy owce martwe, a w czasie gdy Domino patrzał, zła bestja ciągnęła nową. Pies złapał owcę za gardło, powalił i rozdzierał póty, aż wytrysnęła ciepła krew. Potem brał drugą i trzecią. Nie zgroza, ale ciekawość i zdumienie przykuły Domina do miejsca.
Hekla, bo ona to była, zabierała się właśnie do nowego okrutnego ataku, gdy rozległ się wystrzał ze strzelby i kula uderzyła o płaską skałę, tuż nad głową mordercy.
Kto powiedziałby, że pies niema sumienia?
Kto śmiałby opowiadać, że dokonał on zbrodni?
Krwawy tchórz wiedział dobrze, co robić: uciekł czem prędzej skrycie i schronił się, niewidziany przez nikogo, a pan jego nigdy nie usłyszał, że jest obciążony taką zbrodnią.
Domino uciekł także po przez pola, ale został dostrzeżony. Pasterz nadszedł i zobaczył dwanaście owiec nieżywych na ziemi, dostrzegł uciekającego lisa, ale nie dojrzał śladów psa, bo przelęknione stado roztratowało je kopytami.
Okolicznościowe świadectwo było oczywiste. Wiele owiec zginęło tej wiosny, pasterz więc przysięgając lisom śmiertelną zemstę, ułożył sobie plan działania.
Naprzód wyszukał sobie wspólników, którym też poginęło wiele owiec w marcu, a chociaż byli tacy, którzy utrzymywali, że widzieli szerokie psie ślady na miejscu mordu, jednakże wielu posądzało o zbrodnię tę tylko lisy, a przedewszystkiem twierdzili, że nie zrobił tego żaden inny, tylko Srebrny lis. Tem ochotniej przyłączyli się do wspólnego uplanowanego polowania.
Ludność porzecza Shawban była cała w ruchu. Organizowano wielkie polowanie na lisy. Wybierali się na nie ludzie, którzy potracili w tym roku owce i posądzali o te straty lisy; szli nań chłopcy dla sportu; i szli wszyscy, gdyż chcieli zdobyć Srebrnego lisa. Każdy był pewien swego szczęścia i zwycięstwa i każdy chwalił się i cieszył naprzód posiadaniem skóry upragnionego zwierza.
— Przyszedł na niego koniec. Niezawodnie futro będzie moje i t. d. — szły opowiadania i nadzieje.
Kolonista Juckes nie brał udziału w tych planach. Nie stracił on owiec w ostatnich czasach a i nie łączyła go żadna przyjaźń z farmerem Benton, który właśnie polowanie to urządzał.
Abner Juckes był zaproszony na inne polowanie, więc i Hekla nie należała do tej sfory psów.
Były tam jednak inne psy lisie należące również do strasznych ganiaczy. Każdy człowiek dostał strzelbę pewnego gatunku i wskazówki jak urządzić, ażeby zabić lisa z jaknajmniejszą stratą naboi. Stawiło się dwudziestu chłopców. Cała ta kompanja z czterema wielkimi psami wybrała się pewnego dnia marcowego nad rzekę Shawban, gdzie przedewszystkiem ułożono plan działania.
Tymczasem szczęśliwa para lisia nic nie wiedziała o ludzkich zamiarach i zajęta była swemi sprawami.
Lisy wogóle robią sobie co rok nową norę, ale czasem wracają do starej, o ile dobrze się im tam działo i nie groziło żadne niebezpieczeństwo, a nawet łączyły się z nią miłe wspomnienia. Dzięki nadzwyczajnej czujności Domina i Śnieżnokryzki nora ich w dolince osikowej nie została dotychczas odkryta przez żadnego wroga i dlatego powrócili oni do niej teraz spokojnie i zaczęli szykować ją dla spodziewanego nowego potomstwa. Byli jednak zawsze bardzo przezorni i nie przebywali tu nigdy na widoku, polując zawsze na otwartej przestrzeni.
Właśnie Śnieżnokryzka wałęsała się wzdłuż koryta rzeki, gdy psy znalazły jej ślady i z głośnem szczekaniem leciały za niemi. Chłopcy nie gonili ich, tylko rozstawili się na różnych punktach, a plan ich polegał na tem, żeby okrążyć lisa i zamknąć mu drogę tak, że będzie musiał przelecieć przez plac polowania, a wtedy do przelatującego strzelić. Lisy bowiem mają zwyczaj biec dokoła swego okręgu.
