Stach z Konar (Kraszewski 1879)/Tom II/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Stach z Konar
Podtytuł Powieść historyczna z czasów Kaźmiérza Sprawiedliwego
Wydawca Spółka wydawnicza księgarzy w Warszawie
Data wyd. 1879
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
J. I. KRASZEWSKI.
POWIEŚCI HISTORYCZNE.
VIII.

STACH Z KONAR.
Powieść historyczna
z czasów Kaźmiérza Sprawiedliwego.

KRAKÓW.
Nakład Spółki wydawniczéj księgarzy w Warszawie.
Gebethner i Wolff.
Michał Glücksberg.
Maurycy Orgelbrand.
G. Sennewald.
Edward Wende.
1879.

KRAKÓW. — W DRUKARNI WŁ. L. ANCZYCA I SP.

I.

Stary zamek w Sandomirzu nie był jednym z najrozleglejszych, jak wszystkie dawne budowy nie rozsiadał się szeroko. Zdawna zamieszkiwany przez rodzinę książęcą, nie wiele jeszcze wymagającą starczył jéj swojemi ciasnemi mury i drewnianemi przybudówkami. Ostatni pan jego, nieodżałowany książe Henryk, co miał w sobie Krzywoustego ducha, pobożność i męztwo, który z krzyżem czerwonym biegł do Jerozolimy i z równem męztwem wojował pogan pogranicznych; młodzieniec europejskiego obyczaju, prawy rycerz owych czasów, uczynił gród ten podobnym do jednego z zamków zachodniéj Europy. Za niego się tu cokolwiek rozrosło i uporządkowało.
Książe Kaźmierz, brat jego ze krwi i ducha, najulubieńszy mu z rodzeństwa, niedarmo też lat kilka tułał się po świecie. I on z tych wędrówek po niemczech i włoszech wyniósł upodobanie w tém wszystkiem co na zachodzie kwitnęło, a czego brakło Polsce ówczesnéj.
Oba oni ściągnęli do Sandomirza ze swych wypraw zamorskich i zagórskich co tylko zdobyć się dało w orężu i sprzęcie. Oba mieli upodobanie w pięknéj rycerskiéj zbroi, w szatach chędogich, w sprzęcie kunsztownym, a Kaźmierz miał też miłość nauk, ksiąg i ludzi co się niemi zajmowali.
Zameczek Sandomirski, zwłaszcza od czasu gdy go po Henryku wziął ów piąty syn Krzywoustego, sierota, zostawiony bez wyposażenia, stawał się coraz piękniejszym na oko, wygodniejszym dla mieszkańców.
Gdy Kaźmierzowi duchowni żenić się nakazali a przybył mu dwór księżnéj Heleny, rozszerzyć przyszło budowy do obyczaju wschodnich teremów się stosując, ulubione na Rusi ciesielskie z drzewa wzniesiono komnaty.
Sam piękny twarzą, postawą, obliczém rozumném i miłość obudzającém, Kaźmierz téż lubił, aby to, co go otaczało, wdzięczną przywdziewało szatę. Zbytku nie chciał, ale wytworność jakiéj się na zachodzie napatrzył, stała mu się potrzebą. Na dworze Cesarskim Rudobrodego, w miastach niemieckich i włoskich przepych i wykwintność panowała. Trudno jéj tu było sprostać, lecz książe rad był mieć co widywał gdzieindziéj.
Ciche to było to Sandomirskie schronienie najmłodszego z synów Krzywoustego, dwór przy nim nie nazbyt liczny, lecz od wrót począwszy podróżny wchodząc mógł poznać, iż tu zamieszkuje pan, który wiele widzieć musiał świata i miłował ład wszelki.
A z ludzkiej twarzy i ruchów mógł też odgadnąć, iż tu więcéj miłość niż groza rządziła. Chodzili wszyscy uśmiechnięci, spokojni, sporów nie zawodząc, nie spiesząc aby próżnować potem. Szło wszystko ładem i cicho.
Nie zbywało na rycerskich przyborach, na łowczych psach i sokołach, bo bez tego nikt naówczas nie był, częściéj tu jednak spotkało się habit Cystersa, suknię Bożogrobca i sutannę księżą, kaptur benedyktyński, kleryka z księgą, niż żołdaka i ciurę.
Oprócz teremów księżnéj drewnianych, które ze starym zamkiem przejściem słupiastem się łączyły, same zamczysko, w części murowane, zawierało izby niskie, różnéj wielkości jak w różnych czasach były dobudowywane, utrzymane czysto i w godła rycerskie i religijne poprzybierane. W izbach dla księcia przeznaczonych broń wschodnią różną po ścianach rozwieszoną, obrazy na złotych tłach, ołtarzyki szafiaste, rzeźby z kości słoniowéj, szyte i tkane opony, na których arabskie napisy widać było, spotykało się wszędzie. W niektórych komnatach już i małe błony szklanne w ołów oprawne miały okna.
Komnatę, w któréj niegdyś książe Henryk przemieszkiwał, po zgonie jego, na znak miłości braterskiéj Kaźmierz tak pozostawił, jak ją zastał po zmarłym. Stała w niéj zbroja jego ulubiona, wisiały kolczugi, hełmy, miecze, włócznie, proporce, a część ich ustawiona umyślnie zbrojnego przedstawiała rycerza. Wisiał nawet płaszcz, który z Henrykiem wrócił z Jerozolimy. Książe Kaźmierz przebywając tu, patrząc na te pamiątki, brata sobie mógł przypominać, którego opłakiwał. Przychodził się tu modlić za niego i młodość swą rozpamiętywać. Sam zajmował izbę obok równie przystrojoną zbroją ciekawą, mieczami i orężem osobliwym włoskim i niemieckim, normandzkim i wschodnim.
Ze wszystkich izb jednak, gdyby najulubieńszą księciu wskazać przyszło, trzeba było wybierać tę, w któréj do stołów zasiadano, nie dla jedzenia, ale dla długiéj po niem rozmowy i czytania.
Zimową porą palił się tu ogromny ogień co ją wieczorami ogrzewał i oświecał. Przy wielkim stole dębowym otoczonym ławami i stołkami zasiadał książe i jego ulubieni towarzysze, niegdyś Mateusz Cholewa biskup krakowski, potém Cysterscy opaci, mnisi i duchowni. Najrozumniejszych mężów obcych i swoich dobierał sobie Kaźmierz do towarzystwa, ugaszczał ich, obdarzał, zatrzymywał przy sobie, a trafiało się nieraz, gdy wieczorem rozpoczęto rozmowę, czytania i opowieści, iż się one dopiero o brzasku kończyły.
Najszczęśliwszym bywał książe, gdy się mógł coś nowego nauczyć i dowiedzieć, gdy mu przyniesiono wieści o tém, co się na szerokim świecie działo, albo gdy uczony człek stare dzieje z księgi mu czytał i tłumaczył.
Gdy z zagranicy do Krakowa, albo do którego z nowo założonych klasztorów udało się zdobyć rękopism drogi a rzadki, radość była wielka a niewypowiedziana. Książe zapominał potrosze o żonie, o myśliwstwie i o całym świecie, zdawał sprawy księstwa na ulubionego Goworka i innych urzędników, których szczęśliwie sobie do boku dobierać umiał, a sam z głową spartą na ręce, słuchał a słuchał czytania i opowiadań, których nigdy zadość nie miał.
Z czytania wywiązywały się nieraz rozprawy o rzeczach różnych, w których udział brali duchowni i świeccy, spierano się, roztrząsano i czas schodził niepostrzeżony.
Ludzie więcéj rycerscy a mniéj rozgarnięci pocichu się wyśmiewali z księcia Kaźmierza, iż po matce wziął tego ducha a rodził się bodaj więcéj do kaptura mniszego, niż do zbroi, na Opata bardziéj niż na księcia; ale drudzy uśmiechając się podszeptywali, iż nadto niewiasty miłował, aby się zdał na mnicha.
Prawdą niestety było, iż o ile mądrość kochał, o tyle go i niewieścia twarz piękna pociągała ku sobie i mogła cale zbawić rozumu. On sam znał się do téj słabości i wstydził się jéj, a oprzéć nie umiał. Wielu mu ją wybaczało pamiętając na to, co Chrystus powiedział, gdy jawnogrzesznicę ukamienować chciano.
Pięknéj twarzy, wdzięcznego lica, wielkiego serca, książe Kaźmierz łatwo u niewiast powolność znajdował, chociaż i mężczyźni tak samo lgnęli doń i kochali go. Dusza w nim była piękna, która do wszelkiego dobra i piękna jak słonecznik do jasności dziennéj się zwracała. Nigdy on nie zapragnął zemsty, nie pokrzywdził z dobréj woli nikogo, a wielką cześć sprawiedliwości nosząc w duszy, każdy krok swój do niéj stosować się starał.
Już sławne owo w młodości pierwszéj znalezienie się jego ze Stachem z Konar, malowało człowieka i słabość i szlachetność; późniéj wielu słabości młodzieńczych pozbył się książe, a cnót nabył jeszcze. Patrzano nań ze wszech stron ze czcią, jak na wybrańca Bożego. To też rodzina cała, brat Mieszek i dalsi zazdrościli mu miłości ludzkiéj, a z heroizmu jego nieraz się naśmiewali. Ale kto raz się doń zbliżył, nigdy mu się nie stał niewiernym; tak wielki urok miał książe, tak wielką siłą przywiązywał do siebie.
Liczył już naówczas Kaźmierz lat około czterdziestu, ale spokojna i piękna dusza czyniła go tak młodym twarzą, tak powabnym, iż mu dziesięć lat mniéj z pozoru dać było można.
Zdawałoby się na oko, że ten mąż, którego wszyscy kochali i szanowali, którego ojciec zostawił bez ziemi, a los mu dał wyposażenie, otoczony spokojem, ludźmi wybranemi, gromadką wierną musiał być szczęśliwym; jednak gdy po owych wieczorach mądrych rozmów, wśród których o wszystkiem zapominał i lice jego promieniało, znalazł się Kaźmierz sam jeden lub w towarzystwie wiernego powiernika Jaksy z Miechowa, Goworka lub przywiedzionego z niemiec ulubieńca Wichfrieda, twarz jego przybierała wyraz cichego jakiegoś smutku i widać było, że mu do życia brakło czegoś, że w sercu cierń jakiś nosił.
Nigdy nikomu książe nie objawiał co go bolało, owszem dobrotliwie uśmiechając się do ludzi, zdawał się rad ze swego losu.
A przychodziły nań chwile ciężkie, w których krew gorąca, rycerska poskramiana życiem i modlitwą odzywała się gwałtowniéj, naówczas jak rozbudzony rwał się do konia, jechał na łowy i zwykle, z czém się już ludzie oswoili, znikał na dni kilka tak, że dwór nawet o nim nie wiedział, a powracając przynosił z sobą nie uspokojenie, ale smutek większy jeszcze i znużenie.
Starzy słudzy i dworzanie choć szpiegować pana nie śmieli, domyślać się wzdragali, mimowolnie dostrzegli, że zwykle przed taką wycieczką w lasy, zjawiała się na zamku stara baba żebraczka, która w podwórcu siadywała dopóki książe jéj nie zobaczył.
Często sam do niéj wychodził z jałmużną i zakazano było ludziom, ażeby jéj nie odganiali a nic złego czynić się nie ważyli.
Stara, którą przezwano Kozichą, bo czasu zimniejszego kożuszek z koziéj skórki nosiła, zjawiała się jakoś zawsze w przededniu, gdy księcia do łowów napaść miała ochota i znikała potém tak, że jéj ani na zamku, ani w mieście nie widywano. Domyślali się więc przyboczni, że tam coś innego, nie łowy księcia do lasów pędziło i szeptano o jakichś miłostkach tajemnych, ale nikt dośledzić ich nie śmiał i nie wiedział dokąd jeździł książe, oprócz jednego sługi milczącego, którego Smokiem zwano.
Duchowni też musieli się czegoś dorozumiewać, gdyż choć nie wprost, ale ubocznie o niewiastach zagadując ostrzegali często księcia o niebezpieczeństwie obcowania z niemi, pokusach i uroku zgubnym, jaki na mężczyzn wywierały. Kaźmierz słuchał pilno, spuszczał oczy jakby się do winy przyznawał, ale łowy tajemnicze powtarzały się zawsze.
W domu jedyną rozrywką księcia były pobożne śpiewy przy organie, na którym grywać lubił[1] i biesiady wieczorne z mężami dobranemi. Dla tego zawsze ktoś na dworze z księży albo z Krakowa lub z jednego ze świeżo pozakładanych Cysterskich klasztorów przebywał. Czasem po kilku się ich zbierało, a wówczas dla księcia gody były prawdziwe.
Pod ten czas bawił właśnie opat zakładającego się w Sulejowie klasztoru, francuz Lucius, Lambert scholastyk z Krakowa i młody bo ledwie siedemnastoletni wielkich nadziei, nauki chciwy Wincenty syn Boguchwała, sposobiący się do stanu duchownego, którego dla żywości umysłu, pamięci nadzwyczajnéj i łatwéj wymowy, książe bardzo miłował.
Był ten Wincenty jakby cudowném dziecięciem swojego czasu, starzy mu się dziwowali i zdumieni słuchali go, wróżąc mu przyszłość wielką. Bóg go tak obdarzył, iż więcéj się w lat kilka nauczył, niż drudzy przez całe życie, a cokolwiek raz usłyszał, pamiętał dziwnie tak, iż całe ustępy z pisarzy łacińskich bez księgi powtarzał. A miał też dar słowa osobliwy, że z niém, jakby igrając tkał najmisterniejsze wzory. Noce i dnie siadywał niezmordowany nad księgami, pielgrzymując gdziekolwiek o nieznanych sobie zasłyszał, wpraszając się do bibliotek klasztornych, trawiąc wśród postów i umartwień miesiące całe nad niemi. Więc też w krótkim czasie pochłonął Wincenty wszystko niemal, cokolwiek w Polsce przy kościołach, szkołach po biskupich dworach i klasztorach się znajdowało, a książe Kaźmierz głośno o tém mówił, iż go chce słać do Rzymu i Paryża, aby się nasycił, zbogacił i do kraju z plonem obfitym powrócił. Obawiano się tylko, aby przy wielkiéj żywości umysłu swego a chciwości nauki wszelkiéj, kacerstwa jakiego, zwłaszcza Abaljardowego, na które Bernard święty nastawał, nie zachwycił.
Oprócz tych mężów duchownych, kilku zawsze mężów statecznych siadywało przy królewiczu, a dwór jego składał się po większéj części z takich, co obce kraje i języki znali.
Miało się ku wieczorowi dnia tego, gdy książe od żony i synka powróciwszy, obyczajem swym w izbie wielkiéj, miał zasiąść do stołu ze dworem i gośćmi. Dzień był wiosenny dziwnie pogodny i piękny, okna wszystkie stały otworem, świeże powietrze od łąk nadwiślańskich niosło z sobą woń młodych kwiatów i drzew zaledwie porozpękanych. Kaźmierz siedział jeszcze w izbie swéj czekając oznajmienia, spoczywając z głową na dłoni opartą. Do jego cichéj komnaty dochodziły głosy zgromadzonych już w wielkiéj izbie biesiadników, których od niego tylko komnata Henrykową zwana, dzieliła. Mógł tu nawet rozpoznać rozmawiających po mowie, i byłby może ku nim pospieszył, ale go jakieś znużenie ducha do krzesła przykutym trzymało.
I siedział tak dosyć długo zapatrzywszy się ku niebu zachodniemu, bardzo smętny, sam może smutku tego nie znając przyczyny. Przychodzi on tak często do serca ludzi właśnie, gdy ich otacza wesele i pogoda, niosąc przeczucie ich niestałości, znikomości przestrogę.
W tém coś około okna, przez które tylko wieczornemi loty przemykały jaskółki, przesunęło się jak cień, książe powstał żywo i wyjrzał.
Podwórzem pod murem samym przesuwała się zwolna stara baba płachtą otulona w podartych na nogach chodakach, o kiju, z garnuszkiem u pasa, z sakwą na plecach. Szła i zdawała się upatrywać czegoś. Z pod zawieszonéj nad czołem chusty, widać było twarz bladą, zmarszczkami okrytą, w któréj czarne, niespokojne, małe oczka biegały.
Ujrzawszy księcia w oknie, baba obejrzała się do koła, podniosła rękę do góry, dała mu znak jakiś, ukazując na lasy i żywo pod mur się przysunęła szepcząc coś niedosłyszanego. W części téj podwórza nie było nikogo; książe sięgnął do kalety i garść pieniążków jéj wyrzucił.
Słów jéj książe niedosłyszał pewnie, ale się ich domyślił. Mówiła cicho ale żywo, gorąco, natarczywie, rękami przebierając, głową zwracając, postukując kijem, który trzymała w ręku. Książe szybko skinieniem głowy tylko jéj odpowiedział i cofnął się od okna.
Właśnie podkomorzy książęcy Prandota, mąż podżyły, rumiany, wesołego, pełnego oblicza wszedł był z pokłonem ręką ku wielkiéj izbie wskazując, w któréj wieczerzę podano.
Uśmiechnął mu się książe i postąpił zaraz ku progowi, w izbie Henrykowéj przez którą przechodził ledwie czas mając rzucić okiem na drogie pamiątki po bracie, o którym nigdy nie zapominał. Owa stojąca zbroja Henrykowa, zawsze mu jakby żywy obraz jego stawiała przed oczy. Pamięć dopełniała wizerunku; płaszcz biały krzyżowca, który zbroję okrywał powiększał złudzenie. Pokłuty on był strzałami, zapylony i przypominał wyprawę z niemcami i Ludwikiem francuzkim, na którą tak gorąco Bernard święty powoływał.
W izbie wielkiéj cały dwór męzki był już zgromadzony, na czele stali opat Cystersów Lucyusz, miłego oblicza mnich, który z przybyłemi z Francyi braćmi właśnie się osiedlał nad Wartą, daléj czarno zarosły a chmurno patrzący scholastyk Lambert, który nauki miał więcéj niż zdradzał, bo małomowny był; wreście za niemi niewielkiego wzrostu, w sukience czarnéj obcisłéj, skromny człeczek, na którego twarzy młodzieńczéj w oczach mocno wypukłych, na czole szerokiem i wydatném błyszczał rozum przenikliwy i zapał nadzwyczajny. Był to ów Wincenty cudowny młodzian, który stał nieraz za całe armarium przy wieczerzy, bo do niego, jak do księgi się powoływano.
Oprócz podkomorzego Prandoty miał książe marszałka dworu Gwidona, cudzoziemca w rycerskich i domowych sprawach biegłego, a jako przyjaciel serca poufały stał najbliżéj Goworek i Wichfried z nad Renu, u którego dziada na wygnaniu swém książe przebywał. Liczna drużyna, pułkowódzcy, młodzież rycerska, ziemianie Sandomirscy, kapelan, kanclerz, izby zapełniali. Choć dzień powszedni był, ludno jakoś na zamku się poruszało.
Pacholęta już z misami szli ku stołowi, gdy inni dzbany z wodą, misy i ręczniki nieśli do umywania rąk. Opat Lucyusz stanąwszy w miejscu wskazaném przy księciu, przeżegnawszy się rozpoczął modlitwę.
Bez niéj naówczas nikt nic nie spożywał. Dopiero gdy stół przeżegnawszy Opat dokończył błogosławieństwa, a goście mu Amen odpowiedzieli i przeżegnali się, każdy na ławie zajął miejsce swoje.
Po dwu i po trzech jadło z jednéj misy, bo osobnych mis i półmisek dla biesiadników nie dawano, noże i łyżki wszyscy nosili przy sobie, innych do jedzenia narzędzi nie potrzebowano. Kubki napełniali cześnicy. Strawa choć na książęcym stole, prosta była, składała ją zwierzyna pieczona, kasza, mleko, chleb, a za napój służyła woda, miód, piwo, dla dostojniejszych zaś wino, często korzeniami i miodem zaprawne.
Mnóstwo cudzoziemców, zwłaszcza duchownych z Francyi i Włoch do nas przybywających, a do napoju tego nawykłych w domu, wcześnie do nas wino wprowadziło, na lepszych stołach było ono zwyczajném. Ziemianie jednak długo jeszcze potém miodem i piwem po wsiach się raczyli. Od wieków umiano warzyć je doskonale, a na Pomorzu sławiły się gęste, czarne piwa, które długie lata w beczkach wytrzymywały. Gdańsk słynął niemi.
U księcia Kaźmierza choć dostatek był we wszystkiem, nikt napoju nie nadużywał, a książe sam po smutnych doświadczeniach młodości bardzo z nim był ostrożnym. U stołu natychmiast rozmowa się zawiązała żywa bardzo o tém co podróżni przybywający z zagranic do Krakowa, przynosili z sobą.
Opowiadano o pokucie jaką król Henryk miał u grobu kanonizowanego przez papieża Aleksandra, Tomasza świętego odbywać, o wyprawach do Włoch Rudobrodego i jak mu się tam niezawsze powodziło szczęśliwie, o powrocie czeskiego księcia, który Cesarza opuściwszy na szwank go miał narazić, o wielkiéj potędze kraju Wenetów, wypadkach na wschodzie i w Hiszpanii.
Wieści ztamtąd choć nierychło przychodziły do Polski, z ust do ust przez Niemcy tu płynąc, wyszpocone i przesadzone, wszakże coś zawsze prawdy w sobie mające. Książe Kaźmierz, który długo u Rudobrodego przebywał a miał czas mu się przypatrzyć zbliska, sławił rozum jego, potęgę i miłość sprawiedliwości, choć nie zaprzeczał, iż niekiedy srogim był i okrutnym, prawa przebaczenia odmawiając sobie i ściśle przestrzegając, aby się zakon spełniał.
W tych wiekach surowość nie dziwiła nikogo, bo łagodnością nic począć nie było podobna z ludźmi jeszcze twardemi, gwałtownych i nieobuzdanych namiętności.
Wkrótce w pośród rozmów tych, misy się wypróżniły i pacholęta je ze stołu zbierać poczęły, podano znowu wodę i ręczniki, odmówił Opat dziękczynną modlitwę, ale nikt nie wstał od stołu. Teraz dopiero żwawsza się zawiązała rozmowa o przedmiotach różnych, któréj książe Kaźmierz z ciekawością i upodobaniem przysłuchiwać się zaczął.
— Przewielebny ojcze — ozwał się czarno zarosły scholastyk Lambert do Opata Cystersów, z ukosa na księcia spojrzawszy, i jakby w zmowie z francuzem głos podnosząc — obiecywaliście mi jakąś przedziwnéj piękności rzecz odczytać, którejby pewnie i dostojny pan nasz rad posłuchał. Jeżeli mnie pamięć nie zwodzi, Claudjusza Maryusa Wiktora starego pisarza rozmowę z Opatem Salmonem o obyczajach owych wieków!
Opat nieco się zmięszał, a książe podchwycił z natarczywością.
— A! czytajcie, proszę!
— Rzecz to zadługa — odparł Opat — a i wieki dla których pisana była (V wiek) od nas odległe, choć to zawsze prawda jest, bo się człowiek nie zmienia.
Słysząc o czytaniu młody Wincenty, na którego Opat spojrzał, miał się jakby do powstania z miejsca, Lucyusz mu dał znak, aby pozostał.
— Prawda, że list ów długi jest — przerwał Scholastyk — a no dajcie nam choć ono miejsce z niego, które napamięć umiecie. Radzi byśmy je posłyszeli.
W pogańskich pisarzach, których u nas wielu dla pięknego ich wielbi języka, tak zdrowych myśli nie znaleść.
— Przewielebny ojcze — naglił Kaźmierz — nieodmawiajcie nam, powiedzcie, co zapamiętaliście. Choćbyśmy nie wszystko lub nie wszyscy zrozumieć mogli, coś zawsze na nasz pożytek zostanie.
Opat wahał się jeszcze.
— Uczyńcie nam tę łaskę — dodał Scholastyk — książe nakarmił ciało, wy duchowi dajcie posiłek.
Z natężoną uwagą, wśród powszechnego milczenia słuchali wszyscy, a Opat zmuszony tak rozpoczął.
— Opuszczę wstęp, idę do rzeczy; gdy Wiktor obyczaje ludzi swojego czasu malować poczyna. Były to czasy wojen, niepokojów, głodu a klęsk wielkich, ale nie tyle one ludziom, co ludzie sobie sami szkody przyczyniali. Więc Wiktor się odzywa:
„Ani wróg, ani głód srogi, ani choroby nie zmogły nas; czymeśmy byli, tém jesteśmy, a choć nas niebezpieczeństwa wypróbowały, lepszymiśmy się nie stali. Pielęgnujemy występki nasze a grzeszyć nie przestajemy. Nic dla nas świętego oprócz zysku, poczciwe to tylko, co korzystne, złemu imie dajemy dobrego, a skąpca mianujemy oszczędnym.“
Tu scholastyk ręce podniósł do góry wołając:
— O święta prawda i dzisiaj! — Opat ciągnął daléj:
„Ci co wpośród jawnych występków, oczywistych zbrodni, nie potrafili ukryć szalbierstw swoich pod płaszczykiem cnoty, karmią rany swe mimo wiedzy, porwani, uniesieni, oślepieni światową mądrością, która nie zna prawdy. Obłęd zgubny wiedzie niektórą biedotę do poszukiwania przyczyn rzeczy; uczy się gwiazd biegu, chce znać niebios kształty, przyczynę, dlaczego rzeki nie wysychają w długim biegu, i gdzie się kończą nieskończone morza. Radziby wiedzieć co Bóg wie jeden, a co dla wszystkich zakryte, w zaślepieniu swém mniemają, że to wiedzą.“
Tu Scholastyk przerwał Opatowi.
— Ale to miejsce, to, gdzie o niewiastach mowa!
Książe zarumienił się mimowoli, Lucyusz spuścił oczy i mówił daléj z pewném wahaniem i jakby obawą.
— „Noc rosą zwilżona, dzień i światłość prędzéjby cieniami oblokła, o Salmonie, nimbym potrafił rozpatrzeć się w obyczajach płci téj, która z rozkazu Bożego żyje, pod mężczyzny prawem, a nie grzeszy, o sromoto! nigdy bez winy naszéj.
„Bo gdybyśmy tak skłonni nie byli, do podzielania jéj zdrożności, nie dopuścilibyśmy, aby żyły występkami naszemi, nie kupowałyby kosztem kilku ziemskich posiadłości sukni wyszywanych złotem, ani tkanin Serskich, ani kamieni drogich, które kupcy z zamorskich krain przynoszą, a za któremi tyle smutnych westchnień leci. My do tego jeszcze łączym lekkomyślne troski. Jeżeli Lesbija chodzi obwieszona kamieniami przywożnemi a drogiemi, jeżeli Passina cała promienieje pod świeżą purpurą, wnet inne tychże upominają się strojów. A że się uczą i starają one w coraz nowéj stawić postaci, okazując mężczyznom oblicza co chwila ułożone inaczéj, toż nie mężczyzn wina? Czystemu ciału po co się zdały bielidła, barwiczki i tysiące trucizn barwy różnéj? Piękna dusza, obyczaje święte czynią stadła szczęśliwemi. Jeżeli tylko piękność nas ciągnie, lata nadchodzą, miłość ucieka, a poczciwość jedna nie starzeje...
„Jeżeli niewiasty czas na przechadzkach tracą, wydają uczty, tysiące szaleństw popełniają, plotą nie do rzeczy, a téż nie nasza wina?“
Opat się zatrzymał, panowało milczenie.
Książe który z uwagą się przysłuchiwał — rzekł łagodnie.
— Nie spełna to obyczaje wieku i kraju naszego, myśmy może nie lepsi, ale niewiasty nasze do owych rzymskich nie są podobne.
Scholastyk zlekka ręką po stole uderzył.
— Miłościwy książe — zawołał — chybaście Krakowa zapomnieli, a po dworach bogatych żupanów nie przypatrywali się ich obyczajom. Juści może w szatach nie ma zbytku tyle, bo go u nas zaspokoić trudno, a co zepsucie i płochość większe jeszcze, choć się lada strzępkami i sprzążką ustroi.
Książe Kaźmierz jakby przedmiotu tego dotykać się wahał, zamilkł przysłuchując się tylko a nie mięszając do rozprawy. Opat téż nieco skłopotany, rad był w inną stronę odwrócić uwagę. Scholastyk tylko uparcie trzymał się założenia swojego.
— Mało powiedział Wiktor ów — dodał gorąco — ba i zgrzészył tém, że wszystko na mężczyzn składa. Wszakci upadku Adamowego winną była niewiasta, a znaną jest pewnie wszystkim historya świętego, którego imię Wiktora mi przywodzi na pamięć, Wiktoryna neapolitańczyka. Ten pędził żywot świętobliwy na puszczy, w postach surowych, na modlitwie nieustającéj. Stary zaprzysięgły wróg rodzaju ludzkiego, wedle natury swéj złością ku niemu został zdjęty. Wziął więc na się postać młodéj dziewczyny i szedł do pieczary pustelnika, udając jakoby zbłądziła. Poczęła jęczeć u drzwi. — A! ja nieszczęśliwa, otom wśród lasu zabłąkała się w ciemnościach! Ratuj mnie, ktokolwiek tu mieszkasz! gdzie niema jeno puszcza i niebo. Oto nachodzą dziki warczące! puść mnie przez litość, odejdę o brzasku! Zlituj się, bądź miłościw, daj mi na noc schronienie. Niedźwiedzie ryczą koło mnie, wilków wycie słyszę. Ratuj, dopóki czas! Jeżeli ocaleję życie ci będę winna, a zginę toć przez ciebie!
Wiktoryn ulitowawszy się jęczeniu temu nareście drzwi jéj otworzył, wprowadził dziewczynę posadził ją z jednéj strony, a sam usiadł z drugiéj opodal w kącie.
Nieupłynęła godzina, gdy owa dziewczyna kołysząc się i poruszając nogą dotknęła nią świętego — i zapaliła w nim żądzę straszną![2]
Niektórzy z dworzan siedzących za stołem pokryjomu z powieści téj śmieszki stroić zaczęli, młody Wincenty spuścił oczy, książe Kaźmierz nie rzekł nic.
Zdaje się iż w końcu sam ksiądz Scholastyk postrzedz musiał iż tą budującą rozmową nie wielce się podobał księciu, który, przeciw zwyczajowi swemu, milczał.
Spytał więc opata Lucyusza, czy ze sobą téż nie przywiózł z Francyi pięknego poematu, o którym zasłyszał, opisującego czyściec Ś. Patryka.
— I jam téż o nim coś słyszał, — odezwał się książe, przerywając milczenie — nie znam go jeszcze.
— We Francyi czytałem go, — odparł Opat — powtórzyć jednak nie potrafię jak go Trubadurowie nasi ułożyli, chyba samą treść zapamiętam.
— Historya wiarogodna — dodał Scholastyk żywo — boć nieulega wątpliwości iż kilku już świątobliwym ludziom daném było oglądać czyściec i Raj nawet — i piekło samo, dla zbudowania i nawrócenia małowiernych.
— Tak téż był szczęśliwym i ów rycerskiego zawołania mąż, anglik, o którym pieśń opiewa, imieniem Oweins — rzekł Opat. — Ten dla oczyszczenia się z grzechów swoich, pielgrzymkę do Czyśca przedsięwziął. Wiadomo jest iż na jeziorze Dungal, znajduje się pieczara, którą Patryk Święty, po długich postach i gorącéj modlitwie, skinieniem ręki otworzył. Tu Oweinsowi pobożni zakonnicy wnijście do Czyśca wskazali.
Wszedłszy Oweins a kawał drogi przebywszy w ciemnościach, natrafił w istocie na miejsce w którém cierpieli ci co się oczyszczali i ci co na kaźń wiekuistą skazani byli. Ale u wnijścia począł go straszyć i odganiać Szatan, którego on nie uląkłszy się, potrącany, wypychany, ciśnięty przez djabłów, przeszedł przez te straszliwe miejsca męczarni. Tam widział winowajców ukrzyżowanych na ziemi, których węże opasywały i pożerały, innych nagich wystawionych na wicher północny, a nogami zanurzonych w nieugaszonych płomieniach; wplecionych w koła obracające się wiecznie, jęczących w jamach pełnych kruszcu roztopionego, miotanych burzą, tonących w rzekach w których szatani rozpalonemi widły ich trzymali.
W głębi tych przepaści widział studnią płomienistą, która dusze pochłaniała i wyrzucała.
Poznawał tu Oweins wielu swych towarzyszów broni. Odwaga go opuszczała gdy cały drżący dopadł wązkiéj kładki zawieszonéj nad przepaścią. Ale zaledwie dotknął jéj nogą aliści deska się rozszérzyła i powiodła go aż do wrót, które gdy się przed nim rozwarły, znalazł się w ogrodzie rozkosznym. Był to Eden, któryśmy przez grzechy pierwszych rodziców utracili, dzisiaj mieszkanie sprawiedliwych, nim się ztąd do niebios dostaną. Wszyscy oni wyszli na jego spotkanie i zawiedli na miejsce, z którego mógł dojrzéć niebiosa a Chwałę Pańską. Duch Święty zstąpił na nich z wysokości i Oweins powrócił na ziemię, aby opowiadał widzenie swoje.
— I Święty Alberyk miał podobne — nieśmiało wtrącił młody Wincenty. — Zdarzyło mi się czytać o tém u ojców Benedyktynów, którzy to przywieźli do nas z Monte Cassino.
Opat głową potwierdził, a książe uśmiechnął mu się, rad z uczoności wychowańca swojego.
Zaczęła się rozprawa żywsza o życiu doczesném i świecie przyszłym; poparta urywkami starożytnych i chrześciańskich pisarzów, do któréj oba duchowni przyczyniali opowieści, jakie naówczas sobie z ust do ust podawano.
Opat Lucyusz, gdy o nagrodach za dobre uczynki mowa była, przywiódł legendę o Ś. Marcinie, który płaszcz ubogiemu oddawszy, ujrzał we śnie Chrystusa weń przyodzianego.
Książe słuchając dopiero się ożywiać począł, lubując w powieściach tych, i dziękował wielce Opatowi a Scholastykowi, iż tyle pięknych rzeczy od nich się mógł nauczyć.
— Miły Boże — odezwał się wzdychając — jakżeście wy szczęśliwi, wy, którzy macie życie całe na napawanie się mądrością, gdy my jéj kradzione tylko od płochych zajęć chwile, oddać możemy.
Wieczór późny już był, nikomu jednak na sen się nie brało, a sam książe najmniéj o nim myślał.
Z tych opowiadań gdy do historyi dawnéj przyszło, a Opat o Francyi mówić począł kroniki swe stare przywodząc, westchnął Kaźmierz i bolał nad tém że nie spisywano ich w kraju jego, który téż miał starożytne swe dzieje, ale na ustach ludzi, w podaniach się tylko błąkające.
— Oto dla was zadanie — odezwał się do skromnego kleryka — gdy da Bóg, czas po temu mieć będziecie, abyście nam téż dzieje nasze spisali.
Oczy spuścił skromnie Wincenty.
— Nie na moje to siły — rzekł cicho.
— Zatém sił przybierajcie! — przerwał książe — bo ja to kiedyś na wasze włożę ramiona i będziecie musieli spisać co nie ujęte pismem marnieby przepadać musiało.
Duchowni oba skłonili głowami potakując, gdy we drzwiach ukazał się Prandota, który na chwilę się był oddalił. Dał znak jakiś księciu, a ten wyrozumiawszy wstał Kaźmierz i choć nie nadeszła była zwykła rozstania godzina, niespokojnie począł żegnać swych gości.
W tejże chwili we zbroi rycerskiéj i płaszczu, hełm zdejmując z głowy, w progu się ukazał średnich lat mężczyzna.



II.

