Stach z Konar (Kraszewski 1879)/Tom I/IV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Stach z Konar
Podtytuł Powieść historyczna z czasów Kaźmiérza Sprawiedliwego
Wydawca Spółka wydawnicza księgarzy w Warszawie
Data wyd. 1879
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
IV.

Tegoż dnia wieczorem, Kietlicz ze swą zbrojną gromadą, z którą jakby na łowy puścił się na dwory i ludzi, był już znowu na Krakowskiéj ziemi. Tu siepacze jego śmielszymi się stali jeszcze.
Dla Staszka, któremu z lekko związanemi rękami pozwolono jechać na własnym koniu, otoczonemu swojemi ludźmi i strażą — widok tego pochodu był oburzeniem nieustanném. Ale, choć mu twarz srom i gniew oblewał, milczeć musiał. Zżymnął się czasem, strząsnął, do swoich coś zagadał, straże otaczające co innego mając do czynienia, wcale nań nie zważały.
Kietlicz wracał z wyprawy do Krakowa, czasu nie tracąc po drodze. Nie pominęli człowieka, dworu, chaty, nie przystanąwszy dla rozpatrzenia się i rozpytania, czy nie było się tam do czego przywiązać, o co zaczepić aby kmiecia obedrzeć, uwięzić lub osmagać.
Szło o to Kietliczowi widocznie aby trwogę siał po kraju, cel ten też zdawał się dopiętym, gdyż ludzie zdala zobaczywszy kupę zbrojną, poznawszy książęcego urzędnika, pędzili w lasy rzucając domy i trzody, chroniąc się w gąszcze i błota.
Samo to zbieganie Kietlicz już poczytywał za winę, kazał ścigać uchodzących, a kogo pochwycono, wiązano i męczono aby wyznał co przewinił i czego się lękał.
Ludzie towarzyszący Kietliczowi, przywykli do tego polowania, zuchwali, burzliwi, ciągle na pół pijani, bo na wozach beczułki mieli, z których nieustannie czerpali, znęcali się nad wszystkiemi kto im pod rękę podpadł, bez względu na stan i płeć jego.
Parę osad należących do benedyktyńskich klasztorów trochę śmieléj wystąpiło opornie, ufając że im jako poddanym duchownych ludzie królewscy nic nie uczynią, ale gruby Kietlicz nie zważał na nic, kazał brać podwody, odgrażając się jeszcze że nietylko mnichów ale i panów biskupów Mieszko rozumu nauczy.
Ostrożny tylko poseł pański, na obronne gródki ziemian, na starszyznę bogatszą i silniejszą wprost się napadać nie ważył, szarpał ich z boku. Mniejsi ziemianie, kmiecie, osadnicy i czerń najwięcéj cierpiała. Był to początek. Za każdą sprawą zausznik pański powtarzał że ład wprowadza i zakonu pilnuje. Obładowywano wozy wedle tego zakonu, bo co się tylko po drodze schwycić dało, szło na nic, siepacze ryhotali ciesząc się dobrym obłowem.
Drugiego dnia gdy tak ciągnęli, nieopodal już będąc od Krakowa, wśród puszczy, Staszek pierwszy spostrzegł na łące pośród lasu kilku ludzi z oszczepami i łukami, stojących około czegoś czarnego, leżącego w pośrodku. Zdało mu się to jakby zabitą grubą zwierzyną. Zaledwie się przypatrywać zaczął już i drudzy obaczyli zdobycz i kilku czwałem się puściło ku łączce i stojącym ludziom.
Ci jakoś nie umykali, choć tentent posłyszeli i zobaczyli nadjeżdżających, gwarzyli wesoło, stojąc nieopatrzni, ukazując sobie ogromną bestję, która z okrwawionym pyskiem i rozdartemi trzewy pośród nich leżała.
Sam Kietlicz brwi najeżywszy, konia ścisnął i poleciał. Zdala już postrzegł Stach że tam około zwierza wrzask się począł, a ludziska przed chwilą tak weseli, ze strachu popadali na kolana. Gdy podjechali bliżej ku miejscu, gdzie się już Kietlicz i jego przyboczni do wiązania łowców i zabierania niedźwiedzia zabierali, usłyszał wrzask ogromny.
Kmieć który szkodnika zamordował w lesie, czuł się całkiem niewinnym, Kietlicz to rozumiał inaczéj, smagał go i krzyczał na całe gardło.
— A! myślisz ty nicponiu, rabusiu że ci po lasach bezkarnie będzie wolno polować! Cóż to ty masz takie prawo jak książe?
Kmieć zbladły, usiłował się bronić jeszcze.
— Ależ, miłościwy panie, las ci to mój własny, ta jucha mi barci popsowała i poniszczyła, pola potratowała, pokoju z nią nie było. Musiałem się bronić!