Głośne szczekanie psów dało sygnał do rozpoczęcia polowania i chłopcy stanęli na najwyższych miejscach, skąd mogli widzieć wszystko i uważali że tam jest najlepszy punkt do strzelania.
Snieżnokryzka wzięła najbliższe koło, wśród zarośli okalających strumyk Bentona. Nie podejrzywając nic złego, przecinała koło w różnych kierunkach, co wstrzymywało psy, tembardziej, że leciała tak szybko, iż ślady jej zdążyły nieco ostygnąć, zanim psy je poczuły.
Dzień był wilgotny a ciepły, wiatr topił śnieg, który grubą warstwą zaściełał ziemię. Strumyk zamienił się w rwący potok, śnieg w błoto i lisica rzucała się w różne strony w szybkich skokach. Psy wiedzione węchem, leciały za nią, a długie ich nogi dawały im przewagę.
Snieżnokryzka nie ustawała w biegu, ale szybkość jej malała, a skoki jej stawały się coraz drobniejsze. Dotąd wymykała się strzelcom, ale teraz coraz bardziej stawało się widoczne, że tak długo nie wytrzyma. Śnieg topniał coraz bardziej, przygrzewany słońcem i ogon lisicy zaczął opadać na dół.
Ogon jest wiernym wyrazicielem stanu sił lisa. Silny, mocny lis trzyma zawsze w czasie gonitwy ogon do góry, gdy zaś zaczyna tracić siły i odwagę, koniec ogona opada nieco, a w dniu śnieżno-wilgotnym zwiesza się nizko. W końcu ciągnie go po błocie, staje się brzemieniem przyspieszającem koniec. Mocna dusza przetrzyma to, słaba pada na drodze.
Snieżnokryzce nigdy nie brakło odwagi, ale teraz śnieg był taki gruby i miękki, a ona za kilka dni miała zostać matką kilkorga lisiąt! Cóż dziwnego, ze siły ją opuszczały, a dusza zdawała się uciekać?
Znowu chciała przeskoczyć strumyk, stąpając po pochylonych konarach drzew, ale wtem noga się jej pośliznęła i wpadła w wodę. Umiała ona naturalnie pływać doskonale, ale teraz, cała przemoczona nie mogła podołać. Straciła wszelką nadzieję i wydostawszy się z trudem na drugi brzeg wydała desperacki krzyk... Zabrzmiała odpowiedź — krótkie, ostre szczeknięcie psa — ale w tejże chwili ukazał się Domino. Pełen siły i odwagi pędził szybciej od jastrzębia, dotykając zaledwie śniegu.
Ona nie miała siły opowiedzieć mu swą dolę, ale nie potrzeba było tego. Przeczuł ją i jako szlachetny, kochający towarzysz, pędził za jej śladem, by przyjść jej z pomocą. Zawrócił teraz na spotkanie psów. Nie miał on zamiaru poświęcić się, ale czuł w sobie potężną moc i ufał swym siłom, zwrócił więc z całą świadomością uwagę psów na siebie, podczas gdy ona powróciła do domu.
Domino leciał pół kilometra w powrotnym kierunku, a zgraja psów była już bardzo blizko, tylko trzysta yardów dzieliło ich, tylko dwieście yardów i lis przystanął, poczem zaczął kłusować daleko od miejsca, gdzie były ślady jego żony.
Zawahał się... dlaczego? Przecież stanął na widoku! Czyżby życzył sobie, żeby go spostrzeżono, czy też sam chciał widzieć swych prześladowców — nie wiadomo, ale skutek był ten sam. Z odległości stupięćdziesięciu yardów zobaczyli się wzajemnie. Zgraja wydała głośną wrzawę na jego widok i opuściwszy tor pędziła na lisa, a ten żwawo umknął.
Ale na miejscu tem pozostał zapach jego i psy poczuły, że mają przed sobą ślady potężnego lisa, nie zaś wątłej lisicy. Teraz doznali instynktownie poczucia, że zaczyna się prawidłowa gonitwa.
Domino biegł powolnie, gdyż chciał się upewnić czy jest goniony, pokazywał się więc co chwila i teraz, gdy gonitwa była napewno za nim, skierował się daleko od drogi, którędy biegła lisica. Skrzyżował otwartą przestrzeń. Myśliwi mieli zapewne lunety, musiała więc zapanować dzika radość wśród nich, gdy rozeszła się wiadomość, że zwierzę które obserwują jest Srebrnym lisem. Chłopcy znali dobrze okolicę i ustawieni w rozmaitych punktach mogli działać swobodnie.