Przybyły był Jaksą z Miechowa, miłym niegdyś towarzyszem księcia Henryka na wyprawie krzyżowéj do Jerozolimy, Kaźmierz go i sam przez się miłował wielce, i dla miłości brata, któremu on ukochany był, przywiązał się bardziéj jeszcze do niego. Jaksa téż na miłość zasługiwał rycerskiemi przymioty, pobożnością i przywiązaniem a wiernością niezłomną dla książąt obu.
Ten to był Jaksa, który jeszcze za żywota Kędzierzawego, wraz ze Swiatosławem i innemi ziemianami chciał księcia Kaźmierza na Kraków prowadzić, czemu się on naówczas oparł, niechcąc władzy okupionéj przeniewierstwem przeciw bratu. Napróżno nalegali władykowie na siebie biorąc winę, gwałt mu zadać chcąc, Kaźmierz odepchnął pokuszenie.
Jaksa od początku panowania stronił od Mieszka, stojąc na czele tych, którzy marzyli zawsze iż sprawiedliwego, rozumnego, dobrego pana swego na stolicy głównej osadzą.
Zjeżdżał on często do Sandomirza, chociaż mu o sprawie téj mówić nie było wolno, przez cześć i miłość wielką dla księcia, chętnie mu dworując.
Ujrzawszy go o tak późnéj godzinie, zdziwił się nieco Kaźmierz. Wiedział dobrze, iż po nocy nie przybył by nadaremnie na zamek i rozmowy się nie dopominał.
— Jakso mój, — odezwał się gdy się sami znaleźli w komnacie księcia — z czém że ty do mnie tak późno, złém czy dobrem, boć nie z próżnemi rękami? Widzę to z ciebie. Mów śmiało, wiesz iż złe w pokorze przyjmę z ręki pańskiéj, a dobre sercem wdzięcznem.
Spojrzał mu bystro w oczy, ale ze wzroku Jaksy nic nie mógł wyczytać.
Nie stary jeszcze, Jaksa był już życiem dobrze skołatany. Po śmierci żony, wielce ukochanéj, córki Petrka wrocławskiego, puścił się był do ziemi świętéj, gdzie przy księciu Henryku wiele złego zażył i ze smutkiem wrócili oba, bo krzyżowa wyprawa z winy Ludwika francuzkiego się nie powiodła. Wojny, smutki, tęsknoty uczyniły z żywego niegdyś, niepohamowanéj ruchliwości rycerza, powolnego dziś i zasępionego męża, na którego czole wiecznie czarne jakieś błądziły chmury.
Zahartowany, twardy Jaksa mało mówny był, a mniéj jeszcze po sobie okazywał twarzą, która zawsze jedną się wydawała i jakby zastygłą.
— Nie mylisz się miłościwy książę, — odpowiedział przybyły po namyśle niejakim — nie darmo was niepokoję. Musiałem przybyć, gniewajcie się lub przebaczcie, co na sercu mam, wypowiedzieć muszę.
Książę Kaźmierz cały się obrócił ku niemu.
— Stara to piosenka, — mówił Jaksa — Krakowianie wszyscy wołają ku wam... ratunku! Mieszek ze swym Kietliczem do rozpaczy ich już przywiedli. Będziecie musieli siąść tam, gdzie ja was dawno, dawno posadzić chciałem. Wola w tém jest Boża!
Kaźmierz, który był usiadł na chwilę, wstał żywo, ręce składając jak do modlitwy.
— Człowiecze! — zawołał gorąco — i ty się zowiesz przyjacielem moim? ty mówisz że pragniesz dobra mojego? Jakso miły! Tyż to masz mnie wieźć ku temu znowu, abym ja brata wyganiał, władzę sobie przywłaszczał, krew przelewał!!
— Miłościwy książę, — przerwał Jaksa, — dzisiaj nie o was idzie, ale o ziemie te wszystkie, idzie nawet o żywot brata twego, bo nie spotkali go wygnanie, gorszy los zgotowany mu być może. Nie — nie o was już idzie.
— A mnie chcecie dać na stracenie — odparł Kaźmierz — tak jako mnie już raz dano zakładnikiem Cesarzowi, dla ocalenia ziem tych. Nie bolałem naówczas, dziś ofiary téj nie mogę uczynić. Chcecie mi odebrać jedyny skarb, sumienie czyste, spokój najdroższy, szczęście moje, Jakso!
— Miłościwy książę, — odezwał się Jaksa — powtórzę iż wola w tém Boża. Będziecie nie Sandomierzowi i Lublinowi, ale Krakowu, Szlązkowi, a dali Bóg całym, wszystkim ziemiom ojca waszego panować. Królem będziecie potężnym i wielkim.
— A! na Boga! — przerwał Kaźmierz, — alboż myślisz iż wielkość ta jest czém, za czemby się ubiegać warto było? Cóż ona? Pochłonęli tu ziemie wszystkie, zawsze od Rudobrodego słabszym będę a i nad niego silniejsi są. Co mi po wielkości téj, gdy na małym ziemi kawałku mogę być szczęśliwszym i lepszym.
Jaksa zaciął usta trochę.
— Miłościwy panie, — rzekł — nie wątpicie iż kocham was, a no dzisiaj powiem szczerze, iż ziemie te, któréj ojczycami oba jesteśmy, jeszcze mocniéj niż was miłuję i ich szczęścia pragnę, a wy dla nich, wy jesteście potrzebni. Wy! tylko wy!
— Jakso! — zawołał Kaźmierz z wybuchem wielkim — przypomnij sobie nalegania wasze dawne. Czém mnie naówczas znaleźliście, tém i dziś będę, nie zmieniłem się.
— Ale czasy się zmieniły — odparł Jaksa. — Naówczas myśmy wytrwać mogli, dziś już nie. Nie zechcecie wy, wezmą innego księcia, Mieszka nie zniosą.
Kaźmierz pobladł.
— Jakso mój, — rzekł z wyrazem głębokiego smutku — nie upłynąłby rok po wyniesieniu mojém, a ten sam los co dziś jego, mnie by spotkał. Powiedzą mi, gdy się im sprzeciwię i uprzykrzę, żebym precz szedł. Ziemianie sami chcą panować, słuchać nie radzi nikogo. Wygnali Władysława, burzyli się przeciw Bolesławowi, teraz Mieszka się radzi pozbyć, jakaż nadzieja dla mnie?
To mówiąc załamał ręce.
— Miłościwy książę, — przerwał zbliżając się Jaksa. — Ty nam panować będziesz spokojnie, my cię jak ojca strzedz, bronić, szanować będziemy i nietylko tobie, ale krwi twojéj wierni być przysięgamy, boś ty innym od braci twéj, miłujesz sprawiedliwość! nie pragniesz władzy tylko dla dobra, gdy inni chcą dla krzywdy i ucisku.
My tylko praw naszych broniemy, które nam odbierają, karząc bez sądu, chwytając bez winy. Ziemianie zresztą nie sami burzą się i narzekają, spytajcie się ojców duchownych, którzy w tém królestwie i na całéj ziemi stróżami są praw bozkich i ludzkich, azali oni radzi są z Mieszka? który własności ich ani klasztornéj nie szanuje, wydając ją na łup swoim urzędnikom.
Książę w czasie gdy Jaksa mówił, stał zamyślony i smutny, przystąpił potém doń i kładnąc ręce na ramionach, począł głosem łagodnym.
— Jakso mój! nie bądź kusicielem dla mnie. Słodkie są słowa twe, ale serce moje odepchnąć je musi. Jam rad z tego co mam, przestaję na téj dzielnicy, więcéj nie chcę nic, ani panowania, ani potęgi i blasku. Mam was kilku wiernych druhów moich, mam chléb z łaski Bożéj, którym się jeszcze z biedniejszemi podzielić mogę, mam czém granice obronić od napaści; lubię tę moją ciszę i życie swobodne, dajcie mi je spędzić tu, gdzie mam wspomnienia matki i kochanego brata!
Nie! niechcę waszego Krakowa, któryby mi przyniósł tylko troski i niepokoje. Oblała go krew biskupa Stanisława, drugiego Tomasza Kantuaryjskiego, tkwi na nim wspomnienie Szczodrego. Ziemianie krakowscy niechętnie znoszą książąt, Mieszko silniejszy jest. Idźcie doń, jego proście, oddali tych co wam ciężą.
Mnie zostawcie, proszę, na Sandomirzu moim, Jakso mój, nie żądaj tego po mnie.
Jaksa spuścił głowę smutnie.
— Raz już prośbę odrzuciliście, odrzucacie ją powtórnie, ale przyjdą do was tacy, których naleganiom się nie oprzecie.
Książę począł się przechadzać niespokojny.
— O druhu mój, — zawołał — zakląłbym cię na miłość dla mnie, gdybyś mi nie powiedział, że dobro tych ziem więcéj kochasz nademnie. Ale ja ją téż miłuję i przez tę miłość panować niechcę, bo się nie czuję na siłach.
Wierzaj ty mnie, Bóg stworzył Kaźmierza nie na władzcę, jakim ty go mieć chcesz, ale na spokojnego sługę swojego, który słucha słowa Bożego, mądrości uczyć się pragnie i żyć w ciszy a na uboczu.
Zostawcie mnie na Sandomirzu chcecieli szczęścia mojego!
Jaksa poruszony mocno, stał smutny i milczący. Niewiedział już co miał dodać aby księcia skłonić do swéj myśli, gdy Kaźmierz wyjrzał przez okno dotąd otwarte ku wypogodzonemu niebu, którego gwiazdy późną wskazywały nocy godzinę.
— Idź, spocznij, — odezwał się cicho — patrz, noc już jest, a i mnie czas do spoczynku.
To mówiąc, ujął go za ręce obie i w schyloną głowę pocałował szepcząc.
— Mój Jakso, bądź mi druhem prawdziwym nie wrogiem! Nie wiesz jak mnie boli sama ta myśl, że mógłbym wystąpić przeciw bratu.
Jaksa już nie odpowiedział, skłonił się i powoli przez izbę ks. Henryka wyszedł do wielkiéj, która już stała pusta. Dwóch czy trzech sług wynosiło tylko resztę zastawy z wieczerzy, próżne dzbany i kubki. Cisza panowała na zamku. W ostatniéj izbie komornicy książęcy zobaczywszy Jaksę wychodzącego, ruszyli wnet, aby mu izbę jego pokazać i chłopca do niéj dać z pochodnią. Poszedł za nim Jaksa tam, gdzie nań jego ludzie czekali i nie bawiąc, pomodliwszy się, położył na spoczynek.
Gdy dzwony kościelne zbudziły go na jutrznię się odzywając, a Jaksa co rychléj wstał i odziewać się począł, poranek był dziwnie piękny i pogodny, ale spojrzenie na niebo, tych co się na niém znali, na dziéń trwałéj pogody nie zapowiadało. Zbyt wcześnie się rozjaśniło, słońce weszło bez chmurki, ciepło było wielkie, wiatr wiał z zachodu.
Wahał się jeszcze Jaksa czy iść do kościoła na mszę ranną, czy do księcia, aby mu towarzyszyć na nabożeństwo, którego Kaźmierz codzień słuchał, gdy pacholę mu z nienacka oznajmiło, że księcia na zamku już nie było.
Zdziwiony wielce Jaksa, podniósł oczy pytając.
— A gdzież jest książę!
— Jak świt ruszył z zamku, z małą garstką ludzi, mówią, że pewnie na łowy.
Chłopak się jakoś uśmiechnął dwuznacznie.
Jaksę to tém mocniéj dotknęło, że książę mu wczoraj nic nie wspominał o łowach, a wyjazd ten nagły był jakby ucieczką przed nowemi naleganiami. Słudze jednak nie chcąc okazać iż go ta wiadomość obeszła, nie rzekłszy nic, wyszedł Jaksa w podwórze, nie pewien co pocznie.
Wiedział on jak inni, że książę na tych łowach, które żadnéj nie przynosiły zdobyczy, bawił czasem tygodnie całe. Miał li czekać na powrót czy jechać precz? Znaczyłoż to, że książę chciał się pozbyć i uniknąć?
Tak dumał, gdy na przeciw siebie ujrzał idącego powiernika i najbliższego przyjaciela Kaźmierzowego, którego wczoraj na dworze nie spotkał.
Dawny ten druh i wierny sługa księcia, który najtajniejszych myśli jego był powiernikiem, latami mu prawie równy, zwał się Goworkiem, a był Mazurem z pod Płocka, kędy posiadłości znaczne trzymał.
Nie opuszczał on nigdy osoby i dworu Kaźmierza, którego w Sandomirzu w rządach i sądach zastępował, wszystko niemal mając w rękach swych, skarbiec, ludzi i żołnierza.
Powiernik księcia, ukochany mu nie mógł być tylko po sercu jego mężem sprawiedliwym i dobrym. Takim téż był Goworek, oprócz innych wielu przymiotów mając i ten, że niespracowanym był, rozumu bystrego a obyczajów ludzi przywięzujących.
Mężczyzna był średniego wzrostu, rumiany, hoży, już nieco otyły, z bródką płową i wąsem do góry podkręconym, z wyrazem twarzy i oczów niebieskich, miłym a pociągającym.
Będąc zmuszonym od rana za księcia gości przyjmować, słuchać przychodzących z żałobą, porządek na zamku i w załodze utrzymywać, odziany już był jak przystało, przy mieczu, w kołpaku, jakby w gotowości być musiał do wyjazdu każdego czasu.
Jak książę sam, lubili Goworka wszyscy, nawet księżna Helena, która Rusinów swych nad tutejszych ludzi przekładała, miała w nim ufność wielką.
Goworek, gdy księcia nie było, namiestnikiem się jego stawał, a co on rzekł to się spełniało.
Z Jaksą byli zdawna dobrze i poufale, więc gdy go zobaczył, ręce wyciągnął ku niemu i na spotkanie pośpieszył.
Zeszli się sam na sam w podsieni.
— Cóż to? księcia już niema? — spytał Jaksa. — Wczoraj widziałem go późną porą, słowa mi nie rzekł o żadnym wyjeździe? ni o łowach? Cóż się stało?
Goworek dawszy mu się wygadać, odparł zwolna głosem spokojnym.
— Nic się nie stało! książę zapragnął lasów i rozrywki, kazał sobie do dnia konia podać.
— Widzieliście się z nim na wyjezdném?
— Książę mnie kazał wołać, jużem nie spał — rzekł namiestnik.
— Nie wspomniał wam nic o mnie, przykazania jakiego nie dał?
— Sądzę że was miał na myśli, — odparł Goworek — gdy mi mówił że zapewne łowy długo nie potrwają, ale kresu im zamierzyć trudno. Bywa różnie.
Zasępił się Jaksa trochę, Goworek śledził wyraz jego twarzy.
— Nie uciekajcie dla tego do Miechowa — rzekł — tu wam przecie nudno nie będzie. Jest ludzi dużo, pomogą wam czas przepędzić. Książe może rychléj powrócić niż się spodziewamy.
— Albo późniéj niż sądzimy — dodał Jaksa ze smutną żartobliwością jakąś. — Przybyłem nie z pokłonem, ale z prośbą, odprawym nie dostał — i —
Ręce niecierpliwie rozwarł, okazując niepokój i frasunek.
Goworek czy nie mógł czy nie chciał mówić, uśmiechnął się tylko łagodnie i miał Jaksę pociągnąć z sobą do dworu, gdy z dziedzińca ujrzeli zbliżającą się postać obcą, która oczy ich zwróciła na siebie.
Był to suchy, kościsty, chudy, trochę na jednę stronę przegięty mężczyzna, blady, lat średnich, z głową śpiczastą, z twarzą wygoloną, w sukni jakby kleszéj, w czapce czarnéj wysokiéj na kształt zawoju, dziwnego kształtu, pasem skórzanym nisko podpasany. Twarz z małemi oczęty biegającemi, roztropna ale odstręczająca, krzywiła mu się, marszczyła, wygładzał ją téż ręką nieustannie i jakby osłonić pragnął.
Jaksa poznał w nim zaraz sędziego czyli podsędziego głównego krakowskiego, Gabryka Mierzwę, a i Goworek domyśleć się musiał co zacz był, i że z Krakowa przybywał, bo natychmiast jako ku gościowi, wyszedł przeciw niemu.
Mierzwa szedł bacznie się po zamku rozglądając, z twarzą posępną, zwolna krocząc, a zobaczywszy Goworka, zdala już witać go począł, zmuszając się do jakiegoś niezdarnego uśmiechu.
— Wasza miłość jesteście tu na zamku — począł Mierzwa głosikiem słodkim.
— Jestem sługą księcia Kaźmierza, — przerwał Goworek — i podczas tu gospodarzę, gdy miłościwego pana niema.
— A! a! — mruknął Mierzwa, gładząc się po brodzie, — a ja jestem podsędzią krakowskim, służeczką księcia Mieszka, od którego przynoszę pokłon i posłanie do brata.
— Książę właśnie dziś do dnia wyruszył na łowy — rzekł Goworek zimno.
Jaksa nieodchodząc stał nieco z boku, przysłuchując się rozmowie.
— To mi już we wrotach zwiastowano — odezwał się Mierzwa wzdychając. — Prawdziwe nieszczęście dla mnie, bo poselstwo pilne, a jam téż człecze od roboty wzięte, czas mój drogi, służba nagli.
— Wszak ci by poselstwo albo księżnie Helenie lub mnie zwierzyć można — odezwał się namiestnik.
Mierzwa z twarzy uczynił osobliwie wykrzywioną maskę — zmilczał.
— A kiedyż książę powróci? — zapytał.
— O tém wiedzieć trudno — odezwał się namiestnik. — Czasem powraca tegoż wieczora, niekiedy ledwie po tygodniu.
Usłyszawszy to podsędzia, wykrzywił się okropniéj jeszcze i spuściwszy ręce, długie kościste palce wyłamywać począł z niecierpliwości.
— A nie posłać że by za księciem? — przebąknął — boć poselstwo od pana mojego najwyższego książęcia nie lada czém jest, a choćby dla niego i z łowów powracać przyszło? hę?
— Któż wie dokąd się udał książę? — odparł Goworek obojętnie.
— Po lesie bo szukać trudno — dołożył Jaksa, którego głos posłyszawszy Mierzwa, począł mu się pilno przypatrywać.
Znać że go sobie musiał przypomnieć, gdyż czapką mu się skłonił pięknie i dla niego nawet twarz rozchmurzył trochę.
Jaksa mało co na to powitanie odpowiedział.
— Jeżeli mnie oczy moje nie zwodzą — odezwał się nadzwyczaj osłodzonym głosem, pokornie Mierzwa — wszak szczęście mam oglądać rycerza, którego stopy ziemi świętéj dotykały, miłościwego pana Jaksę z Miechowa.
Jaksa spokojnie głową potwierdził, a Mierzwa raz jeszcze pokłon mu oddał.
— I wy téż, miłościwy panie, nie zastaliście księcia Kaźmierza! Co to za nieszczęście! Pan mój, który go tak kocha stęskniony jest za nim, radby go u siebie gościem miał. Zamek nasz krakowski rzadko go ogląda. Rzekł więc do mnie, nie doczekam się najmilszego brata mojego, jedźcie wy, powiedźcie mu że mi tu pożądany jest i potrzebny, niechaj mnie rychło nawiedzi.
Jaksa nieznacznie ramionami poruszył, a Goworek wnet dodał.
— Jeśli to wasze poselstwo całe, my je wiernie do uszu pańskich podamy. Wam z obowiązku sędziowskiego gdyby pilno było, może byście téż chcieli księżnie Helenie się stawić i téj to zlecić!
Mierzwa zakłopotany wciąż ręką twarz wygładzał, jakby się namyślał, co ma poczynać.
— Pewnie, pewnie — zamruczał, — uderzę czołem przed księżną, lecz nie godzi się bym choć dzień jeden nie czekał na księcia. Sam téż do konia nie nawykły, rad spocznę.
— Na obiad więc do stołowéj izby proszę — odezwał się Goworek, — bo oto czas obiedni przychodzi, a nasz dwór cały ciągnie.
Jakoż w podwórzu okazali się Opat Lucyusz, Scholastyk Lambert, młody Wincenty, a z innych stron starszyzna dworowa, urzędnicy, komornicy i służba.
Goworek ręką wskazywał drogę, ale Mierzwa duchownych zobaczywszy, natychmiast się ku nim zwrócił z pokorą i jak do swoich przybliżył, Opata witając łaciną i uśmiechem.
O. Lucyusz, który go nie znał i za duchownego poczytał, powitanie oddał uprzejmie, gdy Scholastyk zbył go dosyć sucho i krótko.
Mierzwa ożywił się natychmiast, stał nad wyraz miłym, pokornym, zalecającym, poczynając od tego, że Cysterską suknię zobaczywszy, wnet w pochwały zakonu Św. Bernarda uderzył.
— Szczęśliwym się nazwać mogę — rzekł, — iż jednego z dostojnych synów czczonego przezemnie najwyżéj ojca Bernharda, oglądać i poznać mogę. Dzień to albo notanda lapillo. Niesiecie na naszą ziemię przykład świątobliwości, światło, opiekę Bożą, które za sobą cnoty wasze ciągną.
To mówiąc z przesadzonym zapałem, złożył ręce i oczy podniósł ku niebu, Opat popatrzył na nieznanego sobie człeka i przyjął z pewną oględnością ten objaw uwielbienia dla zakonu.
— Daj Boże, — odezwał się skromnie, — abyśmy w ślady ojca naszego iść potrafili i gościnność téj ziemi wypłacili modlitwą i pracą.
Rozmawiając tak szli ku izbie zamkowéj, do któréj i Goworek z Jaksą podążali.
Tu Opat odmówił modlitwę zwyczajną i wszyscy około stołu zasiadać zaczęli. Mierzwie jako posłańcowi księcia Mieczysława poczestne dano miejsce przy Opacie, co miłem mu było, bo głos zaraz zabrawszy, nader uczenie, wytwornie, z pokorą i słodyczą popisywać się zaczął przed sąsiadem z prawniczą i biblijną erudycją swoją.
Scholastyk Lambert, znając go dobrze z Krakowa milczał, spoglądając nań z ukosa, przybierając wyraz twarzy pogardliwy i niechętny. Nie odzywał się, ale milczenie jego było pełne znaczenia.
Mierzwa po kilkakroć probował go wyzywać na słowo, za każdą razą Scholastyk poruszał ramionami i do misy się zwracał, lekceważąc te zaloty.
Ktobykolwiek nie znał podsędziego krakowskiego, a właśnie Opat Lucyusz był w tém położeniu, każdego by zwiódł postawą pełną dobroduszności i pokory. Cysters słuchał go z zajęciem, dziwując się wielkiéj uczoności, łatwości mowy i bystréj logice.
Rozmowa zwróciła się do kraju, obyczajów jego, duchowieństwa w ogóle, a Mierzwa wiedząc po troszę, iż Cysterski zakon, który powstał z lędźwi Benedyktyńskiego, choć był jego dziecięciem, w zapasach o lepszą z Benedyktynami walczył, zręcznie czarnym synom Świętego Benedykta łatki przypinać począł, sławiąc reformę Ś. Bernarda i cnoty uczniów jego.
Opat Lucyusz uczuł niewłaściwość tego pochlebstwa, wziąć się nie dał na nie i odparł skromnie, pochwał nie przyjmując kosztem współzawodników okupionych.
Prawdą było, że nowy zakon Cystersów z nadzwyczajną rozszerzający się szybkością po wszystkich krajach, odznaczał się ściślejszą regułą, ostremi przepisy i obawiając rozprzężenia węzłów karności, wiązał wszystkie nowo powstające klasztory z pierwotnemi nicią nierozerwaną w jedną spójną całość, tak aby wszystkie nad sobą czuwały.
Mierzwa nadzwyczajne uwielbienie dla nowego wyznając zakonu (którego i ks. Mieczysław był opiekunem) nieustannie potrącał o Benedyktynów z przekąsem, aż w końcu Opat Lucyusz, aby temu koniec położyć, odezwał się.
— Miły bracie, jednakże gdyby nie Benedykt i Bernharda by nie było.
Tak trochę zbity z tropu zbytnich pochlebstw, zwłaszcza gdy inni goście gorący temu słowu poklask dali; Mierzwa stał się ostrożniejszym. Zwrócił się ku pismom założyciela zakonu, dla których z nadzwyczajnym się oświadczył uwielbieniem, w czém mu nikt nie przeczył.
Chcąc jednak odpłacić Opatowi jego przycinek przebąknął złośliwie, że Ś. Bernhard nim się stał poetą religijnym, pono téż światowe piosenki miłosne, w mowie pospolitéj pisywał.
— Mój bracie, — odparł Opat — tém większa mu należy cześć iż się może nazwać owieczką ową zbłąkaną, którą Chrystus jako najdroższą opowiada.
Młody Wincenty, chcąc téż zatrzeć wrażenie przycinku podsędziego, w uniesieniu począł odmawiać półgłosem sekwencję o Narodzeniu pańskiem Ś. Bernarda. Wnet uciszyło się do koła stołu, a młody ksiądz śpiewnym głosem zadeklamował.
— „Radujcie się wiernych chóry, alleluja.
Z czystéj dziewicy łoża, o cudo, król królów wychodzi.
Anioł Rady z dziewicy się narodził. Słońce z gwiazdy wystąpiło.
Słońce co nie zachodzi, gwiazda wiecznie jasna, zawsze błyszcząca.
Jak gwiazda promień wydaje, tak dziewica syna, jak ona wdzięcznego.
Promień nie zaciemnił gwiazdy, syn nie pokalał matki.
Cedr wzniosły Libanu w dolinie naszéj stał się hyzopem i t. d.“
W téj chwili stół jakby kościołem się stał. Opat ręce złożył słuchając i łzy miał na oczach, Mierzwa téż źrenice wywracał ku niebu, dając znaki przejęcia i zachwytu.
A że obiadowanie ranne się skończyło, wstał zaraz Lucyusz, gdy Wincenty dokończył, i dziękczynną odmówił modlitwę.
Mierzwa byłby może Lucyuszowi towarzyszył, chcąc mu dworować i zamiar mając z nieznajomego wyciągnąć coś, gdy Goworek odwołał go, zapraszając z sobą do księżnéj Heleny.
Wezwaniu temu odmówić nie było można, szli więc podsieniami, które wiodły do drugiéj zamku połowy, zajmowanéj przez księżnę i niewiasty.
Tu dojrzeć już było można nieco rusińskiego obyczaju i w stroju służebnic Bełżanek i w urządzeniu izb, które księżna zajmowała. Wspaniałe były a zamczysto od reszty dworu, jakby klasztor oddzielone. W komnacie księżnéj Heleny pełno było obrazów złocistych z surowemi obliczami, przed któremi lampy gorzały; kobierce wschodnie okrywały podłogi i ściany.
Sama ona z pierworodnym swym synkiem, siedmioletnim Bolesławem, który stał przy matce, siedziała oczekując, nie mając przy sobie nikogo oprócz starszéj niewiasty dla posługi, która zdala u drzwi się trzymała.
Była księżna Helena, choć młodą jeszcze nieco już zbytniéj tuszy, białéj płci, oczu jasnych, twarzy choć nie pięknéj, miłéj i rysów regularnych. Tylko wyraz jéj niespokojny i jakby strwożony ciągle, wdzięk jéj odbierał. Zdawała się czegoś ciągle obawiać, a tego co czynić miała niepewną.
Zresztą powagę w niéj wielką i w obejściu się majestat pański czuć było. Strój książęcy, któremu łańcuchów, naszyjników, pierścieni i ozdób z drogich kamieni nie brakło, dodawał pani świetności. Nie dla zalotności żadnéj, bo téj w licu i wyrazie twarzy skromnym a wstydliwym śladu nie było żadnego, przybierała się tak bogato księżna Helena, ale panu swemu i dostojeństwu chcąc cześć uczynić.
Gdy Goworek Mierzwę w pół zgiętego pokornie wprowadził do komnaty, księżna mu się przybliżyć kazała i białą rączkę okrytą pierścieniami dała do pocałowania.
Począł podsędzia poselstwo swe od tego, iż książę Mieszko z miłości nadzwyczajnéj ku bratu, którego był niegdy opiekunem i jakby ojcem przybranym, pożądał go widzieć w Krakowie, słał mu pozdrowienia i prośby, aby go co najrychléj odwiedził.
Księżna Helena słuchała z dobrą wiarą, dosyć rada i dziękując odpowiedziała że gdy pan a małżonek jéj powróci, pewnie na to wezwanie pośpieszy.
Bolał tedy Mierzwa iż go nie zastał, na co księżna odpowiedziała tylko głowy skinieniem.
Daléj już i mówić nie było o czém, Mierzwa jeszcze do synka książęcego słodką mowę obrócił, życząc mu wszelkiego od Boga błogosławieństwa, a za gościnę dziękując.
Księżna Helena była małomówną, zbywała go już pół słowy, będąc synkiem więcéj zajęta, i w końcu Goworek dał znak, iż czas wychodzić było, a Mierzwa znowu rękę księżny ucałowawszy miał się wycofać. Chciał jednak sprobować, ażali nieopatrzną niewiastę na słówko nie wyciągnie i wyrwał się z tém, czy by mu radziła oczekiwać na księcia i jak on prędko mógł powrócić??
Księżna zarumieniła się, zakłopotała, spojrzała na Goworka i przebąknęła nieśmiało, że o powrocie nic wiedzieć nie może, a jeźli czekać zechce, rada mu będzie. — Tak tedy i tu Mierzwa odszedł z niczém, a że dnia dużo zostawało, nie bardzo wiedział jak i gdzie się obrócić.
W niepewności był wielkiéj co pocznie, polecono mu bowiem Kaźmierza przywieść z sobą, a tu składało się tak wszystko, iż czasu przychodziło zmarnować wiele, a skutku mało się było można spodziewać. Chciał siedzieć. Mierzwa ażeby wymową swą księcia do podróży skłonić, a niecierpliwił się jak długo trwać może pobyt na zamku, gdzie ani w kości grać, ani się upić wypadało, ani było do kogo zalecać. Szpiegostwem chyba mógł czas zająć.
W milczeniu wyszli z Goworkiem w dziedzińce, namiestnika wnet gdzieindziéj odwołano, powlókł się więc skwaszony i frasobliwy Mierzwa do izby, która dlań była przeznaczona.
Szczęściem okna jéj wychodziły w podwórce zamkowe i ztąd cały ruch ich widać było. Mierzwa zasiadł przypatrując się tém pilniéj, iż nadzwyczajne jakieś spostrzegł krzątanie się.
W istocie ludzi było różnych wiele, a ci na podróżnych i zdala przybywających wyglądali.
Kilku poważnych ziemian wjechało z pocztami na zamek, zdawało się rozpytywać, naradzać, jedni z nich zostawali, drudzy precz pośpiesznie odjeżdżali. Goworek z jednemi rozmawiał żywo, z drugiemi Jaksa tajemniczo się naradzał.
Nie zdało się podsędziemu, aby to miał być zwykły stan zamku Sandomirskiego, znanego ze spokoju i ciszy.
Wydało mu się téż, iż między przybyłemi gośćmi widział jakieś krakowskie, znane twarze. Zdziwiło go i to, że po rozmowie z Goworkiem, kilku niespokojnie ku oknu jego spojrzało, od którego się cofnął — wszyscy zaś rychło rozjeżdżać się zaczęli.
Rozmowy w podwórcu choć tuż u okien, tak były cicho prowadzone, że Mierzwa słowa z nich pochwycić nie mógł. Sam tedy z ruchu tego nic nie mogąc pewnego wywnioskować, musiał do pomocy wezwać sługę, którego na obraz i podobieństwo swe wykształcił. Chłopak, czysto krakowskie dziecko uliczne, zwał się Pawek, a wybrany był z tych żaków, co od domu do domu chodząc i żywiąc się o łaskawym chlebie do szkoły biskupiéj chodzili. Sprytny był jak ogień, a że go pan do różnych posług używał, zepsuty i przebiegły jak on. Niewzbudzał podejrzenia, bo niepocześnie wyglądał, wszędzie go więc bezpiecznie posłać było można z uszami po język.
W Krakowie samym już był Pawek zaprawiony do tych posług, umiał się podkradać zręcznie, gdy było potrzeba, udawać głuptaszka, a pochwycić zawsze słówko jakie.
Mrugnął nań Mierzwa, poszeptał mu coś i Pawek wnet się znalazł w podwórcu, wsunął pomiędzy konie, nieobawiając się aby go który poczęstował nogą, wśliznął się między ludzi, tu przysiadł, tam podlazł, przerznął dziedziniec w różnych kierunkach i w niespełna godzinę powrócił do pana.
Wiedział on już, iż ziemianie przybywający niektórzy byli z krakowskiéj ziemi, że przyjechali za sprawami bardzo pilnemi, niektórzy na księcia czekać się obiecywali, inni bodaj za nim gonić chcieli. Zmiarkował i to Pawek, że przybycie ich na zamku pewien niepokój zbudziło, a Goworek straże postawił i ludzi do wrót posłał, by tam czegoś pilnowali.
Wszystko to razem mocno Mierzwę zaniepokoiło.
Przyszło mu na myśl, że się coś wydać mogło, że księcia ostrzedz pośpieszano, że i jego tu gotowi byli przytrzymać.
Strach go ogarnął. Sam wyszedł na zwiady, ale gdy się ukazał w podwórcu, obcy ludzie znikać poczęli, gromadki się porozpierzchały, większa część na miasto wyruszyła. Goworka tylko zastał, którego badać począł zkąd tyle gości na Sandomierzu.
— A! to ziemianie nasi, od Lublina — odpowiedział namiestnik — sprawy nasze domowe. Książę ma miłość u wszystkich, inni go téż i bez spraw żadnych nawiedzają z pokłonami.
— Mnie bo się zdało — przebąknął Mierzwa — żem ja tu pomiędzy przybyłemi i pana Mikołaja, brata księdza dziekana Pełki dojrzał.
Goworek popatrzał nań i rozśmiał się.
— Gdzie zaś! A co by tu u nas krakowianie robili — odpowiedział, — przecie swego pana mają.
Z Krakowian my tu tylko czasami Kietlicza jednego widujemy, bo ten się aż tu zapędza na Sandomirską dzielnicę, inni rzadko. Za pana Mikołaja wzięliście pewnie naszego Bufała Srokę, który do niego bardzo jest podobny.
Wyraził się jeszcze ze swą za księciem tęsknotą Mierzwa, Goworek go pocieszyć nie umiał bo o księciu słuchu nie było i żadnéj nowéj wieści.
— A ja tu tak bez miary i końca siedzieć nie mogę! — westchnął Mierzwa.
— A no — odparł żartobliwie Goworek, — najdaléj jeżeli do siedmiu dni poczekacie, za to ręczę, bo książę nigdy dłużéj na łowach nie bawi.
Zakrzyknął podsędzia na to.
— Być jednak może, iż albo nocą lub jutro rankiem powróci, — pocieszał namiestnik. — Zabiera się na burzę srogą, ława na zachodzie stoi okrutna, coraz czarniejsza, grzmi w niéj i błyska, może go nawałnica do domu przypędzi.
Mierzwa tedy na noc pozostał, zabawiając znowu Opata u wieczerzy. Nocą w istocie sroga burza nadciągnęła, ale książę nie przybył, nazajutrz pogoda znowu była piękna i już się go tak rychło niespodziewano. Mierzwa wygoloną brodę gładził a włosy targał, sam nie wiedząc siedzieć czy jechać. Coraz mu tu było goręcéj i niespokojniéj, coraz nudniéj bez zwykłych rozrywek, któremi sobie twardą pracę wynagradzał.



III.

Na brzask się brało gdy książe Kaźmierz z zamku wyjechał w sześć koni tylko. Przygotowanie wczesne być musiało do téj wycieczki, bo gdy z pacholęciem co u drzwi sypiało wyszedł rano, konie już stały pogotowiu, na ludzi czekać nie potrzebował.
Stępią po cichu ruszono za wrota ku miastu, potem dróżyną nad wodą wierzbami ostawioną, która ku borom i lasom wiodła. Psów najlepszych wzięto nie więcéj nad cztery, a ludzie księciu towarzyszyli ci co z nim zwykle w lasy jeździli. Na czele ich Smok, podżyły człek, którego Łowczym nazywano, wierny i najulubieńszy Kaźmierzowi, któremu on mówić nawet nie potrzebował co chciał, bo się oczyma rozumieli.
Smok ten od dzieciństwa mu służył, dwa razy życie ocalił, raz gdy się nań dzik rzucił, którego, już przypadającego na włócznię wziął i przebił, drugi raz gdy w bitwie na Rusi opadło go kilku wojów z maczugami, którymby nie uszedł był, gdyby Smok w pomoc nie naskoczył. Smok żony ani dzieci nie miał, brata ni swata, a gdyby księcia nie pilnował, z nim nie jeździł, umarłby z tęsknoty. Zwali go, jak mówiliśmy, Łowczym, bo do łowów pokierowania miał pierwsze prawo, ale naprawdę nie opuszczał Kaźmierza nigdy. Niewidzialny często, stał zawsze niedaleko. Gdy nic innego do roboty nie było, około zamku się włóczył, w podsieniach gdzieś siedział, robił coś około osoby pańskiéj, czyścił zbroje, ostrzył miecze, łuki naprawiał, psy układał. Prawda że mu się tu dobrze działo, że nie zbywało na niczém, że książe Kaźmierz chciał mu dawno nadać wielki szmat ziemi z karczmą, z młynem, z lasem aby sobie ludzi osadził i stał się panem — Smok odmówił.
— A mnie co potém? — odparł kłaniając się — żony nie mam ni dzieci, ani ich mieć myślę, jakem tu na zamku życie począł, tak je i skończę.
Smok wyglądał bardzo brzydko, ale człek był dobry z kościami, cudze dzieci bardzo lubił, szczenięta chował, ptaki karmił, a jeźli się komu krzywda działa, nie pytając co zacz był, stawał w obronie.
Ale spojrzeć było na niego, rzekłby kto że na innéj ziemi się rodził, gdzie słońce gorętsze na czarno opala, tak był ogorzały. Przy tém chudy. Włosa kręconego miał mało co, brody nic, wąsa żadnego, nosa niewiele, gęby dużo a w niéj zęby żelazne. Gdy się rozśmiał z paszczęki mu jak wilkowi kły białe rzędem patrzały. Chudy, długi, zdawał się jak połamany, był niezgrabny ale na koniu nikt tak jak on nie jeździł, byle się go uczepił najdzielniejszego zmógł. Na łowach choć żubra za rogi gotów był pochwycić.
Paskudna jego twarz, gdy się śmiał tak się robiła poczciwą, że się nawet mniéj brzydką zdawała.
Ludzie się go obawiali i lubili.
Mógł co komu dobrego to uczynił, dla siebie nie potrzebował wiele, surową rzepą gotów był żyć, głód znosił jak nikt, bez wody tylko jak koń, żyć nie mógł.
Ten Smok i pod nim kilku młodzieży składali cały orszak książęcy. Gdy wyjeżdżali w wierzby słońce jeszcze nie schodziło — mrok był. Smok po niebie popatrzywszy na wieczór lub na jutro najdalej wróżył burzę. Rosy nie było nic, niebo wypogodzone jakoś strasznie i jak z ołowiu odlane. Już do lasów dojeżdżali gdy się słonko pokazało i zaraz zaczęło robić gorąco strasznie, choć lasem, cieniem jechać było znośnie.
Psy nie mogły nic zwietrzyć tak w lesie było sucho. Dzień do łowów, żal się Boże.
Smok za księciem tuż jadąc parę razy o tém zagadał, ale książe ni zważał ni odpowiedział.
Wjechali w las, a tu już Smok po jakimś znaku zmiarkował dokąd zawrócą, bo psy zwołał i z ludźmi powoli przyzostawać zaczął.
Książe coraz ich więcéj wyprzedzał, konia pędził — nareście z oczu zupełnie zniknął.
Smok, jakby to rzecz była zwyczajna, wcale nie zważał na to, ludzi zagadywał i dopiero po niejakim czasie puścił się wrzekomo w pogoń za panem, ale go już śladu nie było.
Trąbkę choć miał na sobie, nie uderzył w nią i gromadka pod dowództwem Łowczego pojechała zwolna w las hukając tylko, szukając niby, błądząc tam i sam do południa. Nareście na wzgórku pod dębami, gdzie była i trawa i woda zatrzymali się dla spoczynku. Nikt się nie zdawał troszczyć zbytnio o to że księcia nie było.
Smok ludzi swych poustawiał, zarządził strawę, kociołek na ogień dano i popasano nie śpiesząc wcale. Widać to było we zwyczaju.
Książe tym czasem w puszczę zajeżdżał głębiéj coraz, krokiem tak pewnym, jakby i on i koń jego nie po raz pierwszy tę drogę przebywali. Musiało mu być pilno, bo konia ściskał a zażywał, na niebo patrzał, a popędzał.
Powietrze stawało się coraz skwarniejsze, czuć było przedburze; koń cały okrył się pianą, czas było odpocząć, a Kaźmierz jechał ciągle.
Już było dobrze z południa gdy zdala w lesie, cicho trąbka się ozwała, książe schwycił swoją wiszącą na sznurze i odpowiedział raźno.
Tak z jednéj i z drugiéj strony pytano i odpowiadano coraz bliżéj, aż zaszeleściało w krzakach i na koniu karym, ukazał się jeździec, piękny chłopaczek młody, czy — można go było wziąć za przebraną dziewczynę, taki był zręczny i urodziwy. Ale ubiór miał męzki a koniem władał téż śmiało. Zobaczywszy Kaźmierza przyskoczył ku niemu, oba konie ku sobie zarżały, chłopak biegł, zwiesił się ze swojego i rękami za szyję objął Kaźmierza.
Stanęły oba wierzchowce nozdrza wyciągając ku sobie, a Kaźmierz i Ściborzanka (bo ona to była) ściskali się w milczeniu.
Twarzyczka Jagny rumiana od gorąca i wzruszenia, świeciła radością, Kaźmierza oblicze stało się dziwnie wesołe i promieniste.
Rozśmieli się ku sobie — szczęśliwi. Dziewczę chwyciło cugle puszczone na chwilę dla uścisku i wnet oboje, jakby się wyścigać chcieli, w czwał puścili łąką ku gajowi, wśród którego dym górą widać było.
Lecieli czwałem, ale ich konie tak były nawykłe dotrzymywać sobie kroku że szły głowa z głową i jeźdźcy mówić z sobą mogli, a śmiać się do siebie, nie troszcząc się i nie kierując niemi.
Widok był osobliwy tych dwojga koni i ludzi tak jakoś dobranych jakby ich czworo stanowiło jedną, skrzydlatą, wesołą istotę.
Śmiały się im twarze i drgały usta, oddechu brakło na mowę, oczyma tylko wiodła się rozmowa. Z dwojga jednak twarzy tych równie pięknych, Jagny była weselszą i szczęśliwszą, w Kaźmierzowéj z poza szczęścia patrzała ukryta troska, jak z poza przejrzystéj zasłony druga suknia przegląda. W oczach blasku pełnych zdała się połyskiwać łza ukryta, na ustach w uśmiechu była boleść, czoło wypogodzone przebiegały chmurki, które wejrzenie Jagny rozpędzało.
Na jéj obliczu było tylko uczucie chwili bez pamięci przyszłości, bez frasunku o jutro, gdy na męzkiém ciężyło i to co przeszło i to co przyjść miało.
Walczył z sobą aby się upoić jéj wzrokiem, jéj uśmiechem, i być jak ona szczęśliwym bez pamięci.
Rzucali ku sobie pół słowami tylko im zrozumiałemi, które dla nich zawierały wiele, bo były przypomnieniami nieraz długo wypowiadanych myśli.
Biegli tak, nie patrząc na konie, które same drogę sobie znajdowały, omijały trzęsawiska, zdały się po niewidzialnéj dla oczów a znanéj sobie lecieć ścieżynie, aż dobiegły do gaju w którym brzozy pochylone stojące na skraju, pokłon się zdały przybywającym oddawać. Przez pnie ich białe, gdzieniegdzie wysoko wyrosłemi sosnami poprzedzielane, w dali przeglądało domostwo; coś jak kmieca osada, jak obejście wieśniaka, ale od obojga schludniejsze, — jakby dom ziemianina na nowinach.
Dokoła ogradzał dziedziniec ostrokół wysoki, wśród którego brama wielka, z dachem słomą krytym, stała szeroko otworem. Po za nią widać było nizki obszerny dwór i zabudowania gospodarskie, studnię z żórawiem wysokim, szopy i na słupach nieociosanych sparte odryny. W podwórku kilku z prosta odzianych ludzi się kręciło, jakby na przybywających oczekiwali, kilka schludnie przybranych niewiast wyglądało ze drzwi jednych.
Tentent zbliżających się koni wywołał parobków, którzy już stali do przyjęcia pogotowiu.
— Tyś tu już nie żaden książe, nie pan, ale gość mój! — zawołała Jagna — mój miły, wybrany, którego nikt nie zna i znać nie powinien. Pamiętajże o tém, byś mi się z wielmożnością swą słowem ni ruchem nie zdradził.
— A! tu ja twoim sługą — odparł wesoło książe — a Bóg widzi że nie pożałowałbym księztwa mojego gdybym z tobą — — —
— Cicho! dość! — przerwała Jagna[3] — Już nas posłyszeć mogą.
Zmęczone konie stały pod słupiastą podsienią, parobcy po prostu ale czysto odziani, do stóp się skłoniwszy, chwycili konie za uzdy, ale tego nie było potrzeby, bo one same stanęły oba, a gdy Kaźmierz i Jagna zsiedli — razem się ku stajni zwróciły.
Na przyjęcie gościa od progu izby były wysypane świeżym kosaćcem wonnym, drzwi stały otworem i okna. Wesoło było na dworku, którego izby i komory, jakby w nich nikt nie zamieszkiwał świeże były i czyściuchne. Nie zbywało w nich na niczém, ale co było sprzętu i dostatku, proste i wiejskie.
W drugiéj izbie, już umyślnie zgotowany był stół pokryty białym czerwono wyszywanym obrusem. Widać na nim było dzbanki i kubki, świeży chleb pozłocisty, od którego się woń rozchodziła, podpłomyki, kołacze. W misach stało mleko, masło, ser, poziomki i grzyby wiosenne.
Nie zważając na ludzi, którzy na wskróś przez drzwi otwarte patrzeć mogli, Jagna rzuciła się na szyję księciu i w długim zatrzymała go uścisku, oddanym namiętnie — książe podniósł ją w silnych rękach, zamiast pochylić ku niéj. Postawił ją potém lekko na ziemi, zobaczywszy że niewieści dwór już z kuchni szedł niosąc misy parujące wyziewem mięsiwa, który się rozchodził dokoła.
— Siadajże, gościu mój miły, — zawołała Jagna stojąc przed nim i nadając sobie męzką postawę — ja ci posłużę sama. Jedz i pij!
Książe padł na stołek przygotowany.
— Ty gospodarzu, — odezwał się — siadajże naprzeciw mnie i jedzmy razem, inaczéj i ja nie zechcę.
— Mnie jeść się nie żąda — odparła Jagna — będę cię zjadać oczyma.. to mnie nasyci.
Kaźmierz się uśmiechnął.
— I mnieby téj strawy było dosyć — odpowiedział.
Oboje tak gwarząc ręce wyciągali do misy, a Jagna starała się księcia rozweselić, bo czuła, mimo uśmiechów, że przybył smutniejszy niż zwykle.
Nalała mu wina które umyślnie dlań przygotowane we flaszy stało, sama podała kubek... Sprzeczała się kto pierwszy pić będzie, chwytali za ręce, pochylali ku sobie, Jagna ciągle białe ząbki pokazywała — każąc mu być wesołym.
Tak zbiegła krótka u stołu chwila — książe wprędce chlebem i winem był syty — jeść nie mógł. Jagna powoli z trzpiotowatego wesela, jakby zarażona skrytym jego smutkiem, zachmurzyła się.
— W izbach siedzieć zaducha — zawołała — ino nie widać jak nadciągnie burza. Ja ją już czuję, chodźmy do pasieki, siądziemy pod lipą.
Książe wstał i jak dwaj dobrzy towarzysze, bo Jagna męzkiego nie zarzucała stroju, wziąwszy się pod ręce, przeszli dziedziniec ku blizkiéj pasiece. Mały płot dzielił ją od niego.
W głębi widać było ule, z przodu stało kilka lip starych, którym się właśnie na wczesny kwiat zbierało. Trawa pod niemi była zielona i miękka.[4] świeża jak kobierzec tylko co utkany.
Siedli pod pniem oboje. Tu nikogo nie było, cisza błoga, szelest drzew które czasem jakby drżenie jakieś poruszało i usypiało znowu. W dali świergotały ptaszęta, brzęczały pszczoły.
— Coś mi gość przybył z chmurą na czole — zawołała Jagna — a to, do Gaju niegodzi się z miasta przynosić troski. Co Wam?
— Nic mi — burzę tylko czuję i ciężko na piersiach a głowie — rzekł Kaźmierz uśmiechając się.
— Jabym burzy rada była — mówiła Jagna — potém się lżéj oddycha. Niedługo czekać a zaszumi i zahuczy!
Książe westchnął i dłonią potarł czoło.
— Tak, — ciągnęła daléj Jagna — musi burza przyjść i przejść, aby nam potém dobre zaświeciło słońce[5] — Moje słonko — to wy!
Uśmiechnął się.
— Niewiecie wy nic, jakie my tu mieliśmy odwiedziny, jakby wróg dobywał zamku.
— Napad jaki? — spytał trwożnie książe.
— A tak! — kończyła Jagna — Mieszkowy ulubieniec, Kietlicz, któremu wszystko widać wolno, zabłądził do nas, choć to przecie Sandomirska właść czyjaś inna. Chciał aż wrota wyłamywać, że mu nasi ludzie przewodu nie dawali. Wdarł się do chorego ojca i gościa co u nas był, który starego bronić chciał, związanego uprowadził.
Zachmurzyło się mocniéj jeszcze czoło Kaźmierza.
— O! ten Kietlicz — zawołał — brat Mieszko, ręczę, nic o tém niewie, a on mu wrogów przyczynia.
— Nie czynił przecie tego bez rozkazu — szepnęła Jagna.
— Jam pewny że bez niego, — odparł Kaźmierz — brat posłuchu chce i ładu, ale krzywdy i ucisku chcieć nie może!
— Władzy mu się chce! władzy! — zawołało dziewcze — coraz większéj, a téj mieć nie będzie, nie będzie! nie!
I widząc że Kaźmierz się marszczy, dodała żywo.
— My wszyscy innego zwierzchniego pana mieć chcemy i mieć będziemy i musiemy! Mój pan będzie wszystkich panem!
I namiętnie rzuciła mu się na szyję, Kaźmierz z lekka ją od siebie odtrącił.
— Jagno! — zawołał — nie mówże tego! abyś mi nie psowała serca! Czy ci moje szczęście, mój spokój nie miły? Znasz ty mnie czy nie? Ja nie pragnę nic! Sandomirza bym się prędzéj zrzekł dla téj chaty — tyś niepoczciwa!!
— Ja chcę byś miał pańskie serce i pragnął więcéj! — zawołała nieposłuszna Jagna, niedając się odepchnąć[6] — Chcę żebyś był wielkim, królem, wojownikiem, bohaterem — bym sobie mówić mogła, ten wielki jest mój!
— Tak! I ten wielki a nieszczęśliwy naówczas już twoimby być nie mógł, ani przyjeżdżać do Gaju, ani tak z tobą usiąść na trawie pod lipą i Jagnę swą ściskać. To mówiąc pochwycił ją w ramiona, ona pochyliła się ku niemu, na piersi jego położyła głowę i zadumała smutno.
Łzy się pokazały na powiekach.
— A! niewiedzieć czego chcieć — odezwała się[7] — To szczęście co jest, ktoś mi je odbierze.[8] niechby choć drugie zostało — duma w sercu.
— Dlaczegoż ma ci kto mnie odbierać? — rzekł Kaźmierz — byleby mi spokojnie dali zostać w Sandomirzu.
Dziewcze mu się wyrwało i siadło.
— Nie! nie! Na Sandomirzu mojemu panu siedzieć mało, wart on Krakowa i korony. Nie ja to mówię ale świat cały. Ziemianie wołają jednym głosem, zmuszą cię!
Kaźmierz prawie gniewnie usta jéj dłonią zacisnął, którą ona całować zaczęła.
— Aż tu mnie prześladuje ta nieszczęśliwa dola moja — zawołał — nigdzie od niéj spokoju, nawet tu! Nawet ty mówisz o tém, gdzie jabym rad zapomnieć co mnie przygniata. A! nigdzie spokoju!
Wymówił to z taką boleścią, że Jagna się nią poruszyła i poczęła go ręką białą głaskać po czole i twarzy.
— A! dość! dość! — rzekła[9] — Ja milczę[10] — Cóż to pomoże? Co przeznaczone ziścić się musi. Ludzie powiadają że ojciec Wasz, gdy umierał, dziecku bezdomnemu przepowiedział koronę[11] — Wiedzą o tém wszyscy, Bóg tak chce! ty musisz!
Wzdrygnął się książe.
— Mieszko stokroć jest godniejszy odemnie — zawołał — on ma moc i smak w panowaniu, gdy dla mnie ono brzemieniem i odrazą. On ma rozum królewski.
— Ale miłości niema ani on dla ludzi, ni ludzie dla niego. Nie — o — nie! Co przeznaczone to się ziści... Jagna zobaczy cię na stolicy a potém — choćby umarła!
Szeptali cicho.
W tém słońce, które pałało i doskwierało — nagle, jakby się gdzieś skryło, cień jakiś padł na pasiekę, na dwór, na las. Pół nieba jeszcze było jasnego, za drzewami chmury nadciągające się kryły, zasłaniając już słońce. Powietrze było ciężkie, cisza grobowa.
Las przebiegł nagle jakby pęd lecącego wichru, drzewa się zakołysały, zaszumiały, gałęzie zatrzeszczały i ucichło znowu. Jagna podniosła głowę.
Nad niemi jeszcze niebo stało jasne.
— Chodźmy do izby — rzekła powstając — burza nadciąga.
Kaźmierz wstał leniwo, milczący. Po rozmowie ciężéj na sercu stało się jeszcze. Jagna próżno się go starała rozweselić. Pobrawszy się pod ręce znowu poszli do dworku, którego izby stały puste otworem, i niezatrzymując się w pierwszych, pociągnęli do małéj komory o jedném oknie.
Tu na posłaniu leżały zrzucone niewieście szaty Jagny. Pod oknem ława stała z poduszkami, a z okna w głąb lasu widać było daleko, przez dęby stare łąki zielone, które szmaragdowo przeglądały.
Choć w dworku nic jeszcze słychać nie było, w lesie już drzewa gięły się gwałtownie, gałęzie wiły, liście z nich oberwane leciały, robiło się coraz ciemniéj, coraz nocniéj, choć do wieczora dość było daleko, mrok jakby dnia schyłku zalegał okolice.
I pierwszy grzmot głuchy rozszedł się po lesie, a pierwszy błysk przedarł ciemności szumem strasznym odezwały się bory. Ludzie przerażeni kryli się pod dachy.
Jagna i Kaźmierz z rozkoszą prawie patrzyli na to nagłe zawichrzenie, dziewczyna wyglądała z dziecinną ciekawością. Burza nadciągała z pośpiechem wielkim, pędem i gwałtownością niesłychaną, grzmot nieustawał, jeden zlewał się z drugim, błysk następował po błysku, pioruny biły w lesie. Ulewa z gradem szły od niego, zbliżyły się, zakryły widok, szarą oponą zasłoniły drzewa.
Grad kamienny bił po dachu dranicowym. Jagna nie zasuwała okna, owszem wychyliła głowę jakby ochłodzić i obmyć ją chciała.
Tak siedząc u okna przy oślepiających błyskach i szumie burzy, mieniając zaledwie słowa, dosiedzieli aż do nocy.
Wicher zaczynał ustawać powoli, powietrze ostygło nagle, ale deszcz lał jeszcze ulewny i blade błyski oświecały podwórze i izbę.
Jagna wyszła, aby kazać podać wieczerzę i światło.
Wszystkich ludzi znalazła w przedsieni oczekujących i przypatrujących się odchodzącéj nawałnicy, która w blizkości kilka drzew obaliła i strzaskała.
Właśnie się miano zakrzątnąć około światła, gdy Jagna, która wyszła pod słupy, usłyszała wołanie od zamkniętéj bramy.
Dobijano się do niéj, krzykami coraz silniejszemi, domagano się wpuszczenia wewnątrz. Rozpoznać było można kilka męzkich głosów różnych, powtarzających ciągle.
— Wrota! otwierać wrota!
Najście to było cale niespodziane, bo do chaty w Gaju chyba zbłąkany mógł zajrzeć podróżny. Stała na uboczu i nikt tu nigdy nie widział gości. Jagnie krew uderzyła do twarzy. Ani sama się kryć nie chciała, ani księcia na poznanie go narazić. Zresztą wiedzieć nie było można, kto się wpuszczenia domagał, i czy nie jaka szajka zbójców leśnych, chwilę tę upatrzyła sobie do napadu.
Parobcy chwycili zaraz oszczepy, a chłopca wysłano, aby się podkradł do bramy i obejrzał przyjezdnych.
Posłany powrócił oznajmiając z przestrachem, że koni ze dwadzieścia u wrót stało, a widać było ludzi rycerskich, zbrojnych, którzy na statecznych ziemian wyglądali. Tymczasem grożąc i łając, na czém świat stoi, dobijano się ciągle do bramy.
Wydawszy rozkaz, aby zwolna wpuszczano przyjezdnych, Jagna pobiegła przelękła i gniewna razem do Kaźmierza, aby mu oznajmić o przybyłych i kazać się ukryć przed niemi. Sama chciała wdziać suknie niewieście i obmyśleć czy się ma ukazać czy nie nocnym gościom.
Starszy sługa miał ich tymczasem wpuścić do pierwszéj izby, od któréj drzwi do dalszych sama Jagna zasunęła.
Kaźmierz na wieść o przybyszach, rzucił się do miecza naprzód, ale przeciwko dwudziestu zbrojnym oporu stawić nie było można. Chciał potém z Jagną razem uchodzić w lasy, lecz trzeba było zaczekać i widzieć, a wiedzieć co byli za ludzie, którzy się tu nocą na bezdrożu znaleźli kupą taką.
Z za drzwi słyszeć było można, gdy nadchodzili.
Gdy stary sługa pobiegł im otwierać wrota, stanął przed nim cały zastęp jezdnych, którzy natychmiast złorzecząc na podwórze się wtłoczyli, z naleganiem czyja chata była, kto w niéj gospodarzył.
— Pod czas gospodarza nie ma — odparł sługa — a panem naszym jest Scibor ze Sciborzyc. My tu słudzy, a już i tak gości mamy zajezdnych (tak mówić mu kazano), nocą nam nikogo puszczać niewolno.
Starszych trzech jadących na dzielnych koniach z pięknym orężem, poczęli wołać.
— A toć nie zbóje jesteśmy, w burzę i słoty nikt dachu zbłąkanym nie odmawia. Licho w drodze obłęd i burzę nadało!
Nie pytając więcéj poczęli zsiadać z koni, otrzęsali się z wody i pytali zaraz o najbliższą drogę do Sandomirza, którą po nocy zgubili.
We dwadzieścia jechali koni, ale rycerzy trzech tylko, reszta służba i dwór, żołnierze i czeladź. Wtoczyli się zaraz do izby. A że i tu się nikogo nie spodziewali zastać, poczęli kląć strasznie i tak puszczać języki, jakby sami byli.
Jeden stary z siwą brodą wszystkim im przodował, pańskiéj był i rycerskiéj postawy, dumny i butny, mówił głośno i wrzaskliwie.
Dwu towarzyszących mu młodszych, nawykłych widać także do rozkazywania, rozgaszczali się nie hamując głosów. A że się pod strzechę dostali z ulewy, już im szpary odchodziły, gwarzyli wesoło, stukali i hukali, cale się nie troszcząc, czyj dom był.
— Dali się gdzie schronić — zawołał jeden z młodszych — niechżeby i pokarmili. Juści się coś znajdzie choćby chleb, sér i woda.
— Albo i piwo! — dodał drugi.
W tém trzeci, co izbę opatrywał, namacał flaszę z winem porzuconą na stole, do nosa ją przyłożył, potém do ust.
— Hej! hej! Cud! — krzyknął — a toć wino na stole! Nie już się to u tego Scibora parobkowie nim raczą?
Skoczyli wszyscy do flaszy.
Zdumienie było wielkie. Jeszcze większe, gdy srebrny kubek przy niéj się znalazł.
— O! o! toć kłamią, że pana nie ma, psim swędem nas zbyć chcąc. Jest ci, ale się ze strachu skrył, musiemy go z jamy wykurzyć.
Poczęli się śmiać i hałasować, wołając wrzaskliwie starego sługę, który przybiegł wylękły.
Siwy ów starszy wskazał mu na flaszę i kubek.
— Hę! cóż to, pana u was nie ma w domu, a wino stoi na stole? — zawołał — dla kogóż one było?
Sługa oniemiały odpowiedzieć nie umiał, stał osłupiony, gdy drzwi od izby sąsiedniéj otwarły się nagle i Kaźmierz wszedł.
Chłopak był wprzódy jeszcze nadbiegł z drzazgami, więc w izbie widno już było. Goście odwrócili się do wchodzącego. Żaden z nich Kaźmierza i żadnego z nich on nie znał; postrzegłszy jednak tę piękną, urodziwą i wspaniałą postać, dorozumieli się, że nielada człeka mają przed sobą. Strój też, acz skromny, zdradzał pana, a wiszący na piersi rożek myśliwski rzeźbiony z kości słoniowéj, sam już jako rzecz droga i osobliwa, oznaczał, że mieli do czynienia z kimś majętnym i dostojnym.
Zobaczywszy go niespodzianie wszyscy trzéj, nim się zebrali przemówić, długo mierzyli go oczyma.
— Niech Bóg będzie pochwalony — odezwał się książe głosem jasnym — witam gości! Jam tu nie gospodarz, ale Scibora ze Sciborzyc krewny, na łowy zjechałem do niego. Burza mnie tu jak was zaskoczyła. Z biedy gospodarza muszę zastępować.
Starszy się skłonił nieco.
— Jestem Lassota ze Steblowa — rzekł — a choć na Szlązku mam mienie i w Krakowskim też ojczycem jestem. Oto mój towarzysz Jaśko Bogorja, a to Leszczyc młody.
Skinął Kaźmierz na sługę, aby wieczerzę dawano.
— Radem, że was tu widzę — rzekł — a nie kogo innego, bo gdy do wrót wołano, myślałem, że leśni włóczędzy.
Uśmiechnął się[12] — Jam tu sam, ludzi nie mam, wybierałem się już uchodzić chyba.
— A no, miłościwy panie, nie wiemy jeszcze kto jesteście? — przerwał Jaśko Bogorja.
Kaźmierz się zawahał trochę, ale poznać się im dać nie mógł, i odparł po krótkim namyśle.
— Sandomierzanin jestem, Busław z pod Sulejowa.
Wymówił to jakoś głosem niepewnym, ciężko mu było.
— Cośmy to o was nigdy nie zasłyszeli — odparł stary Lassota — ja niemal wszystkich ziemian sandomirskich znam.
— Długom się włóczył za granicą, po niemczech — rzekł Kaźmierz raźniéj — niedziw żeście o mnie nie słyszeli. A was tu jaki traf przyniósł? Droga tędy nie wiedzie żadna?
— Prawe licho! — zawołał Bogorja — zbiliśmy się szkaradnie z gościńca, jedziemy bardzo pilno do Sandomirza.
— Gościniec ztąd daleko! — rzekł książe.
— Myśmy też dawno go zgubić musieli, a wszystkiemu winien Zbożek, sługa Lassoty, który przewodu zaniechał brać, ufając, że wszędzie trafi, i ot, w jaką nas zapchał dziurę.
Gdy tak rozmawiali, nad wszelkie ich spodziewanie dostatnią wieczerzę poczęli nieść ludzie, aż się zdumieli. Książe Kaźmierz zapraszał. Siadł więc stary Lassota na pierwszém miejscu, młodzież daléj, a gospodarz w końcu stoła.
— Pożywajcie i posilajcie się zdrowi — rzekł do nich — jam już syt.
Dostatkowi, który znaleźli w lichym dworku, niemogąc się wydziwić, głodni łapczywie się raczyć zaczęli, aż Lassota popatrzywszy na księcia — zapytał.
— Wyście też Sandomierzanin, miłościwy Busławie?
— A tak — odparł książe.
— Swojego pana znacie pewno i miłujecie? — dodał stary.
Książe się zarumienił.
— Małom go widział — rzekł — bo jako mówiłem, nie siedziałem doma.
— Z nas też go żaden w oczy nie oglądał nigdy — mówił Lassota — oprócz mnie, ale on wówczas jeszcze małém dzieckiem był. Dobry pan, wszyscy go chwalą.
— Tyle wiem, że radby dobrym być — odpowiedział Kaźmierz — ale ja o nim z posłuchu tylko mówić mogę.
Spuścił głowę, Lassota napiwszy się trochę, począł być szczerszy i dodał po chwili.
— Co mamy taić przed wami, toć swoich nie zdradzicie. My do niego do Sandomirza ciągniemy.
— Do niego? — zapytał nieśmiało książe.
— Tak jest — ciągnął daléj Lassota. Cała ziemia krakowska do niego wzdycha! Musi nam panem być! Nie pomoże nic. Słaliśmy byli do niego naprzód jednego zaufanego człeczka, aby mu doniósł o tém, Kietlicz go pochwycił i uwięził. Wybrało się nas więcéj różnemi drogami, musiemy go mieć.
Pomięszany słuchał książe.
— Ja tyle wiem — odparł po namyśle — że on rad spokojnie na Sandomirzu siedzieć, a o panowaniu na Krakowie słyszeć nie chce. Znam Goworka, mówili mi inni przyboczni. Wiecie, że za Kędzierzawego już nalegano nań, a przeciwko bratu iść nie chciał.
— Wszystko my to wiemy — zawołał Bogorja — ale kiedy go ziemianie wołają, musi iść!
— A cóż przeciw Mieszkowi macie? — zapytał książe.
Tu wybuchli wszyscy razem.
— Kat jest, a nie pan! precz bo z nim! ziemianie sobie na karki jarzma nakładać nie dadzą!
— Pójdzie precz! pójdzie!
Gwałtownością tych wykrzyków Kaźmierz tak na chwilę zdał się pomięszany, iż wcale odpowiedzieć nie umiał; dopiero odzyskawszy przytomność, począł spokojnie a smutnie.
— Pozwolicie mi słowo rzec. Jam się dużo po obcych ziemiach włóczył, naszych mało znam; to co tu widzę i słyszę, bardzo mnie zdumiewa.
Jako się tu z naprawy ziemian nieustannie panowie mieniają, czy dobrém jest? nie wiem. W innych ziemiach radzi słuchają ziemianie, aby ład był w domu i siła przeciw nieprzyjaciela — a u nas. —
— A u nas — przerwał Lassota — na nieprzyjaciela się siła i kupa znajdzie, ale my swe prawa mamy i znamy i naruszać ich nie damy. Ze skóry nas drze Mieszek i odgraża się, biskupów, ojców naszych radby w kajdany pookuwał, my tego nie dopuściemy.
— A nie! nie dopuścimy! — zawtórowali inni, my tu ojczyce, my gospodarze.
— My z biskupami sobie panów wybieramy, jako chcemy z książęcego rodu — rzekł Lassota. — Duchownym i sobie krzywdy nie damy robić.
— Mieczysław duchownych nie tyka — przerwał książe.
— Jako? a toć już pewna rzecz jest, że Gedkę biskupa naszego skazał na wygnanie.
— Nie może to być! — wykrzyknął Kaźmierz przelękły. — Siła, z jaką im zaprzeczył, na czas mowę zamknęła przybyłym. Umilkli, Kaźmierz porozumiawszy, iż gwałtownością zdradzić się może, na tém poprzestał.
Patrzali nań, gdy chleb łamał i wino zwolna popijał.
— Jam bliżéj tych dzisiejszych spraw nieświadom — dodał książe — wiem tylko, że na miejscu Kaźmierza nie przyjąłbym stolicy, na któréj i najlepszemu usiedzieć trudno. Wszystkim nigdy nie dogodzi, a byle garść się znalazła niechętnych, to go obalą.
— Nie garść nas jest — krzyknął z oburzeniem Lassota. — Wy nie znacie, ani wiecie, co się u nas dzieje! Nie garść niechętnych idzie na Mieszka, ale do nogi wszyscy! Z nim nie ma nikogo.
Drażliwa rozmowa na tém się przerwała nieco. Lassota począł oknami wyglądać.
— Pilno nam strasznie do Sandomirza — dodał. — Gdyby nocą, jak księżyc zejdzie, można ruszyć, gotowibyśmy jechać, ale kto poprowadzi?
Księciu Kaźmierzowi jedziemy oznajmić, aby wezwaniu brata, który posłał po niego, zadość nie czynił. Woła go do Krakowa, a gdy tam przybędzie, kto wie, jaki go los spotkać może! Szkoda pana!
Zbladł Kaźmierz.
— Wiecie, że posłano po niego? — spytał zmienionym nieco głosem.
— Wiemy na pewno, iż podłego służkę, podsędziego Mierzwę, wyprawiono z rozkazem, aby Kaźmierza z sobą zabrał i przywiózł — rzekł Lassota — wiemy wszystko co się na zamku dzieje, bo tam już trupa czują ci, co go otaczają i służą nam nie jemu.
— A i to prawda — dodał Jaśko — że nasza czeladź taksamo nas zdradza, bo przez nią Zabora straciliśmy.
Poczęli się śmiać.
— Tych łotrów co Kietliczowi służą na palcach zliczyć — dodał stary — a my wszystkich mamy z sobą.
Mieszek ani wie, ani czuje, jak się ziemia rozstępuje pod nim. Dni jego policzone. Biskup Gedko, wojewoda Szczepan, wszyscy z nami!
Kaźmierz zafrasowany nic nie odpowiedział na to.
Wieczerza się dawno skończyła.
Niebo było wypogodzone, księżyc się z za lasów dobywał. Lassota z za stoła wstawszy, gdy postrzegł, że jaśniéj się zrobiło, pilno o przewodnika się jął upominać. Książe Kaźmierz sam wyszedł, aby słudze dać rozkazy i polecić milczenie, gdyby go rozpytywano.
Z północy niespokojna gromadka wypiwszy co było, podochocona, może nie zbyt rada z gospodarza smutnego i milczącego, poczęła na gwałt wyrywać się z Gaju. Nie zatrzymywano ich.
I tak, jak burza druga tu zaszumiawszy, wyjechali nazad z okrzykami, dziękując za gospodę, jadło i napój..
Książe Kaźmierz stał jeszcze u wnijścia patrząc za odjeżdżającemi, gdy z tyłu nadbiegła Jagna i rzuciła mu się na szyję. Twarz miała jaśniejącą, co dowodziło, że podsłuchała rozmowę. Nie dając się opamiętać księciu, pociągnęła go za sobą.
— Będziesz królował na Krakowie — wołała — bo tak Bóg chce — i ja!