— A! pewnie! bronić, szydził Kietlicz. Tak! A kogoś to prosił o pozwolenie robienia sobie samemu sprawiedliwości? Cóżeś to ty zwierzchni pan? Sprawiedliwość i wymiar nie do kogo należy tylko do księcia? Ty sobie będziesz jego prawa przywłaszczał i bił niedźwiedzie, które z książęcych lasów przychodzą!
— Wiązać go! zagrzmiało. — Pachołkowie wnet się do kmiecia porwali. Ani się już śmiał bronić, spodziewając w Krakowie może innego wyroku. — Kietlicz wołał śmiejąc się:
— Zapłacisz siedemdziesiąt! o! zapłacisz, miły kmieciu, za polowanie na pańskie niedźwiedzie, i będziesz miał naukę, kto tu jakie ma prawo!
Wnet ogromne zwiérzę, dobry obłów pochwycono na wóz rzucając ze śmiechami wielkiemi, a że na wozach już dla kmiecia miejsca nie było, ręce mu związawszy, pieszo go za wozem popędzono.
Kmieć, jak widać było z odzieży, dostatni, szedł zniewagą tą i samowolą zburzony tak że od zmysłów odchodził prawie, a że bronić się nie miał siły, smagali go popędzając i drwiąc pachołkowie.
Na niego teraz jako na nową ofiarę, całą swą złość wywierał Kietlicz, potrzebujący ciągle kogoś smagać językiem.
— U nas tu wszyscy panowie, — wołał, — księcia nikt znać nie chce, kmieć chce być panem u siebie, zagrodnik u siebie, ziemianin, władyka, każdy se pan, nie licząc duchownych co nietylko u siebie ale u drugich jeszcze panami chcą być. A no! tego dosyć! dosyć. Mieszko was weźmie w kluby i nauczy lepszego rozumu.
Będziesz ty się bał i wiewiórki zabić w ogrodzie, jak powrócisz z Krakowa! Wkrótceby na pańskie łowy zwierza nie stało za niemi.
Szukająca przyczepek, rzucając oczyma na wszystkie strony gromada Kietliczowa, prawie co krok nowe chwytała ofiary.
Żadnego człowieka nie pominięto nie zatrzymawszy go, nie spytawszy kto był, zkąd, jakiego stanu, a pytania te Kietlicz i Bereza Łużyczanin też, namiestnik jego, z ogromnym łbem rozczochranym i czerwonym pyskiem, bez jednego oka i ucha — tak umiał zadawać, że każdy się splątać musiał, gdy się nań raz usiedli.
Wśród gościńca obskakiwano pola do koła, przejeżdżających zahukiwano, badano, targano i mało komu się udało wykłamać i wydobyć z rąk napastliwych. Nim do Krakowa się zbliżyli nabranych ludzi narosło, wozy się wszelkie zdobyczą powyścielały do góry a dobra myśl taka była u wszystkich, że gdyby nie Kietlicz, gromadaby jak łotrzyki puściła się pewno na dwory.
Już się do grodu zbliżali, gdy na gościńcu od Krakowa, pokazał się orszak znaczny zwolna się ku nim posuwający.
Zdala widać było nielada pański dwór, i Kietlicz który przodem jechał wziąwszy się w boki a wzroku nie miał zamąconego, bo od innych był trzeźwiéjszy, niespokojnie się jakoś na ludzi swoich obejrzał. Na razie dał znak pewien, który oni zaraz zrozumieli. Wnet do koła się ścisnęła jazda i obstąpiła wozy aby ich i jeńców jak najmniéj widać było.
Staszka téż z końmi jego pchnięto gwałtownie w środek taboru i ukryto. Ciszéj stało się w gromadzie, wrzaski ustawać zaczęły, rozpasana swawola przycichła.
Bereza, który jednym swoim okiem lepiéj widział niż drudzy dwoma, pomrukiwał sam do siebie.
— E! e! wojewoda, daj go katu! Dość że my go zawsze gdzieś spotkać musiemy.
Z twarzy Kietlicza widać było że i on zetknięciu się z wojewodą niekoniecznie rad był; wstyd mu było tych łupów, które wiózł z sobą.
W istocie jechał naprzeciw nich od Krakowa Szczepan Pobożanin, wojewoda krakowski, wielkiego znaczenia między ziemiany mąż, którego i sam książe szanować musiał. Jak on doszedł do téj wziętości iż wszystkich ziemian krakowskich w garści trzymał i czynił z niemi co chciał, odgadnąć było trudno. Więcéj pono winien był zręczności i przebiegłości niż rozumowi, dużo gościnności swéj a trochę i temu że wiedział za co kogo brać i z któréj strony łaskotać. Nie mniéj wszystkim był potrzebny i uważali go a nawet Biskup Gedko, choć często się nań zżymał, bez niego się nie obchodził.
Poznał go Kietlicz zdala po znajomym koniu cisawym na którym jechał i postawie rycerskiéj, bo choć stary, Pobożanin rad młodego udawał, naostatek po kołpaku, u którego zawsze kilka piór czaplich do góry nastrzępionych nosił.