Ale jest coś, co kocha dzikie stworzenia, coś co w braku lepszej nazwy można nazwać „aniołem stróżem“ i tym razem była nim cisza w powietrzu, przy której słychać było najodleglejszy głos, ona to była jego ratunkiem.
Raz jeden był w niebezpieczeństwie: pilnując by psy nie podbiegły zbyt blizko, nie zwrócił uwagi na ostrzegawczy wiatr i w chwilę potem głuchy odgłos i palący zapach strzału ocknął go. Jeden śrut dosiągł jego boku i zranił go, ale nie głęboko, zadrasnął tylko skórę. Nie widział myśliwych, ale zrozumiał teraz, że trzeba się i z niemi liczyć.
I teraz to Srebrny lis wysilił całą swą moc i czujność — badał każdy znak ostrzegawczy, a zbawca jego czuwał nad nim.
Jedynem pragnieniem Domina było dostać się na szczyty pagórków i ich się trzymać. Przebywszy trzy kilometry, zwrócił się nagle przez otwartą szeroką drogę i natrafił na linję kolejową i biegł po niej daleko. Przeszedł pociąg i minął go, a lis biegł po szynach aż do miejsca, gdzie się rozwidlały. Biegnąc tak długo, pozbył się strachu przed pogonią i zawrócił w kierunku swego domu, zmęczony, z bolącym bokiem, ale z ogonem do góry, jak przystało na zwycięzcę w takiej ciężkiej walce. Przecinał więc okolicę leżącą ponad Shawban i głodny zamierzał poszukać sobie czego w lesie, gdy nagle posłyszał dźwięki, na które zadrżało jego serce, i okalając pagórek spostrzegł sforę psów, inną, całkiem nową zgraję, złożoną najmniej z trzydziestu sztuk z tuzinem konnych jeźdźców, a dzika głośna wrzawa jaka dochodziła, była niechybnym dowodem, że cała ta sfora znalazła ślady lisa i zamierza gonić za nim.
Był czas że on pożądał takiej gonitwy, ale teraz jakaż ta była nieuczciwa!
Zmęczony, głodny, z obolałemi od wielogodzinnej gonitwy nogami, z dokuczającą kłującą raną — o jakże potrzebował odpoczynku!
Ale teraz w końcu było to prawdziwe polowanie, tu nie było broni, to miała być tylko gonitwa, nie morderstwo.
Domino nie znał dobrze tych pagórków; leżały one daleko od jego zwykłego okręgu. Jego pagórki znajdowały się na odległości kilku kilometrów, a tam znowu stał na każdym punkcie obserwacyjnym myśliwy, cieszący się z przybycia nowej sfory naganiaczy.
Był to najnędzniejszy bieg, jaki kiedykolwiek odbywał, ale zarazem najcięższa próba na jaką wystawiona była jego siła i szybkość.
Gonitwa odbywała się wciąż wokoło pagórków. Domino biegł stąpając pewnie i bezustanku. Ale palące słońce zamieniło wszystek śnieg w lesie w grzązkie błoto, każdy rów był teraz pełen lodowato zimnej wody, każdy potok był rwący i mroźny. W warstwach lodu potworzyły się kałuże, i wielki puszysty ogon Srebrnego lisa, ten wysoko wzniesiony sztandar mocy, który każdego innego dnia powiewał z siłą w górze, dzisiaj powalany błotem ledwie się wznosił, a z niego kapała kroplam i woda.
Wyczerpany i przemoczony, prześladowany lis tęsknił jedynie do nocy, do miłej, przyjemnej nocy. Czy wiedział dlaczego? Czyżby miał jasne pojęcie o tem, że noc oznacza mróz, a mróz oznacza zamarzłą skorupę lodu, która by dała lisowi kilka godzin czasu, zanimby psy mogły po niej biec. Noc istotnie przyniosłaby ocalenie.
Brodził więc dalej wokoło pagórków; nadzwyczajna jego szybkość zmalała do połowy, ale i psy były także umęczone. Śnieg i chłód wyczerpał i myśliwych. Pozostało tylko paru.
Sfora psów zbliżała się coraz bardziej, a on nie mógł wykręcić się. Zeszedł więc z drogi; najrozsądniej było ustąpić im z drogi. Brnął więc i brnął bez przerwy, coraz wolniej i słabiej, wzdymając boki, robiąc krótkie skoki, dysząc i kulejąc, byle dalej, dalej.