IV.

Gdy Stacha wrzucono do ciemnicy, po pierwszéj osłupienia chwili, mężny człek cokolwiek przyszedłszy do siebie, nie tracąc czasu izbę swą opatrywać, albo raczéj obmacywać począł, bo światła w niéj mało było.
Oprócz wnijścia i okienka zakratowanego gęsto, nie było w niéj nigdzie szpary, otworu, któryby do wydobycia się na zewnątrz mógł posłużyć.
Ze szmerów i głosów, które go dochodziły nic nie mógł zmiarkować. Myśli różne roiły mu się, nadziei nie tracił.
Żałował tylko zmarnowanego czasu który tu przesiedzieć musiał.
Czuł że się tam właśnie na świecie losy księcia Kaźmierza i Mieszka rozstrzygać będą, jemu dostało się siedzieć bezczynnym, zapartym, niewiedzieć o niczém i nie módz nic robić!
Przeklinał siebie iż Żegcia, który go ostrzegał, nie posłuchał, a z gościńca nie zjechał, obwiniał nieopatrzność swoją i trapił się tem bardziéj że pokutował za własną winę.
Szczęściem gdy Bereza go brał, z wielkiéj radości i pośpiechu zapomniano go obedrzéć. Miał więc i trochę srebra w kieszeni i ów łańcuch złoty, który mu zwrócił Juchim.
Rachował że się to na coś przydać może.
W tych myślach usnąwszy nie obudził się aż drzwi odemknąwszy, pachołek milczący przyniósł mu chléb i wodę. Chciał z nim jaką taką rozmowę zawiązać Staszek, ale głową pokiwawszy, stróż mu nawet nie odpowiedział.
Przez cały dzień następny nie oglądał ludzkiéj twarzy, słyszał tylko niedaleko rżenie koni, wrzawę, rozmowy, hałasy ludzi swobodnych — ale do niego nie zajrzał nikt.
Pod wieczór z gniewu i zmartwienia Stach chorym się uczuł.
Gdy znowu nocą uspokoiło się wszystko, wrócił do swego zajęcia, począł po izbie macać, rozglądać się, drzwi próbować. Ogarniał go niepokój coraz większy. Niemogąc zasnąć dotrwał tak do białego dnia i przyjścia stróża, z którym już rozmowy nie probując, począł od tego że mu dał kilka pieniążków.
Pachołek popatrzał na nie ździwiony, potém na Stacha, mruknął coś do siebie, drzwi zaryglował i poszedł. Wieczorem w dowód wdzięczności przyniósł świeżéj wody.
— Znasz Juchima Skarbnego? — zapytał Stach.
Stróż milczący począł trząść głową, nie odpowiadał nic, i po długim namyśle i wahaniu, wyrwało mu się.
— A — he!
— Powiedz mu aby tu przyszedł do mnie. Powiedz że tu siedzi ten co mu winien siedemdziesiąt grzywien — i chce je oddać. Rozumiesz! On ci da coś za to!
Wcisnął mu znowu pieniążków kilka. Stróż stał długo skrobiąc się, jak osłupiały. Nie łatwo mu przychodziło myśli zebrać, nazwiska spamiętać; nie rychło téż dopiero rozważywszy wszystko, skinął głową i rzekł.
— A — he! Z tém poszedł.
Następnego dnia Stach skutku wyglądał, słuchał, czekał, zdawało mu się że albo go wezmą na spytki lub Juchim przyjdzie do niego. Zapomniano o nim.
Gdy stróż nadszedł a Stach go zapytał o żyda, nie odpowiedział mu na pytanie, tylko namyśliwszy się, zbył go swojém[13]
— A — he!
Ale głową tak trząsł jakby chciał dać do zrozumienia iż poselstwo swe sprawił. Gdy się obudził następnego poranku Stach i drzwi otworzyły postrzegł w nich chudego w wysokiéj czapce Juchima, który z obawą do więzienia zaglądał, nie chcąc przestąpić progu.
— Na miłość Boga, — zawołał biegnąc ku niemu Stach, któremu na drodze stróż stanął — uwolnij mnie ztąd, bo inaczéj grzywny twoje ze mną przepadną. Niewiem za co mnie pochwycono, nie jestem nic winien,[14]
Juchim czesząc rzadką brodę palcami usta podniósł do góry.
— Nie winien! — począł mruczeć[15] — A ha! nie winien! Was teraz ani wymodlić ani wykupić, choćby za dwieście grzywien!
— A za trzysta — przerwał Stach.
— Hm! kiedy wy i jednéj nie macie — rzekł Skarbny chłodno.
— Ale ziemię mam, sprzedam ją, zastawię a zapłacę! wołał Stach.
Juchim ręką zamachnął w powietrzu, w tém stróż szelest jakiś posłyszawszy, rozepchnąwszy ich co prędzéj, drzwi zaryglował.
Znowu tedy dzień cały zszedł na próżném dręczeniu się myślami. Pod wieczór, dosięgnąwszy okna począł więzień próbować, czy go nie potrafi wyłamać, ale gdyby się to nawet udało przekonał się że przez ciasny otwór wydobyć się nie potrafi.
Padł tedy zrozpaczony na słomę.
Późno już, gdy wkoło ucichło wszystko, drzwi się bardzo ostrożnie i bez szmeru odryglowywać poczęły, z ciemności posłyszał Stach głos Juchima. Pobiegł do drzwi, które mu stróż ręką zapierał jak żelazo twardą, aby się za próg nie wy dobył[16], ale mówić nie bronił. Rozmawiać przy nim można było śmiało, gdyż rozumiał mało, albo nic.
Juchim szeptać począł.
— Chcecie być wolni, mało przysiądz na trzysta grzywien, trzeba téż przysiądz że panu naszemu wiernie służyć odtąd będziecie.
Stach chwilę nie odpowiadał.
— Albożem ja go zdradził? — zapytał.
Skarbny zamruczał coś. Sprawa była trudna. Do przysięgi naówczas większą niż dziś wagę przywięzywano, była obrzędem świętym, składano ją przed Bogiem. Popełnić krzywoprzysięztwo nie w namiętności i uniesieniu, ale z rozmysłem, było grzechem śmiertelnym. Stach niemógł się ważyć na to, nawet dla odzyskania swobody i milczał.
Chwilę jeszcze stał Skarbny pomrukując i jakby oczekując odpowiedzi, potém stróż począł naglić aby odchodził i drzwi się zamknęły.
Nie było więc ratunku.
Nocą Stach powrócił do okna. Zabite było łatami zewnątrz, ale wyrwać je nie zdawało mu się niepodobieństwem. Cóż, gdy otwór ciasny ledwie by był dziesięcioletnie dziecko przepuścił. Napróżno się około niego znużywszy Stach legł znowu na barłog, przeklinając swą dolę. Żadnéj już niemiał nadziei oswobodzenia; chyba porywając się na stróża i zamykając go na swém miejscu. Było li to możliwe??
Kilka dni przeszło na chorobliwym śnie i próżnych rozmysłach.
Jednego ranka, gdy się ruch wielki dał słyszeć na podwórzu, zdawało mu się że podniesiony bardzo, jakby naumyślnie, głos Żegcia posłyszał. Spierał się o coś z drugim. Stach dowiedział się że wolnym był, i że około koni jakichś pełnił służbę.
Nadzieja wstąpiła w serce, bo Żegieć uwolniony, (Stach był pewien) musiał się starać aby go wyswobodzić.
W istocie téjże nocy zaskrobało coś do okna, Stach podlazł prędko. Na drabince od siana ze stajni pochwyconéj, stał Żegieć. Stach począł doń wołać natarczywie.
— Człecze, jeźli ty Boga masz w sercu, ratuj mnie, albo zdechnę rychło! Nie wytrwam!
Żegieć szepnął aby był spokojny. Dodał że o oknie nie było co myśleć. Drugiéj nocy miał się sługa pod ścianę podkopać, we dwu mogli tę robotę dokończyć przed rankiem. Stanęła o to umowa.
Nie śpiąc już, nie jedząc i nie pijąc, Stach czekał zapukania do ściany, aby wiedzieć gdzie ze swéj strony ma się wziąć do roboty. Gdy się wszystko uśpiło, szmer i drapanie słyszéć się dało, Stach który był gotów ze wnętrza téż począć kopać, natychmiast rękami ziemię się jął odgrzebywać.
Nie była to robota łatwa, nie mając ani deseczki, ni kija do pomocy, ale pragnienie oswobodzenia sił dodawało.
Żegieć ze swojéj strony pracował pilnie i żwawo, chociaż przeszkadzali mu jacyś przechodzący których to tém to owém zbywał. Po północy doły z obu stron wygrzebane, niewielka już od siebie przestrzeń dzieliła. Ściankę tę udało się obalić nareście. Stach bodaj z największą męką postanowił wydobyć się ciasnym otworem. Rozszerzono go nieco, czasu nie było do stracenia i więzień dał się wyciągnąć zgnieciony i pokaleczony. Wydobywszy się z jamy, Stach naprzód poczciwego sługę uściskał, zdało mu się iż wykradzenie się z zamku było już rzeczą stosunkowo łatwą. W podwórcach panowała jeszcze cisza głęboka, około wrót tylko słyszeli zdala ciężko stąpające straże.
Ale Żegieć wszystko był naprzód obmyślił, powiódł więc pana swego do upatrzonego miejsca na wałach, zkąd jedną deskę wyjąwszy w zagrodzie, mogli się na dół spuścić, bo tu pilności nie było. Po nocy, w miejscu nieznaném zejście z okopu było trudném, ale ówcześni ludzie mieli instynkta które ich w złych razach ratowały. Przeczuwali czego wiedzieć nie mogli.
Stach i Żegieć obsunęli się chwytając za krzewy i trawy, aby zbyt gwałtownie nie spaść na dół i znaleźli się z wielką radością swą u stóp góry od strony rzeki. Tu jednak popadali znużeni długi czas tchnąć nie mogąc, a na spoczynek czasu nie było. Uchodzić daléj musieli co rychléj dopóki by dzień, którego już brzaski widać było, nie zdradził ich ucieczki i nie wywołał pogoni. Żegieć przypomniał sobie, że wyjętéj deski z tynu zatknąć zabył, a ta drogę ich wykazywała.
Wstali więc biegnąc ku rzece. Szczęściem znalazł się u brzegu stary czółen do kołka przymocowany, choć bez wiosła. Żegieć oderwał go, wskoczyli oba i puścili się z biegiem rzeki, byle tylko od zamku oddalić.
Dniało już dobrze, gdy Wisła ich unosić zaczęła. Stach położył się na dnie czółna, a Żegieć rękami obnażonemi w wodzie robiąc, wiosło i ster musiał zastępować niemi.
Prąd rzeki dosyć bystry, bo wody jeszcze szły wiosenne, prędko ich uniósł po za miasto i osady otaczające.
W pierwszym kątku trochę osłonionym wierzbami i łoziną, Żegieć przybił do lądu i oba wyskoczyli, aby się skryć w zaroślach a obmyśleć co mieli poczynać daléj. W biały dzień po okolicy się snuć nie było bezpieczno... Stach też tak był znużony więzieniem, kopaniem, wygrzebywaniem się, ucieczką, iż potrzebował spoczynku. Jakkolwiek silny i zahartowany, omdlewał. Żegieć czując się silniejszym, miał tym czasem szukać jakiegoś sposobu do dalszéj ucieczki, sukien, koni, drogi.
Dostarczyłby pewnie wszystkiego pierwszy lepszy z ziemian krakowskich, ale kędy ich szukać było? Wschodzące słońce zastało ich głodnych, znękanych, zaszytych w gęste łozy, rozmyślających jeszcze o ratunku. Żegieć radził, aby Stach tu pozostał, ofiarując się ruszać na zwiady. Nie był tak bardzo znanym, aby mu groziło niebezpieczeństwo, a zręcznym wielce i ze wszystkiem obytym. Jeszcze się naradzali, gdy na łęgach nad Wisłą tu i owdzie ukazały się trzody i pastuszkowie.
Żegieć ku pierwszemu z nich po chleba kawałek pośpieszył. Dostawszy go kromkę dla głodnego pana, odzież swą wywróciwszy na nice, umazawszy twarz błotem, odważny chłopak puścił się nazad do miasta. Miał myśl naprzód przekraść się do dworu Leszczyca i tam szukać pomocy.
Przez ogrody, ciasne uliczki i opłotki pomijając ludzi, czyniąc się starym i udając żebraka, Żegieć dotarł do dworku, ale tu wrota zastał zaparte, ciszę w nim i pustkę. Przelazłszy zagrodę, wewnątrz nie znalazł też nikogo, oprócz starego wrotnego, który na przyzbie drzémał.
Wiedział jak u Leszczyca zawsze ludno bywało, nie mógł więc opuszczenia tego zrozumieć. Gdy się starego stróża dobudził i pytać począł, odpowiedzieć mu nie chciał, nieufnie jakoś patrzał, zaklinał się, że o niczém nie wiedział; ale iść mu daléj nie bronił szukać i patrzeć. Dworek stał pozamykany, w stajniach, w kuchni, po izbach czeladnych nie było żywéj duszy.
Po długiem śledzeniu we wszystkich kątach, Żegieć nareście w sianie znalazł parobczaka, którego widział, gdy tu z panem stali. I ten niebardzo chciał być rozmownym, mało co też wiedział.[17] mówił tylko, że panowie jakąś wiadomość otrzymawszy nocą, bardzo gniewnie odgrażając i krzycząc na konie siedli natychmiast i w różne się strony rozbiegli. O brzasku tegoż dnia przybył potem oddział żołnierzy z zamku, opasał dwór, wtargnął do środka, przetrząsając wszędzie, szukając i pytając, gdzie się Leszczyc podział. Parobczak jeszcze był wystraszony, bo go osmagano, chcąc z niego dobyć wiadomości, co się z panami stało...
Tu więc już pomocy żadnéj nie mógł się Żegieć spodziewać, trochę jadła tylko wyprosił sobie do torby i wyszedł wielce zafrasowany.
Puścił się potém na miasto, sznurkując, czy gdzie znajomych ziemian nie spotka, których zawsze w Krakowie pełno bywało, ale miasto puściejsze było niż zwykle, a ziemianina nigdzie ani śladu.
Około dworu biskupiego przechodząc znalazł go też zamkniętym i jakby pustym, z ludzi zbrojnych, którzy zawsze w dziedzińcach stali — nie zostało i jednego. Ożywiony rynek, wśród którego okoliczne rycerstwo z pocztami, nieraz z tłumnemi dwory, trąbiąc i hałasując się przewijało, stał teraz martwym. Mieszczanie i kupcy z trwogą jakąś od progów domostw rozglądali się w ulicach, w których bardzo było cicho. Mniej też duc ownych[18] widać było niż zwyczajnie i złowrogie milczenie zalegało gród cały.
Ludzie, z którymi się spotykał nie mieli wielkiéj ochoty do rozmowy, nieufnie uchodząc po kątach. Żegieciowi, widząc, że tu nic nie zrobi, na pamięć przyszło, iż z panem swym gościł na Panieńskich Skałach u wdowy Doroty, i że tam ich uprzejmie przyjęto. Z tego, co między ludźmi słyszał, wymiarkował, iż tamby się albo ukryć można, albo prosić o pomoc jakąś.
Niewiele myśląc, choć odarty i niepozorny, w nadziei, że mu tam zaufają, puścił się do dworu na Panieńskiem. Na pieszą przechadzkę był to kawał drogi, ale wozy włościańskie szły w tamtą stronę, Żegieć się przysiadał, wpraszał i tak się dostał do dworu Doroty.
Tu także pozamykane było, i puściej niż dawniéj. Ostrożnie rozpatrując się dokoła Żegieć, znalazł sposób przemknąć się do drzwi i śmiało a natarczywie począł domagać do pani saméj, opowiadając, że posłany jest w bardzo pilnéj sprawie.
Czekać musiał czas jakiś nim do niego wyszedł Przegala i jął go rozpytywać od kogo i z czém przebywał; Żegieć śmiało mu oświadczył, iż tylko z samą wdową mówić może. Zbywano go tém, że jéj doma nie ma, rozpatrywano się w nim, badano, wreście wyszła sama pani do niego z niespokojnym twarzy wyrazem, nadąsana i gniewna.
— Miłościwa pani — począł śmiało do nóg się jéj skłaniając Żegieć — jestem sługą tego, który tu u was niedawno gościł z Jaśkiem Bogorją, zwie się on Zabor z Przegaju. Stał się z nami przypadek straszny, chwycili nas ludzie księcia Mieszkowi, nie wiedzieć za co, na gościńcu, posadzili do ciemnicy, ledwieśmy się zdołali z wielką biedą podkopawszy uwolnić.
Wdowa poczęła ciekawie rozpytywać, bo i owego Zabora pamiętała mało i niewiele on ją obchodził, Żegieć jak mógł i umiał litość się w niéj starał obudzić. Napomknął jéj cicho, że do ks. Kazimierza w drodze byli. Dorota baczniéj się przysłuchiwać zaczęła.
— Miłościwa pani — mówił Żegieć — jak ty nas nie poratujesz, zginiemy. Pan w podartéj odzieży kryje się w łozach, ani konia ni broni nie mamy, nie wiedzieć dokąd iść i o czém. Zlituj się, ratuj!
Po krótkim namyśle wdowa, która była zawsze hojną do zbytku, rozkazała Żegocie dać koni parę i przyodziewek dla Stacha.
— Nocą, gdy się zciemni, niechaj przyjeżdża tu, a daléj co robić, zobaczemy.
Opatrzony szczęśliwie w to, co najpotrzebniejszém było, Żegieć siadłszy na konia i prowadząc drugiego, pobiegł nazad z wielkim pośpiechem. Jednak cała ta włóczęga tyle mu czasu zabrała, że gdy się znów na brzeg Wisły dostał w zarośle, już dobrze zmierzchało. W łozach też ukrytego Stacha nierychło mógł znaleźć, a na nizinach konie mu grzęzły.
Huknąwszy parę razy ostrożnie miał tę pociechę, iż pana odkrył, i przypadł doń sądząc, że się bardzo wiadomością rozraduje. Ale Stach o Dorocie posłyszawszy, namarszczył się strasznie, ledwie nie łajał i w początku się nawet oparł wracaniu do niéj, chciał wprost ruszać do Sandomirza. Dopiero po namyśle i z niechęcią wielką, aby dostać języka, zgodził się wracać na Skały... Nie cierpiał Stach wdowy i od niéj pomoc przyjąć było dlań wstrętliwém, lecz rady innéj nie miał.
Późnym wieczorem przemknęli się około miasta, a noc się poczynała, gdy stanęli na górze i opowiedzieli się u wrót na Skałach, gdzie straż znaleźli czujną i ludzi pozbrojonych jak do pochodu.
We dworze świeciło się jeszcze. Stach musiał iść doń, Przegala go zaraz do wielkiéj izby wprowadził. Niedługo czekał i piękna wdowa wyszła doń, przyodziana niedbale, z włosami ledwie przewiązanemi, niewiele pono troszcząc się o to, jak się wyda, z brwią namarszczoną, z oczyma jakby troską wygorzałemi. Wpatrzyła się pilno w Stacha, którego, że raz tylko widziała krótko, zdawała się chcieć go sobie przypomnieć, gdzie i jak się spotkali.
— Kietlicz was znowu pochwycił? — odezwała się namyśliwszy — gdzie? jak!
Stach taić się przed nią z tém nie potrzebował.
— Posłany byłem do księcia Kazimierza — rzekł krótko — zdradzono widać nas i wzięto na gościńcu przemocą. Żem się wykopał z ich kuny, łaska to Boża.
— Strzeż się raz jeszcze wpaść w ręce tego oprawcy — odezwała się Dorota. Widać po niéj było rozgorączkowanie i niepokój, przechadzała się po izbie wzdychając.
— Nie ma dziwu — dodała — że was schwycono, na Wojewodę też pono uczyniono zasadzkę, szczęściem był zawczasu zawiadomiony, Biskupa ująć chciano, i ten im uszedł, ziemian jak dzikie zwierzęta ścigają, nikt życia a zdrowia niepewny. Mieszek wie, co go czeka, broni się jak borsuk osaczony w jamie.
Zwróciła się żywo do Stacha.
— I mnie ztąd przyjdzie uchodzić — rzekła — lada godziny. Moi bracia korzystać z tego będą, iż bronić mnie nie ma komu, bo wojewoda o czém inném myśleć musi. Gotowi mnie ubić, gotowi zamknąć, a dla Doroty niewola — gorzéj śmierci! Zechcąli napaść, ja się im tu z garścią ludzi nie obronię. Łzy gniewu stały jéj w oczach, pomięszana była i rozdrażniona.
— Radźcie wy mnie teraz, gdym ja wam radziła — rzekła — co robić z sobą? Nie mam teraz nikogo. Gachów zawsze pełno dawniéj bywało, a przyjaciela nie mam ani jednego. Pustki u mnie, ja sama, choć głowę o mur rozbijać.
Stach się zadumał, mało ona w nim obudzała litości, czuł wstręt do zuchwałéj niewiasty, mimo to w niebezpieczeństwie radzić czuł się obowiązanym.
— Miłościwa pani — odparł — rada tu krótka. Jeżeli się napaści na dwór obawiacie, trzeba uchodzić ztąd i to nie mieszkając. Po lasach się tułać niewiele pomoże. Macieli jaki dwór obcy, do którego by się schronić można?
Dorota ruszyła ramionami.
— Ani domu ani łomu — odparła — a człowieka jednego, któremubym zaufała, krom starego grzyba wojewody.
— Nie już do niego do obozu? — zapytał Stach.
— No? a czemuby nie? — zawołała Dorota...
Stach ramionami ruszył.
— Do niego czy do lasu — rzekł — juści gdy się obronić nie można, trzeba ucieczką się ratować.
Dorocie oczy zabłysły, drgnęła.
— Więc ruszym, gdzie oczy poniosą, ale i wy ze mną! — zawołała.
— Doprowadzę was — odezwał się Stach — do pana Wojewody, gdy Bóg pozwoli, daléj ja muszę jechać, gdzie mi polecono.
Dorota namyślać się zdawała...
— Dobrze tak — rzekła — wiedźcie mnie do obozu, tam ja będę bezpieczna. Sami ruszajcie do ks. Kazimierza. Wojna wypowiedziana, w domu siedzieć nie czas nikomu, na koń potrzeba wszystkim! na koń!
Poruszona wielce chodziła włosy rozwijające się zgarniając coraz niecierpliwie.
— Do jutra rana! — odezwała się — potém i ja z wami na koń, do obozu. Prowadźcie mnie do Wojewody, z sobą potém czyńcie co chcecie.
Stach możeby był do ranka niebardzo chciał czekać, ale znużony przystał i na to.
Już miał odejść, aby sobie szukać miejsca do spoczynku, gdy Przegala wpadł cały drzący, z oczami osowiałemi, dając po sobie poznać, iż niósł wieść groźną. Dyszał tak, że mówić nie mógł. Dorota nogą tupnęła.
— A mów, stary tchórzu! — krzyknęła — co ci jest?
— Kurek powrócił z Tęczyna — zawołał Przegala — tam już pogotowiu wszystko do najścia na nasz dwór do dnia, aby was pochwycić. Panowie bracia jadą oba, sto koni z sobą mają.
Wdowa rzuciła się z wściekłością niemal, uderzając go po ramieniu i popychając do drzwi.
— Ludzie na koń — zawołała — ja będę zaraz gotowa. Na koń kto żyw.
Skinęła na Stacha.
— Ty z nami!
Stach, który się ledwie z jednego wyrwał niebezpieczeństwa, wpadł tu w drugie nie mniejsze. Nie było wątpliwości, że panowie z Tęczyna za siostrą pogonią i ślad jéj wytropią. Czekała walka nierówna, śmierć, rany lub niewola znowu... Lecz, wyboru nie było; odstąpić niewiasty, choć wstrętliwéj i winnéj, nie godziło się.
Piorunem gotowano się do podróży, cały dwór ruszył się, wśród płaczu i zawodzenia dziewek, które zbiegły się do swéj pani, narzekając na los i na to, co je spotkać miało. Izby się od wrzawy i jęków rozlegały. Dorota już wdziewała odzież, sposobiła oręż, zagarniała kosztowniejsze sprzęty na wozy, które z nią iść miały, pędząc ludzi do pośpiechu.
We dworze miał pozostać tylko stary Przegala, dziewczęta i niedołężna służba, resz ta[19] jechać z panią musiała.
Stach nim się opatrzył, znowu konia dosiadać musiał, ale już był zbrojnym, bo mu dano kaftan, łuk, hełm jakiś i miecz niezgorszy. Wszystkich koni i ludzi orężnych nie było więcéj dwudziestu. Przystojny młody koniuszy dowodził niemi, jak pan sobie poczynając, bo był w łaskach u wdowy i ta mu wolę dawała wielką.
Po ciemku jeszcze wyciągnęli ze dworu, puszczając się w dolinę, by jak najprędzéj od Tęczyna się oddalić. Dorota jechała posępna i milcząca, niekiedy głowę zwracając w stronę dworu swojego, jakby przeczuwała, że jéj do niego powrócić będzie trudno.
Jechać miano do obozu Wojewody Szczepana, ale gdzieby się on znajdował, nie wiedział nikt z pełna, pytać się oń i szukać go było trzeba, ku Sandomirskiéj kędyś granicy.
Zrazu błądzono bezdrożnie, a młody koniuszy, który siedząc we dworze, nie wiele wiedział, pokierować nie umiał; Stach dopiero, któremu śpieszno było dostać się do księcia, w pomoc przyjść musiał, ludzi badać i najprostszych dróg szukać.
W pierwszym popłochu kupka ludzi otaczających wdowę, przedarłszy się po cichu przez dolinę, lasów szukała, aby w nich bezpieczniejszą się czując o dalszym pochodzie myśleć. Dorota nalegała o pośpiech tylko, resztę zdając na Stacha i koniuszego. Gdy na wytchnienie stanęli w lesie, nie rozmyślając się długo, odziała się całkiem po męzku, wzięła zbroję, głowę okryła hełmem, który jéj twarz okrywał, a że do konia dosyć była nawykła, wzrostem zaś mężczyznie równała, płci jéj trudno w przebranéj poznać było. Ludziom pod najsurowszą karą zakazano mówić o pani, jako rycerz i ziemianin przybyć chciała do obozu Wojewody, do którego się wszyscy garnęli.
Gdy ją tak przebraną Stach zobaczył a zbrojną, ledwie i onby był Doroty się w rycerzu mógł domyślać. Z odzieżą tą i orężem przypasanym nowe w nią wstąpiło męztwo, odzyskała śmiałość i butę a lekceważenie wszystkiego. Po drodze pytano języka u ludzi, po chatach, od przejezdnych, nie umiejąc pogodzić sprzecznych wieści, które co krok się mieniły.
Wiedzieli tylko wszyscy i na to się godzili, że w Krakowie już ani Biskupa, ani Wojewody, ani ziemian nie było żadnych, nikogo prócz dworu i ludzi książęcych. Po zamkach i dworach wszyscy siadali na konie i sposobili się do obozu.
Lud prosty, krom tego, że wszelkiéj wojny i zawichrzenia się obawiał, niewiele zresztą troszczył się o to, co się w górze działo, od niego języka dostać było trudno. Po lasach i dalszych osadach wiedziano zaledwie kto w kraju panował i rządził. Duchowieństwo i ziemianie sami dawali hasło i kierowali wszystkiem. Dziś ono po całéj ziemi Krakowskiéj jedno było — Mieszka obalić. — Biskup, wytrzymawszy do ostatka, zwątpiwszy o nawróceniu, zagrożony wygnaniem, obrócił się stanowczo przeciw niemu. Inni Pasterze zgodnie szli za nim, a ziemian wszystkich miał za sobą.
Tym pochlebiało wielce, iż mogli powoływać i odwoływać panów swych, choć w istocie szli nie za własną wolą, ale za wskazaniem Biskupa, a bez niego nicby począć ni mogli, ni śmieli. Były to czasy, gdy tak samo Papieże walczyli o władzę z Cesarzami, gdy Biskupi w innych też krajach dobijali się niezależności, gdy Tomasza Kantuaryjskiego kanonizowano, a Rudobrody nawet oprzeć się potędze Rzymu nie był zdolnym. Rzym i duchowieństwo ówczesne przedstawiało w sobie myśl wyższą nad tę, którą władza świecka Cesarza uosabiała; — ono stało na straży prawa Bożego, szło w imię Ewangelii i nauki Chrystusa przeciwko pogańskiemu mieczowi i pięści.
Że w imię Chrystusowe, po ludzku, czyniono też i bezprawia, że się dobijano władzy często dla panowania, nie dla oświecenia i naprawy, prawdą jest; ale na chorągwi stało godło znaczenia pełne, ofiara, krzyż oblany krwią niewinną na Ewangelii oparty. — In hoc signo vinces.
Samowola ludzka musiała się tu ugiąć przed prawem, choć samowolnie też tłumaczonem i wykładaném różnie; — zakreślano jéj granice. Zbaczać mogli ludzie, lecz źródło niewyczerpane, naprawą błędu, obmycie z niego czyniło możliwém.
Na chorągwi Rudobrodego stało pragnienie potęgi dla niéj saméj, na rzymskiéj krzyż ów, który stał na ziemi, a ramionami niebios sięgał.
Tak samo tu, Gedko stawał w obronie praw ludzkich przeciw samowoli, a za nim duchowieństwo szło całe z owieczkami swoimi. Po drodze więc najpewniejszą wieść znajdowali po probostwach, gdzie już hasło dane się rozległo.
Stach ze wstrętem wlókł się za swoim dowódzcą, który pozbywszy się strachu, i widząc się na swobodzie, w położeniu nowém, niezwyczajném, nabrał już rzeźwości i wesołości lekkomyślnéj. Rycerska zbroja bawiła wdowę, na koniu w orszaku orężnych ludzi, którym rozkazywała raźno jéj było. Stacha już gotową była mianować swym pułkowódzcą i zapowiadała, że jeśli jéj do dworu na Skałach wrócić nie dadzą, puścić się chciała ze swą garścią bodaj na rozbój po gościńcach. Śmiały się jéj przygody, jakie ją spotkać mogły. Płocha niewiasta znowu była we swym żywiole. Ciągniono tak swawolnie dosyć dni parę, Stach się zżymał trzymając na uboczu, gdy nad wieczorem drugiego dnia, u granicy Sandomirskiéj kilku ziemian spotkanych oznajmiło, że Wojewoda Szczepan z obozem i ludźmi swymi leżał już tylko w pół mili. Natychmiast Dorota kazała pośpieszać i radowała się niezmiernie téj myśli, że starca oczaruje na nowo, stawiąc się przed nim po rycersku.
Na zmierzch się brało, gdy się namioty wojewodzińskie rozbite w dolinie ukazały, pod małym gródkiem i wioską. Wprost na obóz puściła się wdowa.
Na wzgórku widać było już namiot wielki i chorągiew powiewającą. Nikt drogi szczupłéj garstce nie tamował, mogła się dostać niemal pod opłotki ogromnego szarego namiociska, pod którym Szczepan Pobożanin odpoczywał. Ale tu zuchwałą niewiastę czekała niespodzianka. O kilkanaście kroków już usłyszała wrzawę ogromną; namiot otoczony był rycerstwem, którego konie i ludzie szeroko do koła się rozlegały. Gwar i ruch panował niezmierny.
Zdawało się, jakby z całéj ziemi krakowskiéj zebrało się tu co było najprzedniejszego, najburzliwszego, najśmielszego; i tak było w istocie. Ponieważ namiot Wojewody już był przepełniony, skupili się ziemianie do koła niego głośno nawołując i rozprawiając. Gromadki stały, snuły się, łączyły, rozchodziły z niepokojem wielkim. Wybiegali do nich jedni z pod namiotu, drudzy do niego się cisnęli.
Dorota aż tu się zapędziwszy, nie wiedziała co począć, ale nie straciła przytomności, zatrzymała się opodal trochę obrawszy sobie miejsce i jak inni rozgościła się na łące, stawiając wozy i ludzi. Namiocik kazała rozstawić. Ten i ów popatrzył na przybywającego towarzysza, lecz że było ludzi różnych mnóstwo, a coraz ciągnęli nowi, niebardzo na jednego więcéj zwracano uwagę.
Obóz Wojewody przedstawiał ciekawe widowisko. Jedna część jego z prostego żołnierza złożona, obojętna spoczywała przy ogniskach, sprawując się cicho i nieporuszając zbyt żywo. Za to około namiotu Szczepana, jakby wiec się wrzawliwy odbywał. Coraz to się głos jakiś krzykliwy i ręce podnosiły do góry; czasem dwu usiłowało się nawzajem przekrzyczeć, niekiedy dziesięciu naraz wołało, a zamęt mnożyło. Poruszenie umysłów i rąk widać było niezmierne. Do tych co spokojniéj stali na uboczu, podbiegali czynni nie dając im gnuśnieć, ciągnęli z sobą. Rzucano słowy ciężkiemi, ostremi jak kamienie, kłócili się jedni ściskali drudzy. Namiot Szczepana stanowił jakby ognisko tego wrzątku. Gdy się zawichrzyło mocniéj wewnątrz, wypadali z niego ludzie z krzykiem do otaczających i na odwrót z tłumu niektórzy parli się do namiotu, który tak był pełen że ściany jego poruszały się gdyby żywe, a ogromne koły, na których był zawieszony drgały, jakby powywracać się miały.
Stach poznał tu swoich, Leszczyców, Cholewę, Bogorjów i kilku z najgorętszych przewódzców. Wielu, co świeżo przybywali, rozsłuchiwali się dopiero i powoli w sprawę gorącą wtajemniczali.
Pod namiotem Wojewody Szczepana, główni naczelnicy, władykowie, żupany, starszyzna wybrana obradowała, a raczéj wtórowała sobie tylko i zagrzewała się, bo rzecz już była postanowiona.
Wojewoda sam, dawno nawrócony, słuchał milczący, potakując głową.
Jednym, co jeszcze nie zdawał się z drugimi w zgodzie, był stary Greżek z Potoka. Możny pan wyglądał jakby kmieć prosty, bo nie dbał o to, znano go, że mienie miał książęce a obyczaj starodawny, surowy. Gdy inni stali, stary siedział trochę przygarbiony, ręce obie w kabłąk zgięte trzymając sparte na kolanach.
Usta mu się uśmiechały jakby drwił, a co myślał, Bóg go wiedział.
— Cóż wy, Greżek, nie pochwalacie — ozwał się doń Cholewa — nie w smak wam to, co się poczyna.
— A no! a no! — mówił stary — ja się wprzódy chcę rozsłuchać. W smak czy nie za kupą iść muszę, sam nie zostanę.
— Cóż mówicie o Mieszku? — pytano.
— Co wy chcecie? tęgi pan — mówił Greżek — gdybym takiego włodarza miał na majętności, tobym go na rękach nosił.
— Inna włodarz, inna książe!
— A juści — rzekł Greżek. — I to ja jednak widzę, iż gdy co u nas przydługo w miejscu siedzi, łatwo się nam zbrzydza. Więc już innego chcecie?
— Ten nas do jarzma wprzęga! — wołano.
— Hę? a wybyście chcieli takiego dobrego, któregobyście mogli zaprządz? A to, baczcie, trudno, który się tam na górę dostanie zaraz wierzga!
— Kaźmierza my znamy — poczęto z tłumu — to pan jak stworzony dla nas, ten nam da Salomonowe czasy.
— Hm — mruknął Greżek — a wszystko to pono z tego, że Biskupa w rękę nie całował? Nieprawdaż?
— Albo nie powinien! — ofuknął Cholewa.
— Czyż ja mówię inaczéj? — odezwał się stary — trzeba całować, na to rady nie ma, bo to u nas tylko gadanie, że my książąt mamy, my mamy ino Biskupów nad sobą, a książąt, aby ich słuchali.
— I tak być winno! — dodał Cholewa.
— Albo ja mówię, że nie? — odparł Greżek — a już gdy tak jest, widać, że być musi. A prawda to — dodał — że Biskup Gedko na sądach go tęgo połajał?
— Bo zasłużył! — wyrwało się kilku.
— Ja nie przeczę! pytam czy łajał! — spokojnie ciągnął stary.
— A jużci! a jużci!
— Patrzajże Lutek — mówił Greżek do jednego z bliżéj stojących — jak cię proboszcz twój zeżga od ostatnich, abyś go w rękę pocałował, bo z tobą będzie jak z Mieszkiem.
— Niedoczekanie klechy! — zawołał Lutek.
— Cichoż! — przerwał Greżek — a to cię wyklnie.
Zamilkli nieco, żarty Greżkowe nie w smak szły. Zaczęto wymyślać na Kietlicza i wszelakie jego sprawy.
— Ta to u nas nie nowina — odezwał się stary — drugi Sieciech, drugi Dobek. Nasi panowie przepadają przez sługi. Czemuż Mieszkowi nie zapowiedzieć, aby go na Łużyce wyprawił.
— Bo nie posłucha!
Cholewa się zniecierpliwiony przybliżył do Greżka.
— E! stary — począł — co bo wy się spieracie, mącicie, przeciwko wszystkiemu się buntujecie?
— Ja? a daj ty mi spokój, człecze — rozśmiał się Greżek — ja pytam i słucham. Więc na Kaźmierza kolej, a to mi go żal, choć płacz, bo go w jarzmo wprzągacie.
— Dla czegóż się tak litujecie nad nim?
— Albo nie ma czego? — mówił stary. — Ta to biedny pan! Albo on może wiedzieć, jak go długo cierpieć będziecie? Nuż się wam jego Jaksa, Goworek albo Wichfried niepodoba, przepędzicie jako i tamtych.
Poczęli wszyscy wołać i krzyczeć na Greżka, ten się śmiał.
— Ja bo Kaźmierza lepiéj kocham od was — ciągnął daléj — kiedy mu téj cierniowéj czapki a bodaj i korony nie życzę. Na Sandomierzu siedzi jak u Boga za piecem, a w Krakowie wszystkim nam służyć będzie musiał. Sroga to rzecz. Patrzcie ino, że każdy z nas czego innego od niego zechce, ja, Leszczyc, Cholewa, nawet ten stróż co bramę na Wawelu omiata; dopieroż się zwijać będzie musiał, aby wszystkich obsłużyć!
Rozśmiał się, a po drugich chłodem powiało.
— E! e! — zamruczał sam Wojewoda — co bo ty Greżek psujesz nam dobrą myśl?
— Patrzcie? jam myślał, że wam jéj dosypuję — zawołał stary. — Frasować ani siebie ani was nie mam ochoty, a co mi tam? To się na nic nie zdało!
A i to wiem jeszcze, o czém wartałoby pomyśleć, że Kazimierz rozumny pan, jak wiecie, bo mu tego nie zaprzeczyć, gotów nie przyjąć kota w worku, którego mu dajecie.
— Musi! musi! — krzyknął zamaszysto Leszczyc. — Między nami ziemianami a Mieszkiem wszystko skończone! Gdyby dziesięć razy do Krakowa wchodził, to go wygonimy. Ha! odgrażał się, że nas obuzda! twardziśmy w pysku! My tu gospodarze, a on włodarzem, jakoś rzekł. On nas nie my jego słuchać mamy.
— To dopiero będzie doskonałe — rzekł Greżek — gdy mu stu będzie rozkazywało każdy co innego! No i lepiéj chyba nie może być.
Znowu zakrzyczano starego, który zamilkł przygarbiwszy się, i słuchał. Było czego, krzyczano okrutnie, wywłóczono stare sprawy, każdy coś miał, prawdę czy nie, do żałoby.
— Tak — powtarzano — między nami skończono! Nie zechce ustąpić po dobréj woli, mamy ludzi, pójdziemy i wymieciem go z gniazda. Ruszaj do Niemców na piwo! Zięciów ma dosyć, chleba mu nie zabraknie.
— Patrzajcie tylko, aby z zięciami wielu i żelaza nie miał wiele! — szepnął Greżek.
Toczyła się tak rozmowa coraz hałaśliwiéj, a beczułki wypróżniały.