Człek był, mówiono, mężny w potrzebie, zuchwały na czasie, a tak zręczny że nikt go nigdy w pole nie wyprowadził, on zaś niemal każdego. Dla bab tylko miał pono za wiele słabości; za co go Biskup łajał.
Twarz wojewoda miał mało zarosłą, pełną, oczy przymrużone nieco, jakby mu światło wadziło, oblicze całe dobrodusznie się uśmiechać zdawało, ale chytrość z niego przeglądała.
Nikt nigdy nie mógł powiedzieć z pewnością, komu on praw był, komu krzyw, bo ze wszystkiemi równo obchodził się jak najlepiéj, potakiwał, pochwalał — nikt nie zgadł co myślał i trzymał. Nie pogniewał się téż nigdy prawie, rzadko sprzeczał; gdy do dzieła przychodziło skinął lub sam wystąpił, dwoma słowy swoje robiąc. Rozprawiać z nim nie było co, bo w słowie był nie mocny, ani zważał wiele na nie, ni go słuchał.
Jednakże od niejakiego czasu wojewoda, jak powiadano, podupadł był nieco i osłabł, o co obwiniano jakieś pokątne miłostki.
Nosił się sam niezbyt z pańska, przystojnie jednak i ochędożnie, dwór zaś miał taki że i książęcemu nie ustępował. Mieszek i jego zausznicy, choć nigdy się nie przeciwił księciu i rozkazy jego spełniał milcząco, nie lubili go, bo im był za silny i nie korzył się jak inni.
Nie stąpił pan Szczepan ani do Krakowa, ani po Województwie żeby ze dwóchset ludzi doskonale uzbrojonych nie miał przy sobie. Oprócz tego dwór go znaczny otaczał, młodzież ziemiańska, Pobożaninów krewniaków siła i powinowatych, urzędnicy różni, podkomorzowie, cześnik, komornicy, kapelan, który razem za kanclerza mu służył.
I tym razem gromada ich była około niego, za wojewodą jechała starszyzna mnoga, potém pułkowódzca, niejaki Nagoń, olbrzym pod którym mało który koń wytrzymał, dwornia, czeladź, i konnych mnogo, ciągnących się długim pasem. Wyglądało to jakby się na wojnę wybierali, bo i wozy były z namiotami i luźne szkapy i zbroje wieziono zapaśne.
Garstka Kietliczowa szczupła się wydawała przy tym tłumie, a sam urzędnik książęcy na widok pana wojewody dużo stracił ze swéj buty. — Nareszcie dał rozkaz Berezie, aby się z ludźmi swemi i wozami w jedną stronę gościńca zsunął, dając przejazd wolny dla Pobożanina.
Wojewoda już zdala zobaczywszy, powracających z wyprawy Kietliczowych, których dobrze znał, zwolnił koniowi kroku, bacznie się rozpatrując. Parę słów rzekł do kapelana i przybocznych, a gdy Kietlicz tuż podjeżdżał wystąpiwszy przed swoich, raźno mu się kłaniać począł a witać, wojewoda konia strzymał lekkiém skinieniem głowy ukłon mu oddając.
Musiał i Kietlicz stanąć.
— Zkądżeto Pan Bóg prowadzi? — zapytał Pobożanin głosem na pozór obojętnym i wesołym.
— A zkądżeby, — odparł Kietlicz, którego gromada tymczasem pod wodzą Berezy, co żywiéj bokiem gościńca przeciągała, nie bardzo się dając przypatrywać sobie, jakby chciała bystrego wzroku wojewody uniknąć. Ten, jakby na przekorę. Kietlicza słuchając, oczyma ciągle szedł za jego taborem.
— A zkądżeby — mówił urzędnik, — ze służby pańskiéj. Człowiek wiernie chcąc panu służyć, niema dnia i nocy spokojnéj. Wszystko się za nieboszczyka Bolka tak porozpuszczało, że teraz siłą i mocą trzeba posłuch wprowadzać, bo nikogo ludzie znać nie chcą.
— Nikogo znać nie chcą! hę! nikogo! — powtórzył obojętnie wojewoda.
— Bez grozy ładu nie będzie — dodał Kietlicz.
— Groza! groza! — mruknął wojewoda, tak że poznać było trudno czy ją pochwalał czy ganił.
Kietlicz nadrabiał pozorną wesołością, chcąc ukryć zakłopotanie. Stał tak jakby rozrosłemi swemi plecami zakrywać chciał wozy i jeńców, ale wzrok Pobożanina sięgał w bok i zdawał się ciekawie rozpatrywać w tych skutkach grozy, o któréj słuchał.
— O! o! — zawołał — a to co! Widać żeście po drodze i łowy sprawiali, a niedźwiedzia tęgiego położyli!
— Ja? uchowaj Boże! — odparł Kietlicz żywo, gdziebym miał czas na zabawę. W prawa łowów książęcych się nie wdzieram, nie śmiałbym takiéj — pańskiéj zwierzyny tknąć!