Przeszedł koło jednej fermy, przeszedł koło drugiej, ale przededrzwiami trzeciej zobaczył młode ludzkie stworzenie z koszyczkiem.
Co to jest za instynkt u dzikich zwierząt szukać w nieszczęściu pomocy u wyższej potęgi?
Skąd pochodzi ten nieprzeparty popęd w ostatecznej godzinie?
Srebrny lis usłuchał nagłej swej myśli, skoczył łagodnie ku dziewczynce i przyczołgał się do jej stóp. Ona pochwyciła go i zaciągnęła bez oporu do domu, poczem zatrzasnęła bramę przed sforą ujadających demonów. W koło domu latały one i szczekały i wyły przeraźliwie.
Nadszedł myśliwy, przyszedł fermer.
— On jest nasz, on należy do naszych psów, one mają prawo do niego, bo one go tu zapędziły — rzekł myśliwy.
— On jest w moim domu, a więc teraz jest mój — odpowiedział fermer, nie mając właściwie pojęcia kim jest rzeczywiście ten zabłocony, uszargany zbieg.
Ale fermer stracił w ostatnich czasach wiele kur i miał swe słabostki. Łatwo dał się więc zadowolnić, tem bardziej, ze zwierz wyglądał na chorego i bezwartościowego, a myśliwy powiedział, ze chce nabyć tego lisa.
Tu odezwała się dziewczynka:
— On jest mój — krzyknęła — to jest mój przyjaciel, ja znam go oddawna! Wy chcecie go zabić!
Fermer zawachał się.
— My damy mu piękną zabawę — rzekł myśliwy.
Fermer odszedł, nie chciał więcej patrzeć na to. Uciekające dzikie zwierzę, które szukało ratunku w jego domu, mógł on szybko zapomnieć, ale nie mógł zagłuszyć dzwoniących mu w uszach słów dziecka: „to jest mój przyjaciel. Oh, tatusiu, oni chcą go zabić, oh, tato, tato!”
I nietylko to jedno serce ojca rozdzierało się na żałosną skargę dziecka!
Ale uprowadzili go i o ćwierć kilometra drogi puścili „na piękną zabawę” jak mówili. Trzydzieści silnych psów na jednego bezbronnego lisa.
Cała dolina zabrzmiała ujadaniem rozszalałej sfory. I znowu brodził po miękkim, głębokim śniegu, wyprzedzając daleko psy. Leciał w dół doliny Bentona z szumiącym ruczajem, po zboczach pagórków, aż przebiegł koło jakiejś fermy, skąd w chwilę potem wyskoczył wielki pies i przyłączył się do gromady. Wysoki, szczupły młodzieniec przywoływał go przyjaznem wezwaniem, ale ten nie słuchał. Abner Juckes, gdyż on to był właśnie, poszedł więc za nim.
Jakąż szansę mógł mieć teraz Srebrny lis?
Jednę, jedyną tylko, t. j. nadejście nocy. Gdybyż ona przyniosła mróz. Ale wieczorem wiał ciepły wiatr. Pod wpływem tego wiatru topniał lód i rzeka płynęła wartko, unosząc kawały kry, która pokrywała koryto od brzegu do brzegu, podnosząc się, wzdymając i trąc o siebie z głośnym szelestem. Słońce zachodziło, rzucając swe promienie na lodowate bryły. Był to widok wspaniały, przypominający koniec wielkiego, szlachetnego życia. Ale żaden pies ani myśliwy nie przystanęli, by się temu przyjrzeć.
Psy leciały ciężko dysząc i sapiąc, z jęzorami wywieszonemi, z oczami zaczerwienionemi. Daleko od nich na czele leciał nowy pies, nieproszony, zapalony naganiacz, a przed nim, nieco dalej Srebrny lis, Piękna jego szata była powalana błotem, wspaniała kiść ogona mokra i zaszargana mułem, a nogi jego chore, poobijane, zostawiały krwawe ślady. Był wyczerpany i zmęczony jak nigdy dotychczas. Mógł on po ścieżce przybrzeżnej dotrzeć wreszcie do swej nory, ale szlachetny instynkt mówił mu „nie idź.” Teraz przedstawiało mu się położenie straszniejsze, niż kiedykolwiek przeżywał. Zebrał powracające siły, przebiegając koło potężnej rzeki. Dawna jego szybkość powróciła na chwilę, tak że wyprzedził znacznie całą tę ziejącą sforę psów, ale gdy zbliżył się do kamieniołomu, rozległ się straszny, mosiężny, potężny głos Hekli.