V.

Gdy z rozkazu księcia, nazajutrz po widzeniu się z Kietliczem, do dnia obstąpili ludzie zbrojni pod jego dowództwem dworzec biskupi, a on sam do bramy dobijać się zaczął — milczało z razu wszystko. Wyjrzał potém stróż, zawołano odźwiernego, odźwierny poszedł do ochmistrza i w końcu, nie rychło, otworzyła się furta Kietliczowi.
Nie łatwa to była naówczas rzecz Biskupa ująć, musiano mieć baczenie jak to uczynić, bo Pasterz każdy miał i zbrojnych ludzi dosyć koło siebie i we dzwony mógł kazać na gwałt uderzyć. Nie każdy téż z książęcych ludzi chciał się targnąć na niego.
Kietlicz jeden ważył się na to, a i on szedł nie bez trwogi. Ale panu swojemu oddany będąc, posłuszny rozkazem jego w sumieniu się czuł zwolnionym. Zawczasu, nim na dwór biskupi obmyślano najście obliczono się z siłami. Księciu zdawało się że Gedko zbrojnych ludzi miał mało. Zażyć téż miano fortelu, wyciągnąć go na zamek do pana; zkąd pokryjomu na wozie okrytym wysłać go chciano.
Była godzina ranna bardzo, ale naówczas dzień się dla ludzi wcześnie poczynał. Na Prymę już wydzwoniono, nie spał nikt.
Gdy się ochmistrz ukazał, Kietlicz zapytał o Biskupa.
— Książę go pilno dla rozmowy na zamek prosi i mnie przysyła — odezwał się.
— Dla rozmowy? — powtórzył urzędnik biskupi, poprawując na sobie odzieży — ale księdza Biskupa niema.
Kietlicz się cofnął.
— Jako, niema? — krzyknął.
— A niema?
— Gdzie jest? w kościele?
— Nie w kościele — odparł ochmistrz ruszając ramionami. — Jego miłość nie tłomaczy się przedemną, dokąd idzie lub jedzie.
— Pojechał? poszedł? — wołał Kietlicz rozpaczliwie.
Na to pytanie urzędnik zwlókł odpowiedź, gdy tuż ukazał się w sukni duchownéj mężczyzna poważny i przystąpił do Kietlicza.
— Biskupa niema? — powtórzył pytanie Kietlicz.
— Niema!
— Kiedyż, jak, dokąd wyruszył?
— Przecie się ojciec dzieciom opowiadać nie ma obowiązku gdy z domu jedzie — odparł ksiądz.
Kietlicz pobladł.
— To nie może być, — zawołał w uniesieniu — to nie może być. Kłamstwo jest! On się ukrywa!
Duchowny nic nie odpowiedział nawet, zwrócił się tylko, jakby rozmowa była skończona, pogardliwie.
Kietlicz wszedł w podwórze i porywczo wprost pobiegł do dworca. Gniew go uczynił zapamiętałym, drzwi począł otwierać gwałtownie, komnaty przebiegał i nieopamiętał się, aż gdy nikogo nigdzie nie znalazłszy, wszedł do pustej kaplicy.
Widok miejsca poświęconego zmieszał go, drzwi natychmiast zatrzasnął, odwrócił się. W dali stał ksiądz i patrzał.
— Dokądże zbiegł? — zakrzyczał.
— Kto zbiegł? — zapytał duchowny.
Kietlicz zmuszony był się poprawić, sam czując nieopatrznie wyrzeczone słowo.
— Dokąd wyjechał?
— Nie wiem — rzekł ksiądz spokojnie.
— Dawno?
— Jeszcze wczoraj, — odparł tak samo zapytany.
— Wczoraj! wczoraj! — krzyknął wysłaniec książęcy, rzucając się gniewny. — Wczoraj?
Nie możecie niewiedzieć dokąd!
— Nie wiem, — stanowczo odezwał się kapłan.
Tak się skończyła napaść próżna na dwór Biskupi.
Gdy Kietlicz na zamek powrócił i do księcia pobiegł z doniesieniem, żaden muskuł nie drgnął na twarzy Mieszka. — Rzekł spokojnie.
— Rozumny ksiądz! czuł że zgrzeszył i że ja mu tego przebaczyć nie mogę. Ale, zwolna, niepotrzeba robić wrzawy, znajdziemy go.
Zamyśliwszy się nieco, nakazał natychmiast wysłać ludzi aby się potajemnie dowiadywali dokąd Biskup się udał.
— Potém, zobaczymy co czynić wypadnie.
Twardy charakter Mieszka nie łatwo złamać się dawał przeciwnościami, które znosił cierpliwie. Nie zbaczał przez to z drogi, iż mu się nie powiodło, rzecz dlań była odłożona, nie stracona. Kietliczowi dał rozkazy. Wysłano natychmiast na gościńce różne. Niepojętą zdawało się rzeczą, jak Biskup z miasta, z pod zamku, w biały dzień ujechać mógł tak, by nikt o tém nie wiedział. Zwykle każdemu poruszeniu jego towarzyszyła pewna obrzędowa wystawność, występował dwór, szło z nim duchowieństwo. Tym razem Biskup, którego zawczasu ostrzeżono, w kilka koni wrotami tylnemi, bez orszaku, krucyfera, konno, płaszczem okryty, otoczony gromadką niepokaźną, wymknął się tak, iż go wcale nie postrzeżono. Ci nawet co go widzieli, nie poznali. W samym dworze nikt nie mówił o wycieczce, wielu o niéj nie wiedziało.
Gedko wprost ztąd podążył do Tyńca. Tu mógł być czas jakiś bezpiecznym, a w razie zamachu, łatwą była ucieczka i schronienie pewniejsze jeszcze.
Położenie Tyńca na wysokim Wisły brzegu, panującym okolicy, czyniło doń przystęp niespodziany trudnym. Klasztor od pierwszych czasów po swém założeniu urósł już był, rozwielmożniał, otoczył się murami, rozszerzył, choć — jak mówiono, ostrość reguły znacznie zwolniała. Benedyktyni tutejsi mieli w kraju poszanowanie, powagę wielką, targnięcie się na nich gwałtowne nie tylko tu — odbić się mogło w Europie.
Zakon Ś. Benedykta, z którym o lepsze walczyć zaczynali Cystersi, dzieci Ś. Bernarda, spoglądał na nich jak na młodą latorośl, któréj przyszłość była niepewną. Po klasztorach benedyktyńskich z przekąsem mówiono o współzawodnikach, którzy ilekroć byli wyzwani do boju, ostro się bronili.
W istocie reguła Ś. Benedykta, szczególnie w zachodniéj Europie uległa zmianom niezmiernym. Opaci i starszyzna wiedli życie zbytkowne, okazałe, gorszące; szły na to mnogie skargi do Rzymu a z Rzymu napomnienia, posły, badania, wszystko to nie pomagało. Bogactwa, które się coraz nowemi zapisami pomnażały, na ciężką próbę wystawiały słabych ludzi.
W Tyńcu Opat Kaźmierz oczekiwał już na Biskupa. Jak imie jego zwiastuje, był on polakiem; Tyniec, którego opaci i duchowni w ścisłych byli stosunkach z kapitułą krakowską, najlepszym schronieniem tymczasowém mógł być dla Gedki.
Na tę wycieczkę wziął z sobą Biskup jednego tylko duchownego, mistrza Amiljusa, ale rozkazy wydane były, aby dwór, lud zbrojny i wszystka siła jaką miał Gedko przy sobie, różnemi za nim podążała drogami.
Gedko nie z przeczucia i z obawy że go ścigać i uwięzić mogą, opuścił Kraków; tego się bowiem zrazu nawet po surowym Mieszku nie spodziewał, ale po stanowczém doniesieniu iż go skazano na wygnanie i zamach się nań gotował — wyruszył natychmiast do Tyńca.
Krok to był, na który Biskup się ważył niechętnie, upokarzający go w oczach własnych. W początku téż chciał, wyzywając księcia, pozostać w miejscu. Nie wierzył doniesieniu, dla powagi swéj trwać chciał nieporuszony na dworcu, czekać gwałtu — ale przyboczni tak go zaklinali i prosili, że wreście uległ ich namowom.
Dumny, nieugiętego ducha Gedko, gdy raz zgodził się na to ustąpienie przed księciem, wyrzekł zarazem wyjeżdżając z miasta, iż nie powróci tu chyba z Kaźmierzem, wygnawszy tego, który się nań śmiał porwać.
Przez całą do Tyńca drogę Biskup musiał odmawiać pacierze, aby pohamować w sobie oburzenie. Nie szło mu tyle o siebie, bo gotów był na męczeństwo nawet, ale myśl sama iż się na władzę mu powierzoną targnąć śmiano, zdawała się świętokradztwem.
— Niech więc zejdzie z oblicza ziemi, który śmiał podnieść myśl, jeśli nie rękę na sługę ołtarza pańskiego — wołał w duszy. — Czyn, choć niepopełniony, myśl grzeszna już jest występkiem. Nie mnie ale jego wygnanie czeka!
Gdy u drzwi Opactwa ukazała się gromadka towarzysząca Biskupowi, stał już tu Opat z całym duchowieństwem swém, — z cichém ale uroczystém powitaniem Pasterza.
Gedko na chwilę wszedł z niemi do kościoła, aby się pomodlić u ołtarza i z Opatem razem udał się do przeznaczonego mu mieszkania.
Opactwo Tynieckie od skromnych swych początków wzrosło było teraz w mury, w majętności, dochody i dostatki wielkie. Klasztor się rozprzestrzenił znacznie, zwiększyły budowy gospodarskie i cały gród benedyktyński na warowny zamek wyglądał.
Ogromne przestrzenie ziemi już naówczas należały do niego, a lasy, barcie, rybołostwo, dziesięciny z pól, służba z osad, dozwalały mnichom życie prowadzić wygodne. Zwolna téż przepisy zmuszające do pracy ręcznéj zaniedbane zostały. Mnisi zadowalniali się pilnowaniem ludzi służebnych, zakładaniem ogrodów, a większa ich część wolała przesiadywać w bibliotece niż kopać w polu.
Życie też, pod pozorem ostrego klimatu, który nie dozwalał trzymać się ściśle przepisów dla innego kraju postanowionych, stawało się coraz miększem i zbytkowniejszém. Warzono miody i piwo dla gości, ale dla mnichów z za granicy sprowadzanych zakupywano wino i stół się bez niego nie obchodził.
Jak we wszystkich naówczas klasztorach w Polsce i tu cudzoziemcy liczbą przeważali, rej wiedli. Na Tyńcu może mniéj ich było niż gdzieindziej, ale i tu język, obyczaj, życie cudzoziemskie było raczéj niż domowe.
Opat Kaźmierz, sam polak, wywdzięczając się za to iż go obrano, tém pilniej dogadzał starszyźnie z włochów, francuzów i niemców złożonéj. Ta przynosiła tu zwyczaje obcych krajów, tak że wielu braci brodatych spędzało całe dnie na koniu, ze psy, w lesie, a trąbki się od odzywały w podwórzach na równi ze dzwonkami.
Biskupi się mało w dozór karności klasztornéj wdawali, zostawując rządy Opatom i naczelnikom zakonu, zresztą ilekroć oni sami wyjeżdżali do klasztorów, życie mnisze w ściślejsze karby wchodziło.
Gedko wspanialéj był tu przyjętym niż zwykł żyć we własnym domu. Prawdziwe gody zgotował dlań Opat z przepychem i wystawnością pańską. Biskup zasiadłszy do stołu mógł się przy książęcym sądzić. Srebra, złocone kubki, szkła weneckie, wino stare, misy kute misternie, opony, któremi stołowa izba gościnna okryta była, godne były zamku pańskiego.
Sami zasiedli do stołu z Opatem i mistrzem Amiljusem, który był Gedki ulubieńcem, człowiekiem nauki wielkiéj, do pióra szczególniéj zdolnym. Gdy pismo do Rzymu lub jeden z tych pięknych wstępów do jakiego aktu stylizować było potrzeba, na które się wówczas sadzono, by myślą i formą się odznaczały — bez niego się żaden nie obszedł pergamin. Mistrz Amiljus był do tego jedynym, bez namysłu płynęły mu najpiękniejsze zwroty o znikomości rzeczy ludzkich i t. p. Zresztą był i z tego miłym Biskupowi, że nigdy własnego nie objawiając zdania, gorąco zawsze popierał co Gedko wypowiedział.
Już z twarzy Pasterza i obejścia się jego, Opat Kaźmierz, człek bardzo bystry, przebiegły i zręczny, obyczaju uprzejmości pełnego i postawy nader miłéj — domyślał się iż Pasterz przybywał z brzemieniem jakiemś na piersi.
Dano mu znać wcześnie, że do Tyńca przyjedzie, ale nie tłumacząc podróży.
Gedko siadłszy za stół, ukończywszy modlitwy, długo pozostał zadumanym i milczącym. Gdy misy postawiono a braciszkowie się oddalili.[20] Biskup dopiero puścił swobodnie cugle myśli i z wezbranéj piersi potok popłynął.
— Ojcze Kaźmierzu, — zawołał wzdychając ciężko — ojcze Kaźmierzu, zaprawdę, twardych dożyliśmy czasów. Ot znowu chmury ciągną, ot znowu my pasterze duchowni musimy wtargnąć z władzą naszą w świeckie sprawy. A co się gotuje, Bóg jeden wié! Odmówił książę Kaźmierz dwakroć spuścizny po Kędzierzawym, nawet gdyśmy go przy trumnie nieboszczyka prosili, aby ją przyjął. Prawem starszeństwa oddaliśmy Mieszkowi stolicę — na to, aby on nas z niéj wyganiał!
Ha! — dodał — sługom Bożym bez obrazy swojego pana nie godzi się dać sobą pomiatać.
Westchnął znowu. Mistrz Amilius rzekł zwracając się do Opata.
— Wiecie o tém? książę wydał wyrok skazujący Pasterza naszego na wygnanie!
Opat ręce złożył i oczy podniósł ku niebu.
— Jakimże prawem!
Gedko posępną twarz zwrócił ku niemu.
— Prawa, nie pyta! — rzekł. — Nie Gedki bronię, ale dostojności Biskupa krakowskiego. Co mnie dziś, jutro mogłoby spotkać brata mojego w Gnieźnie, wszyscyśmy dotknięci. Chcą z nas mieć nie sługi Boże, ale posłuszną czeladź tylko.
Opat zdumiony słuchał, Biskup mówił daléj.
— Ojcze mój, my tu z waszego spokojnego klasztoru na czas musimy uczynić obozowisko i wiecową szopę — nie może być inaczéj. Rozkażecie wpuszczać ktokolwiek przybędzie do mnie, bo ja dziś oka nie zmrużę nocą. Ludzie moi wszyscy podążyć tu muszą, ziemian pewnie zjedzie kilku — naradzać się trzeba a ratować!
Tych wyrazów domawiał Biskup, gdy jakby na ich potwierdzenie gwar u furty posłyszeli i dzwonienie. Za Biskupem już przyciągali dworzanie jego i lud zbrojny.
Przynosili wiadomości z Krakowa, że na zamku panował niepokój i gorączkowe, choć tajone przygotowania, wysyłano oddziały na różne strony aby jednych chwytać, drugich przed księcia stawić. Czuć już było z obu stron wydaną wojnę. Donoszono, że z małemi wyjątkami, co było jeszcze ziemian przy dworze, za swojemi idąc, pierzchnęło.
Natychmiast Gedko porozsyłał ztąd gońców do Wojewody i innych ludzi znaczniejszych. Szala widocznie przechylała się na stronę Biskupa, z księciem nie chciał trzymać nikt, burzyło się co żyło.
A że cokolwiek się na zamku działo, zaraz w mieście wiedziano, wszyscy jak Biskup wyrokowani na kary różne, wygnanie, stratę oczów, rąk, więzienie — ostrzeżeni w porę, mieli czas ujść przed książęcemi siepaczami.
Cała noc prawie zeszła na czuwaniu, czynny Gedko albo się modlił lub dawał rozkazy, spocząć niechcąc na chwilę. Oczekiwano tylko na pewną wiadomość o Wojewodzie Szczepanie i na skupienie oddziałów zbrojnych biskupich, aby wyciągnąć z Tyńca i połączyć się z Wojewodą.
Ranek téż następny upłynął na przygotowaniach wojennych.
Klasztor napełniał się jezdném rycerstwem, refektarze zajmował dwór, po za murami niemal obóz się rozkładał, do którego coraz nowe posiłki przybywały, bo się rycerstwo łączyło z Biskupem.
Widział już Gedko z pociechą swą, że osamotnionym nie zostanie.
Około południa nadbiegł wysłany z Krakowa przez Archidjakona Arnolda, który na miejscu pozostał, dworzanin z oznajmieniem iż Kietlicz do dnia był na dworcu biskupim, że ludzie jego otoczyli go do koła, że się gwałtownie o Gedkę upominano, wzywając go do księcia. Potwierdziła się więc wieść, iż go pochwycić chciano. Biskup dotąd jeszcze nie zupełnie dowierzający, uniósł się gniewem wielkim.
— Niema więc już wątpliwości, — zawołał — i nie powinno być miłosierdzia.
Natychmiast z listami i ustnemi poleceniami wyprawiono zaufanych do Gniezna, Płocka, Wrocławia, Kruszwicy, dając Biskupom znać o wypadku i hasło by wszyscy Kaźmierza na stolicę popierali.
Nie czekając już na to, aby książę miał czas się wywiedzieć o miejscu pobytu Biskupa i nasłać może na Tyniec, Gedko natychmiast wyszedł dla obliczenia sił swoich i wydania nowych rozkazów wyjazdu, aby się połączyć z Wojewodą.
Nie miano jeszcze wiadomości pewnéj gdzie się on znajdował, ale nie mógł być zbyt oddalonym. Czekać nań w Tyńcu narażając klasztor i siebie, nie chciał Gedko. Obok kapłańskiéj powagi miał w sobie coś z rycerskiego ducha krwi swojéj i do walki otwartéj śpieszył ochotnie.
Walki jednak mało się było można spodziewać, gdyż Mieszek do niéj sił nie miał. Co było rycerstwa krakowskiego, zamiast stać przy nim, zbiegało do obozu Wojewody. Nimby zaś posiłki od zięciów z Czech i Niemiec nadciągnęły, spodziewano się go wyrugować z Krakowa.
Tak stały rzeczy na Tyńcu, gdy na Wawelskim grodzie w istocie zamęt się brał coraz większy i niepewność rodziła już co daléj czynić przeciw powszechnemu zburzeniu.
Kietlicz pomimo zręczności swéj i zuchwalstwa, mimo gorliwości, żadnego prawie z odebranych rozkazów spełnić nie mógł. Wszystko mu się z rąk wyślizgało.
Z rana nie znalazłszy Biskupa, gdy tegoż dnia obstąpić kazał dworek Leszczyca, pustki w nim zastał, posłani po innych ziemian nie byli szczęśliwsi. Dorota u któréj zasadzkę chciano na Wojewodę uczynić, uciekła. Szczepan był w obozie, nikogo z obwinionych ująć nie było podobna.
Mieszek czekał na wiadomości następny dzień cały, przynoszono mu coraz gorsze, ale nie był to mąż, który by się strwożył niepowodzeniem, lub mógł stracić ducha. W przeciwności równo jak w szczęściu umiał zachować zimną krew i wytrwałością żelazną, stał przy swojém. Myślał co czynić daléj, nad tém co się nie powiodło nie bolejąc na próżno.
Dnia tego jednak, Kietlicza się doczekać nie mogąc, wysyłał po niego kilka razy i sam wyszedł w podwórce, aby swoje siły obliczyć.
Kietlicz wszędzie się znajdując zawiedzionym, nie mogąc dokazać nic, w bezsilném miotaniu się i złości spędził dzień cały. On i jego siepacze pod dowództwem Berezy mścili się na bezbronnych, za tych, których pochwycić nie mogli.
Noc już była, gdy Mieszek raz jeszcze posławszy po swojego Palatyna (jak go tam nazywano), ujrzał nareszcie przybywającego, z twarzą bladą, drżącego, w sukni potarganéj, z piętnem rozpaczliwéj złości na czole i wargach drżących.
Mieszkowi dość było spojrzeć nań, aby odgadł wszystko — nie pytał o nic.
Stojący u progu — milczał.
Raz i drugi książę go zmierzył oczyma, chcąc wyczytać ile z sobą złego przynosił. Ucieczka Biskupa już mu była wiadoma.
Gdy Kietlicz ochłonął nieco, posypał się z ust jego cały szereg wyrzutów, przekleństw, skarg na ludzi.
— Miłościwy panie, — wołał — tu na nikogo nie można liczyć, wierzyć nikomu! Zdrajcy wszyscy. Jednego poczciwego niema między niemi, wszystko już się ciśnie ku Sandomirzowi do Kaźmierza, opuścili nas! Trzeba słać do Czech i Niemiec o posiłki.
Nie dokończył, książę chodził nie poruszony prawie, brodę dłonią poddzierał do góry, jak był zwykł gdy rozmyślał nad czém ważnem.
— Wy wszyscy i ty mylicie się patrząc na Kaźmierza, — rzekł ze spokojem. — Ja go znam iż się nie da ująć i przeciw mnie wysadzić. Nadto dobry jest i spokój miłujący. Miał Kraków w ręku, mnie tu wówczas nie było, prosili go, dawali mu, nie wziął, bo czuł że prawa doń nie miał. Zresztą Mierzwa go tu z sobą przywieść powinien. Kaźmierz mi nie straszny! — dokończył.
— Nie jego, to innego sobie przybiorą — począł Kietlicz rozpaczliwie, — nie wiem już kogo, małoletniego Leszka chorego, albo z Władysławowiczów którego! Na Waszą Miłość wszyscy się sprzysięgli! Wypowiedzieli nam posłuszeństwo.
Milczał książę, naówczas dopiero Kietlicz, którego do żywego bolało niepowodzenie, począł szeroko opisywać co go na każdym spotykało kroku, jakie wszędzie znalazł pustki i opróżnione gniazda.
Książę słuchał bez widocznego wzruszenia; gniewu nawet nie okazywał przeciw Kietliczowi, który sam na siebie i wszystkich więcéj się sierdził niż pan na niego. Ta zimna krew księcia, gorącego Serba tém mocniéj rozjątrzyła iż położenie widział groźném, a pana jakby obojętnym na nie.
Mieszek najmniejszéj nie okazując obawy, dał rozkazy chłodno aby zamek opatrzyć i ludzi zebrać co najwięcéj. Nieograniczoną ufność zdawał się mieć w sile własnéj i w dobroduszności Kaźmierza.
Gdy Kietlicz potém narzekać jeszcze począł, iż nikogo z winnych nie pochwycił — odparł mu książę.
— Dali się który wziąć, łeb mu ucinać, bo przykładu trzeba.
Późnym wieczorem nadciągnął Mierzwa powracający z Sandomirza. Stawił się naprzód do Kietlicza. Zobaczywszy go samego, zrozpaczony już i tak Kietlicz, rzucił się nań jak na pastwę, chcąc dowiedzieć co przywoził.
Pierwsze co widoczne niósł z sobą na twarzy i w ruchach, podsędzia, to były resztki pijaństwa jeszcze zupełnie nie otrzeźwionego. Sprawiało ono że Mierzwa mimo niepowodzenia, widział wszystko w barwach dosyć jasnych.
Gdy Serb przypadł doń gwałtownie, z pogardą wpatrując się w zataczającego trochę przybysza, Mierzwa słodko bardzo przemawiać doń zaczął.
— Niechno, miłość wasza ma cierpliwość — rzekł, — niema nic tak zrozpaczonego, aby się niepomiernie sierdzić. Niema jeszcze nic.
— Powracasz sam? gdzie książę? odmówił więc przyjazdu? Czemużeście go nie przymusili?
Mierzwa nie goloną od dwu dni brodę pocierał z nałogu.
— Niechże no, miłość wasza, posłucha jak to było — odezwał się — rzecz to ciekawa. Przybyłem na zamek do Sandomirza, mogę powiedzieć, przyjęty tam jak słudze pańskiemu przystało. Najśliczniéj. Posadzono mnie u stołu przy ks. Opacie.
— Mów do rzeczy! — zawołał Kietlicz. — Książę Kaźmierz?
— Nie było go! nie było! — odparł Mierzwa. — Wyjechał i nikt nie wie kiedy powróci. Wyruszył na łowy, między nami mówiąc, wszyscy wiedzą na jakie łowy. W lesie ma gdzieś zwierzynę z długiemi kosami i białem liczkiem. Jak na te łowy pojedzie, gnaj wiatr w polu! nie powraca rychło! Gdym przybył, już go nie zastałem.
— Nie czekaliście?
— Czekać, dwa tygodnie!! — zawołał Mierzwa, rękami ruchy czyniąc osobliwe. Ludzie wiarogodni zapewniali mnie, że gdy wyruszy w te lasy, na tego dwunożnego zwierza, czasem go dni kilkanaście niema. Com miał robić?
Tu zniżył głos i uśmiechając się a niezważając że się Kietlicz burzył gniewem, ciągnął daléj.
— Książę poniekąd jest uniewinniony, Rusinka z którą go ożenili, nie powabna i nie wesoła, choć cnót wielkich pani. Ludzie ludźmi!
Kietlicz się miotał, ochota go brała precz za drzwi wymieść nieszczęsnego posła.
— Gadajże — zawołał — coście na zamku widzieli? gotuje się tam co??
— Tak dalece nic nie słyszałem, oprócz uczonych i mądrych rozpraw, w których udział brałem, wstydu księciu mojemu nie uczyniwszy, — mówił Mierzwa, śmiejąc się. — Opat Lucyusz a choćby i Scholastyk Lambertus, uczeni mężowie, ale w jurisprudencyi biegli nie są, co im dowiodłem. Ile razy się puścili w pandekty, dekretalia, zakony, pobiłem ich na głowę zawsze. Chodzili jak po gołoledzi, nie wytrzymali ze mną.
Z dumą to rozpowiadał Mierzwa — Kietlicz spluwał.
— Widzieliście kogo więcéj na zamku? — pytał.
— Przemykających się różnych, dużo — rzekł Mierzwa — podejrzanych, bardzo podejrzanych! Oprócz tego zwykły dwór, Jaksę z Miechowa, Goworka, Wichfrieda. Ruch w Sandomirzu wielki, ale co to znaczy, gdy księcia niema.
— Nagliliście aby tu przybywał?
— Toć było poselstwo moje — zawołał niemal urażony podsędzia — jakżebym ja nie spełnił misyi? Sambym się naówczas osądził nietylko na grzywny, ale na chléb i wodę! Prosiłem o naglenie nietylko Jaksy, nietylko Goworka, Opata, i wszystkich, wiążąc ich uroczystemi obietnicami, ale zdałem to na księżnę. Przyrzekła mi pani miłościwa, małżonka wyprawić.
Kietlicz niechcąc już słuchać więcéj, pogardliwie dał znak Mierzwie by się oddalił.
Trochę jeszcze napojem oszołomiony podsędzia, chętnieby był dłużéj opowiadał, mając ochotę żywo i dowcipnie się rozgadać — ale mu słuchacza zabrakło — Kietlicz pobiegł do księcia.
Nie pozostało Mierzwie nic, chyba do dworku swojego na podzamczu powracać, w którym wątpliwych ślubów żona, kilka młodych służebnic patrjarchalnym obyczajem przyjętych i krzykliwe dzieci nań oczekiwały, ale na łono tego szczęścia domowego Mierzwa nie miał ochoty się udać. Dokuczyło mu już one.
Bardzo więc mu na rękę było, gdy w podwórcu spotkał Skarbnego Juchima, z którym go czuła przyjaźń łączyła, idącego powolnym krokiem z zasępioną i zafrasowaną twarzą.
Mierzwa z Juchimem żyli w najściślejszych stosunkach, chociaż Skarbny gardził człowiekiem grosza przy duszy nieumiejącym utrzymać i życia tylko używającym bez miary.
Ale — potrzebowali się wzajemnie. Mierzwa napędził wlokącego się powoli żyda i uderzył go po ramieniu wesoło witając. Usposobienie to Juchimowi wydało się dziwném, smutną twarz zwrócił ku niemu.
— No, widzicie, — wołał Sędzia — znowu jestem na miejscu i sądy się rozpoczną! Dużo spraw zalegać musi.
Juchim ruszył ramionami, popatrzył nań z politowaniem, nachylił mu się do ucha i szepnął.
— Czy ty uszów ni oczu nie masz! człowiecze! czy ty nie widzisz co tu się dzieje?
Mówił poruszając się coraz mocniéj.
— Oni nas i siebie zgubią! To głupi goj ten Kietlicz! Oni powinni byli zawczasu wszystkich pobrać, dali się im porozłazić. Gwałt! co to za pilność! Z więzienia u nich uciekają, a kto chce ino, z przed nosa uchodzi. My tu wszyscy niepewni[21]
— Co ty pleciesz? co pleciesz? — zawołał Mierzwa nastraszony. — Co ci się śni? ty stary!
Tak mówiąc, wyszli za wrota zamkowe. Juchim szedł cały drżący z gniewu i strachu.
— Ty bo oczów nie masz! — wołał przerywanym głosem. — Nie mnie, tobie się śni, że co wczoraj było będzie zawsze! Ty tego nie widzisz, że nam ziemia się pęka pod nogami.
A! a! gdy tak pójdzie, nie stanie nas tu wszystkich prędko.
Mierzwa otrzeźwił się i poczynał chmurnieć.
— Co ty gadasz! cóż się tu stało bezemnie? — spytał.
— Pójdź że na miasto — mówił żyd miotając się gwałtownie coraz. — Miasto puste, Biskupa niema, Wojewody niema. Wiesz gdzie oni są? Wszyscy poszli się sprzysięgać na księcia i Kietlicza. Wszyscy! — ciągnął Juchim unosząc się. — Ha! a co będzie z nami? księcia wypędzą — co z nami? Hę! Nas powieszają! Tyś sądził, ty męczył, karał, ja dusił za grzywny[22] — Ha! oni nas teraz zechcą sądzić i dusić! A co my winni? co my winni?
Mierzwa już był odzyskał zupełną przytomność, czuł że rozumny Juchim nie trwożył się darmo.
— Słuchaj, Juchim — odparł kiwając głową — czego się ty boisz! Tobie nic nie może być, bo ty masz pieniądze, a mnie? mnie nie może nic być, bo ja mam rozum (uderzył się palcem w czoło), albo ja nie mogę służyć innemu, jak służyłem temu?
— Ja mam pieniądze! — podchwycił przyskakując do Mierzwy Juchim z gniewem okrutnym, tak że podsędzia się cofnął. — Ty śmiesz gadać że ja mam pieniądze! ty! Kto tobie powiedział że ja mam pieniądze! Ty potwarco jakiś!
I począł potrząsać suknią swą brudną i wyszarzaną.
— Jakie ja mam pieniądze? zkąd ja mam je mieć? Ja mam ten łachman co na grzbiecie, więcéj nic. Co ty będziesz gadał że ja mam pieniądze! Czy to pieniądze moje! Ja na chléb nie będę miał.
Mierzwa głowę to podnosił, to spuszczał.
— Słuchaj, Juchim — rzekł — po co ty to mnie gadasz?
— A na co mówisz że ja mam pieniądze? — krzyknął żyd, — ja jestem żebrak, ja niemam nic, nic.
— No, jak tak — dodał Mierzwa — to cię powiesić mogą.
Szli daléj. Juchim z głową spuszczoną, Mierzwa gładząc brodę. Tuż pod zamkiem był dworek Juchima, chata oparkaniona tak wysoko, że z za tynu dachu jéj prawie nie było widać. Wrota ogromne, ciężkie, kute, prowadziły do wnętrza. Mierzwa do swego domu zawczasu nie chcąc powracać, towarzyszył Juchimowi, choć ten go nie bardzo zapraszał. Stanęli u wrót.
— Słuchaj ty biedny nędzarzu Juchimie, — odezwał się podsędzia, — mnie w gardle od drogi zaschło, ty masz i wino i miód, jabym się napił i pogadalibyśmy o naszych biedach. Ręka rękę myje.
Tak się naparłszy w gościnę Mierzwa, przez otwierającą się furtkę wszedł w podwórko Skarbnego, nad które coś uboższego, brudniejszego, bardziéj opuszczonego widzieć było trudno. Chata pokryta słomą, choć spora, najgorszéj wieśniaczéj na pozór równała.
Juchim szedł przodem nie bardzo zważając na ciągnącego za nim Mierzwę, zajęty tak był obawą o los własny, iż go więcéj nic nie obchodziło. Weszli do izby ciemnéj i smutnéj. Juchim u uszaka drzwi, dotknął ręką jakiegoś znaku, rękę pocałował i nawijającemu się tuż chłopcu, odzianemu licho coś szepnął. Sam zaś czapki nie zdejmując, począł ręce myć i ocierać o rącznik przy drzwiach na kołku wiszący. Mruczał jakąś modlitwę. Mierzwa siadł i oparł się na stole, jakby mu się na drzemanie zbierało.
— Słuchaj, Juchim — począł po wypoczynku krótkim — mnie to coś powiedział ani się w głowie pomieścić, ani wyjść chce z głowy. Hę? Myślicie że już tak źle z nami?
Stanął przed nim Skarbny, ręce za pas wkładając.
— Źle! co to źle! najgorzéj! — zawołał. — Trupem już słychać! Myślałem że Kietlicz rozumny człowiek, a książe mądry pan, oni wszyscy ślepi, oni głupi są! Oni myśleli, że im wszystko wolno, a nie pamiętali o tém, że kto chce bić, musi mieć dwu do trzymania. — Gdzie teraz ci co będą trzymali? Kto im będzie trzymał? Ci co mieli trzymać, pouciekali!
Żyd się żywo przechadzać począł, Mierzwa słuchał i czekał. Niedoczekawszy się, rzekł.
— Wy myślicie że nam co zrobią? Sług za to nie wieszają gdy panowie grzeszą! Ja mam rozum, to się wyłgam, no — a ja taki swoje, ty masz pieniądze, to się wykupisz!
Juchim po raz drugi usłyszawszy o pieniądzach przyskoczył doń z zaciśnionemi pięściami.
— Co ty mi będziesz o pieniądzach gadał.[23] — krzyknął — ty! ty!
— A! między nami! — rozśmiał się Mierzwa — ja tego na rynku wywoływać nie będę! — Juchimowi oczy świeciły strasznie.
— Ja wyjdę o kiju, z torbą! ja będę żebrakiem — wołał jęcząc.
Uspokoił się jednak po troszę, gdy podsędzia dał mu znak ręką, iż więcéj mówić o tém nie będzie.
Nierychło Skarbny zbliżył się do siedzącego.
— No co? — spytał — sprowadzą oni tu Kaźmierza?
Mierzwa się strząsł.
— Co ci w głowie — rzekł — tak dalece nie zaszło jeszcze. Nasz książę ma siłę.
Juchim ruszył ramionami.
— Jaką? gdzie? — spytał. — Zięciów swoich! Zięciowie mają sprawy swoje, z nich się żaden ani ruszy? A tu!! jaka siła!
Sparł się na stole nad siedzącym.
— A książę Kaźmierz? co to jest za pan?
— Dobry pan — odpowiedział Mierzwa, — tak dobry, iż nie zechce bratu szkodzić! To nie może być!
— Nie może? — więc innego wybiorą i posadzą — mówił Juchim — to u nich już postanowione! A kogo??
Mierzwa zdawał się nie wiedzieć co odpowiadać, ruszył ramionami. W téj chwili stara kobieta w rodzaju zawoju na głowie, z twarzą pomarszczoną, milcząca przyniosła dzbanuszek i kubki, spojrzała z pogardą na Mierzwę, nie skinęła mu nawet głową, postawiła przed nim napój i szybko się oddaliła.
Rzucił się podsędzia na ożywiające przyjęcie, nalał kubek i rozkoszując się, cały zatopiony w smakowaniu, pił a cmokał.
— Ja tobie powtarzam, — mówił Juchim zbliżając się do niego znowu, — nam trzeba myśleć o sobie, nie długo już ich panowania!
Mierzwie te przepowiednie mniéj od napoju smakowały, krzywił się.
— Ty Juchim, — rzekł — nadto daleko chcesz patrzéć. To się na nic nie zdało. A chcesz koniecznie wiedzieć co my robić mamy! A! takich ludzi jak my zawsze im będzie trzeba, temu czy innym! Ja? będę im sądził jak zechcą! Na ścięcie, to na ścięcie, na całowanie, to na całowanie.
Gorzéj z tobą panie Skarbny!
Juchim się znowu oburzył.
— Dla czego ze mną gorzéj być ma? — A kto im będzie pieniądze bił i zbierał? A kto u nich zadzierżawi mennicę? Kto potrafi co ja?
Ja jestem ubogi, ale około cudzych pieniędzy chodzić umiem. U mnie one nie przepadają, a mnożą się.
Tylko jabym chciał wiedzieć, co to jest ten Kaźmierz?
Mierzwa przynaglony ruszył ramionami.
— Co to jest Kaźmierz! — zawołał — to jest taki książę co o pieniądze nie dba, skarbów zbierać nie będzie, przyjdzie Biskupom ręce całować, a ziemian karmić i poić. Będzie w kościele śpiewał i..
Mierzwa niedokończywszy, ruchem jakimś rąk pokazał, że Skarbny się po nim nie wiele spodziewać może.
Juchim w milczeniu zbierał jego słowa.
— A! a! — jęknął — co to będzie z nami! co będzie z nami!
Mierzwa już znowu podpiwszy, był dobréj myśli.
— E! daremna troska cię gryzie — rzekł — co ma być? My pierwsi pójdziemy się nowemu panu pokłonić, głowy nam nie zdejmie! Dobry pan!
Żyd westchnął.
— Dobry pan — mruknął — z dobremi panami niema dobréj roboty.
Wytrzymawszy tak Skarbnego, z miną rozjaśnioną i tryumfującą powstał z siedzenia podsędzia i zbliżył się do ucha jego.
— Ty jesteś — odezwał się rozweselony — wcale nie głupi człek, ale ty patrzysz za daleko a nie widzisz nic. Wypędzą Mieszka? myślisz że spokojnie wytrwa, że nie będzie probował powracać? zamiast jednego, któremu służymy, będziemy mieli dwu, którym będziemy potrzebni. Albo to od obu brać i dwom służyć nie można, kto ma rozum!
Chrząknął Mierzwa i popił.
Ze wszystkiego co dotąd mówił, ostatnie się widać najrozumniejszém wydało Juchimowi, głowę skłonił i umilkł.
Poszanował w Mierzwie człowieka wedle myśli i serca swojego, nie mówiąc nic, kubek mu nalał — i spokojniejszy po izbie zaczął się przechadzać.