— Hę? — spytał wojewoda — poglądając mu w oczy.
— Oto ten, co go związanego prowadzą, zuchwały człek, — odezwał się Kietlicz wskazując na jeńca swego; oto ten, pod pozorem, że mu bestja barcie i pola psuła, samowolnie ubił książęcego niedźwiedzia. To ujść nie powinno bezkarnie!
— Bezkarnie! — powtórzył wojewoda! hm! bezkarnie! — W téj chwili oko jego padło na Staszka przejeżdżającego ze związanemi rękami. Uderzyła go znać rycerska postawa człowieka.
— A cóżto za winowajca? — spytał wskazując nań, bo jadący jakby naumyślnie zwolnił kroku, i spoglądał ku wojewodzie.
— E! ten! to, nic jest! — rzekł Kietlicz. — Sprawa inna. Jest tych spraw do licha, gdzie się potkniesz. Ten mi się śmiał opierać, urzędnikowi pańskiemu. Do tego już teraz przyszło że lada ziemianin, ot taki jak ten, niechce znać ani księcia, ani tych co są z jego ramienia wysadzeni!
— Wysadzeni! — wtórował wojewoda. — Ale cóżto było? gdzie?
— A, mała rzecz zaprawdę, — odparł Kietlicz ręką rzucając — niema o czém opowiadać.
— Ciekawym — rzekł wojewoda. — Cóżto było? co?
— Wjechałem jakoś na Sandomierskie ziemie, — odpowiedział Kietlicz, — bo to tam granice od krakowskiego niepewne.
— Granice niepewne? hm! Sądzicie że niepewne? — rzekł wojewoda dobrodusznie — a ja zawsze sądziłem że się to wié dobrze, kędy ziemia Krakowska się kończy, a Sandomirszczyzna się zaczyna!
— Ja tam tego tak bardzo nie patrzę! — mówił Kietlicz, — albo to nasz książe nie jest wszędzie zwierzchnim panem?
— A! wszędzie panem! wszędzie! — potwierdził wojewoda.
— Zajechałem do jednego dworu po przewód i obroki, na Sandomirskiéj ziemi — ciągnął daléj Kietlicz, — hę! ci mi nie chcą dawać! Hu! tego ja ścierpieć nie mogę! Niechaj idą z żałobą na mnie kiedy chcą, psubraty jakieś, ale co ja każę to dać muszą! Pobieżałem z ludźmi do dworu, tam stary niby chory leży, umyślnie się czyniąc takim, aby się mnie zbyć psim swędem.
— Hę! hę! Któryżto? Kto? — począł dopytywać wojewoda.
— Kto? Ot, ja go tam nie pomnę — odpowiedział coraz bardziéj nie cierpliwiąc się już tém badaniem Kietlicz. — Ten drab zuchwały drzwi mi zaparł przed nosem i do starego, niby chorego, puszczać nie chciał! Kazałem go wziąć aby się do Krakowa przejechał i trochę strachu najadł, aby drugi raz mi w drogę nie śmiał leźć.
— W drogę leźć! w drogę leźć! — powtórzył Pobożanin ciągle się przypatrując Stachowi. Ja bo tego człeka gdzieś już widywałem, ochapia mi się a przypomnieć nie mogę!
Kietlicz widocznie téj znajomości nie był rad.
— Ja tam o niego wiele nie stoję! — odezwał się sądząc że Pobożanin za nim wstawiać się zechce.
— Cóż z nim czynić myślicie? — zamruczał wojewoda.
— Należałoby go przed Sąd postawić, — rzekł Kietlicz, — za to że śmiał książęcemu słudze opór dawać. — Oni wszyscy są zuchwali, przepuścić jednemu, drugi mi na kark wlezie.
— Wlezie na kark! — rzekł zamyślony wojewoda poglądając ku Staszkowi — jakby go sobie usiłował przypomnieć. — Jak on się zowie, ten — ten!
Kietlicz nazwiska nie wiedział, obrócił się do Berezy, stojącego blizko i krzyknął wskazując na Stacha, który téż niezbyt się oddalił.
— Spytaj go, jak on się tam woła?
Posłyszawszy pytanie i widząc że się ono do niego stosuje, Stach nie czekając Berezy, huknął ku Wojewodzie.
Zabor z Przegaja! miłościwy panie!
Pobożanin głową kiwnął, zadumał się nieco, zdawało się jakby miał zamiar za jeńcem przemówić, a Kietlicz był gotów mu go dać byle słówko rzekł, ale — wojewoda popatrzywszy, rozmyśliwszy się, jakby go jakaś pobudka nieznana wstrzymała od tego kroku, już usta na pół otwarte przymknął zlekka, Kietlicza pozdrowił głowy skinieniem i konia swego podżegnąwszy ostrogą, słowa nie mówiąc, wyminął go, puszczając się daléj gościńcem.