Kto mógłby zmierzyć szybkość skoku, z jaką może lecieć uciekający?
To tylko jest wiadomo: zawrócił i szedł wzdłuż koryta rzeki, w dół z biegiem szumiącej wody, naprzeciw błyszczącego zachodniego słońca. Nadzieja go opuściła, ale szedł, czarna jego postać zachwiała się, wiedział, że musi umrzeć, ale bał się o swe życie.
Młody, szczupły myśliwy, jedyny będący w tej okolicy, nadszedł i ujrzawszy tę scenę przystanął, utkwiwszy wzrok w poruszające się plamy oświetlone słońcem.
O rzeko, błyszcząca purpurą i złotem pod purpurowym i złotem niebem, rzeko niosąca bryły przejrzyste lodu!
Rzeko, któraś przed latami była zbawczynią jego, odsuń teraz śmierć od niego!
Teraz jest pora nad porami. Trzydzieści skonów czyha na niego, trzydzieści potworów śledzi jego ślad, a ślad jest po słabych, konających skokach. O rzeko doliny osikowej, czyż chcesz zamienić się w zdrajcę w tej strasznej, ostatecznej godzinie, czyż nie zamierzasz uwolnić go od wrogów?
Ale wielka rzeka płynie — potężna, nieubłagana. Oh! — jakaż okrutna!
I noc nie nadchodziła, lecz wciąż wahała się.
I jakgdyby na zgnębienie ofiary rozległ się tryumfujący okrzyk ścigających, który odbił się piekielnem echem o uszy ściganego. Był całkiem chory. Kita jego, ten sztandar wolności, nie mógł już dłużej wznosić się do góry, ale mokry i ciężki zwisł, zagrażając jego mocy; wolno szedł teraz wzdłuż gorejącego słońcem wybrzeża. Psy, węsząc zwycięstwo, nadbiegły w podskokach, ujadając szalone. Ku nim szło wolno zabłocone, poranione stworzenie, ale nie pokonany zbieg, lecz w chwale i tryumfie dający się pojmać bohater.
Szedł naprzód, a każdy punkt potoku był jak pułapka. Rzeka jego zdradziła go, a sfora psów zamknęła. Hekla, wyładowując cały swój myśliwski zapał, pierwsza zagrodziła mu odwrót.
Widok na cały ten plac walki był otwarty: szerokie wybrzeże z jednym zbiegiem, szerokie pole z ujadającą skaczącą sforą; wielka wezbrana rzeka pokryta krą lodową, płynącą z szumem i niosącą śmierć. Tu serce słabe może od razu zginąć, silne tylko jest w stanie wytrzymać.
Rycząca zgraja psów z Heklą na czele dotarła wreszcie do wybrzeża i była już tuż blizko... Szumiąca rzeka śpiewała i płynęła przez olszynową dolinę. Białe psy pstrzyły wybrzeże, tak jak białe kry lodowe pstrzyły wodę. Jedne i drugie poruszały się razem jak pod jednem hasłem złączone — parły na wspólną ofiarę...
Bryły lodu ścieśnione piętrzyły się coraz bardziej i wreszcie olbrzymia masa otarła sie o brzeg i sycząc i hucząc zatrzymała się na niem.
Wtem lis przystanął, jakby tknięty nagłą myślą: lepiej szukać śmierci w rzece, tej rzece, która była dotychczas jego przyjaciółką. Skoczył na jedną bryłę lodową, z tej na drugą, aż do ostatniej, a gdy przystanął, kra pchnięta siłą skoku, popłynęła z nurtem rzeki i ciemną wodą poniosła na białej bryle lodu czarnego lisa, skurczonego, przerażonego, — płynęła po ciemnej, szerokiej fali.
Sfora psów na brzegu zawyła wściekle, a Hekla rzuciła się na zbitą masę kry i skoczyła na sam jej koniec w chwili, gdy jej ofiara żeglowała już po wzburzonej fali. Na lodzie grzmiała swą porażką i nienawiścią, nie bacząc na nic i nic nie wiedząc, a rzeka nieubłagana i niepowstrzymana, płynęła dalej, unosząc ze sobą bryłę lodu z tym, kto na niej stał. I tak razem poddali się losowi ścigany lis i ścigający pies. Płynęli w dół w blasku zachodzącego słońca, a na wybrzeżu pędziła sfora i stał młody myśliwy.