VI.

W cichéj dolinie otoczonéj lesistemi wzgórzami, u brzegów wijącéj się zielonemi łąkami, pośród wierzb i olch Pilicy, maleńka osada z kilkunastu chat złożona, kryła się zasłonięta od wielkich gościńców i od ludniejszych okolic. Zwano ją Sulejowem.
W chwili, gdy się nasza powieść poczyna, w zakątku tym spokojnym, widać było na wznioślejszym nieco brzegu rzeki, szeroką dosyć przestrzeń zajętę, jakby naprędce pokleconemi drewnianemi budowlami, wśród których gdzieniegdzie ściany rozpoczętych zaledwie murów się wznosiły. Zdala było to coś podobnego do zamczyska, a w istocie niedawno założony klasztór mnichów białych, dzieci Bernarda świętego, których od pierwszego ich gniazda Cystersami, lub od założyciela Bernhardynami zwano.
Potężny duch reformatora, ojca zakonu, jednego z najdzielniejszych mężów swojego wieku, zdał się w nową regułę przelewać, i za życia św. Bernarda zakon wzrósł do przeszła półtorasta klasztorów.
Wszędzie, gdziekolwiek chciano wiarę szczepić i pobożność rozkrzewiać, zakładano Cystersów domy.
Sława Benedyktynów zaćmioną została przez wyszłą z łona ich nową milicyę Chrystusową. Na chorągwi jéj stała znowu, jak za czasów Benedykta świętego „Praca!“
Gdy Benedyktyni już się teraz tylko o mądrość kusili, mnisi biali chcieli dać światu przykład wstrzemięźliwości, pokory i pracy.
Pomiędzy starszemi i młodszemi powstało współzawodnictwo. Starsi bracia patrzali z pewną trwogą na rozrastające się z nadzwyczajną szybkością młode pokolenie białych mnichów.
Benedyktynom zarzucano już życie rozpieszczone, a porównywając ich do pierwszych pustelników Antoniusza i Hilarego, Cystersi wołali: „Tamtym starczyła licha skórka zwierzęca, aby tylko nagość ich ciała okryła i od srogości zimna zabezpieczała; a wy nie tak się odziewacie. Tamci głodni pracą rąk własnych, z motyką i widłami szukali dla siebie pożywienia, wy czy tak czynicie? Tamci niedostatek cierpieli, wy opływacie we zbytkach. Tamtych prześladowano i trwożono, wy wiedziecie życie wygodne i dostatnie. Tamci błądzili po puszczach, wy siedzicie wśród swoich na wywyższonych siedzeniach.“
Charta charitatis“ nowa reguła nowego zakonu, który już był wprowadzony do Polski, surową była i nieubłaganą. Wszystkie klasztory św. Bernarda łączyły się w jedną ogromną rodzinę, i wiodły rod swój jak dzieci od matki, od zgromadzeń, z których powstały, wiążąc się z sobą nieustanném czuwaniem wzajemném.
Jak wszędzie, tak w Sulejowie zakładający się klasztor, przedstawiał już zarys wszystkim innym podobny, z jednych części złożony. Niewolno było zmieniać nic nigdzie w normalnym kształcie cysterskiego klasztoru.
Wprzódy nim do Sulejowa mnichów sprowadzono, nim tę dwudziesto trzecią córę wydał na świat Morimond (jeden z głównych cysterskich klasztorów) byli już zakonnicy téj reguły w Lędzie i w Oliwie. Sulejów dostał biblijne nazwanie: Siloa, zwano go téż Silva, bo wśród lasów był położony.
Jak Benedyktyni zwykle się mieścili na górach, tak pokorni Cystersi chętniéj zamieszkiwali doliny, i od dolin (vallis) najczęściéj zwali swe schronienia.
Sulejów właśnie dla nich przypadał dobrze ze swą kotliną lasami osłoniętą. Podług prawa zakonu wprzódy, nim mnisi tu wciągnęli na dolinę Siloa, już schronienie dla nich tymczasowe było przygotowane. Wedle wskazówek przyszłego opata wystawiono naprzód kapliczkę drewnianą, izbę jadalną, sypialnię, schronienie dla gości i celę dla odźwiernego.
Kościół się dopiero zaczynał budować, gdy pierwsi dwunastu apostołowie weszli na poświęconą siedzibę swoją. Właśnie niedawno Opat Lucyusz z towarzyszami zajął był ubogie jeszcze budynki, na których miejscu miał późniéj stanąć kościół i klasztór wspaniały, osobny dwór Opata, folwarki i ogrody.
Całém wyposażeniem jakie z sobą od matki klasztoru przynosili wszędzie pielgrzymi, było kilka ksiąg niezbędnych, bez których się obejść nie mogli. Psałterz, Hymny, Collectaneum, Antyfonarz, Graduał, Mszał i ta „Charta charitatis“ Karta miłosierdzia, która prawo w sobie zamykała.
Ubogo wyglądał Sulejów jeszcze, chociaż obok tymczasowych drewnianych szop, w których mieścili się mnisi, już żwawo rozpoczynała się budowa kościoła pod ich dozorem, wedle ich formy. Mury już z ziemi wyrastały. Około nich roiła się gromadka robotnika i białe widać było suknie przewodniczących im mnichów.
Drogą wiodącą ku temu nowemu klasztorowi jechała pięknego poranku wiosennego, mała garstka rycersko a myśliwsko odzianych ludzi. Przodem urodziwy mężczyzna, lat średnich, z twarzą piękną a smętną, z długiemi włosami puszczonemi na ramiona. Za nim z brzydką a poczciwą twarzą, ogorzały, chudy jechał pachoł oczyma ścigając każdy ruch pana, daléj z kilku łowczemi psów było kilka.
Gromadka ta wyjechawszy z lasu, zatrzymała się nieco. Jadący przodem stanął, stanęli i inni. Zdawało się, że chciał się przypatrzyć okolicy. Oczy jego skierowały się ku klasztorowi bielejącemu w dali poczętemi mury. Nie pilno mu było, stał długo i patrzał. A gdy potém westchnąwszy koniowi dał znak aby szedł daléj, nie popędził go żywiéj, owszem chód jego hamował, jakby się spieszyć nie chciał.
Rozglądał się po okolicy, — dumał.
Byłto, jak się domyśleć łatwo, książe Kaźmierz spłoszony z Gaju, przez ziemian, którzy go nocą najechali. Jagna téż musiała powracać do starego ojca, a książe lękając się do Sandomirza jechać, gdzie nań ziemianie krakowscy czekali, od których natrętnych nalegań się spodziewał, wolał zawrócić do cichéj téj ustroni w dolinę Siloa, w któréj jego staraniem słało się gniazdo modlitwy, zapalało ognisko światła.
Na to rąk swoich dzieło książe spoglądał rozrzewnioném okiem, z myślą jakąś tęskną, jak by zazdrościł tym, co tu mieli zażywać pokoju przy pracy, zrzekając się woli własnéj, aby mieć spokojne sumienie.
Może i on byłby się teraz zrzekł téj woli, która często wyrywała się rozumowi, obłąkiwała na bezdrożach, aby okupić tą ofiarą pokój duszy.
Życie, jakiego pragnął z tém, które prowadził, nie godziły się.
Świat ciągnął słabego pana w swe objęcia, gdy dusza wyrywała się ku czystym sferom światłości i ciszy.
Przebył już wiele, odcierpiał niemało, a nie wiedział, co go czekało jeszcze. W Sandomirzu jeżeli nieszczęśliwe życie było znośne, w Krakowie czekała niewola złota, niepokój, niepewność, wrzawa.
Miłość ziemian pchała go tam, zkąd niechęć może wkrótce spychać miała. Wstręt też czuł do rzucania się na nowe, nieobliczone losy.
Jechał, w myśli tak przebierając wszystko przeszłe, aż do ostatniéj godziny przebytéj w Gaju, przy téj szalonéj dziewusze, od któréj nie mógł się oderwać. Sto razy postanawiał zostać wiernym żonie, spełnić przyrzeczenia duchownym dane, potém przychodziła chwila namiętności, żebraczka posłanka zjawiała się pod oknem, Kaźmierz nie miał siły z niczém ją odprawić — i jechał. A wracając potém gryzł się w sumieniu własném, wstydził sam przed sobą, pokutował na duchu.
Chciał się czuléj przywiązać do żony, którą mu narzucono, a niemógł się zwyciężyć.
Pokorna, dobra towarzyszka jego, namiętnéj miłości w nim obudzić nie umiała. Szanował ją, a dzika żądza jakaś, piastowska krew ciągnęła go ku drugim niewiastom. Jagna była najukochańszą ale może nie jedyną. Nowe liczko, nowe słowo, młodość a krasa świeża, jakiemiś obietnicami nowego szczęścia porywały go ku sobie.
Szukając szczęścia po bezdrożach, w istocie był nieszczęśliwy.
Gdy tak jechał wzdychając, Smok, w którego piersi odbijało się każde pańskie westchnienie, tłumił w sobie do wtórowania mu ochotę. Żal mu było tego pana. Czuł, że był nieszczęśliwym, niemogąc odgadnąć dla czego?
— Czego bo mu braknie? — mówił w duchu — ma, co dusza zapragnąć może, a smutny tak, jakby z głodu marł, odziać się nie miał w co i biedniejszy był odemnie? Żonka młoda, no, i ten wicher co za nim lata i do którego on ucieka — i panowie i pokłony. — Czego mu brak?
Smok ruszał ramionami. Radby się był tajemnicy dowiedział, ale zapytać o nią pana? nigdyby się nie ważył. A dałby był wiele, żeby odgadnąć co mu tak ciężyło.
Kaźmierz jechał powoli zadumany, rozpatrywał się po okolicy, myślał, jak się tu podźwignie kościół, jak tych dwunastu pierwszych wzrośnie do kopy i jak téj liczby doszedłszy, klasztór jego nowych dwunastu krzewicieli wyśle ztąd na jakąś pustą dolinę, aby się rozległa chwałą Bożą.
W okolicy życia jeszcze było mało, osada uboga, trochę ludzi kręciło się tam około budowy, kilku pastuszków około trzód na łąkach stało, na polkach u wzgórzy widać było białe koszule wieśniaków, którzy coś przy roli robili. Spokój wielki, błogosławiony a uroczysty rozlany był na tym krajobrazie nieszerokim, tęsknym, miłym, dzikim trochę.
Książe jechał nie spiesząc.
Uciekał tu, gdzie go pewno nikt nie miał szukać, gdzie się go nawet domyślać nie mogli. Chciał tu z mnichami pomodlić się, rozmówić, popatrzeć jak rosło claustrum, a zapomnieć, że go z Sandomirza wypędzano.
Spodziewał się tu czas jakiś przebyć ukrytym, dopókiby pierwsza gorączka, tych co go na tron powoływali, nie przeszła. Żal mu tylko było, że Opata Lucyusza, którego w Sandomirzu zostawił, nie znajdzie tutaj, pocieszał się przeorem, który go zastępował.
W tych myślach powoli zbliżył się ze swojemi do furty klasztornéj, która jak wszystko tu, tymczasową była. U drewnianych wrót zbitych z desek, na koziéj nóżce wisiał prosty sznur od dzwonka, lecz nim go Smok pociągnął, przez okienko wyjrzał furtyan siedzący tam dzień cały i poznawszy księcia, bo go tu znali wszyscy, pospieszył otwierać, dając znać przez braciszka do klasztoru, jaki im wielki gość przybywał.
Gdy Kaźmierz z konia zsiadłszy wchodził, wedle zwyczaju Cystersów, furtjan przyklęknął do powitania.
— Mój ojcze — rzekł książe do niego — o przybyciu mojém nie głoście, nie z urzędu opiekuna dla oglądania, ale schronić się do was przyjechałem.
W klasztorze tymczasem wszystko się już poruszyło i białe habity spieszyły na powitanie założyciela swojego. Jakież było zdziwienie księcia, gdy przodem idącego ujrzał Ojca Lucyusza Opata, o którym sądził że jeszcze w Sandomirzu przebywa. Za nim szli O. przeor, Kantor, kustosz i cała starszyzna niewielkiej gromadki, która jak zawsze w początkach, z osób się tylko dwunastu składała. Dwóch młodych polaków, żaczków z Krakowa, do nowicjatu przyjętych, służyli francuzom za tłumaczów i pomocników.
Wszystko tu jeszcze, jak powiedzieliśmy, ubogo i tymczasowo wyglądało, szczególniéj klasztór sam drewniany, sklecony na prędce, aby mnisi przybyć mogli, ale już, wedle prawideł zakonu, mający w sobie to wszystko co każde klaustrum cysterskie składać musiało.
Opat witając księcia uśmiechał się wesoło i wnet do osobnego dworku swojego poprowadził; Opactwo bowiem stało zawsze oddzielnie od zabudowań klasztornych i było niejako wrotami przez które zgromadzenie ze światem zewnętrznym się łączyło.
Cały plac, który zająć miały obszerne budowy, był jeszcze pełen nawiezionego drzewa, kamieni, cegły, wapna, materyału najrozmaitszego, około którego krzątali się cieśle, murarze, kamieniarze i ich pomocnicy. Z ziemi gdzieniegdzie wyglądały wyrastające fundamenta, zarysowując przyszłe budowy i podnioślejsze już ścian kawałki.
Opodal widać było opasane zagrodami z drzewa i płotów ogrody klasztorne, wirydarze przyszłe, ogród Opata, folwarki i stajnie. To co było dotąd, ledwie obietnicą przyszłości nazywać się mogło.
Część zakonników była przy robotnikach w ogrodzie, część około klasztoru, a wszyscy, mimo niewygód i nieładu, wśród którego dla przyszłości pracować musieli, twarze mieli uśmiechnięte. Nie przerażało ich że tu wszystko stworzyć było potrzeba.
— Ojcze Lucyuszu — odezwał się książe — jakże i czém się to dzieje, że ja tak szczęśliwie was tu znajduję? Sądziłem że poczekacie tam na mnie, dokąd ja teraz jechać nie mam ochoty.
— Niepokój miałem o gniazdo nasze — odpowiedział Opat — nie mogłem tam bezczynny siedzieć dłużéj, a w Sandomirzu nie czułem się potrzebnym. Bóg dobry sprawił że ja tu sam Waszą miłość powitać i przyjmować mogę. Lecz jakże nas ta łaska spotkała że książe zamierzyłeś odwiedzić Silvę, mnie nawet o tém nie wspominawszy?
— Bom wyjeżdżając z Sandomirza, niewiedział wcale że się tu znajdę, — rzekł Kaźmierz smutnie[24] — Niepokój i mnie zmusił u was szukać trochę pokoju. Chciałbym tu spocząć i przypatrzéć się życiu waszemu.
— A! — odparł Lucyusz — jeszcze ono dziś nie jest takie jakiemby być powinno wedle ścisłéj reguły. Staramy się jéj nie uchybić, aleśmy na obozowisku i obcy a nieoswojeni z krajem.
Książe nie śmiał, choć pragnął go o Sandomierz pytać, gdy Opat sam, wprowadzając go do swojego dworku z drzewa pobudowanego, ale przystojnie przybranego wewnątrz i czystego odezwał się.
— W Sandomirzu ludzi tak dużo zostawiłem, żem się tam nie czuł potrzebnym. Wrota i drzwi przez cały dzień stoją otworem, a Goworek nie może spocząć, takie tłumy ziemian płyną ciągle z Krakowa.
Książe spuścił oczy zachmurzony.
— Wołają Waszą Miłość na stolicę — dodał Lucyusz.
I na to Kaźmierz nie odpowiedział. Oczy miał w ziemię wlepione i Opat łatwo mógł poznać iż wiadomość ta nie miłą mu była. Nie pytał nawet o osoby, ani chciał wiedzieć którzy tam byli. Lucyusz zamilkł postrzegłszy to wrażenie na księciu.
Nierychło Kaźmierz się odezwał do niego.
— Otóż masz, ojcze mój tłumaczenie dla czego wolałem tu zbiedz, aby w zaciszu przetrwać burzę. Burza to jest i mam nadzieję że jak nawałnica przeminie. Umysły ludzi gorących uniosły się, serca podrażniły — uspokoją się da Bóg. Jam do wielkiego państwa ani stworzon, ani z prawa powołany.
— Pokora chrześciańska, mówi z was, miłościwy panie — odezwał się Opat — ludzie sądzą inaczéj. Niewiem czy się zdołacie oprzeć naleganiu i czy się mu godzi opierać. Wszyscy Pasterze nasi wołają do was[25] — Umiłuj się nad nami.
— A któż zmiłuje się nademną! — przerwał Kaźmierz[26] — Nie tylko sumienie się przeciwi, ale przykład starszéj braci zdolniejszéj odemnie trwoży. Jeżeli Władysław, Bolko, Mieszek nie zdołali ich zaspokoić czyż ja to potrafię? Nie mój ojcze, nie mówmy nawet o tém.
Wnet zmieniając rozmowę, książe zażądał aby nie jako gość ale jako jeden z braci podzielał życie zakonne. Prosił o to tak mocno iż Opat przystać musiał. Na to tylko zgodzić się nie chciał aby książe razem z innemi sypialnię dzielił. U Cystersów bowiem wszystko wspólném było i nikt własnéj celi nie miał.
Ponieważ już było po tercyi i po Mszy świętéj a czas obiadu następował, książe zaś z Opatem na osobności nie chciał zasiąść do stołu, pragnąc się do życia klasztornego stosować, O. Lucyusz poprowadził go do skromnéj szopy, w któréj jadano.
Maleńka kazalnica z desek zbita, na boku stojąca, przeznaczona była dla lektora, czytającego w czasie jedzenia. Rozpoczęto wedle zwyczaju od odmówienia psalmu „Miserere mei Deus“ i błogosławieństwa.
Na stole podane były dwie potrawy, wino z wodą mięszane i chleb czarny. Pożywano w milczeniu. Książe z Opatem usiadłszy do stołu, nic innego nad to co wszyscy jedli mieć nie chciał.
Wkrótce téż skończył się krótki obiad, czytaniem reguły i wspomnieniem zmarłych w zakonie macierzystym zamknięty. Tygodniowi dozorcy poszli z zakonnikami do pracy, a najważniejsza tu teraz osoba, budowniczy „Magister Operis.[27] który robotami około kościoła zawiadował do swych cieślów i murarzy pospieszył.
Dwór księcia Kaźmierza jadł osobno i daleko dostatniéj nad niego był przyjęty, bo w klasztorze dla obcych na niczém nie zbywało.
Po jedzeniu Opat, który znał upodobanie księcia, a pragnął go czémś rozerwać, skinął na Kantora pod którego kluczem było,[28] Armarium (biblioteka) i kalendarz klasztorny, aby komorę otworzył, w któréj przywiezione z Francyi skarby się znajdowały. Morimundska matka, wiedząc o tém co w Polsce najpożądańszém było, wyposażyła córkę nietylko w antyfonarze, hymny i graduały wspaniałe, ale dodała kilka rękopismów drogich, które książe z ciekawością oglądał i tłumaczyć sobie kazał. Znalazły się tam poezye łacińskie chrześciańskich śpiewaków pierwszych wieków, a nawet trochę świeckich rzeczy, bo i listy Seneki i ułamki Cycerona i historye rzymskie i coś o Aleksandrze Wielkim i różne świętych legendy.
Niektóre z tych drogocennych pergaminów malowane były i złocone tak cudnie iż podziw a zachwycenie obudzały.
Książe właśnie był niemi zajęty tak iż o wszystkiem w świecie zapomniał na chwilę, ciesząc się jak dziecię że skarby te do kraju przyniesiono — gdy natrętne pukanie do drzwi słyszeć się dało.
Z niecierpliwością książe ku nim zwrócił oczy, a Opat sam poszedł zobaczyć, kto się tu dobijać ośmielił. Przez zlekka otwarte drzwi Kaźmierz dostrzegł twarz dobrze mu znaną, wcale tu niespodziewaną — drgnął cały.
W przybyłym łatwo poznać było można cudzoziemca; młody był, przystojny bardzo, wzrostu słusznego, suknia i zbroja niemca raczéj niż Polaka cechowały. Twarz dosyć miła, łagodnego wyrazu, oczy niebieskie, uśmiech swobodny i niewymuszony, usposabiały dobrze dla przybysza.
Opat przyjął go jak znajomego i poufale szeptać coś z nim zaczął, gdy książe, którego odpadła już ochota do oglądania Armarium, zaniepokojony, pośpieszył także do stojącego w progu.
Żywo natarł na niego twarz okazując zdziwioną, zafrasowaną ale nie gniewną.
— Wichfried! — zawołał — ty tu?
— Tak jest, miłościwy książe — odparł uśmiechając się przybyły — poszczęściło mi się Was znaleźć.
— Potrzebowałżeś szukać tak pilno? — zapytał książe trochę niespokojnie.
Opat, widząc że się na poufałą rozmowę zanosi, wskazał na drzwi sąsiedniéj sali kapituły, wspaniale nazwanéj jéj imieniem przedwcześnie, będącéj w istocie izbą pustą, w któréj sprzętu żadnego nie było, a jak teraz i ludzi téż. Wedle reguły schodzili się tam w pewnych godzinach zakonnicy.
U drzwi jéj O. Lucyusz wytłumaczył się zajęciem pilném i odszedł, przybyły gość sam z księciem pozostał. Z obejścia się ich z sobą widać było zażyłość dawną i wielką poufałość.
Wichfried, o którymeśmy już wspominali, jako o przyjacielu księcia, niegdyś towarzysz jego, gdy w Niemczech jako zakładnik przebywał, był wnukiem starego Lanfrieda, który u siebie ze szczególną gościnnością młodego sierotę przyjmował, opiekował się nim, a gdy mu na czém zbywało nie żałował swojéj majętności.
Pamiętny tych usług Kaźmierz późniéj wziął do siebie jego wnuka, którego wyposażyć chciał i w Polsce osiedlić.
Stosunki ścisłe dawno ich łączyły, gdy Kaźmierz był wygnańcem opuszczonym; wpłynęły one na późniejszą obu zażyłość. Mieli z sobą niegdyś braterstwo rycerskie, żyli jak równi i druhowie, pozostała i teraz przyjaźń, na którą Wichfried zasługiwał, ale płochy człek nie zawsze na dobre jéj użyć umiał. Byłto powiernik i pomocnik księcia we wszystkich jego tajemnych miłostkach, od których nie odciągał, ale raczéj ośmielał Kaźmierza.
Wichfried lubił życie, pojmował je jako zabawę i rad był ze wszystkiego korzystać, co je mogło uprzyjemnić. Z Kaźmierzem byli niemal jak bracia, choć książe poważniejszego nadeń umysłu, czasem go za płochym i lekkomyślnym znajdował.
Gdy się w kapitularzu znaleźli sami, książe ujmując go za rękę, zapytał powtórnie.
— Wichfriedzie, jakżeś ty mnie tu mógł znaleźć, dla czegoś mnie szukał?
— Jak znalazłem! doprawdy sam niewiem — odparł śmiejąc się niemiec — alem szukał pilno, bo mi potrzeba było widzieć was rychło i mówić z wami. Od kilku dni serce mi bije żywiéj, to com przeczuwał i czego pragnąłem ziszcza się. Jadę z Sandomierza — pędzę raczéj. Wiedziałem, domyślałem się że jesteście w Gaju, tam już nie zastałem nikogo, śladem, węchem, domysłem, przeczuciem jakiémś tu się dostałem.
— Mów prawdę! — przerwał Kaźmierz — wskazał ci kto?
— A! miły panie — odparł Wichfried — wam bo się ukryć trudniéj niż komu. Poznają was wszędzie i domyślają się ludzie. W istocie po drodze ten i ów dał mi wskazówkę, a raz na gościniec do Sulejowa wpadłszy, reszty się domyśliłem.
Ale po co książe tu zbiegłeś? teraz! w téj chwili gdy tam tłumy z niecierpliwością na was czekają, wyglądają, wołają.
— A! — przerwał niecierpliwie książe — właśnie dlategom uciekał że za mną gonią!
Zatrzymał się chwilę i dodał.
— Znasz mnie??
— Tak jest — odparł Wichfried — ale znając was i kochając, boleję nad tém że uciekacie. Czeka was wielka przyszłość, któréj się odpychać nie godzi.
Książe poglądał po ścianach, usta ścinał.
— Ziemianie krakowscy, duchowieństwo, wszyscy wołają, błagają, ciągną — do Krakowa!
— Wichfried! — przerwał Kaźmierz surowiéj — dość tego. Wiem o tém, przestań, nie dopuszczę się bezprawia!
Nie chcę władzy — pragnę spokoju. Nie mogę usłuchać tych głosów, które nie są głosem miłości ale gniewu, nie miłość ku mnie to sprawuje, ale niechęć ku bratu mojemu.
— A! — przerwał Wichfried śmiało — nie wchodzę w przyczyny jakie was ku wielkim ciągną przeznaczeniom, błogosławię Boga który je daje.
Miły panie, spojrzyjcie na te ziemie wasze wszystkie, ile wy dla nich uczynić możecie. Co tu znaczy brat, co jeden człowiek, gdy do was wszyscy wyciągają ręce, a wy ich z barbarzyństwa wywieść możecie!
— Ja? — odparł żywo Kaźmierz[29] — Ja! mylisz się! Czuję się słabym, jestem nim! Chcę dobra ale go uczynić nie potrafię — Mieszek ma siłę i rozum — ja ich nie czuję w sobie! Nie! nie!
Mówiąc to zatrząsł się cały, przystąpił do Wichfrieda objął go całując po dawnemu i dodał.
— Wichfriedzie, druhu mój wierny — nie chciéjże ty nieszczęścia mojego. — Broń mnie, osłaniaj, ratuj. Ja tego nie chcę!
I ująwszy go pod rękę Kaźmierz wyszedł z nim z kapitularza przez ganki ku podwórcom.
Tu się wszystko ruszało około budowy, wesoło razem mięszali się z sobą mnisi i robotnicy.
Ciosano kamienie, rozmierzano belki, Magister z pergaminem w ręku, na którym nakreślony był plan kościoła i klasztoru, chodził rozporządzając ludźmi, tłumacząc się na pół znakami, wpół połamaną mową.
Twarz księcia rozjaśniła się.
— Patrz — odezwał się do niemca — oto najmilsze zajęcie moje! Zastałeś mnie nad malowanemi ich księgami, które mi dały na czas o wszystkiém złém i niedorzeczném zapomnieć! Tu serce mi żywiéj bije patrząc jak się na chwałę Bożą w pustyni świat podnosi! To moje najupodobańsze dzieła!
— Tych dzieł, mając tak rozległe ziemie w ręku, będziecie mogli dokonać więcéj niż teraz — odezwał się Wichfried[30] — Odziedziczycie skarby za które nakupicie ksiąg, będziecie mogli ziemiami ogromnemi uposażać klasztory, sprowadzać ludzi z całego świata. Stworzycie wreście rycerstwo karne z tych poczciwych a warchołowatych ziemian.
Smutnie uśmiechał się Kaźmierz słuchając.
— Ja? ja? — spytał — Wichfriedzie? pochlebco, mów prawdę! Jeżeli surowy Mieszek nie zdołał ich uspokoić i zaprządz do ładu, ty myślisz że ja to potrafię??
Rozśmiał się i ruszył ramionami.
— Mieszek wszystko chciał robić siłą, wy to dokonacie miłością. Was kochają.
Nie odpowiedział książe a odwróciwszy się i popatrzywszy spytał.
— Cóż się tam dzieje w Sandomirzu?
— Dzień i noc płyną ludzie i szturmują — rzekł niemiec — ukryć się przed niemi długo nie zdołacie.
— Postanowiłem im zejść z oczów na tak długo jak tylko będę mógł — rzekł Kaźmierz[31] — Zmuszeni czekać, widząc że ich odpycham upamiętają się.
— Ani myślcie o tém — odparł Wichfried[32] — Ziemianie sami wreście mogliby strwożyć się, osłabnąć, zdanie odmienić, ale Biskup Gedko i Szczepan Wojewoda są z niemi, prowadzą ich, a tym o gardło bodaj idzie.
Piękna twarz Kaźmierza okryła się rumieńcem, który jeźli nie gniew, to największą niecierpliwość oznaczał.
— Wichfried! dośćże już o tém! — przerwał — dość! Chcę mieć choć parę dni niczém nie zamąconych!
I nagle zwrócił się doń z pytaniem niespokojném.
— Sądzisz iż się mogą domyślać pobytu mojego w Sulejowie?
— Niewiem — rzekł Wichfried — ale jestem pewny że prędzéj późniéj znajdą was, bo na wszystkie strony rozsyłać mieli.
— A no! późniéj! późniéj! — odezwał się książe weseléj[33] — Tymczasem wiesz co, Wichfried? Jutro sobie łowy sprawiemy. Spojrzyjno co to za lasy dokoła, ile tam zwierza w nich być musi? W lasach tak cicho! tak spokojnie, tak pięknie! i ani jednego ziemianina krakowskiego!! Tymczasem, wracajmy do Opata, bawmy się rozmową, mówmy o dawnych czasach, o czém chcesz, byle nie o tém co mi wisi jak miecz nad głową!!
Słów tych domawiał książe i szedł już ku dworkowi Opata, gdy O. Lucyusz ukazał się idący od wrót, dając znaki iż miał z księciem do mówienia.
Zmięszany był nieco.
— Co mam czynić! — odezwał się cicho. U furty stoi jakiś człek z Sandomirza od księżnéj posłany, która was wszędzie szukać kazała.
— Zdradzonoż mnie! — zawołał książe.
— Nie, wrótny, wedle rozkazu waszego, powiedział iż niewie nic — rzekł Lucyusz.
Książe Kaźmierz szybko do dworku pośpieszył.
— Proszę — odezwał się niecierpliwie — odprawić go każcie — chcę mieć czas do spoczynku i namysłu. Nie jestem tu księciem ale gościem waszym. Nie wypędzajcie mnie!
Opat się do wrót zawrócił, Wichfried patrzał na Kaźmierza z rodzajem współczucia czy politowania. Znowu się znaleźli sami.
— Uspokójcie się! błagam Was! — zawołał Wichfried.
Kaźmierz wcale jednak nie uspokojony, żywo począł zwracając się ku niemu.
— Ty jeden przynajmniéj, powinieneś mnie zrozumieć, Wichfriedzie. Znasz mnie od młodu. Nie pragnąłem nigdy ani władzy ni skarbów, trochę pospolitego szczęścia jakie dano na téj ziemi wszystkim prostym ludziskom. Pamiętasz mnie ubogim zakładnikiem, gdy wasz dziad sprawił mi odzież i zbroję, abym mógł z Rudobrodym, bez wstydu, iść na włoską wyprawę. Dano mi żonę, wiesz jak, niemal za warunek objęcia księztwa — dziś mi wydrzeć chcą tę trochę swobody jaka mi została, i każą panować a raczéj iść w niewolę! Nie macie litości nademną!
— A! miły panie — rozśmiał się Wichfried[34] — Wszakże mi do was wolno mówić jeszcze tak jak niegdyś, kiedyśmy się sami przechadzali nad brzegami Renu.
Gdy będziecie panem nikt wam nie zabroni szukać sobie szczęścia i rozrywki, która sama nastręczać się będzie! Wszystkie piękne dziewuchy uśmiechać się będą swojemu panu i narzucać mu! Wybierzecie jaką zechcecie!
Kaźmierzowi oczy zabłysły.
— Cicho! — zawołał — a! dość tych niewiast, dość. Biskupi mnie o nie strofują, ja sam kłócę się z sumieniem o nie.
— No — i Ściborzanki byście się wyrzec gotowi? — zaśmiał się niemiec.
Kaźmierz jak zawstydzony oczy spuścił.
— Ona mnie więcej może kocha niż ja ją — rzekł smutnie[35] — I ta będzie dla mnie straconą, przepadły moje wycieczki do Gaju!
— Dziewucha poleci za wami! — szepnął Wichfried — o to bądźcie spokojni.
— A Gedko mnie za nią wyklnie i wydzwoni z Krakowa, jak Wojewodę Szczepana za tę wdowę z Tęczyna.
— Szczepan stary, — odparł Wichfried usiłując rozweselić księcia — to zupełnie co innego. Wdowa téż bałamutka, i w ludziach nie przebiera.
Chwilka milczenia zmieniła usposobienie księcia.
— A ty ją znasz? — spytał Wichfrieda.
— Z dalekam ją widział kędyś! — rzekł niemiec — wydała mi się powabną bardzo. Co gorzéj że, gdyby nie wzrost większy, do Sciborzanki podobna! A co gorzéj jeszcze — dodał — to że za wami pono przepada, i radaby się zbliżyć..
— Cóż znowu! — ofuknął Kaźmierz.
— Naprawdę tak jest — wiedzą ludzie, nie jeden raz mi o tém mówiono — kończył Wichfried[36] — Ledwie się w Krakowie zjawicie, a będziecie ją mieć! Przyleci pod opiekę waszą bo ją bracia prześladują i podobno grożą zamknięciem, że się nie po ich myśli prowadzi.
Naprawdę nie o to im idzie, ale pono o ziemie, które ojciec jéj przekazał. Niewiasta śmiała, żwawa i wesoła!
Uciekając od braci padnie wam w ręce.
Zmarszczył się Kaźmierz.
— Dość bo już — przebąknął kwaśno. — Ale niemiec wpadłszy raz na ten przedmiot, odciągnąć się od niego nie dawał.
— W Krakowie nie ta jedna czeka na was — mówił uparcie — a mieszczki krakowskie!
— Nawet niemi mnie do Krakowa nie zaciągniecie! — odparł książe i zwrócił się ku pracującym.
— Patrz! — rzekł wskazując na podwórce klasztorne — żadnéj niewiasty stopa nie przestąpi nigdy téj zagrody, zakonnicy ani ich widzą, ni słyszą o nich. Spokojni są i szczęśliwi!
Niemiec skłonił głowę.
— Nie wszystkim dano świętemi być! — rzekł z pokorą.
— Ale wszyscy się starać powinni niemi zostać, — kończył książe[37] — Ja tym ludziom w grube sukno odzianym, poszczącym przez rok cały, śpiącym na twardych deskach, dobrowolnie trapiącym ciało, zazdroszczę!!
Zwrot ten rozmowy do którego książe był zwyczajnym, nie zmieszał jego przyjaciela — zamilkł tylko na chwilę. Szli daléj, gdy Opat zbliżył się zapraszając na chleb wieczorny do swojego dworku.
Książe zwracał się uparcie do refektarza wspólnego.
— My już dzisiaj jeść nie będziemy — odezwał się Ojciec Lucyusz[38] — Dziś tylko czcząc przybycie dostojnego gościa rozdaliśmy braciom nadzwyczajny podwieczorek, po kawałku chleba i sera (Pitancia). Wam miłościwy panie, nawykłym do innego życia i temu rycerzowi (wskazał na Wichfrieda) głodem u nas mrzéć nie damy.
Dał się książe namówić na wieczerzę dla Wichfrieda, i Opat ich poprowadził, gdy tymczasem Przeor, zastępując go powiódł braci do refektarza, a między robotników kazał rozdzielać napój i posiłek.
Tak się skończył dzień pierwszy pobytu w Sulejowie. Kaźmierz z Wichfriedem na noc zostali w dworku Opata.
Nie zmienił postanowienia aby pozostać dłużéj w tém ustroniu, zatrzymując przy sobie niemca. W sąsiednie lasy mogli codzień czynić wycieczki, codzień o pierwszych dnia godzinach słuchać rannéj mszy w drewnianéj kapliczce, przypatrywać się rosnącéj budowie, obyczajem karności mnichów, a naostatek i z Kantorem przezierać rękopisma klasztorne.
Wichfried się tém tak bardzo może nie zabawiał, ale książe Kaźmierz zapominał o tém co mu zagrażało, i czuł się niemal szczęśliwy ciszą i pokojem jakich zażywał.



VII.