Kietlicz jeszcze stał czekając na coś, gdy już pułk Wojewody, dwór, wozy przeciągać zaczęły. Z twarzy jego znać było, że mu szło nie w smak iż się Wojewoda nie wstawił za Zaborem — chętnie by się go zbył.
Z dobréj zaś woli puścić go tak nie uchodziło. Klnąc więc po cichu konia gwałtownie w bok zwrócił, i z głową spuszczoną za swą gromadą o kilkadziesiąt kroków nań oczekującą podążył razem z Berezą. Wyprzedzili ją zaraz i stanęli na przedzie.
Mijając Stacha Kietlicz popatrzył nań z ukosa ze złością, chciał może wywołać pokorne słowo aby mu dać wolność i znajomego Wojewodzie ziemianina nie ciągnąć z sobą, lecz Stach jakby nie rozumiał, głowę odwróciwszy stał niemy i obojętny.
Spotkanie z Wojewodą i rozmowa z nim na usposobienie wodza wyprawy i jego towarzysza, źle jakoś wpłynęło, buta ich opuściła, twarze pochmurniały, stali się milczący, oglądali się po kilkakroć na pułk wojewodziński mierząc go niespokojnemi oczyma.
— Ot, ot! jakieto wojska za sobą wszędzie pan Wojewoda prowadzi, — począł wpatrując się w pana i śledząc skutek swéj mowy. — Czy się sam jeździć boi, czy chce aby się jego obawiano! Niechajżeby Wojewoda, bo na to on wódz, a tu niemal każdy z tych ich panków, władyków ma tyle ludu przy sobie że i księciu ich na żołdzie utrzymać takiéj mocy trudno, aby się im zrównała!! Namnożyło się panów, namnożyło. — Albo to mała siła w Tęczynie, a u Leszczyców, a u Ciołków, a u Bogoriów, u Cholewów i — kto ich tam policzy... Pełne spichrze broni, jak zechcą więcéj jeszcze uzbroić, kto im zabroni?
Kietlicz nie odpowiadał nic, Bereza prawił daléj cmokając.
— Hej! panku, paneczku! jak sobie człek pomyśli o własnym księciu aż strach! Jak im to rady dać? Bo to wszystko z Biskupami jeszcze za ręce się trzyma...
— Eh! — rozśmiał się Kietlicz szydersko — eh! głupiś! radę im damy — a no nie od razu — powoli. Niektórzy téż z nami trzymają, jak oba z Tęczyna. Od małych téż bić poczniemy, przyjdzie na starszyznę kolej.
Bereza człek na pozór prosty, chytrością może pana swego przechodził.
— Miłościwy panie, — począł kręcąc głową i uśmiechając się — ja to tam chłopisko jestem i rozumu mam nie wiele, ino to wiem że jak stado zdziczeje, a zechce je człek wziąć znowu pod bicz, nie od cieląt i krów poczynać musi, a od byków co idą przodem. Za temi trzoda pociągnie.
Kietlicz odwrócił się ku niemu zdziwiony, rozśmiał się na całe gardło, ale nie odpowiedział nic.
Noc tymczasem nadchodziła, piękna, gwiaździsta, spokojna noc wiosenna. Na ciemném tle niebios zdala zarysowała się czarno góra na któréj stał gród, wież parę i kościelne krzyże. Dołem miasto ukryte w drzewach i ogrodach całe tonęło w gęstym mroku, tylko gdzieniegdzie w pośród cieni, czerwone, jak gwiazdki zakopcone przyświecały domostw okienka. Chłodem wieczornym wiało od rzeki i doliny. Wesołość dawna zupełnie jadących opuściła, gromadka skupiona postępowała w milczeniu, kiedy niekiedy tylko z wozów na których więźniowie leżeli jęk lub westchnienie słyszeć się dawało, skrzypienie kół i wymierzony chód koni.
Stach jechał zadumany, nie bardzo strwożony, rozpatrując się swobodnie po okolicy i więcéj zdając śledzić co go otaczało, niżeli się zajmować sobą.
Gdy uwaga straży odwróconą była od nich, albo głośniéjsza rozmowa jéj dozwoliła, pochylał się ku wozom i po cichu jeńców rozpytywał, którzy mu półgłosem o swojéj biedzie rozpowiadali.
Nie bardzo na to zważali dozorcy.
— Dobréj myśli bądźcie, — mówił do powiązanych — co u licha! głowy nam nie zdejmą z karku, a no mieszkiem trzeba będzie przypłacić.
— Juści! juści! — mruczał jeden — my te sądy książęce dobrze znamy, jam już pod niemi bywał. Nie ujdzie z nich człek całym nie opłaciwszy się. Kiedy się na siedemdziesiątéj skończy jeszcze Bogu dziękować.
— A jak siedemdziesiątéj niema czém płacić? — wtrącił inny — to co?
— No, to ci wezmą i bydło i stado i barcie, aż do zgła, jeżli je masz; na to rady nie szukać. Daj, choćby gardło...
Tak po cichu gwarząc już i na zamek wjeżdżali.