Jakiś wieśniak wracał z innego polowania i skierował strzelbę na lisa; młody myśliwy odrzucił mu strzelbę w bok i krzyknął surowo, potem wydał przeciągły gwizd, który wprowadził sforę psów w wątpliwość.
Dotarli zakrętu rzeki i tam młodzieniec i psy wlepiwszy wzrok w purpurę słońca i w purpurę rzeki, która unosiła błyszczące kry lodowe i na nich dwie żywe istoty.
Mgła wieczorna powiększała tajemniczość rzeki, a promienie słoneczne zniżając się i przebijając przez mgłę zamieniały lód, rzekę i Srebrnego lisa w złoto, aż rwąca fala uniosła go, a ciemne niebo zakryło widok całkowicie.
Dzielne serce zbiega nie wydało krzyku, a nocny wiatr przyniósł tylko rozpaczliwe wycie psa, w którem czuć było strach przed śmiercią.
— Żegnam cię, stary przyjacielu — rzekł młodzieniec — żegnam cię, najstalszy psie jaki żył kiedykolwiek! — głos jego brzmiał surowo — żegnam cię, Srebrny lisie! Śmierć twoja jest równie bohaterską, jak było życie. Pragnąłem wyratować was obydwuch, ale jakąż śmierć wybraliście! Żegnam was!
Abner nie widział nic więcej, a sfora psów stała na brzegu drżąc i skomląc.
Zmrok zapadł, myśliwy nic już nie mógł dojrzeć, ale były inne oczy, które patrzały na dalszą scenę.
Strumień był teraz końcowym punktem dzikiego polowania i na nim zaszły poważne zmiany.
Bryły lodowe ze swemi ofiarami płynęły bez przerwy, ale zmienił sie ich układ; to zakręt, to wir podrzucał krę, aż wreszcie brzeżne bryły wypłynęły na środek rzeki, a środkowe na wybrzeże. Biały lodowy rumak, unoszący Srebrnego lisa, otarł się nagle o skałę i w Domina wstąpiła nadzieja. Skoczył, zebrawszy wszystkie swe siły i przebrnąwszy ciemną, niebezpieczną falę, zalewającą wybrzeże, stanął na suchym lądzie.
Rzeka, zbawczyni jego młodości, nie zawiodła go, rzeka — świadek jego tryumfów.
A tam, zdaleka, ze środka rzeki, rozległa się długo brzmiąca skarga psa, który widział swą zgubę.
Tak jak mgła zakryła najokropniejszy widok, tak szum wody zagłuszył krzyk i rzeka jedynie zachowała tajemnicę tej chwili i kryje ją po dziś dzień.
Trzy lata przepłynęły nad rzeką Shawban.
Był właśnie błogosławiony miesiąc czerwiec i zaświecił księżyc róż. Nie było wówczas piękniejszej doliny nad dolinę Olabee, leżącą nad tą rzeką.
Dwoje zakochanych spacerowało w dolinie, rozkoszując się pięknem. Młodzieniec szczupły i niebieskooka dziewczyna. Wspomnienia z Goldur przywiązały do nich nazwy: pan Hekli i dziewczyna z ogrodu. Przyszli tu podziwiać zachód słońca i pozostali długo jeszcze potem.
I cicho szli koło siebie, a serca ich powierzały sobie tajemnice, snuły radości i nadzieje. Wpatrzeni w ostatnie blaski słońca, ujrzeli nagle jakiś cień.
Na kwiecistym pagórku, niedaleko nich, zjawiła się matka lisica i zwoływała cicho swą dziatwę. Napuszyła swą śnieżnobiałą kryzę i gdy z całą troskliwością baczyła na małe lisiątka, zbliżyła się inna postać i zatrzymawszy się chwilę wśród zarośli, podeszła ku niej i Srebrny lis, wielki, potężny, złożył pomiędzy gromadkę dzieci, jakieś zaduszone zwierzątko.
Młodzieniec patrzał zdumiony. Ścisnął rękę dziewczyny i wyszeptał:
— Patrz, to on jest, on żyje. Od owej strasznej chwili na rzece, nigdy go już nie widziałem!
Naraz ostatni, niespodziewany promień słońca przedarł się przez szczelinę skały i oświetliwszy pagórek, odszedł jako znak zwycięstwa i spokoju.
A purpurowy żar rozlał się na niebie i w dolinie, gdzie rozbrzmiewała pieśń Shawbana, stara, droga pieśń spokoju i szczęścia.