Na zamku w Sandomirzu, od wieczora tego gdy Kaźmierz po rozmowie z Jaksą, ujechać w lasy postanowił — panował w istocie ruch i niepokój wielki.
Nie trwożono się tak bardzo nagłém zniknięciem księcia, ani tém że dłużéj niż zwykle bawił na mniemanych łowach.
Dwór i bliżsi wtajemniczeni byli i nawykli do wycieczek podobnych, księżna nawet cierpliwie je znosiła, choć codzień potrzebowała uspokojenia Goworka że księcia tylko co nie widać z powrotem.
Tym razem jednak niewieście plotki, niepokoiły ją trochę. Dla dworu księżnéj nie było nawet tajemnicą że Kaźmierza na Kraków ciągnąć chciano, że się Mieszek nań odgrażał, że mogło mu z jego strony niebezpieczeństwo się zapowiadać. Rada więc była co rychléj doczekać męża i wiedzieć co myśli.
Starszy ten brat księżnie Helenie zawsze się dosyć strasznym wydawał, a teraz gdy się bronić musiał, Kaźmierza posądzać — więcéj niż kiedy.
Walczyła z sobą księżna i tak będąc dość niepewnego umysłu, czy życzyć mężowi głównéj stolicy, naczelnictwa w rodzie, czy się dlań tego obawiać.
Miała dumy dosyć, pochlebiało jéj to że Kaźmierza wynieść chciano, myślała o przyszłości syna, to znowu lękała się niepokoju, podstępów zdrady.
Życie w Sandomirzu płynęło jéj szczęśliwie. Wprawdzie książe się ztąd często wyrywał, ale z Krakowa musiałby jeszcze więcéj po szerszém państwie i nad granicami się rozglądać. Mniéj więc siedziałby na zamku? Sama niewiedziała co jemu, sobie i dziecięciu życzyć, czego pragnąć..
Jaksa téż siedzący na zamku ciągle, od wyjazdu księcia niecierpliwił się nieobecnością jego. Należał on do tych co wyniesienia Kaźmierza najdawniéj i najgoręcéj pragnęli, nie dla żadnych widoków osobistych, ale przez miłość dla niego.
Niecierpliwiła go obojętność księcia, i to co uporem nazywał. Rosło podrażnienie jeszcze w miarę jak coraz więcéj ziemian krakowskich przybywało upominając się o księcia.
Nie było wątpliwości że go na rękach na zamek zaniosą i Mieszek mu się oprzéć nie będzie w mocy. Codzień jakaś nowa gromadka przyjeżdżała to sama po swéj woli, to wysłana przez Wojewodę, to z namowy Biskupa dla skłonienia Kaźmierza, aby się nie opierał prośbie wszystkich. Tymczasem jego — jak na przekorę — nie było.
Słać po niego niewiadomo było dokąd. Goworek się przeciwił dowodząc iż lada chwila sam powrócić musi. Ulegając woli księżnéj wyprawiono jednego z dworzan, który dotarł do Sulejowa, i, jak widzieliśmy, z niczym ztamtąd został odprawiony.
Ziemian krakowskich przyjmowano gościnnie, zastawiano stoły, Goworek gospodarzył, Jaksa pomagał, zatrzymywano niektórych, dawano dobrą otuchę, miasto i zamek były pełne.
Jednego z tych dni i Stach, nieobawiający się by go tu poznano, wyrwawszy się jak mógł najprędzéj z orszaku wdowy i obozu Wojewody, przybiegł do Sandomirza. Jemu może najwięcéj ze wszystkich leżało na sercu aby tego pana któremu życie zawdzięczał, wynieść na najwyższą stolicę. Marzył o tém tylko od lat wielu; teraz goręcéj niż kiedy brał się do czynu. Mały człeczek, mógł jednak coś zrobić, znając ludzi i kręcąc się między niemi. Sam on z wiernym Żegciem wyrwał się z obozu, nie bardzo opowiadając komu, dniem i nocą śpieszył do Sandomirza.
Jako Zabor z Przegaju miał tu dawnych znajomych, jako Stacha nie pamiętał go już nikt.
Owego nicponia miano dawno za umarłego. Sam Kaźmierz kilka razy go potém spotkawszy (choć jak mógł Stach unikał tego) zdawał się nie domyślać kto był, lub nie chcieć wiedzieć o tém.
Szerzyła się już wieść wszędzie że Kaźmierz panowania nie przyjmuje. Stach biegł aby podbudzić ziemian i skłonić ich do upornego nastawania. Nie wiedział spełna jak to uczyni, ale wolę miał silną. Na zamku nie trudno było być przyjętym, tém bardziéj iż Stach mógł się opowiadać jako przez Wojewodę wysłany. Tłumy krakowian z któremi się połączył, nastręczyły mu się zaraz na wstępie do Sandomirza.
Stach u mieszczanina zająwszy gospodę, wszedł między przybyłych nie zwlekając.
Wszyscy wołali jednym głosem że księcia nie było.
— Juści nam za morza nie zbieży, — zawołał wcisnąwszy się w gromadę — a no i do księżnéj i do tych co na zamku pozostali musiemy tęgo szturmować, nie folgując. Muszą wiedzieć gdzie książe jest! Czasu do tracenia niema.
Mowa ta przypadła do przekonania znudzonym oczekiwaniem.
— A cóż? — poczęto wołać — na zamek! do księżnéj! Księcia musiemy dostać — nic nie pomoże...
Dowodzili niektórzy że Kaźmierz krył się umyślnie; władzy przyjmować nie zechce, ale większość ziemian ani myślała słuchać o tém, ani przypuszczała ażeby się kto mógł opierać jéj woli. Nie pojmowali aby Mieszek mógł przeciw niéj powstać, a Kaźmierz nie pójść za nią.
Mieli Biskupa z sobą — zatém i sam pan Bóg był z niemi.
— Na zamek! — wołał Stach — do księżnéj[39] Jeżeli się chowa, będziemy szukali — czego mamy czekać? Wskróś ziemi nie poszedł! Choćby odjechał, pogonim!
— He! he! a gdzie najpiękniejsza dziewucha we dworze w sąsiedztwie, rozśmiał się jeden — tam go na pewno przy niéj znajdziemy.
Śmieli się i drudzy potakując.
— Przy księżnie tylko o tém nie gadajcie! — dodał drugi.
— Na zamek! — powtarzał Stach — Goworek i Jaksa niech co chcą prawią — wiedzieć o nim muszą, i dostawić go nam!
— Gwałtem go na Kraków zaprowadzimy — powtarzali niektórzy.
— Musi nam panować!
— Choćby się opierał przez poszanowanie dla starszego brata — mówił Stach — gwałt mu zadamy. A i to pewna że gdy my go nie znajdziemy, gotów Kietlicz odkryć dokąd się skrył i pochwycić go. Na to już ma rozkazy.
Uchowaj Boże nieszczęścia, jak nie pośpieszymy, wezmą go nam!
— Odbijemy siłą, — poczęli krzyczeć krakowianie.
— Jak się im raz dostanie, ratować go późno będzie — odparł Stach[40] — Żyw się z ich rąk nie wyrwie...
— Na zamek! na zamek! — krzyczała gromada cisnąc się i popychając.
Ziemianin z pod Proszowic, niejaki Gąsior, niegdyś wojak, teraz gospodarz, człek już nie młody, mienia nie wielkiego ale gęby ogromnéj, wybrał się przodować, i rękę podnosząc, najgłośniéj począł krzyczeć[41]
— Na zamek!
Wszyscy szli za nim. Znano Gąsiora że do robienia zawieruchy nie było nad niego. Miał to do siebie iż mówić tak umiał jakby ludziom z gęby słowa dobywał. Na słowach mu nigdy nie zbyło, kłamał z zuchwalstwem niezmierném ludziom co lepiéj od niego o czémś wiedzieli, w żywe oczy dowodząc co chciał — zakrzyczał, zahuczał i nikt się odzywać nie śmiał.
Gąsior który stał dotąd z tyłu wysworował się naprzód, poczuwszy że tu jego miejsce było, Stach go popierał.
Co było ziemian w miasteczku polało się na zamek. Kupa ludzi stojąca pod wrotami przyłączyła się do nich, potém i ci co byli w podwórzu, i ci co za stołem siedzieli.
Gąsior mało komu znany, choć tam siła było godniéjszych od niego do przodowania, sunął już na czele, jakby miał do tego wszelkie prawo.
Goworek z Jaksą stali w przedsieniu, gdy tłum ten zamaszysto wtargnął. Od kilku dni nie było to nowością widzieć ziemian natarczywie upominających się o księcia. Ci przychodzili tak butnie jak żaden. Gąsior począł od tego że tu nie przelewki są, bo księciu grozi niebezpieczeństwo.
— Jakie? — spytał Goworek.
— Oto w téj chwili — począł Gąsior — pan Wojewoda przystał tu z doniesieniem, z najpewniéjszą wiadomością że Mieszek rozesłał ludzi najsprawniejszych aby żywcem czy trupem dostawili mu Kaźmierza.
Naszemu umiłowanemu panu największe grozi niebezpieczeństwo! Ratować, na gwałt! ratować. Niema chwilki do stracenia — a no za późno będzie gdy go uśmiercą lub oślepią!
Goworek i Jaksa strwożyli się w istocie.
— Zkądże? kto tę wiadomość przyniósł? — zawołali.
— A z Krakowa Wojewoda miał pewną wiadomość, kiedy z nią wyprawił — krzyczał Gąsior bijąc się w piersi[42] — Rzecz pewna! jasna jak słońce! Kto żyw powinien stawać w obronie.
Gdy ściśléj dopytywać zaczęto, Gąsior wskazał Stacha, ten niewiele myśląc potwierdził że o zamierzonym zamachu pewność była — że jechał z nią i przybył z obozu Wojewody.
Wszyscy po sobie z trwogą spoglądali.
— Wasza miłość — odezwał się Gąsior do Goworka — musicie wiedzieć gdzie się nasz pan ukrywa[43] — Gotowiśmy wszyscy życie dać! Trzeba rozesłać na wsze strony!
Jedziemy wszyscy!
— Jedziemy! jedziemy! — poczęli wołać ręce podnosząc zebrani ziemianie — jedziemy!
Goworek naciśnięty zaklął się że o księciu nic nie wie.
Gąsior z całą swą gromadą rzucił się, pomijając go, ku komnatom saméj księżnéj.
— Pójdziemy do Jéj Miłości, niech ona pana swego a małżonka ratuje!
Chciano ich wstrzymać aby nie strwożyli księżnéj, ale tłumu zahamować niepodobna było.
Gąsior, któremu w pomoc przyszło dwóch znaczniejszych ziemian, Papibor i Sułek, przebojem poszli ku głębszym zamku budowom, ku teremom księżnéj.
Gwar pod oknami jéj wszczął się tak wielki, iż Helena mocno się ulękła.
Wybiegli dworscy jéj, Bełżanie, z ruska dopytując strwożeni czego chciano.
Gąsior wołał aby księżna sama wyszła, że z nią mówić potrzebują. W téjże chwili Goworek środkiem zamku pobiegł aby ją uprzedzić, w sam czas gdyż tuląc ku sobie dziecię, zalana łzami, sądziła się już w niebezpieczeństwie. Uspokoił ją Namiestnik, radząc aby dla ułagodzenia i zadość uczynienia ziemianom sama do nich wyszła.
Wiodąc więc wystraszone dziecię za rękę, razem z Goworkiem wystąpić musiała na przedsienie. Zobaczywszy ją, naprzód okrzyknięto podrzucając czapki do góry, życząc lat setnych, czém się już mogła uspokoić do reszty. Gąsior wystąpił.
— Najmiłościwsza pani — zawołał — my księcia przez miłość dla niego szukamy, my go dla jego bezpieczeństwa chcemy mieć! Pomóżcie nam, dajcie go! Mieszek na życie jego czyha! Jeżeli się gdzie książe ukrywa, nim my go potrafiemy wyszukać, on gotów nań napaść! księcia nam trzeba!
Księżna zapłakana próżno ich zapewniała że o nim niewie. Ziemianie z Gąsiorem wołali a powtarzali swoje — że księcia należało wyszukać co rychléj i otoczyć strażą, aby go od wszelkiéj napaści ochronić.
Posłyszawszy o niebezpieczeństwie księżna uczuła postrach wielki, wyciągnęła ręce ku burzliwemu tłumowi.
— Więc idźcie — zawołała z płaczem — szukajcie go, osłońcie, brońcie, proszę Was. Jego, siebie i dziecię wam polecam!
Czyńcie wszystko co się wam zda dla jego bezpieczeństwa potrzebném!
Usłyszawszy to Gąsior zakrzyknął wnet.
— Hej! kto żyw! na konie! za księciem — nie mamy tu co robić. Na koń!
Ruszyli wszyscy — księżna, którą strach prawie o słabość przyprawił, zakrywając oczy spłakane, sparta na ręku Goworka chwiejącym się krokiem powróciła do swych komnat, gdy zebrany ów tłum ruszał się już hałaśliwie wybierając, sam niewiedział dokąd.
Gąsior wołał nieustannie aby siadać na koń, iść, śpieszyć, ale sam stał. Inni kręcili się odgrażając na Mieszka i jego wspólników, aż Stach, widząc ten zamęt wystąpił.
— Niema tu co zwlekać i czas tracić drogi — zawołał — podzielim się natychmiast na kilka oddziałów i każdy wyruszy w inną stronę, szukać i przepytywać o księcia.
Gąsior mu zawtórował.
Czynniejsi zaczęli się zbierać gromadkami, Stach kierował niemi, rozporządzając w którą kto z nich miał iść stronę. Gdy się to stało a przyszło już wyciągać w drogę, ochota ku obronie księcia znacznie ostygać zaczęła. Stach jeden poddawał im ducha. Około niego zebrali się młodsi i żarliwsi, inni chcieli ciągnienie odkładać do jutra, niektórzy znajdowali przeszkody w koniach, ludziach i rynsztunku. Woleli siedziéć na zamku spokojnie, żywić się tu i wykrzykiwać. Stach jednak nie dopuścił aby to na niczém spełzło.
— Co postanowione to się spełnić powinno, — wołał głośno — zatém, komu w drogę temu czas, a kto się cofnie od tego co gromada postanowiła, ten zdrajca!
Gąsior to usłyszawszy, podniósł pięść do góry, powtórzył parę razy — Zdrajca! i natychmiast zaszywszy się w tłum, zniknął. Tyle go ludzie widzieli.
Inni szczęściem wzięli sprawę do serca. Z wielkiéj jednak téj wrzawy zaledwie cztery poczty nie bardzo okryte dały się zebrać, jednym z nich tymczasowo dowodził Staszek innemi młodsi z jego ramienia wybrani.
Chciano jeszcze konie karmić i zwlekać, a byłby tém czasem wieczór nastał i wszystko się znowu może nazajutrz rozchwiało, ale Stach przynaglił by na konie siadać i inni, radzi nie radzi, za jego przykładem iść musieli, w duchu gorliwość jego przeklinając.
— Temu bo pilno, — mruczeli — bodaj karku nadłamał.
Cztery gościńce wyznaczono któremi udać się miały oddziały, dostając języka, przezierając lasy, zajeżdżając do dworów, aby się dowiedzieć o księciu.
Staszek po części rachubą, częścią przeczuciem jakiemś wybrał się ku Sulejowu. Oddział ten był najliczniejszy, najlepiéj zbrojny i najgorętszego ducha. Stachowi szło o to aby znalazłszy Kaźmierza, jakimkolwiek sposobem do jego przybocznéj straży się wśliznąć. Obawiał się on naprawdę o księcia, i sam chciał czuwać nad nim.
Mało co od Sandomirza odciągnąwszy zaczęli zaraz po osadach i chatach przepytywać.
Dostać języka nie tak łatwo było, bo gdzie się kolwiek oddział rycerstwa pokaźniejszy ukazał, osadnicy z chat uciekali i co żyło się ukrywało. Uprowadzono konie w lasy, pędzono stada w gąszcze, aby się uchronić od przewodu i przeżywiania.
Wszyscy słudzy książęcy i duchowni, a nawet możniejsze ziemiaństwo miało prawo po gościńcach brać konie i ludzi, żywić się kosztem wiosek. Nawet psiarzom i sokolnikom pańskim odmawiać tego nie było można. Lud więc po osadach gdy zoczył nadjeżdżających, natychmiast skryć się starał. Pomimo to, Stach konia nie szczędząc, łapał zbiegów po polach, ale od nich o księciu nic się dowiedzieć nie mógł.
Nie tracił przezto nadziei, by daléj puściwszy,[44] się w lasy, nie wpadł na jakieś poszlaki.
Tymczasem książe Kaźmierz, któremu Wichfried tak w porę przybywał, łowami się zabawiał w okolicy Sulejowa, ale nie myśliwstwo to było a włóczenie się po lasach, bo psów i ludzi brakło. W Sulejowie pomocy żadnéj nie znaleźli. Wichfried przybył samotrzeć. Choć więc lasy w zwierza obfitowały, uchodził im wszystek z przed nosa. Drugiego dnia książe już był bardzo markotny.
Smok który na to patrzał, nie śmiał mówić nic, ale mu pana bardzo żal było.
Po nieszczęśliwych łowach, zamruczał wieczór, że lepiéjby było do Sandomirza powracać.
Zmarszczył się na to Kaźmierz, i milczeć mu kazał.
Po chwili namysłu, zwrócił się do niego. — Jedź ty — rzekł, — nie opowiadając gdzieś mnie zostawił, jedź i przyprowadź z sobą psy i ludzi trocha. A no mnie nie zdradź gdzie jestem, bo chcę tu spocząć.
— Miłościwy panie, — odparł sługa, — a jakże ja was tu samego porzucę — to nie może być.
— Z mnichami i Wichfriedem cóż mi się tu stać może? — zawołał książe.
— Albo ja wiem — mówił Smok zafrasowany, — mnie się opuszczać was nie godzi.
Uśmiechnął się Kaźmierz. — Jedź, nie pytaj, — rzekł, — jam tu bezpieczniéjszy niż w Sandomirzu. Wracaj mi tylko rychło. Spytają cię gdzie jestem — mów że w lesie i że mi tam dobrze.
Smokowi się na żaden sposób jechać od pana nie chciało, poszedł do Wichfrieda na radę, ten mu kazał spełnić wolę księcia. Musiał się więc w drogę wybiérać.
Nie wziął z sobą nikogo, a postanowił, choćby konia zapędzić do zdechu, powracać co najrychléj. Znał stary wyga okolice tak że drogi do podróżowania nie potrzebował, szedł instynktem myśliwca i na pół dzikiego człowieka, we dnie patrząc po drzewach, w nocy po gwiazdach. Gdy tych zabrakło, wiatr musiał być skazówką, koń przydał się nieraz. Wyjechawszy z Sulejowa obejrzał się tylko po górach, konia zwrócił i ruszył.
Gromadka Stachowa szukająca księcia żywo się téż naprzód posuwała, choć języka nie dostając, w kierunku Sulejowa. Tu i owdzie opowiadano im że ktoś w lesie trąbił, że oddział jakiś widziano, potém się okazywało że to ktoś był z sąsiadów. Stach się jednak nie zrażał, mając przeczucie że się mu poszczęścić musi.
Gdy jednego dnia na łące popasać koniom stanęli, wypadek zrządził że Smok właśnie u strumienia swojego poił. Nim mu uzdę narzucił i wsiadł nań, już Stach był przy nim.
Znał go z twarzy, bo Smoka znali wszyscy — krzyknął zaraz.
— Smocze! gdzie książę?
— Jaki książe? — wyjąknął zmięszany drab i chciał się już do ucieczki zabierać.
— Stójże no, szalony człecze — za szyję go chwytając zakrzyczał Stach — jam przecie nie wróg a swój i temu samemu co ty panu służę. Znam cię jak szarą gęś, wykłamać mi się nie możesz, boś z panem był. Jeźli pytam to nie dla zdrady a dla dobra.
— Tyś kto? — zapytał Smok.
— Ktom jest tom jest — zawołał Stach — dosyć żem Kaźmierzowy sługa. Jedziemy szukając księcia, bo mu od Mieszka grozi niebezpieczeństwo, pochwycić go chcą. Zasadzki nań czynią, ludzi niema, idziemy w pomoc i dla straży. Nie zechcesz gadać a stanie się co złego, gardłem odpowiesz!
Smok miał w podejrzeniu Stacha, chciał mu się wyśliznąć i ujść, ale konia trzymano, myślał obalić na ziemię napastnika i byłby się rzucił nań, ale gromada nadciągnęła i obstąpiła. Zaciął się tedy i stał milczący.
Spojrzeli sobie w oczy.
— Ja cię znam — mówił do niego Stach — wiem że panu jesteś wierny jak nikt, że go nigdy na krok nie odstępujesz, dlaczegożeś go teraz porzucił?
Cóż się z nim stało?
— Mów! — krzyczano ze wszystkich stron nadaremnie. Smoka ubić było można ale słowa z niego wyciągnąć, gdy mówić nie chciał, nikt nie potrafił.
Stach i z téj go znał strony.
— Smocze — wołał klepiąc go po ramieniu — wiem że z ciebie siłą nic nie wydobędę, a no tu o życie księcia chodzi. Wybrał się z wami kilku, wy go nie obronicie. Mieszkowi ludzie po gościńcach, po lasach porobili zasadzki i czyhają — stanie się co, będziesz winien. Sam się potém obwiesisz na gałęzi.
— Gadajże, gadaj psi synu! — hałasować nacierając poczęli ziemianie.
Smok milczał jak kamień, przeklinał swą nieopatrzność że się tak dał pochwycić — brzmiało mu w uszach złowrogo że panu groziło niebezpieczeństwo.
— Nuż oni sami są od Mieszka, — myślał, — a z mańki mnie chcą zażyć?
Stał więc niemy.
Gorętsi już się doń z pletniami brać chcieli, ale Stach go osłonił.
— Z tego człowieka groźbą się nic nie dobędzie — rzekł — ja go znam.
Zbliżył się znowu sam do niego.
— Słuchaj — rzekł dobywając z pod kaftana krzyż, który zawsze na piersiach nosił. — Widzisz go, jestto krzyż pański, na który kto przysięga krzywo na tym i na tamtym świecie jest przeklęty. Ja ci na ten krzyż Chrystusowy przysięgam, że my księcia jedziemy osłaniać i bronić.
Mów gdzie jest.
Smok słuchał i patrzał, a był człek pobożny.
— Gdzie? — odburknął wreście — mnie zakazano mówić gdzie jest.
— I wolisz przez posłuszeństwo dopuścić aby go, nie mogącego się bronić, wzięto? żeby może postradał życie lub oczy?
Smok aż się wstrząsnął cały.
— A no on tam gdzie jest — bezpieczny! — zawołał.
— Jako? mając przy sobie trzech czy czterech ludzi?
Smok głowę spuścił — prawda była.
— Dlaczegożeś ty go porzucił co mu byłeś najpotrzebniejszy? Dokądże jedziesz? Toć książe w pobliżu być musi?
Głową potrząsał sługa.
— Posłał mnie — rzekł.
— Niechże cię piorun ubije — krzyknął Stach — wolisz by pan zginął marnie niż zdradzić przykazanie! Rób jak chcesz!
Nieszczęśliwy człek potniał ocierając czoło. Nawykły do ślepego posłuszeństwa, ale przywiązany do pana, nie umiał sumienia z rozumem pogodzić[45] — Łzy mu się w oczach kręciły.
— Co jemu tam może grozić! — począł mruczeć — tam go ani szukać nie będą, ani znaleźć mogą.
— Jakże ty tego możesz być pewny? — spytał Stach szydersko.
Trudno było co dobyć z twardego człowieka, oczyma się zdawał prosić o zmiłowanie, ale Stach natarczywie nalegał.
Drudzy odgrażali się by go wiązać, inni bić chcieli ażby dobyli głosu, Stach nie dawał go tknąć. Wiedział jak był Kaźmierzowi ulubiony.
Gdy mu grożono Smok spoglądał pogardliwie, jakby wyzywał razy i męki.
— Smocze — zawołał raz jeszcze Stach — powtarzam ci to do sumienia twojego, stanie się co złego panu — ty winien będziesz! Kat cię bierz, puszczę cię wolno[46] — Gdy Mieszek na polowaniu, w lesie, w zasadzce ułapi Kaźmierza — tyś tak chciał...
Odstąpił od niego i dał znak aby drudzy go, nie wstrzymywali. Ujrzawszy się wolnym Smok naprzód chciał się do konia rzucić i uchodzić, ale pogróżka w nim tkwiła — zatrzymał się.
Stach już odchodził, gdy on dobrowolnie za nim postąpił pociągnął za rękaw i w oczy mu wpatrzył się mocno.
— Prawda co mówicie? — spytał.
— Jak Bóg na niebie — odparł Stach — tyś chyba bezmózgi, jabym przecie sam za niego życie dał, czyżbym miał zdradę w sercu?
Drab głowę skrobał.
— Mnie — odezwał się cicho — mnie po psy i ludzi posłano do Sandomirza.
— Właśnie czas o łowach myśleć, gdy w lasach największe niebezpieczeństwo. A toż go razem z Wichfriedem pochwycą!
Smok nagle jakby go rzuciło, na konia skoczył, obejrzał się po gromadzie zbrojnéj i licznéj, policzył ich oczyma, przeżegnał się i milcząc konia nazad zawrócił.
— Za mną — rzekł krótko — poprowadzę!
Nie spuszczając go z oka, Stach natychmiast dał znak swoim, którzy pośpiesznie na konie siedli i jechali za przewodnikiem.
Smok po swojemu z sumieniem wszedł w porozumienie, nie chciał powiedzieć gdzie pan był, bo mu to zakazano, ale groźbami przestraszony o los jego — prowadził. A że mu pilno było zbyć się téj męki, wiódł po swojemu, bez dróg, przez gąszcze, moczary, wzgórza, nie pytając jak tam sobie drudzy radę dadzą.
Czasami odwracał się ku Stachowi, który go już badać nie próbował i nieznużony ciągnął daléj. Rycerstwo jadące za nim musiało się doń stosować z krótkiemi popasami i małym spoczynkiem.
Stach, który nietylko Krakowskie, Sandomirskie, Lubelskie, ale całe Mazury znał dobrze, wkrótce się już mógł domyśleć dokąd dążyli, a że o nowo zakładającym się klasztorze słyszał wiele, pewien już był że książe się tam ukrywał.
Na porannym spoczynku podszedł do milczącego Smoka.
— Smocze nieboże — jedź już teraz sobie po psy i ludzi, abyś rozkaz pański spełnił, trafię ja i sam bez ciebie.
Smok głowę podniósł.
— Książe jest w Sulejowie — dodał — tyś go nie zdradził, bądź spokojny, my strzedz będziemy, aby mu się nic nie stało.
Zrazu Smok głową potrząsał, nie godził się, lecz gdy Stach dodał że więcéj ludzi z zamku ma dla bezpieczeństwa przyprowadzić, i Jaksę z sobą wziąć który był dowódzcą dzielnym, dał się przekonać. Z popasu tego rozstali się nic nie mówiąc. Smok tąż samą drogą ruszył nazad, a Stach z oddziałem ku Sulejowu.
Gdy z lasów wyjeżdżając ujrzeli już zabudowania klasztorne, Stach dotąd dowodzący oddziałem wziął Papibora na stronę.
— Miły panie, dużoby mówić dlaczego, ale mnie się nie godzi stanąć przed księciem jako dowódzcy. Jam człek mały i w krakowskim nieznany, nie przystoi mi się piąć nad innych. Wy teraz prowadźcie. Powiecie księciu żeśmy przyszli aby go od napaści strzedz i stać przy nim.
Zdziwił się zrazu Papibor temu dobrowolnemu zrzeczeniu się, ale że dość miał dumy i ochoty do przodowania, nie opierał się.
— Mnie to tam wszystko jedno — rzekł — niech drudzy wybiorą i obwołają kogo chcą.
— Byle nie mnie, bom ja nie znany człek — odpowiedział Stach — ja sobie stanę w kupie...
W początku chciano Stacha zmuszać, wołano nań, ale się wyprosił. Głosowano więc, jedni Papibora, drudzy Sułka mieć chcieli, stanęło na pierwszym. Stach wjechał w szeregi i skrył się w ostatnich aby na oczach nie być.
Zbliżali się już do klasztoru, około którego, jak innych dni ruch żywy panował, bo pospieszano z budową dopóki pora służyła. Z górnego brzegu na którym się mieściły Cysterskie szopy i mury, widać było okolicę, znaczny oddział rycerstwa jadący ku klasztorowi, niemógł ujść oczów księży i robotników. Stach postrzegł że tam już stawano przypatrując się im i w obawie aby książe nie uszedł, radził kroku przyśpieszyć.
Stanęli u furty i zaczęli dzwonić, wrotny otworzył okienko niespokojném okiem mierząc przybyłych, którzy się natarczywie domagali wpuszczenia i rozmowy.
Papibor zsiadłszy z konia wołał o Opata lub Przeora.
Wpuszczono go samego, gdy tymczasem reszta z koni złazić i rozkładać się u bramy poczynała.
Papibor, człek ciekawy, który dotąd innych mnichów nad benedyktynów nie widywał a białych nie znał wcale, rozglądał się bacznie po izbie w szopie do któréj go wpuszczono.
Wiele naówczas o nowych zakonnikach mówiono. Myślał już jak on się z niemi rozgada, bo języka żadnego oprócz własnego nie znał, ziemianin domorosły jak większa część naówczas, czytać ni pisać nie umiał; chociaż chrześcianin był dobry, i Pana Boga na pamięć chwalił.
Opat Lucyusz z braciszkiem polakiem, za tłumacza służyć mającym, zjawił się wkrótce zapraszając do refektarza. Rozmowa z pomocą chłopaka, który z łaciną nie łatwo sobie rady dawał, a Opat oprócz francuzkiego i łaciny, innego nie rozumiał języka, szła jak po grudzie. Migami sobie dopomagać musiano, młody tłumacz potniał i jąkał się.
Papibor po kilkakroć powtarzał że ziemianie, rycerstwo przybywali do księcia służyć mu i od niebezpieczeństwa jakie mu od brata groziło, obronić. Opat nie wiele mógł zrozumieć. Dopiero Stach, który się domyślał trudności tych i w pomoc pospieszył, sam się mógł z Opatem rozmówić i wytłumaczyć jaśniéj, z czém przybywali.
Opat Lucyusz, jako polityk mądry, z początku udał zdziwienie wielkie aby brat mógł na brata nastawać i ks. Mieszka jako fundatora, bronić się starał. Niewierzył aby ks. Kaźmierzowi niebezpieczeństwo jakie zagrażać miało.
Stach odezwał się śmiało.
— Wiemy dobrze jak rzeczy stoją, a gdyby i zbytnia troskliwość nas tu ściągnęła, grzechem ona nie będzie. Lepiéj nadto ostrożności niż za mało. Wiemy że książe jest tutaj.
Opat wahał się z wypowiedzeniem czegoś jasnego, kłamać nie chciał, przyznać się obawiał; milczał skłopotany.
— Mamy wiadomość pewną — dodał Stach — że książe i Wichfried tu się znajdują.
Opat Lucyusz nic nie odpowiedział.
— Oddział wasz znaczny jest? — spytał unikając tłumaczenia się.
— Jest nas około seciny — rzekł Stach.
— W klasztorze się nie pomieścicie — odparł Opat — choćbyśmy wam radzi byli, przyjąć nie możemy.
— Myśmy nawykli — odezwał się Stach — stać pod namiotami i bez namiotów, pod lada szałasami a choćby pod gołém niebem[47] — Rozłożemy się obozem byle gdzie.
Widząc zakłopotanie Opata, Stach powtórzył raz jeszcze, że o księciu wiadomość mieli od jego własnego sługi, że przychodzili w pomoc nie ze złą myślą, spodziewali się więc że książe dla nich taić się z sobą nie będzie.
— Książe w istocie był tu z Wichfriedem — rzekł nareście Opat po namyśle — zaprzeczać nie chcę, ale dzisiejszego dnia rano z kilką ludźmi o brzasku wyruszył. Niema go tu..
— Na łowy! — zawołał Stach wylękły — w kilku ludzi! a jeżeli, uchowaj Boże, wpadnie gdzie w zasadzkę! jeżeli go zechcą pochwycić — w kilku ludzi ani się będzie mógł bronić!
Opat głową potrząsł, widząc zaniepokojonych, sam téż okazał że to go obeszło.
— W Bogu nadzieja — rzekł — że nie dopuści nieszczęścia. Na to co się stało radzić nie możemy, bo nawet nikt nie wie w którą się udali stronę.
Wiadomość ta przeraziła wszystkich. Stach podejrzewając jeszcze iż książe chciał się ukrywać, zaklął Opata aby mu powiedział prawdę, O. Lucyusz najuroczyściéj potwierdził że było tak jak mówił.
Stachowi szło o to także aby książe powracający z łowów, gdy zdala ich oddział zobaczy, nie rzucił się w lasy znowu, chcąc uniknąć z ludźmi spotkania. Wypadło więc z narady aby Papibor pozostał sam w klasztorze, a ludziom trzeba było ustąpić gdzieś do blizkiego lasu i w ukryciu oczekiwać powrotu Kaźmierza. Stach wyszedł z tém zaraz. Opat chciał im dać jeść i pić, ale czekać na przyjęcie to niebezpieczném było, zabrali więc chleby i beczułki, które im ks. Cellarius i Hospitalarius wynieśli i pociągnęli w zarośla.
Znużeni ziemianie, choć mrucząc, musieli Stacha posłuchać i z pod klasztoru się wynosić.
Z miejsca, które w blizkości na obozik zajęto, widać było klasztor w dolinie i wiodące do niego drogi. Nie rozpalano ogni aby się nie zdradzać dymem, konie spętane poszły na paszę, panowie na siodłach i kobierczykach pokładli się do snu postawiwszy straże. Stach téż na czatach pozostał.
Dzień był skwarny i wydał się im długim. Dokoła panowała nieprzerwana cisza, na drogach żywéj duszy nie widać było do wieczora. Co chwila spodziewał się Stach ujrzeć gdzieś kupkę jezdnych, ale już i mrok zaczął zapadać, a nigdzie nikogo nie widział. Oczy wypatrzył nadaremnie. Gwiazdy się już pokazywały na niebie, gdy niespokojny pobiegł do klasztoru, sądząc że książe gdzieś pokryjomu mógł się prześliznąć między drzewy, tak że go niedostrzeżono.
Nierychło doprosił się Papibora, którego Opat w swoim dworku ugaszczał. Wywołany dowódzca stawił się wesół, ożywiony i wielką czcią dla gościnnych mnichów przejęty. Niedając się Stachowi odezwać, począł od sławienia gospodarzy.
— Prawda że sami żyją lada czém, ale człek u nich nie głodny, i nie pragnie.
— A książe? — spytał Stach — książe?
— Niema go — westchnął Papibor — i Opat się już trwożyć zaczyna, bo zawsze przed nocą powracał!
Siedli u furty na rozmowę, wyczekując i nasłuchując, ale księcia do północy i po północy jak nie było tak nie było.



VIII.