W niektórych oknach na Wawelu świeciło jeszcze z poza okiennic pozasuwanych przez szpary, kilka z nich stało otworem i czerwone światło z nich się dobywało.
We wrotach straż chodziła, po wałach téż snuli się wartownicy. Spokój wielki panował na grodzie, martwy jakiś i straszny, jakby ztąd wszelkie życie uciekło. Kietlicz Berezie coś poszeptawszy sam przodem, konia sparłszy podbiegł ku skrzydłu dworca, około którego kilku ludzi wybiegających pospiesznie na spotkanie widać było, zsiadł i zniknął.
Wozy z więźniami zawróciły na prawo poza kościół, w głąb’ podwórców, ciągnąc ku ciemnym szopom, przy których się zatrzymały. Tu pobudzono czeladź, pachołkowie poczęli wychodzić na wołanie Berezy i wozy otaczać. Jednooki z konia zsiadł i zaczął wydawać rozkazy co z jeńcami czynić miano, rozdzielając ich różnie.
Więzień, ciemnic i kar rozmaitych nie brakło na zamku, gdzie od niejakiego czasu na więźniach i pozamykanych ludziach nigdy nie zbywało. Pachołków téż do obsługi przy nich było podostatkiem. Z wozów spędzać i ściągać zaczęli pobranych, dzielić ich, i gnać na wszystkie strony.
Stach nie zsiadając z konia na los swój czekał, ale nim się wcale nie zajmowano.
Czeladź zobaczywszy na wozie zabitego niedźwiedzia naprzód się tłumnie zbiegła do niego radując się zdobyczy, rozpytując, targając za łapy i uszy.
Tymczasem więźniów po parze, po jednemu, popychając kijmi i kułakami pędzono do szop i komor.
Pachołkowie z pozapalanemi szczapami stali we drzwiach spierając się z sobą i znęcając nad biednemi, z których wielu już wprzód potłuczonych i zbitych ledwie się wlec mogło.
Dla Stacha widok to był bolesny, ale ciekawy. Nigdy tak z blizka nie widział gospodarstwa Kietliczowego, o którém się nasłuchał wiele. Przemyślał właśnie co z nim w końcu uczynią, gdy kolej nań przyjdzie, ale popychany znalazł się nie wiedzieć jak zupełnie sam z ludźmi swojemi poza taborem, i za strażą. Żegieć sługa jego wierny i czeladź ręce mieli wolne, w oczy mu patrzali czekając skinienia. Jakby na umyślnie zdali się o nim zapominać, a że Stach zrazu z miejsca się nie ruszał, ten i ów z drogi go spychał daléj, nikt ani nań spojrzał ani się o niego zatroszczył. Brano go może iż jezdnym był, za jednego z przystawów.
Przychodziło mu już na myśl że gdyby rąk nie miał spętanych, łatwoby mu było cofnąć się w ciemny kąt ku kościołowi, a może nawet i za wrota wydobyć. Widać że tę samą myśl powziąć musiał Staszka wierny sługa, koniuszy jego Żegieć (od Żegoty tak przezwany) bo przyskoczywszy do pana, nie mówiąc nic, począł mu co prędzéj ręce spętane rozwiązywać.
Uczuwszy ręce wolnemi, Stach z koniem w głąb’ cofać się począł, czemu nikt nie był na przeszkodzie. Czeladź go własna zasłaniała i otoczyła. Kietliczowi ludzie będący na straży, wszyscy około szop i wozów mocno byli zajęci i Stacha, równie jak Bereza, z oczów stracili. Światło od łuczywa nie dochodziło daleko, otoczyła go ciemność nocna. Wszyscy więc razem cofnęli się z koni nie zsiadając ku wrotom, w których straż wprawdzie stała, ale ucieczki choć probować było można. Stachowi się uśmiechała ta myśl dziwnie.
Żegieć milcząc ruszył przodem, starając się przemknąć jak najciszéj, wszyscy ciągnęli za nim. Stach jeden oglądał się czy nie gonią.
Nie było widać nikogo, słyszeli tylko hałas za sobą i krzyki a nawoływania tych co więźniów do szop pędzili, a śmiechy czeladzi co jeszcze się niedźwiedziem ubitym zabawiała, ustawiając go przy wozie.
Cofając się tak bez przeszkody Stach dostał się pod kościół, zdjął czapkę i przeżegnał się. Przed nim widać już było wielkie wrota zamkowe zaparte i straż z żelezcami na drągach, która około nich się przechadzała. W ciemności rozeznać ludzi, twarzy, nawet stroju było trudno. Żegieć na to pono rachował, i nie wiele myśląc zuchwale wprost na wrota już jechał, sam przodem. Dotarł aż do straży, a tu półgłosem ale nakazująco wołać począł.
— Wrota! otwieraj! słyszysz! pańskie rozkazanie! wrota dawaj! héj! Sam, a prędzéj!