Myślistwo w owych czasach było tak w męskim obyczaju, tak się do niego od najmłodszych lat wdrażano, iż najmniéj namiętni łowcy, przecie dni kilka nie wyjechawszy w pola i lasy wytrwać nie mogli. Krzywousty dwunastoletni probował się z dzikami i niedźwiedziami.
Kaźmierz, który rozmowy z ludźmi mądremi nad wszystko przekładał, który lubił śpiew i zabawę z przyjaciołmi w domu, od młodu téż do łowów równie był nawykły jak wszyscy bracia — i w sąsiedztwie Krakowa, późniéj z klasztorami się umawiał aby mu w ich lasach polować było wolno.. (prawo łowów służyło książętom wszędzie oprócz dóbr duchownych, którym nadania wyłączne pożytkowanie z lasów zastrzegały).
Gdzieindziéj książęta o granice posiadłości polując nie pytali. Lasy były tak rozległe jeszcze iż zwierza dla wszystkich starczyło.
Mieszek starał się w tém jakiś porządek zaprowadzić, nie dając ziemianom i osadnikom bić zwierza gdzie chcieli, i pilnie strzegąc książęcego prawa — ale to nań tylko nienawiść i zemstę ściągnęło.
Kaźmierz lubił myśliwstwo jak wszyscy, chociaż inaczéj; wyjeżdżał szukając ciszy, potrzebując ruchu, gdy nic go ważniejszego niezajmowało. Codzień z Sulejowa puszczał się z Wichfriedem w sąsiednie bory i ostatniego dnia téż wyjechał z nim na góry klasztor otaczające. Tu zwierz był sąsiedztwem nowéj osady spłoszony, wyrąbywaniem lasów i trzębieżami wylękły, cofał się głębiéj. Książę i Wichfried z ludźmi trzema, pół dnia nadaremnie jeździli. Kiedy niekiedy zaszeleściało coś z boku, przemykało się zwierzę, ale po gęszczach gonić nie było sposobu, łowców do osaczenia mieli za mało, psy się rozbiegały i nie wracały. Myślistwo więc było nudne i zawodne, chyba szczęśliwy jakiś traf mógł im napędzić zwierza.
Księciu mniéj szło o to, jechali lasami ślicznemi, we dwu z druhem, z którym o wszystkiem w świecie mówić było można otwarcie, a jeden las ich słuchał...
Kaźmierz, jak wielu jemu podobnych ludzi, w których uczucie żywe myśl do ruchu pobudza, miał tę tęsknicę nie nasyconą, która czasem milczeniem się tłumaczy, niekiedy wylewa w poufnéj rozmowie na cztery oczy.
Z dobrym druhem, sam na sam, lubił mówić o wszystkim, wielkich zagadnieniach, których umysł ludzki nigdy rozwiązać nie może, losach człowieka, duszy spragnionéj nieokreślonego dobra, sercu co się nigdy niczém uspokoić nie daje.
Z Wichfriedem płochym, nie zbyt uczonym, nie ubiegającym się o mądrość wielką, rozmowa była mu przecież miłą. Umiał słuchać i rozumieć. Głowę miał otwartą, a choć po niéj chodziły myśli własne, nie podlatujące wysoko, cudze za to przyjmował gościnnie, choć nie na długo. Często téż w najpoważniejszą mowę umiał wtrącić rzecz płochą, która księcia rozweseliła.
Im książę Kaźmierz był smutniéjszym, tém on weselszym się być starał. Ten wzdychał nad przyszłością groźną, Wichfried zagadywał o miłostkach i choć książę był posępnym, często uśmiech na usta jego wywołał. Godzili się z sobą.
I dnia tego dość długo sprzeczali się tak aż książę dołożył w końcu.
— Ty, Wichfriedzie mój, nigdy poważnym się nie staniesz i zestarzeć nie potrafisz.
— Tem się cieszę, — odparł niemiec — co by mi z tego przyszło gdybym zawcześnie zaczął się truć smutkiem!
— Zdrów bywa smutek — rzekł Kaźmierz.
— Wesele téż chorobą nie jest.
— Ale po niém zawsze idzie znużenie i zawód.
— Po niem — przerwał Wichfried — ja, nie czekając idę spać. Położywszy się po szlaftrunku (napój do poduszki) żadnych złych snów nie miewam, i nazajutrz wstaję gotowy do dobréj myśli. Wszystko na tym świecie pustém mi się wydaje.
— Boś sam pusty, ale z tém jesteś pono szczęśliwy! — rzekł książę.
— Książę, gdybyś chciał, mógłbyś być stokroć szczęśliwszy odemnie.
— Nie, bom się z inną myślą urodził. Jakże mnie wesołym być! Powiedz! W Sandomirzu biedna niewiasta płacze niespokojna, a ja się po lasach włóczę z myślą dla niéj niewierną. W Sciborzycach tęskni druga..
— E! o tém myśleć nie warto — przerwał Wichfried — gorzéj że w Sandomierzu i Krakowie, czekają na was, wołają, budują, a książę w lasy uchodzisz od tych, co mu dobrze życzą.
— Bo oni mi nie życzą dobrze — zawołał Kaźmierz niecierpliwie. — Ilem ci to razy powtarzał? Szczęścia nikomu nie narzucić. Duchowni w najlepszéj myśli żonę mi dali, któréj ja kochać nie mogę, ziemianie chcą mi dać panowanie, którego nie pragnę, bo bym na sumieniu miał krzywdę brata.
— On się skrzywdził sam — zawołał Wichfried — książęta, mówi polskie przecie przysłowie, braci nie mają.
— Złe to przysłowie — przerwał Kaźmierz — ja go znać nie chcę. Nikogom w życiu nie kochał jak Henryka, nikogom nie szanował jak Bolka, a Mieszka jako starszego pana z woli ojca uznaję zwierzchnikiem i czczę.
Wichfried nie dając o tém się obszerniéj rozwodzić księciu, począł mówić o panowaniu, jak ono było rzeczą słodką i miłą, jaką dawało moc czynienia dobrego, jak się go odrzucać nie godziło, ani pogardzać niem gdy samo się do rąk cisnęło. Kaźmierz zbył go milczeniem. Jechali tak długo, aż konie zmęczone ustawać już poczynały, książę obojętny nie zważał nawet dokąd się zapuścili.
Ludzie ze psy zapędzili się byli gdzieś w drugą stronę.
Przy pierwszéj lepszéj łączce, gdzie dla koni była woda, siedli spoczywać. Skwar dopiekał, zatrąbiono na ludzi. Ludzi ni psów słychać nie było. Wichfried z klasztoru wziął był opatrznie posiłek do torby. Mieli kubki i bukłaczek z winem, mieli się i napić czego. Potém spoczywali długo w cieniu, koniom dając dobrze wytchnąć.
Kilka razy jeszcze Wichfried w trąbkę uderzył — nikt nie przybył, nikt nie odpowiedział. Zdrzémnęli się trochę na trawie, gdy przebudziwszy się spojrzeli na niebo, poznali że się miało ku wieczorowi. Należało powracać; książę Kaźmierz był tak obojętnym, iż go wcale nie obchodziło ani kiedy i jak powróci.
Wichfried mocno się niepokoił, on uśmiechał, przeciw zwyczajowi.
— Ks. Opat będzie niespokojny!
— Wrócimy nocą — odparł książe, — noc będzie do powrotu milsza, niż do włóczęgi dzień skwarny.
— Byleśmy drogę znaleźli.
Kaźmierz ramionami ruszał. Siedli na konie znowu i zawróciwszy, jak się im zdało, jechali borem. Chcieli powracać tąż samą drogą, którą jechali wprzódy, ale postrzegli rychło, że ją zgubili. Zaczęło zmierzchać dobrze. Wichfried trąbił nieustannie, nikt mu nie odpowiadał. Trzeba było dawać sobie samym rady, bo na łowczych rachować już nie mógł Wichfried.
Szukając drogi, jak się to często trafia, gdy się ją niespokojnie chce odnaleźć, ślady jéj zatracili, kierunek zmylili, wjechali w okolicę nieznaną, w gąszcze i zawady coraz straszniejsze, które pomijając w lewo i w prawo, obłąkać się musieli zupełnie — książę widząc Wichfrieda niecierpliwość — śmiał się.
— No, — rzekł — noc za pasem, musiemy spocząć w lesie. Ognia napalemy i lężem!
Towarzysz szukał jeszcze uparcie jakiéjkolwiek ścieżyny, ale zciemniało zupełnie, nad wierzchołkami drzew pokazały się gwiazdy, las stał cicho, wiatr ustał. Zdala gdzieś słychać było wilków wycie.
W lesie spokojnie było, pięknie, tylko żyć — sosny pachniały i brzozy.
Księciu jechać się nie chciało i zawołał pod stary dąb podjechawszy że spocznie tu. Nie sprzeciwiał się niemiec, miał na myśli, gdy Kaźmierz położy się i zaśnie sam pójść drogi szukać.
Lecz stanąwszy na nocleg było co robić, ogień rozpalić, posłanie przygotować, konie popętać. Wichfried we wszystkiem chciał zastąpić księcia, ale ten mu się nie dał i wesoło sam się téż zajął tém co na niego przypadało.
— Przepadła wieczerza O. Opata — wołał śmiejąc się — sam ją chyba zje, a że oni mięsa nie tykają.
— Znajdą gościa co ją spożyje! — dodał Wichfried.
Śmiejąc się i podżartowując poszli spać, las ani szumiał nawet, ogień się palił tak, że dym słupem szedł nad drzew wierzchołki ku niebu. Wichfried siadłszy na straży sparty o pień, miał czuwać, ale go sen wkrótce zmorzył.
Krótka noc wiosenna przeszła tak szybko, że gdy się przebudzili rosą okryci, dniało dobrze. Wichfried zostawiwszy księcia, sam poszedł drogi szukać i rozglądnąć się po okolicy. Miejsce było całkiem nieznane, dróg do koła żadnych. Głos trąbki rozchodził się po lesie długo bez odpowiedzi.
O białym dniu, napróżno się odzywając, siedli na konie, książę wesół żartując ze złego przewodnika, Wichfried gniewny sam na siebie, nieumiejąc już radzić, bo nawet strony w któréj klasztor leżał nie był pewnym.
— Jedźmyż gdzie konie poniosą, one więcéj od nas mają rozumu — poprowadzi je głód do żłobu.
Gdy im cugli popuścili, rozum ten koński tak się niedorzecznym okazał, że jeden chciał iść w prawo drugi w lewo — książęcemu dano pierwszeństwo.
Jechali trochę już głodni, śmiejąc się ze swéj przygody.
Los tak zrządził, by ani na żadną osadę, ani na człowieka, ani na gościniec, nawet na samotną chatę nie trafili. Gdzie się zapędzili, żaden z nich nie wiedział. Około południa, książę, który dotąd bardzo brał wesoło obłąd swój, zaczął téż być trochę niespokojnym.
— Licho już wie gdzie my jesteśmy — rzekł, w półtora dnia okrutny kawał drogo zrobić można, gotowiśmy się znaleźć, gdzie się cale niespodziewamy.
Właśnie gdy to mówił, zastąpiła im drogę rzéka dosyć znaczna. Pilica nie Pilica?? nie poznali co za jedna.
Wichfried był tego zdania, aby nazad zawracać, książę utrzymywał, że gdzieś nad brzegiem najpewniéj osada jakaś znaleźć się musi, chciał ją nawet przebywać w pław, aby na drugim brzegu ludzi szukać.
Znaleźli jeśli nie bród to płytkie miejsce, gdzie konie mało co spłynąwszy, dobiły się na drugą stronę. Tu las stał znowu gęsty na wzgórzu, ale pusto było jak zajrzéć. Oko z zakrętami rzéki biegąc, tylko ługi zielone i piaski żółte spotykało. Na łąkach nawet stożysk ani stad nie było, trawy rosły w pas, jakby ich nigdy nie koszono.
Jechali daléj w milczeniu, bo położenie coraz się przykrzejszém stawało. Wichfried z rozpaczy rwał się ciągle do trąbki, ale na wołanie jego, echa tylko leśne odpowiadały. Nadchodziło południe. Jedzenia było tak mało, że ledwie do wieczora starczyło, aby głodem nie marli. Zwierzyna się nastręczała. Wichfried zaczynał po niemiecku kląć polskie lasy, utrzymując że i w niemczech były puszcze niemałe, ale takich borów co się na dziesiątki mil nieprzerwanie ciągnęły, nigdzie nie było tylko w Polsce.
Popasłszy jechali znowu, Wichfried dął w trąbkę aż mu tchu brakło.
Miało się już ku wieczorowi, gdy zdala się druga trąbka odezwała w odpowiedzi.
Poczęli więc jechać coraz prędzéj ku głosowi jéj, dając o sobie znać — nadzieja wstąpiła w serca.
Wprawne ucho myśliwych rozpoznać jednak mogło, iż ten co im odpowiadał nie swój był, ale obcy. Róg jego brzmiał inaczéj, Kaźmierz nie poznawał go, choć zdało mu się, że głos był znajomy.
Las się trochę przerzedzał tak, że pośpieszyć łatwiéj było. Odpowiadający na trąbienie, jakby równo z niemi niespokojny był, nawoływał szybko, gwałtownie.
Mały kawałek łąki leśnéj zdawał się ich dzielić od łowca, którego wreście postrzegli stojącego na koniu zdala, z rogiem białym w ręku. Mężczyzna był wzrostu słusznego, z brodą ciemną, w kołpaku, z łukiem na plecach, mieczem u nogi, na koniu dzielnym. Wichfried wpatrzywszy się weń, pobladł.
— Stój! — zawołał do księcia — to książę Mieszek! Zawracajmy! To on!
Kaźmierz stanął i wlepił oczy.
— Tak, to on, — rzekł spokojnie[48] — On sam, ale nie godzi mi się abym ja przed nim uciekał. W sumieniu jestem czysty, czegoż się mam lękać? od brata?
I posunął się szybko ku niemu.
Mieszkowi, który także musiał Kaźmierza rozpoznać, ręka w któréj róg podniesiony trzymał, drgnęła. Ujrzawszy zbliżającego się, ruchem niespokojnym i oczyma do koła się obrócił.
Stali o trzy kroki od siebie. Kaźmierz z konia zsiadł i szedł starszego przywitać. Wichfried téż co prędzéj skoczył ze swojego i, niechcąc Kaźmierza samym zostawić, pośpieszył za nim.
Mieszka twarz z brwiami nawisłemi i czołem pomarszczoném ponura była i zasępiona. Wśród ciemnego zarostu oczy błyskały tylko i lice zbladłe.
Gdy Kaźmierz zbliżył się z poszanowaniem, oba zmilczeli, długo patrząc na się. Zdumienie odbierało mowę. Wichfried tymczasem oczyma niespokojnemi sięgał w las, upatrując czy dwór i łowcy książęcy nie nadciągają. Obawiał się napaści, pochwycenia. Gotów już był do rozpaczliwéj obrony i ręka mimowoli za miecz chwyciwszy już go nie puszczała.
Naostatek Kaźmierz przerwał milczenie głosem odzywając się łagodnym.
— Prawdziwe zrządzenie Boże, żeśmy się tu spotkali.
Mieszek ręką rzucił, — obejrzał się w koło, jakby niespokojny był że ludzie nie nadciągają. Po krótkim namyśle z konia zsiadać począł. Wichfried choć powinien był, nie ruszył się mu pomagać, stał na straży.
Na twarzy Kaźmierza nie widać było wielkiego poruszenia, pozostał prawie spokojnym i uśmiechniętym, spoglądał na brata z życzliwością i uczuciem braterskiem, gdy Mieszek drżał ze wzruszenia, gryzł usta i hamował się by nie wybuchnąć.
Z wejrzeń rzucanych na Wichfrieda widać było że pragnął aby się oddalił, świadek mu był niepotrzebny. Spostrzegłszy to Kaźmierz, szepnął niemcowi aby uszedł na stronę, co ten spełnił dosyć niechętnie, stanąwszy w niewielkiéj odległości, aby w pomoc mógł nadbiedz księciu, gdyby się okazała potrzeba.
Wzrokiem niespokojnym patrzał ciągle w las, gdyż zdało mu się że niechybnie orszak Mieszka nadciągnąć musi, a książę da hasło do jakiego zamachu.
Ten jednak komu on się zdawał grozić najwięcéj, nie okazywał najmniejszéj obawy.
Mieszek mierzył go oczyma z powagą starszego brata i zwierzchnika.
— Co tu robisz? — spytał ostro.
— Zbłąkałem się na łowach jak ty.
— Jam się nie obłąkał — odpowiedział Mieszek — ja zawsze wiem dokąd i kędy idę.
Kaźmierz spojrzał nań wzrokiem rozbrajającym, pod którego szczerością i wyrazem łagodnym, Mieszek się czuł jak nie swój i poruszył dziwnie. Spójrzał na stojącego w dali Wichfrieda i rzekł głosem przytłumionym.
— Słałem po ciebie, wołając do Krakowa.
— Nic o tém nie wiem, poseł musiał nie zastać mnie w Sandomirzu, byłbym pośpieszył na wezwanie.
Mieszek niedowierzająco nań patrzał.
— Byłbym się stawił — powtórzył Kaźmierz z uśmiechem.
— Potrzebowałem mówić z tobą — dodał Stary głosem poruszonym i przerywanym, chciałem cię przestrzedz abyś ze mną nie poczynał wojny.
— Ja? z tobą? — podchwycił Kaźmierz — o cóż my byśmy z sobą wojować mieli?
— Nie udawaj jakobyś nie wiedział — wybuchnął Mieszek następując nań groźno. — Te warchoły, którym Władysław był za ciężkim, którym Bolko nie mógł dogodzić, chcieliby i mnie zrzucić a ciebie w mém miejscu osadzić. Wiesz o tém?
— Wiem — rzekł Kaźmierz spokojnie.
— Nie radzę ci dać się uwieść, — mówił Stary — prędzéj ty głową nałożysz i swojem księstwem, niżeli moje zajmiesz miejsce.
— Ja téż go niechcę — odpowiedział Kaźmierz z pewną wyższością i zimną krwią patrząc na rozjątrzonego brata — niechcę go.
— Choćbyś chciał to go nie dostaniesz — odezwał się Mieszek. — Ten tłum oszalały, któremu Biskup buntownik dowodzi i głupi Wojewoda, nowe prawo chce wprowadzać! Ja mojéj władzy i panowania nie winien ich łasce, ani ich wyborowi, ale mojemu starszeństwu, a przy prawie mojem stać i trzymać je będę!
Król ojciec nasz miał wolną wolę rozporządzać tym swoim krajem dziedzicznym, było to jego mienie, krwią kupione, rozdzielił je, naznaczył kto ma panować; ziemian się o to nie pytał i ja łaski ich prosić nie będę! Oni u mnie tyle znaczą co kmiecie i osadnicy, słuchać muszą i będą. Biskupom się ja nie dam na równi z nami rozsiadać!
Kaźmierz słuchał bez wzruszenia.
— Czyń co chcesz i do czego masz prawo — rzekł — to nie moja rzecz. Ja niczego nie pragnę tylko spokojnie siedzieć w domu, Boga chwalić a zabawiać się jak mi się zda.
Mieszek patrzał nań pilno, badał czy prawdę mówił.
— Tak, z tém ci lepiéj będzie, — począł przechadzając się tam i sam przed stojącym bratem. — Nie radzę ci ani warchołów słuchać ani się zadzierać ze mną. Dziesięć razy mogą mnie wyrzucić z Krakowa, wrócę jedenasty raz i nie daruję swojego, wrócę siłą, wojną, zdradą, a moje prawo strzymam.
Rozumiesz to?
— Rozumiem dobrze — odparł chłodno Kaźmierz — to twoja rzecz!
— A twoja mieć rozum i nie dać się tym ludziom pochwycić w kleszcze, bo między niemi a mną ty zostaniesz na miazgę zgnieciony.
Mieszkowi jakby tchu zbrakło, pociągnął powietrza, gniew obejmował go coraz większy.
Powoli Kaźmierz przystąpił doń i ujął go w ramiona.
— Mieszku, — zawołał błagająco — uspokój że się! Jeśli kto, to ty mnie od dziecka znać powinieneś. Wiesz żem nigdy nie pragnął wiele, a od żądzy panowania Bóg mnie strzegł i sił mi nie dał potemu. Przypomnij sobie żem po śmierci Bolka miał Kraków w ręku, a ziemianie przedemną klęczeli, prosząc abym został z niemi. Dla ciebie im odmówiłem, znając com starszemu winien.
Mieszek jeszcze nie uspokojony, wyrwał się z objęć jego.
— Nie o ciebie szło i idzie warchołom — począł żywo, nie ciebie oni chcą! Dawno do tego dążą, aby prawa nasze dziedziczne znieśli a sobie wolność wybierania panów jakich chcą i zrzucania ich zdobyli. Ale pókim ja żyw, nie dam im tego. Jutro nas wszystkich wygnają, aby obcego posadzić.
Kaźmierz słuchał go smutny.
— Dla tego, — dodał Stary — chcą ciebie na Kraków i na mnie prowadzić. Tyś słaby, ulegniesz Biskupowi, Wojewodzie i krzykaczom, ale pomnij że tu nie o mniéj idzie, jak o głowę twą i dziecka twojego.
— Bracie! — odezwał się Kaźmierz — krzywdzisz mnie.
— Przestrzegam cię! — odparł Mieszek groźno, przechadzając się ciągle.
— Chcesz zapewnień z mojéj strony?
— Jakich? — przerwał Stary — ty mi żadnych dać nie możesz nad jedno! jedź do mnie do Krakowa i siedź przy mnie.
Spojrzał nań, Kaźmierz głową potrząsał.
— Tego nie uczynię — odparł — byłaby to niewola dla mnie upokarzająca, ciebie obwiniająca. Nie mając mnie, jeśli im idzie o nowego pana, wezmą Leszka..
— To pisklę schorzałe — zaśmiał się Stary pogardliwie. — Zapewne! im co słabsze to lepsze, mocnéj ręki nie znoszą nad sobą, a im potrzeba żelaznéj! Potrzeba żelaznéj, — dodał — jeżeli się te ziemie nie mają rozpaść na szmaty i kawałami pójść w obce ręce.
Nie! nie! tę żelazną rękę ja mam i nie dam się ojcowiźnie Chrobrego roztrząść i przepadać!
Zmilczał chwilę.
— Na Kietlicza krzyczą, — począł. — Kietlicz sługą jest u mnie, ja nim obracam. Co on czyni — ja robię. Drę ich ze skóry aby mi siedzieli cicho. Za małom zrobił jeszcze, nie posiałem dość trwogi, kiedy się ruszać śmieją!
Biskupa przecherę dawniéj potrzeba było uwięzić.
— Mieszku, bracie! — przerwał Kaźmierz gwałtownie. — Biskupa! Pasterza! abyś wszystkich duchownych i Rzym oburzył na siebie! Duchownego tknąć!
Mieszek szydersko, gorzko się uśmiechnął.
— Chcesz abym ja im dał u siebie, obok siebie, nad sobą panować? Ani ja, ani ty, ani nikt panem nie będzie, póki Biskupi z nami na równi siadać nie przestaną. Dumę ich trzeba ukrócić. Pierwszemi sługami być muszą, nie więcéj.
Pobladły ze wzruszenia i trwogi, Kaźmierz z błaganiem zbliżył się powtórnie do brata.
— Bracie! pomstę Bożą ściągniesz na siebie! — wykrzyknął.
— Ja się do ich ołtarza nie mięszam, ani Gedkowi księży święcić, ni mszy odprawiać nie bronię, ale wara im mięszać się do spraw moich i chcieć stawać sędziami nademną!!
— Słudzy Boga! Bóg stoi nad nami! — przerwał Kaźmierz.
— I jam téż nie bez Boga — zawołał Mieszek — wiesz żem zakonników sprowadzał, osadził, nadał im włości i ubogacił na Chwałę Bożą. Imię Pańskie niech się święci na niebie i ziemi, ale ład musi być na niéj, a gdzie dwu panów tam żadnego, gdzie nas dwu tam wojna wieczna!
Nie zdawał się tego młodszy rozumieć i smutnie spuścił głowę.
— Bracie, — odrzekł — więcéj pewnie nademnie masz rozumu, ale dla czego wojnę z Bogiem chcesz wieść, bo ze sługami jego? Oni ci pomocnikami będą nie wrogami, ale ty im bądź bratem.
— Panem im a nie bratem muszę być — zawołał Stary dumnie. — Tyś dzieciak i nic nie rozumiesz, oni Bogiem dla władzy frymarczą.
Nastąpiło milczenie, — Kaźmierz przerażony wzdychał.
— Na miłość Bożą — odezwał się łagodnie — na pamięć pobożnéj matki naszéj zaklinam cię, rzuć te myśli i gniewy, one cię do zguby prowadzą!
— Nie są to zabawki dziecinne, któreby można precz kinąć, — rzekł Mieszek. — Myślałem dobrze co czynić mam, wiem co czynię. Stanie się com zamierzył lub zginę. Nie u nas, po całym świecie moc duchownych wzrosła tak, że nas wzięli pod stopy swoje, nie ja jeden z niemi walczę — wszyscy królowie i książęta bój z niemi staczać muszą, aby się ich czeladzią nie stali.
Kaźmierz krzyż zrobił w powietrzu, jakby myśli złe chciał odżegnać od brata.
— Nie giń — rzekł — a niechciéj co niemożliwe. Cesarz silniejszy od ciebie, a rzymskiemu biskupowi oprzeć się nie może, a ty z Rzymem i jego sługami chcesz walczyć!
— Bo oni do walki wyzywają, — zawołał Mieszek — jam ich dobrodziejstwy obsypał, oni się przeciw mnie wiążą.
W tém zamilkł, jakby czuł że mówi nadaremno i dodał porywczo.
— Dość tego! Jedź ze mną!
— Nie mogę, — rzekł Kaźmierz stanowczo. — Nie masz się co mnie lękać. Z dobréj woli nigdy nie pójdę przeciwko tobie, to co mam, starczy mi, niechcę nic więcéj. I jedno to księstwo często zacięży. Kocham spokój i ciszę, kocham sprawiedliwość, kocham ciebie, tak jak pamięć ojca! Ufaj mi!
— Tak! aleś słaby, miękki jesteś — odparł Stary — wezmą cię w garść i uczynią co zechcą. Niewiesz co cię czeka, ani oni wiedzą co ich oczekuje. Jam nie Władysław, mnie wygnać trudniéj im będzie. Starał się i on, bronił, ale ja nie dam wam chwili wytchnienia, nie ulegnę — prawo me znam i życie dam za nie. Jestem głową rodu!
W czasie téj rozmowy, która często głośniéj wybuchała, Wichfried, stojący na uboczu, który niesłuchając nawet mógłby ją był odgadnąć, wykrzyki namiętniejsze chwytał i drżał z niepokoju a trwogi. Posłyszał że książę chciał Kaźmierza zabierać z sobą i obawiał aby się ten mu nie dał pociągnąć. Przedłużająca się ta walka na słowa coraz bardziéj go trwożyła, bo lękał się ciągle przybycia orszaku Mieszka i zamachu na swego pana. Kilka razy wejrzeniem ostrzegającém, a gdy się Mieszek odwracał, ruchami starał się dać poznać Kaźmierzowi, aby skończył rozmowę, ale ten nie ruszał się i spokojny, łagodny usiłował tylko brata uśmierzyć i ukoić.
Wszystko to jednak, zamiast dobrego skutku drażnić się go jeszcze zdawało coraz więcéj i wzburzenie pomnażać.
Skończywszy a raczéj przerwawszy rozmowę, Mieszek szybkim ruchem ręki sięgnął po róg, który miał na piersiach, jakby na pomoc chciał zawołać swych ludzi. Wichfried ujrzawszy to rzucił się ku niemu.
— Miłościwy panie — zawołał żywo, — nasi ludzie są pewnie bliżéj, mamy ich z sobą podostatkiem, czekają ztąd niedaleko. Jeżeli potrzeba posługi ja na moich zatrąbię.
Kłamstwém tém, które zarazem groźbą było, chciał odwieść Mieszka od powoływania swego orszaku. Na znaczeniu tych wyrazów książę się nie mógł omylić, i — zatrzymał się, róg podniesiony gniotąc w ręku.
— Najlepiéj by było — dodał Wichfried — abyśmy ani my, ani Miłość Wasza świadków tu nie ściągali. Ludzie są podrażnieni, mogłoby co z tego nieswornego wyniknąć.
Mieszek ze wzgardą z góry popatrzał na niego.
Kaźmierz stał z oczyma spuszczonemi, jakby się za kłamstwo towarzysza swego wstydał — ale nie mówił nic. Wichfried nalegał.
— Jakeśmy się zjechali znienacka, tak by się i rozstać najlepiéj — mówił Niemiec śmieléj — świadków nie trzeba, aby paplaniny nie było.
— A ty! ty mnie chcesz uczyć co ja mam czynić! — gniewnie krzyknął Mieszek.
— Miłościwy panie, — odparł Wichfried, chwytając za trąbkę swoją — jeżeli powołacie swoich, ja moich Krakowian téż muszę. Ludzie są zburzeni i warchoły!
— Krakowianie? wasi? ci wszyscy moi są! — zawołał Mieszek.
— Mamy ich trochę, w gościnie — żywo odparł Wichfried, niedając się odezwać Kaźmierzowi, który zdawał się chcieć wmięszać do rozmowy.
Książę Stary z Niemcem spojrzeli sobie w oczy. Wichfried był zuchwały, książę zawahał się, trąbka mu wypadła z ręki — odwrócił się tyłem do niego, nie odpowiadając.
— Rozstajemy się więc — zawołał do brata — jakeśmy się zeszli, nie sprawiwszy nic?
— Owszem, — rzekł Kaźmierz — bo spodziewam się iż moim zapewnieniom uwierzysz, iż nie godzę na ciebie, nie pragnę nic. Kocham cię i szanuję.
— Ja pójdę z tém przekonaniem — odezwał się Mieszek, że ty Kaźmierzu wolę masz czystą ale ducha słabego, ludzi nie znasz ani samego siebie.
Przeszedł się poruszony i jak niepewny co pocznie.
— Pamiętaj to — dodał — oni cię wplączą w wojnę ze mną, a będziesz jéj miał na życie całe! Stanie jéj i dla dzieci twoich! Jam nie ten co wygnany siada na kamieniu i płacze, łez nie mam ale dłoń, żelazną!
Podniósł pięść do góry i poruszył się jakby szedł ku oczekującemu nań koniowi. Wichfried, któremu lżéj się zrobiło gdy ujrzał już niemal oddalające się niebezpieczeństwo, sam poskoczył uzdę potrzymać, ale Kaźmierz go wyprzedził i z pokorą młodszego brata wziął konia przyprowadzając go sam Mieszkowi.
Stary drżał jeszcze tak że cugli nie mógł ująć ani znaleść strzemienia. Stał patrząc na Kaźmierza i powtarzając mu cicho.
— Pomnij! wojna ze mną nie igraszka! To bój na cały żywot twój i po za żywot może! Jam twardy, ustraszyć się ani zmódz nie dam, ni Biskupom, ni ziemianom — nikomu!
To mówiąc na konia skoczył, który poczuwszy go na sobie, drżał już cały i rwał się do chodu, aby doń nie był zmuszony ostrogą.
Kaźmierz nie zważając na groźby ścisnął go za kolano, Mieszek wejrzeniem ostrem i przenikającém zmierzył go i w las popędził. O kilka kroków zaledwie oddaliwszy się, chwycił trąbkę i począł w nią dąć tak gwałtownie, że Wichfried uląkł się.
— Na Boga! — zawołał — na koń! napowrót w lasy! a nie tośmy zgubieni. Z oczów Mieszka widzę, że na was rad rękę położyć — jeżeli ludzie nadbiegną pochwycą nas!
Kaźmierz okazał więcéj odwagi, głową potrząsał, ale natręctwu obronić się nie mogąc, posunął się ku koniowi. W jednéj chwili oba byli na siodłach, a że książę się ociągał, niemiec pochwycił konia jego za uzdę i puścił się co żywiéj ku rzece.
Tymczasem jak groźba, trąbka Mieszka odzywała się za niemi, w głosie jéj nawet brzmiały gniew i zniecierpliwienie. Udało się jednak Wichfriedowi Kaźmierza w gąszcze uprowadzić. Niedozwaląjąc mu spocząć, na oślep z nim darł się w las coraz głębiéj. Nasłuchiwał tylko czy trąbienie oddala się i słabnie.
Książę jechał spokojny, z twarzą pogodną na któréj wewnętrzna radość się malowała, co dla Wichfrieda niepojętém było.
— Sam Bóg to sprawił, — odezwał się ujechawszy kawał drogi — żeśmy się z bratem w téj puszczy sam na sam, oko w oko spotkali. Mieszek będzie spokojniejszym, ja także. Powinien to czuć że mi zaufać może.
Wichfried nic nawet nie odpowiadając, co żywiéj w głąb lasu pędził, oglądając się i nadsłuchując.
— Nie odetchnę — zawołał po przestanku długim — aż się jak najdaléj od księcia znajdziemy. Gdyby nie ja, miłościwy panie, bylibyśmy w jego mocy i niewoli.
Gdybym, Boże mi odpuść, nie skłamał — dodał niemiec trochę samochwalczo, rad że podstęp udał mu się tak szczęśliwie — gdybym nie nastraszył, wzięli by nas!
— I to pewna, — przerwał Kaźmierz wesoło, — że gdyby nas wzięli, byliby musieli nas nakarmić, tymczasem dla twojego strachu aniśmy mieli możność spytać, gdzie my jesteśmy, ani wiemy gdzie się obrócić, a głód przyznam ci się dokucza straszliwie.
— No, lepszy głód niż łyka — odparł Wichfried — a Bóg łaskaw, do wieczora rada się na to jakaś znajdzie.
Proroctwo to nie rychło się jednak ziściło. Pośpiesznym krokiem jadąc, do zmierzchu nie natrafili na żadną utartą drogę, ani na osadę, ni na człowieka. Już mrok padał, a strach coraz większy ogarniał Wichfrieda, gdy w dolinie u skraju boru ukazała się chata, otoczona płotami, z któréj dymnika siny słup się dobywał.
Na widok jéj Wichfried wydał okrzyk zwycięztwa, konie zarżały. Głosy te musiały się dać słyszeć wewnątrz zagrody jéj mieszkańcom, gdyż z za płota wyjrzało głów parę — i natychmiast się schowały.
Książę z towarzyszem przypadli do zapartych wrót pośpiesznie, obawiając się, aby, jak się to najczęściéj trafiało, mieszkańcy na widok uzbrojonych jeźdźców nie pierzchnęli i nie pochowali się.
Stanąwszy u wjazdu, musieli długo stukać, wołać, dobijać się, nim na ostatku, gdy wyłamywaniem wrót grozili, nie wyszedł siwy staruszek bosy, w grubym przyodziewku parcianym, z brodą białą do pasa i głosem drżącym nie począł się im tłomaczyć pokornie, że sam ze starą babiną tu siedział, ubogi był, koni nie miał.
— Ale my od was ani koni, ani przewodu daremnego nie chcemy, — zawołał książę — jesteśmy zbłąkani, głodni, chleba nam dacie, zapłacim jak Bóg przykazał.
Staruszek, choć niedowierzając otworzył im. Chata była czysta i nie licha, obejście porządne, po którém poznali łatwo zamożnego gospodarza, a ten się im stawił jako bartnik. Na stole znalazł się chléb, w sklepiku miód, w komorze jaja świeże i mięso suszone. Stara babina służyła milcząca, bartnik kręcąc się po chacie, strwożony ciągle i nieufny, ledwie na pytania chciał odpowiadać.
Książę uderzony był tém, że w chacie żadnego znaku chrześciańskiego nie znalazł, krzyża nigdzie, w mowie staruszka dziwne wyrażenia pogaństwem tchnące.
Na zapytanie Bartnik jeszcze bardziéj wylękły, zaraz się przed księciem śpiesznie przeżegnał, ale na tém podobno cała jego nauka chrześcijańska się kończyła.
Oznaki guseł pogańskich, wianki, zioła, nawet bałwanki dziwaczne widać było po kątach i nad progiem w ścianie. Starucha osłaniała je jak mogła od oczów, ale mowa obojga zdradzała pogan, którzy w głuchym tym zakącie, równie jak tysiące innych, żyli obyczajem praojców i pod dęby, do źródeł modlić się jeszcze chodzili.
Nazajutrz rano, spocząwszy na sianie w szopie, książę z Wichfriedem puścili się pokazaną im drogą ku Sulejowu, a mieli jéj jeszcze na dnia półtora.



IX.

W obozie wojewody Szczepana, w którym się ciągle gotowało jak w garnku, bo coraz nowe poczty na dane hasło się ściągały, oczekiwano teraz zapowiedzianego przybycia biskupa Gedki.
Kości były rzucone, burzącym się ziemianom zapowiedziano, iż biskup z wojewodą, ze starym Żyrą Gryfem i innemi przedniejszemi natychmiast do Sandomirza wyruszą i Kaźmierza, choćby po niewoli wezmą, aby go na Krakowie posadzili.
Wszystko już tak było przygotowane i umówione, że oprócz Kietlicza i małéj garstki tych, co Mieszka najbliżéj otaczali, reszta na dany znak opuścić go miała i do swoich się przyłączyć.
Stary wojewoda oczekiwał tylko na biskupa.
Tego wieczora, gdy Dorota do obozu przybyła po rycersku przebrana, chciała niecierpliwa natychmiast o sobie dać znać staremu miłośnikowi, ale tłum w namiocie był wielki, świadków mnóstwo, obawiała się, aby staremu wiadomość o jéj przyjeździe nie sprawiła więcéj postrachu, niż radości. Czekała do późnéj nocy, ażby się pod namiotem uspokoiło, sama zaś bojąc się iść, gdy się ludzi nieco przebrało, pachole swe posłała do Szczepana.
Wojewoda prędzéj się śmierci niż gościa takiego spodziewał.
Nie czas mu było myśleć o niewiastach, gdy wszystkie sprawy na głowie jego leżały, a biskup lada chwilę miał przybyć.
Stał we drzwiach namiotu sam, oddychając świeżem wieczornem powietrzem, pot ocierając ze znużonego czoła, gdy pachole nadbiegło.
Wojewoda znał je dobrze ze dworu wdowy, ale spostrzegłszy, tak się mało spodziewał, iż oczom swym nie uwierzył. Dopiero, gdy chłopak przemówił, ocucił się stary Szczepan.
— A ciebież tu jakie licho przyniosło? — zawołał.
— Z jéj miłością razem! — odparło chłopię.
— Czyś oszalał! z kim?
— A no, z jéj miłością panią naszą, Dorotą.
Wojewoda ręce załamał.
— Gdzie, gdzież ona jest?
Chłopak wskazał namiot niedaleko rozbity, dodając głosem cichym.
— Czeka na miłość waszą.
Żadne odwiedziny straszniejszemi staremu nad te być nie mogły, niemógł się wydziwić zuchwałéj niewieście, drżał i bladł, zimny pot go oblewał. Lada godzina mógł biskup nadjechać, biskup groźny, który go już za te niewczesne miłostki chciał wyklinać.
Nużby się dowiedział, że Dorota tu aż za nim przypędziła? Wprawdzie pochlebiało to staremu, ale z obawy publicznego zgorszenia, struchlał. Co tu czynić było?
— Ale to nie może być! — zawołał.
Chłopiec za całą odpowiedź namiot wskazał i ramionami zżymnął.
Wojewoda ruszył się iść i wstrzymał, nie wiedział sam, co miał robić, ręce załamał.
Znał śmiałość niewiasty, która gotowa go była w obec wszystkich ziemian a bodaj biskupa na sztych wystawić.
Przeklął w duchu i nieszczęsną swą słabość dla niéj, ją i siebie. Musiał zapobiegając gorszemu, iść do niéj zaklinać, prosić, aby się natychmiast oddaliła.
— Niech idzie gdzie chce, choćby wskróś ziemi szalona baba — wołał wojewoda — tu jéj niepowinno być, aby mnie wszystkie ciury na języki nie wzięły!
Jak stał, natychmiast za chłopcem poszedł. Namiot był niedaleko rozbity, do innych podobny, ludzie około niego zbrojni, szczęściem niewiasty nie było widać. Gdy podniósłszy płotek wojewoda wszedł do środka, widok od progu zatrzymał go osobliwy. Tyłem do wnijścia stał rycerz średniego wzrostu, pięknéj postawy; a obok niego urodziwy Koniuszy właśnie go ze zbroi i kaftana rozdziewał.
Usłyszawszy chód, rycerz się obrócił i wojewoda poznał Dorotę, któréj w tym stroju męzkim do licha było wdzięcznie. Dziwnie mu się piękną i pokuśliwą wydała. Przy niéj stał jeszcze szyszak zamknięty, który z głowy zrzuciła.
Zobaczyła wojewodę, szepnęła coś Koniuszemu, który natychmiast pokłoniwszy się, wojewodzie z szyderskim wyrazem twarzy się oddalił. Gdy zostali sami, Dorota wprost przypadła do wojewody. Ten się cofnął.
— A toś oszalała — zakrzyczał — w ogień leść, mnie i siebie gubić, trzeba rozumu nie mieć!
— Milczałbyś, ty stary grzybie — gniewnie odpowiedziała Dorota, która się takiego przyjęcia nie spodziewała — cobyś mi miał do nóg paść, łajesz jeszcze.
— Ja ci padnę do nóg, tylko żebyś sobie ztąd poszła co najprędzéj — odparł Szczepan. — Biskupa tylko co nie widać, niechże się tylko o was dowie, a on będzie wiedział wszystko, co mnie tu czeka, a co was!
— A tyś chciał, żeby mnie bracia jak raka pod kamieniem garścią wzięli w domu! — zawołała wdowa. — Już byli na mnie gotowi najść téj nocy, gdym uciekła. Nie miałam co czynić, tylko opieki szukać albo ginąć.
— Ależ tu obóz! targowica! ludzi, stek, biskup! na srom się wystawić! — odparł wojewoda za głowę się chwytając.
— Jaki srom! ja czego się mam sromać? — zawołała wdowa brwi marszcząc groźno. — Czego ja się mam wstydzić? mów? Czego? któż lepszy? Drugie robią to pocichu, co ja głośno! Jestem wolna i pani siebie. I ten mi jeszcze będzie oczy wypiekał! — dodała odwracając się od niego.
— Patrz go! zamiast pomocy, on mnie wstydem jeszcze karmi! Coś to ty? ksiądz na spowiedzi? a no już po wielkiéj nocy!
— Ale wy tu nie możecie pozostać, błagając — rzekł wojewoda. — Zgubicie mnie i siebie. Biskup mnie i was z obozu wyświeci. — Chwycił się za głowę — choć ty tu giń!
— A dokądże mam iść? — zawołała Dorota — dokąd?
Szczepan ręce łamiąc sparł się o drąg namiot podtrzymujący, nogi mu drżały.
Dorota stała, włosy swe, które pod szyszakiem się zgniotły w rękach zwijając. Patrzała na wylękłego z góry, z politowaniem i wzgardą.
— Jeżeli wy mi nie dacie rady — rzekła — oh! oh! znajdę ja tu takiego, co mnie w opiekę rad weźmie. Jest ich tu siła takich, co się do mnie stroili i w gachy przyjeżdżali. Ino skinę, mieć będę ilu zechcę — ale! niedoczekanie wasze, panie wojewodo, żebym na was potém choć spojrzała, nigdy! ty stary tchórzu co się ludzi boisz, biskupa boisz, mnie boisz.
A to z ciebie wódz do wojny!
— E! słuchaj — odparł osmagany tak wojewoda burząc się. — Takiéj baby jak ty i didko się ulęknie! Ja się strzały ani oszczepu, ani miecza nie lękam, tylko djabła i niewiasty!
Dorotę śmiech wziął.
— No, mów co mam robić?
— Albo ja wiem! — rzekł Szczepan — wiem tyle, żeś tu być nie powinna. Jedź gdzie na dwór do ziemian, to cię przyjmą.
— Między baby co mi kądziel do rąk dla zabawy dadzą, żeby mnie z między nich bracia gołą ręką za kark wzięli?
Mądry jesteś do rady!
Odwróciła się, wojewoda znękany jęczał prawie.
— Jak mnie Bóg wyrwie cało z téj gorącéj łaźni — począł z cicha — klasztór założę i wyposażę. Biskup téj nocy gotów być!
— A no! do mnie on nie spodziewać się, żeby po nocy szedł — rozśmiała się wdowa — a że ja ztąd po nocy nie ruszę, to jak mnie widzisz żywą.
Któż się tu mnie domyśli? ludzi kupa, jam we zbroi po męzku przybyła.
— Ta! ta! ta! — przerwał stary — nie domyślą się! Zwąchają podwikę, choć zbroją okrytą!
Im więcéj wojewoda Szczepan okazywał bojaźni, tém Dorota więcéj się tém zabawiać zdawała. Śmiała mu się w oczy.
— Idźże sobie panie wojewodo do swoich — rzekła — ja wiem co zrobię. Bywaj zdrowy, ja cię już na oczy widzieć nie chcę. Ruszaj do staréj żonki pomarszczonéj, koło niéj od biskupa będziesz bezpieczny!
Wskazała na drzwi namiotu. Szczepan stał walcząc z sobą, ale obawa przemogła nad namiętnością, milczał, Dorota kończyła.
— Darmom na stare pruchno rachowała! Jutro ruszę wprost do Sandomirza do księcia, i oddam mu się w opiekę. Ten mnie nie odpędzi, jak wy! Kaźmierz piękny, dobry i biskupa się nie ulęknie!
— Książe żonaty! — mruknął wojewoda.
— A ty nie? — śmiała się wdowa. — Przeto pięknéj się niewiasty nie wzdraga!
Pokazała mu znów na drzwi.
— Idźcie patrzeć czy biskup nie jedzie z panem Bogiem!
Wojewoda radby był znalazł jakiś środek między zupełném rozstaniem, a bezpieczeństwem swem w téj chwili, ale wdowa mówić już z nim nie chciała. Zawołała koniuszego stojącego pod namiotem, aby z niéj kaftan zdejmował.
— Jutro do dnia — wydała rozkaz głośno — do Sandomirza, tu nas nie przyjmują.
— My też tam z ks. biskupem ciągniemy! — zamruczał wojewoda.
Dorota nie zważając nań, zaczęła pocichu szeptać ze swym sługą, jakby starego na świecie już nie było. Wojewoda zmięszany pozostał jeszcze czas jakiś, lecz widząc, że nań oka nawet nie myśli zwrócić wdowa, wyniósł się trochę gniewny, a bardzo niespokojny.
Całą noc w obozie spano mało, ziemianie pili dużo do rana, i aż nadedniem się zdrzémnęli. Wojewoda jeden nie jadł, nie pił, oka nie zmrużył, tyle miał do myślenia.
Dopókiby biskup nie nadjechał, nie czuł się bezpiecznym. Znał księcia charakter gwałtowny, i zmienne usposobienie ziemian, a wiedział, że pochwycony skazanymby był na postradanie oczów i ucięcie ręki.
Niespokojny więc na biskupa oczekiwał jak na zbawcę.
Oznajmywany Gedko, ani téj nocy, ani nad ranem nie przybył. Posłano na zwiady, aby przyjazd jego przyspieszyć. Zrana, jak tylko rozwidniało, wojewoda sam uchylił ściankę namiotu, aby przekonać się, czy Dorota, która obozowała niedaleko, dotrzymała słowa i ruszyła do Sandomirza. Właśnie, gdy wyglądał, zwijano jéj namiot i konie prowadzono, zobaczył ją w hełmie zamkniętym i płaszczu, a raczéj domyślił się, gdy dosiadając karego ze swojemi wyruszać miała.
Ziemianie przebudzeni i strwożeni tem, że ktoś od nich odciągał, a siły ich uszczuplić się miały, poczęli wołać i nakrzykiwać, ale Dorota nie słuchając i nie odpowiadając pojechała w swą drogę.
Lżej odetchnął Szczepan, w oczach mu się rozjaśniło. Położył się dopiero i zasnął. Czuł że to utrapienie, które mu tak groźne przesunęło się przed oczyma, było karą Bożą i przestrogą ku poprawie.
Około południa ludzie nadbiegli oznajmując, że biskup Gedko ciągnie już; wojewoda z przedniejszemi władykami, wybrał się zaraz na spotkanie pod krzyż o staj kilkoro na gościńcu.
Pasterz krakowski przybywał tu już nie jak do Tyńca wyruszył, ale z całą wspaniałością książęcego swego dworu i otoczenia. Szły przy nim oddziały przedziwnie zbrojne, całe we zbrojach z niemiec sprowadzonych, na koniach dzielnych pod chorągwią własną, jechał Krucyfer, kapelan, kanclerz i duchowni, podkomorzowie, dwór, młodzież ziemiańska, komornicy, czeladź, służba, szły na wozach namioty i sprzęty podróżne. Nie zbywało i na trąbach i bębnach, które przybycie oznajmywały głośno. Sam biskup dla długiéj drogi w kolebce jechał szkarłatem wysłanéj.
Słowem, pochód był jakiego wymagało dostojeństwo pierwszego w kościele po arcybiskupie gnieźnieńskim prałata, i ród jego stary a możny; pochód wspaniałości książęcéj, wrażający poszanowanie większe, niż panującego, bo krzyż mu przodował. Gdy stojący na drodze pod figurą ziemianie z wojewodą ujrzeli biskupa, okrzyknęli go czapki podnosząc do góry. Gedko błogosławił. W zwiększonym orszaku ciągnęli ztąd do obozu.
Wojewoda Szczepan teraz dopiero się czuł bezpiecznym.
Wprowadzono biskupa do namiotu, do którego zaraz ziemianie tłumnie się cisnąć zaczęli. A że każdy go widzieć i słyszeć chciał, a ciasno było we środku, musiano ze wszystkich stron podnieść ściany płócienne. Cichość się stała na chwilę. Biskup kłaniających mu się i cisnących do ręki, błogosławił, i modlitewkę krótką odmówiwszy, począł podniesionym głosem.
— Otom ci między was przybył dzieci moje, aby do dzieła sprawiedliwego przewodniczyć w imie Chrystusa Pana. Dzieło sprawiedliwe jest i chwalebne.
Niegodzi się, aby dla jednego człowieka cierpieli wszyscy. Książe Mieszek kościoła nie szanuje, ani sług jego, ani starych praw i zakonów ziemi naszéj. Prawo swoje bezprawiem chce gruntować. Myśmy nawykli panów sobie dawać sami i wybierać, on siłą panować chce.
Szanujemy krew pańską! Gdy jeden obrany nie godzi się nam, drugiego wziąć możemy. Niech nam Kaźmierz panuje, który Boga się boi i dla ludzi ojcem będzie.
Na to hasło, zawołali wszyscy.
— Kaźmierza mieć chcemy! Kaźmierza!
Obóz rozległ się cały aż do krańców wywoływaniem tego imienia.
Biskup skończył na tém, usiadł znużony, zapuszczono ściany namiotu, ziemianie rozchodzić się zaczęli, a wojewoda przyjmował Gedkę. Rozmowa zaczęła się poufna.
Postanowiono jak tylko wypoczną konie i ludzie się posilą, ruszać natychmiast w dalszą drogę do Sandomirza.
Tymczasem wdowa przodem tym gościńcem się puściła. Nieustraszona niewiasta, nie bardzo się kłopotała tém, co ją tam spotkać mogło. Po drodze jednak nie wydawała się z sobą, na popasach i noclegach nie zdejmując szyszaka, dopóki widzianą być mogła.
Nie śpieszyła też bardzo, czując się tu już bezpieczną, a podróżą zabawiając się z płochością sobie właściwą, bo jéj niepewność i groza położenia nie odejmowały swobody umysłu. W drodze trafiały się i łowy, goniono zwierza po lasach, spoczywano w dąbrowach, rzadko zajeżdżając do osad po drodze.
A że na gościńcu głównym do Sandomirza ludzi było dosyć, bo ziemianie niektórzy i samopas ciągnęli, że często gromadki wdowy czepiano się a dopytywano, aby się zbyć natrętów, wolała przesuwać się bocznemi drogami. W końcu rzeka się ukazała, miasto i zamek.
Jechać wprost na gród nie było można.
Przez drogę myślała już, jak się do księcia dostanie, rozrachowując po niewieściemu wszystko, aby się lada czém zbyć nie dać. Straciwszy wojewodę, wyżéj sięgała, opiekuna chciała mieć w Kaźmierzu, który był piękny, młody jeszcze i niewiasty lubił. Ufała w to mocno, że go sobie zyskać potrafi.
Wiedziała dobrze, iż książe miłośnicę miał, ale była pewną, że go od niéj oderwać potrafi.
Myśl ta zapalała ją mocno, bo i książe się jéj podobał, gdy go dawniéj widziała i na braci w nim oręż mieć chciała.
— Bodaj czarów użyć a muszę go mieć! — mówiła w duchu. Są przecież napoje, zioła, sposoby, uroki, nie zechce po woli, to go niemi przyciągnę!
Wiara w gusła była naówczas powszechną, stare baby zajmowały się niemi, nie dziw, że piękna Dorota w pomoc swym wdziękom czarodziejki wszechmocne wziąć chciała. Wzywano je we wszelkiéj potrzebie.
Oddział wdowy przyciągnął do miasta; w bramach zaraz koniuszy spytawszy o księcia, dowiedział się, że go nie było.
Niewiedziano dokąd pojechał, ani kiedy powróci. Powiadano tylko, że dosyć już dawno ruszył w lasy, na zamku niepokój był wielki i ludzie się w różne strony, szukając go, rozbiegli.
Pod miastem na podzamczu musiano szukać miejsca na obóz dla ludzi, a w chacie mieszczanina Dorota wprosiła się do komory.
Służba jéj wnet ubogą tę świetliczkę przybrała tak, że w niéj panią znać było. Na wozach się znalazły opony, sukno i kobierce.
Pierwszy to raz po wyjeździe ze Skał Dorota się ze zbroi i męzkiéj odzieży rozebrała i położyła spoczywać. Przed księciem chciała stanąć po niewieściemu i z całą zalotnością przystroić się do niego.
Dzień jeden i drugi upłynął na próżnem nań oczekiwaniu. Posyłano na zamek zawsze tę samą odbierając odpowiedź, że o księciu słychać nie było. Tymczasem już i wojsko Wojewody i orszak ks. biskupa nadciągnęły do Sandomirza. Oba dostojnicy na zamku się rozgościli, a wojska ich szeroko zaległy pod miastem dolinę.
Z przybyciem biskupa inaczéj się wszystko poruszać zaczęło, podwojono troskliwość w poszukiwaniach księcia.
Księżna Helena zarazem uradowana i przelękła, z Goworkiem i Jaksą przyjmowała gości.
Jawnem już było z tego ociągania się księcia z powrotem, iż chciał uniknąć posłów po niego przybywających, a władzy ofiarowanéj przyjmować się wzdragał.
Ale biskup Gedko o oporze z jego strony słuchać nie chciał, pewien będąc, że powagą swą zmusi go do posłuszeństwa. Władzy duchownéj nic się odmawiać nie godziło. Wojewoda stał za biskupem i pod jego rozkazami. Przybywszy tu, choć zaprzątniony publiczną sprawą, z trwogą i nad tém przemyślał, że Dorotę przodem do Sandomirza wyprawił, prosząc Boga, aby mu tu nie zaszła gdzie drogi.
O tém już ona nie myślała. Koniuszy tylko codzień do zamku wysyłany był na zwiady, ale z niczem powracał.
Jednego rana wreście ruch postrzeżono wielki w zamku i na mieście, ludzie zaczęli wyjeżdżać zbrojni i postrojeni, oddziały szykować się, rycerstwo chorągwie podnosić i wypływać na gościniec...
Koniuszy doniósł, że się księcia spodziewano.
Uderzyło serce Dorocie, teraz się losy jéj wkrótce rozwiązać miały. Kaźmierz istotnie powracał zmuszony przez tych co po niego do Sulejowa wyjechali, przybywał z mocném postanowieniem skończenia sprawy bolesnéj, odmową jawną. Nie wiedział jeszcze ani o przybyciu biskupa, ni o wojewodzie.
Jak tylko znać dano o zbliżaniu się Kaźmierza, Gedko uroczyście naprzeciw niemu wyruszył.
Dorota z chaty, którą zajmowała, widzieć mogła, jak po prawéj ręce mając Gedka, po lewéj Szczepana, Książe otoczony tłumem okrzykującym go, blady i pomięszany na zamek wciągał, gdzie u wrót księżna z synkiem nań czekała.
Wdowa po raz pierwszy po latach wielu zobaczyła Kaźmierza, a wydał się piękniejszym jeszcze, jadąc tak smutny a poważny, gdyby męczennik jaki z wielką w twarzy boleścią, która dlań miłosierdzie obudzała.
Pochwycony, otoczony, witany z miłością, za którą musiał być wdzięczen, książe czuł całą przykrość położenia swojego, na obliczu jego malowało się wzruszenie i strapienie, upokorzonym się czuł niemal. Ile razy powtarzany okrzyk — Żyw niech będzie pan nasz! — zabrzmiał z ust Krakowian, wzdrygał się, odwracał głowę i błagać zdawał, aby się nad nim ulitowano. Słowa jednak wymówić mu nie dano, tak nieustannie go obwoływali.
Cały orszak książęcy przeciągnął mimo chaty, w któréj oknie z bijącem sercem siedziała sparta na ręku Dorota, pożerając oczyma pięknego pana.
Serce jéj od pierwszéj młodości przywiązujące się łatwo i płoche, nigdy jeszcze tak gwałtownie nie biło, nigdy jeszcze mąż żaden nie zdał się jéj tak dziwnie promienistym swą wielkością, a zarazem pociągającym boleścią i smutkiem. Namiętna niewiasta załamywała ręce przemyślając jak go sobie potrafi pozyskać. Przez głowę przechodziły jéj myśli najdziwaczniejsze. Stach, którego zobaczyła za orszakiem księcia, nawet wojewoda, którego się pozbyła pogardliwie, zdali się jéj na chwilę narzędziami jakichby użyć mogła, aby się zbliżyć do Kaźmierza. Po krótkiéj rozwadze, wszystko to okazywało się trudném lub niepodobném.
Ze smutkiem rachowała, jak ciężko jéj będzie dostać się do niego; tymczasem orszaki przeciągnęły, ludzie znikli, umilkło wszystko dokoła. Została samą z myślami swemi.
Książe, którego pochwyciwszy na drodze z taką radością wiedziono, jechał pogrążony w trwożliwych dumaniach spoglądając ku swoim, jakby od nich oczekiwał ratunku. Rad się był z tłumu tego wyzwolić na chwilę, aby się rozmyśleć, jak ma postąpić, i zobaczywszy księżnę z synkiem, którego kochał bardzo, pochwycił Bolka na ręce, a żona i dziecię posłużyły mu do wyrwania się biskupowi i wojewodzie. Zwrócił się do nich prosząc o potrzebny spoczynek. Dozwolono mu więc z księżną i synem wnijść do środka samemu, Wichfried tylko, Goworek i Jaksa zdala za nim pociągnęli.
Zaledwie do komnaty swéj się dostawszy, Kaźmierz padł na siedzenie z wyrazem smutku głowę kryjąc w dłoniach. Wszyscy dokoła twarze mieli wesołe, Bolko tulił się do niego, żona dopytywała o zdrowie, Kaźmierz głosem niepewnym odpowiadał tylko łagodnie, że potrzebuje spoczynku.
Zwolna więc powysuwali się wszyscy, książe tylko odchodzącego Wichfrieda zatrzymał ręki skinieniem. Długo jednak nie mógł przemówić do niego, chwytając się za głowę i piersi, oczyma zataczając dokoła, przysłuchując się z trwogą jakąś gwarowi na podwórcach.
— Wichfriedzie — zawołał — stało się, czegom się obawiał najwięcéj. Aż tu przybyli goniąc i żądając czego ja im dać nie mogę!
— Przyszli błagać, abyś ich ratował — rzekł Wichfried. — Com przepowiadał, to się dokonało, biskup i wojewoda z krakowianami proszą na stolicę swą. Uchylić się niepodobna.
— Raczéj znów ujdę na puszczę! skryję się, ucieknę — zawołał Kaźmierz — niżelibym miał złamać słowo dane bratu i sumienie pokalać moje! Nigdy! nigdy!
— Siłą was wezmą — odparł Wichfried — opór tu próżny. Nie ma jednego człowieka, coby wam pomógł przeciw nim. Księżna, przyjaciele, starszyzna, duchowni, przeciw wam a z niemi!
— Milcz, Wichfried — ofuknął książe — milcz, złe to są słowa!
Za drzwiami słychać już było dopraszających się wnijścia. Jaksa uchylił zasłonę i wcisnął się niepytając zezwolenia. Spojrzał na Kaźmierza, badając twarz jego. Książę się zwrócił ku niemu wyciągając ręce.
— Jakso, na miłość Zbawiciela! na miłość brata mojego, na drużbę twą dla mnie, zaklinam się, broń poczciwości mojéj!
— Miłościwy książe, wiesz żem za ciebie życie dać gotów — mów! rozkazuj, uczynię co mogę!
— Słyszysz i widzisz, co się dzieje! — wołał książe niespokojny wskazując na okno. — Ci ludzie przybyli tu, aby mnie uczynić krzywoprzysiężcą! Idź do nich, mów z niemi, chcą tego co niemożliwe. Broń mnie!
— Obrona byłaby zdradą — odparł Jaksa spokojnie — miłościwy panie, woli Bożéj poddać się potrzeba.
— Woli Bożéj! — przerwał książe — ale to wolą Bożą nie może być, co jest bezprawiem!
Zmilczał Jaksa i wyczekawszy, odezwał się.
— Ksiądz biskup Gedko pilno o posłuchanie prosi.
— Niech mi da choć chwilę spoczynku i namysłu — zawołał Kaźmierz — do téj walki się przygotować muszę!
Tych słów domawiał, gdy księżna Helena weszła sama niosąc w ręku kubek nalany. Książe, który słysząc drzwi otwierające się znowu, namarszczył już, wyjaśnił twarz dla niéj i przyjmując napój z rąk jéj, pocałował w czoło. Wychylił go bezmyślnie.
— Znużony jestem — szepnął — spoczynku potrzebuję, proszę, przyjmijcie biskupa za mnie.
Posłuszna księżna nieśmiałe wejrzenie rzuciwszy na męża, wyszła powoli, a Kaźmierz, który zobaczył stojący tuż klęcznik z krzyżem do modlitwy, jakby pod opiekę Bożą chciał się uciec, padł na kolana zasłaniając twarz dłońmi.
Jaksa z Wichfriedem spojrzeli po sobie i wyszli.
Tym czasem w wielkiéj izbie, w której biskup zasiadał, oczekiwano na księcia. Wojewoda Szczepan, Żyra stary, Sambor, Leszczyce, Bogorje, Cholewa, czoło ziemian krakowskich otaczali pasterza. Jaksa z Wichfriedem wchodząc zbliżył się do Gedki i na ucho mu szepnął, że książe się modlił prosząc, aby mu spocząć dano nieco.
Nie zdziwiło to wcale biskupa, ręką dał znać jakby już wiedział o tém i zwrócił się do otaczających.
— Spodziewałem się tego, że na opór trafiemy — rzekł cicho — wiem, że silny będzie, ale przemódz go musiemy.
Wszyscy skinieniami potakiwali. W tém Wichfried też zbliżył się do biskupa. Spotkanie i rozmowa w lesie z Mieszkiem, którą mu Kaźmierz powtórzył późniéj, a część jéj on sam pochwycił nie była jeszcze biskupowi wiadomą, zdało się Wichfriedowi, że powinien mu o niéj oznajmić.
— Książe — odezwał się poufnie — kilka dni temu spotkał się na łowach z bratem. Byłem świadkiem ich rozmowy.
Niespokojny bardzo biskup zwrócił się, rozkazując mu opowiedzieć o wszystkiem, i słuchał namarszczony, zadumany, gdy Wichfried powtarzał co słyszał.
— Nowa to dla nas trudność do przełamania — odezwał się — ale z pomocą Bożą i tę pokonamy. Nalegać musiemy, nie ustąpim, salus rei publicae suprema lex. Prawo, jakie Mieszek miał, utracił, łamiąc zakony wszelkie bozkie i ludzkie. Jam skazany na wygnanie, wojewoda na stratę oczów i ręki, inni na śmierć, więzienie i różne kaźnie. Zechceli książe oporem swym dać nas na łup? Jeżeli nie pójdzie z nami, wyrok na nas wyda!
A gdy Wichfried szepnął, że dać mu się trzeba uspokoić — dodał.
— Nie będziemy dzisiaj nastawali, ale czas drogi. Mieszek posłał do zięciów o posiłki, gdy je otrzyma, sprawa cięższą się stanie. Nie dawajcie Kaźmierzowi ujść pokryjomu, bo i na to ważyć się gotów, a w Haliczu go przyjmą...
Wichfried skłonił głową i cofnął się. W izbie tymczasem to gwar zbytni, to niespokojne panowało naprzemiany milczenie. Patrzano na drzwi, szeptano między sobą. Książe się nie pokazywał. Klęczał ciągle i modlił się. Dwa razy zajrzała doń księżna i cofnąć się musiała, zaglądał Goworek, dowiadywał się Jaksa, widząc go zatopionym w modlitwie nie śmieli wnijść.
Wreście najśmielszy Goworek stanął w progu i czekał, oznajmując tém, że mówić potrzebuje.
Wstał książe i zbliżył się ku niemu, objął go z czułością wielką, badając trwożnie oczyma.
— Czy i ty z niemi będziesz przeciw mnie? — zawołał.
— Miłościwy panie mój, ja zawsze z tobą jestem i będę, ale i oni nie są nieprzyjaciółmi twemi.
— Są! są! choć się druhami być mienią — przerwał Kaźmierz, nieprzyjaciołmi są pokoju mego szczęścia, swobody. Panem mnie zwą, a niewolnikiem chcą uczynić; tak, zakuć mnie w dyby, związać w łyka, uczynić nieszczęśliwym i zdrajcą!
Tak — miły mój!
Goworek głową potrząsał.
— Znasz książe moje przywiązanie do siebie — rzekł. — Nie pragnę dla was wielkości i potęgi ino szczęścia, ale inna rzecz dola człowieka małego, a inna tych, których Bóg wysadził na to, aby nami rządzili. Wy nie należycie do siebie.
— Przyjacielu mój — odparł książe — błogosławionéj pamięci ojciec mój, którego ja nie pomnę, bom w kolebce był, gdy mi go Bóg odebrał — jednego mnie chciał wolnym mieć nie dając mi nic. Jednemu z potomstwa swojego, szczęścia niezamąconego chciał dać skosztować. Matka ocaliła siostrę, dając ją do klasztoru na służbę Bożą — a! i mnie się tam pono schronić było potrzeba.
— I ztamtądby was wzięła miłość ludzi a szacunek cnoty waszéj — rzekł Goworek.
— Pochlebcą mi nie bądź — odparł surowo książe — do rządów siły potrzeba, któréj ja nie mam. Dumy trzeba i żądzy, których nie znam... Stali chwilę milczący naprzeciw siebie.
— Nie litujesz się nademną! — dodał książe.
Sługa wierny spuścił głowę i szepnął.
— Biskup Gedko z panami czekają na was.
Kaźmierz się wzdrygnął, popatrzył w okno mierząc czas po słońcu, i kazał przywołać komornika, aby przeoblec szaty.
W izbie oczekiwano nań ciągle. Biskup się niepokoił coraz więcéj, szemrali inni, gdy Kaźmierz, który z sobą ani za sobą nikomu iść nie kazał, wyszedł w ubiorze prostym, ciemnéj barwy, jakby i tém okazać chciał, że mu wszelki blask był przykrym. Twarz miał bladą ale wypogodzoną, zmuszał się do uśmiechu. Przyszedł biskupa powitać całując go w rękę, obrócił się ku innym, a spostrzegłszy, że sami prawie Krakowianie go otaczali, oczy spuścił.
Wnet na rozkaz wydany, wieczerzę dawać poczęto. Zasiedli wszyscy obok biskupa i księcia, którzy pierwsze miejsca zajęli. Goworek i Jaksa z Wichfriedem gospodarzyli przy innych stołach. Przy uczcie nie bywało zwykle mowy o sprawach publicznych, a tłum też nie dopuszczał o nich rozprawiać. Zagaił Gedko o potocznych rzeczach, czemu książę rad się okazał.
Gwar wkrótce nie dopuścił już innych rozmów nad te, jakie z sąsiadami prowadzono.
Z krakowskich ziemian większa część już zawczasu pewna zwycięstwa, dobrą myśl okazywała.
W tém Leszczyc niedaleko od księcia siedzący, rozpowiadać począł, iż w Sandomirzu widział już nawet niewiastę, która chroniąc się od ucisku braci pod opiekę księcia się schroniła przeczuwając, że tu jest sprawiedliwość i moc wszelka.
Zgadli inni zaraz, iż o Dorocie z Tęczyna mowa była, która i z wdzięków i z zalotów swych słynęła.
Wojewoda, do którego imie to doszło, spuścił głowę, biskup ją podniósł namarszczywszy brwi.
— Bracia na nią zdawna czyhają — odezwał się — aby ją zamknęli, bo ich słuchać nie chce i zbytniéj swobody zażywa. Musiała się tu schronić między ziemiany naszymi, na przyjacioły rachując, których do zbytku ma. Krakowska ziemia wszystka teraz w Sandomirzu.
O przyjaciołach wdowy mówiąc, biskup z ukosa na wojewodę spojrzał, ale Szczepan oczu nie podniósł i uczynił, jakby nie słyszał wcale.
Książe rad, iż o rzeczach obojętnych mówiono, o wdowę pytać zaczął, przypomniawszy ją sobie. Opowiadał Leszczyc różne jéj sprawy, wojewodę biorąc na męki, ale pominąwszy go i nietykając, strachu mu tylko napędził.
Gdy się już zadługo o tém ciągnęło, przerwał biskup.
— Ani prawić tak wiele, ani słuchać o téj niewieście nie przystało, płochą jest i nieporządną. Bracia że ją zamykać chcą, ażali nie mają słuszności nie wiem, bo im srom czyni, siebie i drugich wiodąc na zgubę.
— Juści jako wdowa wolną jest — rzekł Leszczyc.
— Nie, bo do żywota niewiasta ani letnią ni panią swéj woli być nie może — rzekł biskup...
Nikt mu się przeciwić nie śmiał i zamilkli wszyscy, czemu wojewoda rad był, gdyż w obawie, aby mu łaty nie przypięto, oczu podnosić się nie ważył.