Stacha jakoś strach nie brał wcale, i o mało się ze śmiałości swojego koniucha nie rozśmiał na głos. Żegieć nakazywał natarczywie i groźno; a jak to najczęściéj bywa, że wielkie zuchwalstwo popłaca, strażnicy rozespani posłyszawszy wołanie groźne i śmiałe, nie pytając więcéj rzucili się do wrót, poczynając je otwierać.
Stach jeszcze patrzał i słuchał rychłoli ich nagonią i kijami może popędzą do więzienia, gdy już wrota skrzypnęły na wrzeciądzach, otwarły się na w pół, a Żegieć nie myśląc czekać na drugą połowę, rzucił się w nie wołając na swoich, aby za nim pospieszali.
— Miłościwy panie, za mną! za mną! Wpadli tedy wszyscy jak w czarną czeluść w bramę ciemną, w któréj z drugiéj strony blade światełko niebios migało wskazując im drogę. Stach posłyszał mijające straże jak klęły że spokoju nie mieli po nocy z wjeżdżającemi i wyjeżdżającemi bez ustanku.
Za wrotami ku dolinie się spuszczających chłodniéjsze obwiało powietrze, ciasną drogą zjeżdżali ku miastu; Żegieć przodem pospieszał, aby co prędzéj minąć wąwóz i wpaść w miéjskie uliczki, gdzie już byli bezpieczni.
Śmiejąc się Stach za nim podążał i czeladzi reszta.
— Bóg ci zapłać — rzekł do koniucha — boś ten rozum miał, którego ja nie znalazłem w sobie.
— A czegóż mieliśmy czekać, kiedy, Bogu dziękować, zapomnieli o nas. Musiałem ja rozum mieć, kiedy im go zabrakło! — odparł Żegieć wesoło. — W miasto! w miasto! tu nas już nie pochwycą!
Ucieczka się tak powiodła niespodzianie jakby na nią z umysłu przyzwolono; Stach był nawet tego przekonania, że nie wiedząc co z nim robić, a innych mając dosyć, dali im wolę. Jednakże nie bardzo się na to spuszczać było można, pogoń mogła wynijść po obliczeniu się więźniów, uchodzić trzeba było co najrychléj z drogi i gościńca, a wpadłszy na miasto i przedmieścia szukać sobie gdziekolwiek tymczasowéj gospody, bo konie były zmęczone. Stach bywał często w Krakowie, ale poufaléj znajomego nikogo tu tak dalece nie miał, do kogoby się o przytułek mógł zgłosić. Szukał próżno po głowie.
Ruszyli więc z Wawelu na oślep, pomijając ledwo większe ulice, w najciaśniéjsze opłotki i ogrody, nie oglądając na resztę ludzi, która za panem i Żegciem jak mogła podążała. O nich się frasować nie mieli potrzeby, bo czeladź była młoda, żwawa i roztropna, po drodze się więc pogubić nie mogła i rady by sobie dała zawsze.
Noc była późna i ciemna, na wypogodzoném niebie iskrzyły się gwiazdy, a rąbek jeden ku wschodowi już jakby odblaskiem zbliżającego się dnia bieleć zaczynał.
W uliczkach wązkich, któremi się przeciskali spało wszystko, okiennice były pozasuwane, światła pogaszone, grobowa cisza panowała przerywana tylko śpiewem słowików, które zawodziły pieśni po gęstych krzewach ogrodów i pianiem kurów czujnych. Gdzieniegdzie z poza płotów i tynów, budzące się psy ujadały tentent posłyszawszy, a na ich głos odpowiadające inne, wzdłuż drogi witały ich szczekaniem.
Nie wiedzieć gdzie się podzieć było i co czynić z sobą, Stach już myślał czy się nie rzucić za miasto kędy w lasy, aby tam dnia czekać, konie puściwszy na paszę i wymiarkować co poczynać daléj, gdy w dali smugą jasną, szeroką światło się pokazało na drodze i trzy okna zobaczyli rozwarte szeroko, jak za białego dnia, z których oprócz jasności głosy się huczne i hałaśliwe dobywały.
Zbliżając się bardziéj ujrzeli na drodze około oświeconego dworku, stojące tu i owdzie przy płotach konie posiodłane, wozów parę i czeladzi dosyć leżącéj na ziemi.
O téj porze to późne jakieś oczekiwanie w mieście było rzeczą niezwykłą, zrazu téż Stach się wstrzymał, nie wiedząc na co popadł, i chcąc zrozumieć co się we dworku tym działo. Pogrzeb to był czy wesele?
Jechać miał daléj czy zawracać? nie pewien jeszcze wahał się, gdy przysunąwszy się dosyć blizko, z okien otwartych chwytać począł dolatujące aż tu głosy. Było ich tyle zmięszanych że w początku, prócz wykrzyków i zaklęć nic nie mógł zrozumieć. Wkrótce jednak gwałtowniéjsze wybuchy się uśmierzyły i pojedyńcze głosy wyraźniéj występować zaczęły.
Widoczném było że się tu jakieś narady odbywały, z których wielkiéj nie czyniono tajemnicy, mając do koła rozstawioną czeladź i nie obawiając się podsłuchania.
Z urywanych słów dorozumiał się Stach łatwo iż tu jacyś ziemianie zebrani być musieli. — Ten i ów występował z narzekaniem na złe czasy, z tém, że nigdy jeszcze tak ciężko żyć nie bywało.
Gdy Stach zatrzymał się, Żegieć, który powodzeniem był rozochocony i śmielszy, nie pytając pana z konia się zaraz zsunął, dał go trzymać jednemu z czeladzi i pieszo pod płotem przysunął się do śpiącéj i spoczywającéj służby, porozkładanéj na ziemi przy koniach i wozach. — Niektórzy gwarzyli i zabawiali się. Zobaczywszy Żegcia przekradającego się Stach już pewny że mu języka przyniesie, sam się zatrzymał nie idąc daléj.
Jakoż nie wyszło i trzech pacierzy gdy już Żegieć raźno ku panu przyskoczył, spiął się doń i zawołał.
— E! dobra nasza! toćto wszystko swoi! Miłościwy pan znasz dobrze Jaśka Bogorję — onci tu téż jest... Pachołka jego Maćka widziałem pod płotem, chrapiącego... On sam jakom żyw. Tylko się wam między nich dostać, a tu już bezpieczno, ci nas nie wydadzą!
Stach tedy z konia zsiadł i poszedł pieszo.
Jaśka Bogorję znał w istocie dobrze. Byłto, już naówczas bardzo możnego rodu syn, człek rycerskiego powołania, wesołego umysłu, najlepszego serca, ale wietrznik i szaleniec. Gdzie jeno gwar był, wrzawa, pijatyka, kości i zabawa, tam, ino patrzeć, a pewno go znaleźć było można. Znał Bogorja Stacha jako Zabora z Przegaju, czy się domyślał co się kryło pod tém przezwiskiem, trudno było zgadnąć, to pewna że nigdy go o nic nie pytał, nawet o dawniéjsze lata. Godzili się z sobą dosyć dobrze, choć Bogorja młodszy był a Stach poważniéjszy i na oko nie byli do siebie podobni, przecie Bogorja bardzo rad z nim przestawał i czasem po całych tygodniach go u siebie ugoszczał, odpuścić nie chcąc.
Wprost do niego mógł się więc Stach udać, nie tając co go spotkać miało. Wcisnąwszy się śmiało pomiędzy czeladź, wszedł we wrota, które stały otworem. Tu gwar jeszcze słychać było większy, we dworku przez okna poroztwierane zobaczył gromadę wielką ludzi po większéj części poważnych, których znał ledwie z widzenia.
Zatrzymał się w progu, tu mu się człek służebny ze dwoma dzbanami w rękach nawinął.
Sięgnął do kieszeni Stach po pieniążków parę.
— Słyszysz człecze, — rzekł do niego, — jeżeli Jaśka Bogorję znasz, daj mi go tu, jeźli nie znasz sam, pytaj o niego.
Tych słów domawiał gdy poza sienią u drugiego progu Jaśka posłyszał, głośno coś wykrzykującego, nie pytając więc poskoczył i za rękę go pochwyciwszy wywiódł do sieni. Ten z gębą jeszcze pełną śmiechu, zdumiał się niezmiernie gościowi niespodziewanemu.
— I ty tu? a to co? — zawołał.
— Chodźmy do sadu na słowo — odparł Stach.
Szli tedy razem w cień pod drzewa, a Bogorja nie śmiał się już.
— Widzisz, bieda mnie tu przygnała — począł Stach prędko. Byłem w Sandomirskiéj ziemi w jednym domu, gdy licho tam Kietlicza o przewód przyniosło. Nie chcieli mu go dać, mało gródka szturmem nie zdobył, a gdy go puścili dokazywał tak, iż broniąc gospodarza starca chorego, musiałem mu opór stawić. Wziął mnie bestyja związanego na zamek i aż do Krakowa przyciągnął, alem mu się pociemku z Wawelu wyrwał, no, uciekłem. Gotowi za mną gonić, nie ma godziny, gdy się to stało — albo mnie ratuj a daj się gdzie przechować, a nie, to pójdę szukać jakiéj mysiéj dziury, aby do czasu im z oczów zejść.
Bogorja go po obu ramionach rękami uderzył.
— A psu brat Kietlicz! — zawołał — szczęście żeś się tu do nas dostał. Jest tu kupa ziemian, władyków, starszyzny, nie damy cię choćby przyszli, bywaj z nami! Chodź ino zemną. W samą porę żywy świadek powiesz im, co Kietlicz dokazuje, on i pan jego już nam wszystkim kością w gardle siedzą.
Przecieśmy tu ojczyce, ziemia nasza nie czyja! Trzeba radzić! Chodź ino!
I ująwszy go pod rękę, pociągnął za sobą do oświetlonéj izby, w któréj ścisk i gorąco były niezmierne.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.