X.

Następnego dnia, ks. Biskup Gedko mszę ranną sam odprawiał w zamkowéj kaplicy. Książe klęcząc jéj słuchał, przedniejsi ziemianie i rycerstwo napełniali szczupłą budowę i zalegali tłumem u proga. Księżna z synaczkiem także była przytomna.
Po wczorajszém gorączkowém usposobieniu wszystkich, dnia tego widać było myśli poważne na czołach i niemal troskę. Począwszy od księcia i Biskupa, każdy się zdał przywalony brzemieniem, ale z rycerstwa patrzała jakaś odwaga i postanowienie silne, jakby się na wielki i stanowczy krok gotowało.
Zaledwie dokończywszy mszy cichéj Biskup skinął na Wojewodę i gdy książe wstał od klęcznika, starszyzna wszystka z Gedką na czele za nim się potoczyła.
Czuć było że chwila w któréj się losy Kaźmierza i krakowskiéj ziemi rozstrzygać miały, blizką była, gotowali się do niéj wszyscy na duchu. Książe dnia tego już się nie starał uniknąć rozmowy, wolnym krokiem szedł obok Gedki do wielkiéj izby. W drodze nikt nie przemówił słowa, spoglądali na siebie dając znaki porozumienia.
Kaźmierz szedł blady jak winowajca którego wiodą na plac kaźni, ale z rezygnacyą i powagą. Uniknąć spotkania i starcia dłużéj już nie było podobna.
Gdy się naprzód książe z Biskupem, potém wszyscy przedniejsi znaleźli w izbie, stanęli kołem otaczając Kaźmierza. Cichość panowała uroczysta, przerwał ją pierwszy Gedko.
— Miłościwy książe — odezwał się — przyszliśmy do ciebie jako dzieci do ojca, a ja pasterz wiodę oto gromadkę tę, która ci się do stóp kłaniając, prosi abyś objął krakowską stolicę i wierzchnią władzę.
Nie tajno Wam że panowanie Mieszkowe stało się wszemu ludowi nieznośném, czyny jego o pomstę do Boga wołają, a cnoty twe o nagrodę do niebios. Idź więc, siadaj na stolicę i rządź nami. Niech pokój i błogosławieństwo Boże zstąpią na utrapioną ziemię naszą.
Tak począwszy wymowny Biskup sławił Kaźmierza, który z oczyma spuszczonemi, słuchał niemal zawstydzony. Wynosił jego rozum, naukę, miłość sprawiedliwości, waleczność, łagodność, miłosierdzie, chętne wybaczanie uraz, skromność, szczodrobliwość, zamiłowanie w pracy, cierpliwość.
Ziemianie słuchając coraz to mruczeniem, szmerem, okrzykami mu potakiwali. Gdy biskup długą swą skończył mowę, książe wzruszony zrazu odpowiedzieć nie mógł, łzy mu z oczów płynęły. Wreście począł słabym głosem.
— Nie pierwszy to raz miłości waszéj dowody mi dajecie — rzekł — wiodąc mnie na pokuszenie władzy, któréj ja nie pragnąłem i nie pragnę. Przypomnijcie sobie że niektórzy z was Swiatosław, Jaksa i inni, ciągnęliście mnie już abym to sławne państwo objął za żywota brata mojego Bolesława. Odrzuciłem wówczas nagabanie to, przenosząc miłość i wierność bratu nad urok potęgi znikoméj. Albowiem kto na brata godzi jakby sam na siebie uderzał. Jeżelim naówczas młodszym będąc, nie chciał się zmazać niewiarą cóż dzisiaj?
Godziłożby się iść tą drogą do władzy? nastawać na wygnanie starszego brata, który mnie kocha, i pozornéj wielkości poświęcać poczciwość? Sami bądźcie sędziami.
Biskup nie dał mówić mu dłużéj.
— Miłościwy książe — przerwał — cale inaczéj stały sprawy naówczas a dzisiaj. Kilku ludzi przyjaznych chcieli cię prowadzić na stolicę, dziś wszystek lud woła do ciebie. Ginie państwo to jeżeli ty go ratować nie będziesz. Nie mówię o sobie bom na męczeństwo gotowy, ale wszyscy przedniejsi skazani już są na wygnanie lub kalectwo i więzienie. Padną głowy — to nic jeszcze, ale z niemi prawa i swobody nasze ziemiańskie, niewola trupem uczyni ciało to żyjące ziem naszych. Zlituj się nad nami, a nad ziemią swą, któréj winieneś życie.
Kaźmierz poruszony był.
— Ojcze — zawołał — Mieszek nie może i nie zechce być niesprawiedliwym i okrutnym, ja moją głowę poniosę za was i zakon się zastawując.
Niesłuchając go, zaczęto wołać.
— Panuj nam! panuj!
— Nie czyńcie mnie zdrajcą, nie czyńcie bratobójcą! przerwał Kaźmierz.
— Niechcemy Mieszka zguby — odparł Biskup — zdali się Wam, niech wraca na dzielnicę swą, ale gdy starszym być nie umiał niech będzie posłusznym młodszemu.
Kaźmierz z opuszczonemi rękami słuchając milczał, gdy ziemianie zbliżyli się doń i przyklękając za kolana go i za ręce chwytać poczęli.
— Idź z nami, panuj nam! — powtarzali.
— Mieszka wybawisz — dodał Wojewoda Szczepan — inaczéj on życia nie pewny, ze strachu o siebie, w obronie własnéj porwać się kto nań może.
— Przejednamy go — odezwał się książe — wymożemy odpędzenie sług niedobrych. Zamiast czynić mnie wywłaszczycielem, dajcie mi być pośrednikiem.
Gedko słuchając głową potrząsał.
— Wszyscy Mieszka znamy — odezwał się — nie da się on złamać, ani zastraszyć, ni pokierować, między nim a ziemiany zgody już być nie może.
Przystąpili doń znowu wszyscy a Biskup począł z gorącością wielką.
— Nie odstąpimy ztąd bez ciebie — zawołał[49] — Mali to być grzechem co czyniemy, ja grzech ten na sumienia nasze rozkładam. Gwałt ci zadamy! Wybłagamy to abyś się dla nas poświęcił.
— Panem nam musisz być, ty lub nikt — dodał Wojewoda a za nim Leszczyc, Cholewa, i wszyscy[50] — Nie ma tu jednego coby mówił inaczéj, coby przeczył. Zgodnie wszyscy prowadzimy cię na stolicę.
— Krew przelaną będę mieć na sumieniu! — zawołał Kaźmierz.
— Jedna kropla jéj nie popłynie, bo walczyć nie potrzebujemy — odparł Biskup[51] — Krom samego Mieszka i małéj garści zauszników jego żywego człowieka niema w krakowskiéj ziemi, coby z nim i przy nim stanął. Nawet przyboczne jego straże z nami się połączą.
— Tak jest — ciągnął daléj Wojewoda — mamy tę pewność. Zamek czeka tylko aby ci otworzyć bramy.
Nalegano silniéj coraz, gdy Kaźmierz, który niewiedział już jak się opierać, o czas do namysłu prosił.
— Sumienie nie dopuszcza! — rzekł.
— Daną mi od Boga władzą, rozgrzeszam je — przerwał Biskup.
Kaźmierz wzburzone jeszcze zgromadzenie porzucając, szybko się oddalił.
Po wyjściu jego gwar powstał ogromny. Chciano gonić za nim, ale Jaksa i Wichfried zaparli drogę. Biskup spokój zalecił, głosy ucichły i zmieniły się w szemranie.
Kaźmierz tymczasem w izbie swéj zamknąwszy się, przebiegał ją krokami wielkiemi. Drzwi od niéj stały otworem do drugiéj, w któréj po Henryku spuścizna, zbroja jego i płaszcz wisiały; rzucił się ku tym pamiątkom drogim, jakby chciał uciec na łono brata, u niego szukając opieki i rady. Drzący cały, zburzony, łzy miał na oczach.
— Co powie duch ojca naszego! co ty Henryku mój rzeczesz, z wysokości patrząc na niegodnego zdrajcę i przecherę? Godzienże będę modlić się za was? Mieszka przekleństwo nie spadnież na mnie i ród mój? o Boże!
Rzucał te słowa przerywane, dobywające mu się z piersi, gdy ręka prawa, którą obejmował zbroję i płaszcz brata poczuła że coś zimnego padło w nią i do niéj przylgnęło, jakby na wołanie to cień Henryka mu z czémś w pomoc przychodził. Drżącą ręką ściskając to na co dłoń natrafiła, Kaźmierz podniósł ją i spostrzegł dawno niewidzianą buławę, jak berło misternie wyrabianą, którą Henryk przywiózł z sobą z Palestyny. Była ona darem Ludwika króla Francyi, krzyż i lilje godła pokoju i zgody stały na niéj wyryte.
Jakim sposobem to berło znalazło się w jego ręku, gdy było zawsze przytwierdzone do zbroi, nieumiał sobie Kaźmierz wytłumaczyć — stanął głęboko zadumany. W owym wieku wiary, gdy w każdéj chwili ludzie widzieli nad sobą czynne działanie Opatrzności, mięszającéj się do wszystkich życia wypadków — los, który mu dał w dłoń berło, mógł Kaźmierz uważać jakby za wskazówkę przeznaczenia.
Drżącą ręką postawił berło na swém miejscu, ale stoczyło mu się pod nogi i napróżno usiłując je przytwierdzić do zbroi brata, musiał wreście złożyć je na stole.
Niedano mu długo spoczywać samemu, wcisnął się Jaksa, stary druh i napastnik stary, który już dwakroć ciągnął na stolicę Kaźmierza, z nim Wichfried przyjaciel młodości, oba z twarzami rozjaśnionemi.
— Próżna rzecz opierać się — rzekł Jaksa wchodząc śmiało. — Nastają na szyje ziemian, wyroki na nich wydane, Biskup zagrożony wygnaniem — książe musisz iść do Krakowa, Mieszka opuścili już wszyscy, krom Kietlicza i kilku ludzi, nikogo niema.
— Mówiłem wam — odparł Kaźmierz — pójdę ale jako pośrednik, jako pojednawca, sam się oddam w jego ręce, aby was zasłonić. Tak, idę ale nie inaczéj jak z małą garścią ludzi, któraby seciny nie przenosiła.
Zdobywać Krakowa nie myślę, brata wypędzać nie będę. To moje słowo ostatnie.
Jaksa z Wichfriedem spojrzeli na siebie.
— Dobrze tak — rzekł pierwszy — idźcie w stu, idźcie w pięćdziesięciu ludzi, ale idźcie a ratujcie. Przekonacie się sami czy jest co do uczynienia. Więcéj od was nie żądają.
— Jako pośrednik, nie inaczéj — dodał Kaźmierz.
— Jako chcecie — potwierdził Jaksa.
Zatém pozwólcie abym o tém, dla ich uspokojenia, oznajmił Biskupowi i ziemianom.
Jaksa żywo wyszedł z komnaty, pozostał Wichfried. W chwilę potém okrzyk ogromny rozległ się po zamku, w podwórcach, do koła.
Zbladły Kaźmierz rzucił się na krzesło.
W tém wbiegł rozpromieniony Goworek i całując księcia po rękach, wołać począł.
— Na kiedy książe konie mieć każesz gotowe?
Książe pomyślał chwilę.
— Choćby jutro, jadę — ale nie więcéj jak w pięćdziesiąt.
— Kilkaset jest ich na zamku i w mieście — rzekł Goworek.
— Niech idą gdzie chcą, rozjadą się, stoją i czekają, z większą siłą ja nie ruszę. Rzekłem i uczynię jakom rzekł.
Goworek głowę skłonił i wyszedł.
W wielkiéj izbie zebrani już się zwycięztwem cieszyli, Biskupa twarz się uśmiechała, Wojewoda był wesół, ziemianie się ściskali.
— Z niewoli nas wybawił, — wołano — zbawcą jest naszym.
Gedko jednak zawczesnéj radości nakazał milczenie ostrożne.
— Nie trzeba nalegać nań, straszyć go, niech jedzie w pięćdziesiąt koni, choćby z dziesiątkiem tylko, my tam będziem co go na zamek wprowadziemy, załoga nasza, lud wszystek. Mieszek uchodzić musi chceli życie ocalić. Kaźmierzowi dać trzeba czas aby się z sumieniem przejednał.
Książe, zaledwie wyrzekłszy słowo stanowcze już go żałował, Wichfried który go nie odstępował, spostrzegł posmutniałe i zmienione lice, począł go pocieszać i krzepić, ale Kaźmierz zamknął mu usta.
Nie prędko wyszedł znowu do zgromadzonéj starszyzny. Tu, jakby sobie na to słowo dano, nie wznowiono rozmowy, nie nalegano; przyjęto go jak pana w milczeniu. Ziemianie według danych im przez Biskupa i Wojewodę skazówek rozjeżdżać się zaczynali.
U stołu wieczornego gdy zasiedli, Biskup za gaił[52] rozmowę o świątobliwych sprawach innych panów i królestw, o kościołach, klasztorach, relikwiach świętych, budowaniu gmachów na chwałę Bożą jakich w Polsce nie widziano.
Kaźmierz mocno się tém zajął. Przeszedł czas na opowiadaniach o ziemi włoskiéj, niemieckiéj i francuzkiéj, o nowych na krzyżowe wyprawy przygotowaniach.
Ku końcowi tylko, gdy się rozejść mieli, gdyż pobożny Biskup chciał wieczorne godziny odprawić, rzekł do księcia.
— Dziękujemy wam za obietnicę. Weźmiesz książe koni ile zechcesz, a my we dwu nieodstępnie towarzyszyć Wam będziemy. Choćby bez orszaku, pójdziemy z Tobą.
Tak się rozstali.
Gdy się to na zamku działo, w chacie zajmowanéj przez wdowę, nowa się napaść na księcia gotowała i nowe dlań niebezpieczeństwo. Nie bez przyczyny rzeczono że co niewiasta mieć chce to się stać musi. Mają one ten zmysł iż gdy czego pragną, ku temu wszystkie siły swe na razie skierowują; nie trwa ten ogień słomiany długo, ale wielkiém płomieniem goreje.
Wdowa namiętną była a raz powiedziawszy sobie że księcia pozyskać musi, ku temu celowi z całą gorącością swą się zwróciła. Nie miał pokoju koniuszy i sługi, póki nie dowiedzieli się przez kogo i jak do księcia najłatwiéj trafić można. Na zamku już miała przekupione sługi.
Radzono różnie, jedni Goworka, drudzy Jaksę, inni Wichfrieda jako poufałego przyjaciela od młodości, któremu książe najwięcéj pozwalał.
Wiedząc o nim dawniéj i rachując na to że młodego łatwiéj sobie pozyszcze, Dorota postanowiła udać się do Wichfrieda. Wybór był szczęśliwy, niemiec sam niewiasty lubił, z księciem o nich rozmawiał, wchodził do izby kiedy chciał, wprowadzał z sobą kogo mu się podobało.
Wichfried kręcił się około zamku nieustannie, a tego dnia, z powodu wyboru w podróż, w któréj miał księciu towarzyszyć, więcéj niż kiedy. Dorota upatrzywszy chwilę gdy z zamku do koni jechał, wybiegła z dworku, drogę mu zastąpiła i poczęła błagać a prosić aby do niéj zaszedł na chwilę rozmowy.
Domyślił się niemiec kto była, a piękna i strojna niewiasta, tak go pierwszém wejrzeniem ujęła że się jéj opierać nie mógł. Kunszt uwodzenia ludzi i przemawiania do nich, miała Dorota od natury dany. Umiała gdy jéj było potrzeba pokorną się stać, zuchwałą, poważną, swawolną, nieszczęśliwą. Rzuciwszy okiem na niemca miała już pewność że się on jéj nie oprze.
Gdy rzuciwszy konia wszedł za nią do dworku, zdziwiony trochę napaścią bardzo dlań miłą, już błagająca przed chwilą niewiasta zmieniła się w miłościwą panią gotową mu rozkazywać; zawsze piękna, teraz rozognieniem, niecierpliwością stała się wdzięczniejszą jeszcze.
— Wyście druhem a bratem księciu naszemu, — zawołała śmiało doń przystępując Dorota — uczyńcie to, uczyńcie abym ja mu do nóg rzucić się mogła, aby mojéj prośby posłuchał na chwilę!
Jestem nieszczęśliwą, prześladowaną sierotą, rodzeni bracia godzą na życie moje — opieki szukam u księcia.
Załamała przed nim białe dłonie. Wichfried się uśmiechał patrząc, i niedowierzając téj wielkiéj boleści i niebezpieczeństwu.
— Wiecie pewnie kto jestem — mówiła śmieléj coraz — ludzkie języki mnie szkalują — jestem Dorota z Tęczyna.
Wichfried słuchał nieprzerywając, przypatrując się z przyjemnością pięknéj wdowie, która mówiąc o miotanych na się potwarzach, postawą, wejrzeniem, obejściem całém, zdawała się dowodzić iż nieprzyjaciele nie darmo ją ogadywali.
Ale w oczach Wichfrieda nie była występkiem zalotność, a wdowa w pełnym swych wdzięków rozkwicie tak go zachwycała, że rad był jéj służyć w czémby mu przykazała, byle u niéj łaskę zyskać.
Nie zdało mu się téż grzechem i znękanego Kaźmierza widokiem tak pięknéj niewiasty rozweselić. Pomyślał nawet w duchu że ta wspaniała postać jakby na kochankę króla była stworzoną.
Chciał się tylko nieco podrożyć.
— Miłościwa pani — zawołał — wcale to nie w czas teraz księcia niepokoić[53] — Smutny jest, zaprzątniony, zmęczony przez Biskupa i ziemian.
Dorota spojrzała szydersko.
— O! — odparła — ja mu długo czasu nie zabiorę, a żeby dlań męką być miało z niewiastą młodą pomówić chwilę — niewiem!
Zrobiła minkę nadąsaną i dumną.
Wichfried stał jedząc ją oczyma, co postrzegłszy, obróciła się kilkakroć jakby mu się lepiéj pokazać i popisać z sobą chciała, z taką zalotnością zuchwałą, iż niemiec oszalał.
— Miłościwa pani — zawołał — mając litość nad księciem niemogę wam wyrobić posłuchania. Gdybyście starszą a mniéj piękną byli — ale co na to powie księżna pani gdy się dowie?
Uśmiechnęła się wdowa udając skromną.
— Ja zalecać mu się nie myślę — rzekła oczyma sobie kłam zadając — tylko prosić o opiekę.
— Niebezpieczna rzecz brać was w opiekę — począł wesoło, zbliżając się do niéj Wichfried — to jak żarzewie za pazuchę.
Ja com tu wszedł ino, a już mi się wychodzić nie chce. — Siedziałbym jak wkuty, choć sprawa pilna.
— Siadajcież proszę — rozśmiała się rada z siebie wdowa i klasnęła na sługę, aby wino podał, które zawczasu przygotowane było.
Miała już Wichfrieda i była swego pewną. Gdy przyszło pić, niemiec wymógł na niéj aby wprzód do kubka przyłożyła usta, dla nadania napojowi smaku, potém przysiadł się do niéj tak blizko iż czuł jéj oddech i mógł na białe patrzéć ramiona.
— Wiem — odezwała się do niego — że książe jutro jedzie do Krakowa, ja czekać nie mogę, wprzódy się z nim widzieć muszę i zapewnić sobie jego opiekę. Zatém, miły panie, dziś mi wyrobicie posłuchanie.
— Dziś? kiedy? chyba o mroku?
— O mroku! w nocy! wszystko mi jedno — odpowiedziała Dorota — księcia się nie boję. Padnę mu do nóg, powiem o prześladowaniu mojém, ojcem mi musi być.
— Za młody na to jest! — rzekł Wichfried[54] Dorota niby nie zrozumiawszy, ciągnęła daléj.
— Będę na was czekała do nocy — rzekła — wprowadźcie mnie tylko, nie lękajcie się o mnie ni o niego.
Wichfried nie przyrzekał jeszcze, ona nacierała.
— Musicie to uczynić dla mnie. Uśmiechali się ku sobie. Dorota poczęła coraz zuchwaléj.
— Miałam opiekuna w starym, Wojewodzie Szczepanie, Biskup się gorszył tą opieką i klątwą mu zagroził — nic mi już po tym trupie!
— Biskup gotów potém mnie i księcia wyklinać — rzekł Wichfried.
— Czyście żonaci? — spytała wdowa.
— Ja nie.
— Niema więc za co, bo wam szukać sobie niewiasty nie grzech, a książętom dużo wolno! Jam téż już stara i ktoby tam o mnie myślał! — dodała śmiejąc się sama.
Wichfried ujął ją za rękę białą, nie wyrwała mu jéj, zbliżył się jeszcze, nie uchyliła się, owszem skorzystała z tego aby mu coś do ucha szepnąć żywo, i wnet z siedzenia wstała, jakby już swego pewną była.
— Teraz sobie na koń siadajcie, — dokończyła — a wieczorem przyjdziecie po mnie.
Posłuszny jak dziecko Wichfried [sp]ełnił[55] przykazanie, ale z chaty wyrwawszy się jak pijany, ledwie konia mógł dosiąść.
— Czarownica! — rzekł w duchu.
Przed wieczorem, niemiec, który o niéj zapomnieć nie mógł, znalazł się sam na sam z księciem.
— Mam i ja poselstwo z prośbą do was — odezwał się żartobliwie — ale moje nie straszne! Owa wdowa, Dorota z Tęczyna, o któréj przy stole mówił Leszczyc, prosi a błaga o chwilę posłuchania dziś wieczorem.
— Dziś? tu? — zapytał książe.
— Pilno jéj — dodał Wichfried[56] — Sprawy nie znam, wiem tylko że na nią bracia godzą[57] — Niewiasta urokliwa, ale ponętna.. choćby w oczy jéj zajrzéć tylko, miło. Do nóg się wam rzucić chce aby opiekę wyprosić.
Kaźmierz, choć ciekaw jéj był, zawahał się. — Nie pora — rzekł — z niewiastą do mnie po nocy iść. Co ludzie rzeką!
— Przecie córka ziemianina, z żałobą do pana każdego czasu przyjść może — rzekł Wichfried[58] — Nie pozostanie długo.
Zręcznemu niemcowi opowiadając o swych rannych odwiedzinach w chacie łatwo było książęcia ciekawość obudzić. Znał go dobrze i wiedział że się da jéj uwieźć. Nie łatwo to jednak przyszło, opierał się Kaźmierz, wstręt jakiś i obawę czując, choć go ciekawość ciągnęła, aż Wichfried strach jego wyśmiewać począwszy, prawie gwałtem wymógł że przyprowadzić mu ją na chwilę pozwolił.
Za wczasu tego dnia przed jutrzejszą podróżą wszyscy się porozchodzili, Kaźmierz u żony posiedziawszy chwilę, powrócił do swéj komnaty.
Tak mu jednak wiele na głowie ciężyło, iż choć z Wichfriedem się umówił o posłuchanie dla wdowy, zapomniał o niém zupełnie. Goworek był z nim jeszcze na rozmowie, gdy niemiec wszedłszy dał znak że wdowa nań czeka w Henrykowéj komnacie.
Kaźmierz z pewną obawą i wahaniem, wszedł do niéj.
Izba była przyćmiona nieco, gdyż tylko dla przejścia przez nią mała się w niéj lampka paliła. Wśród tego mroku, na którego tle biały płaszcz Henryka i zbroja jego jak widmo stały — zaledwie dojrzeć mógł książe niewiastę która nań oczekiwała.
Stanęła jednak tak aby słabe lampki światełko całe na nią padało, a w półcieniu tym, który piękność jéj czynił powietrzną i mglistą, jak drugie widmo jakieś zjawiła mu się ta piękność, któraby może o świetle słoneczném namiętném swém licem, mniej uczyniła wrażenia.
Z żałobą idąc ubrała się téż żałobnie, czarno, lecz zalotnica i wielka pani nie zapomniała łańcuchów i złota. Zdobiły ją klejnoty uwydatniając kształty, które znikały we mroku.
Z niespokojną ciekawością wpatrywał się w nią Kaźmierz, gdy wdowa naprzód do kolan mu się pochyliła, potem chwyciwszy za rękę, gorące do niéj przyłożyła usta. Tym pocałunkiem namiętnością zatrutym jakby chciała przelać w niego gorączkę swoją, zmięszała księcia, który napróżno dłoń jéj wyrwać usiłował.
Wlepiła w niego błagające oczy.
— Miłościwy książe, ojcze, ratuj mnie sierotę, wdowę — poczęła pół głosem by niebyć podsłuchaną — cała ci się w opiekę oddaję. Bracia potwarzami mnie obrzuciwszy, czyhają na życie! Broń mnie panie! od ich napaści z domu uchodzić musiałam.
To mówiąc powtórnie rękę jego chwyciła, i zręcznym ruchem zbliżyła się ku niemu.
Ta postać piękna, przypominająca mu drugą, ukochaną, podobną do téj a różną, tak dziwne wrażenie uczyniła na księciu iż długo stał niemy niemogąc przemówić słowa. Czuł że mogła urokiem jakimś pociągnąć go ku sobie. Obawiał się zdradzić głosem, wyrazem.
— Tyś pan dobry, miłosierny, litościw, — mówiła Dorota — wydziedziczonéj, spotwarzonéj, odrzuconéj nie odepchniesz! Szłam do ciebie panie z ufnością jak do Boga! Złożyła ręce przed nim.
— Uspokójcie się — rzekł Kaźmierz — mówcie czego żądacie? Uczynię co mogę.
— Tyś pan nasz! ty możesz wszystko! — wykrzyknęła wdowa.
— Mylicie się — odparł książe — jam na Sandomirzu pan, w Krakowie sługa starszego brata.
— Nie! nie — przerwała Dorota — wszyscy wiedzą że się jego panowanie skończyło, a wasze zaczęło.
— Tak nie jest! na Boga! — oparł się Kaźmierz.
— Tak być musi! — powtórzyła niewiasta — inaczéj wszyscy i jabym zginęła...
Książe nie mogąc się już zdobyć na wyraz inny, zażądał znów by się uspokoiła. Piękna wdowa, jakby ją nagle wielka boleść ogarnęła, niby osłabła zachwiała się, rękę przykładając do czoła zdało się że upaść może.
Książe uląkłszy się, wskazał jéj ławę by usiadła. O to może zręcznéj niewieście chodziło, padła na nią, zwiesiła głowę na piersi, milczała, coś nakształt tłumionego łkania dobywało się z ust wpół otwartych.
Książe stał pomięszany, mając czas przypatrywać się wdowie i wszystkim jéj wdziękom, które niby mimowolnemi ruchy zdradzała, to się osłaniając, to chyląc, to podnosząc, to upadając pod ciężarem nieszczęścia swojego.
Przedłużało się posłuchanie, a że Dorota milczała, niemogąc dobyć głosu i oczyma tylko badając Kaźmierza, a oczarować usiłując, odezwał się łagodnie.
— Mówcie co dla was uczynić mogę?
— A! najmiłościwszy panie — przemówiła nareście — ja się na nogach utrzymać nie mogę, ty stoisz przed służebnicą twoją! Ja muszę ci opowiedzieć losy moje, posłuchasz mnie litościwie. Potém samo twe serce królewskie powie ci co masz uczynić dla mnie.. Litość czytam w oczach twoich.
Kaźmierz usiadł naprzeciw niéj; głos jéj, postawa, wdzięk nieszczęśliwéj przykuwały go do miejsca. Wdowa umyślnie przedłużała posłuchanie, a że mówić chciała cicho, pod pozorem by słyszaną lepiéj była, zbliżyła się tak że książe oddech jéj mógł uczuć prawie.
— Miałam najlepszego ojca który mnie kochał i popsuł, bo do miłości przyzwyczaił. Jego dobroć zazdrość w braciach obudziła. Kochałam będąc wyrostkiem ubogiego ziemianina, za którego mnie nie dali. Zabili go.
Zmuszono iść za starca! Zmarł ojciec, poczęło się prześladowanie, chcieli mi wydrzéć co on zostawił. Szukałam opieki, zakrzyczeli żem gachów szukała; ja — ja — dodała ręce podnosząc — com nie kochała tylko raz gdy byłam dzieckiem prawie, a odtąd nie spotkałam w świecie ktoby mi mógł być miłym.
Dziwném wejrzeniem zdała się mówić księciu — Nikt chyba ty!
— Miłościwy książe — ciągnęła daléj — spotwarzono mnie, jam niewinna! chyba że czystą się czując śmiałą jestem.
Weź mnie, panie, w opiekę swoją, osłoń — będę ci wierną służebnicą! Zostanę przy dworze twym, pójdę gdzie nakażesz, choć córką jestem możnego gniazda, będę niańczyć dzieci twoje.
Dla takiego pana jak ty, któżby życia nawet nie dał?
Śmiałe te a dziwnie poplątane wyrazy, mięszały Kaźmierza, ale widać było że wstrętu mu nie czyniły. Uśmiechał się.
— Boże uchowaj — rzekł — ażebyście zbyt blizką mnie być mieli — niebezpieczną jesteście. Potwarze na was rzucają bo mężczyzn za sobą wodzicie, którzy się wam oprzéć nie mogą.
Dorota oczy sobie przysłoniła.
— A! panie — wyjąknęła — czyż się to godzi tak z nieszczęśliwéj naśmiewać. Piękność moja i młodość dawno poszły ze łzami... a dziś już — —
Spojrzała nań oczyma przymglonemi, białe ząbki z różowych ust się dobyły — książe patrzał, coraz bardziéj czując się ujętym. Korzystając z osłupienia, wzięła rękę jego, znowu coś szepcząc, prosząc a całując ją napastliwie.
Kaźmierz bladł i czerwieniał, szczęściem mrok izby zmian jego twarzy widzieć nie dawał. Wrażliwy do zbytku nie mógł się oprzéć tym pieszczotom niewiasty natarczywym — drżał cały, zapominał się. Nawzajem, ująwszy jednę z jéj rąk, odezwał się głosem który wdowa sobie wytłumaczyć umiała — niepewnym i drżącym.
— Uczynię dla was — co tylko mogę, co zechcecie..
Ale wy... jesteście niebezpieczną niewiastą.
— Dla was? — podchwyciła wdowa radośnie — dla was, do którego tysiące wzdycha?
— Nikt! nikt! — odparł Kaźmierz spuszczając głowę. Szumiało mu w niéj, odwrócił się, uląkłszy sam siebie.
— Jadę do Krakowa — dorzucił spiesznie — kiedy powrócę niewiem, przemówię za wami do brata.. Jedźcie za mną, ale nie okazujcie się ludziom, bo złe są ludzkie języki.
— O! — odezwała się szybko i wesoło, pozbywszy udanéj boleści — mnie nikt nie pozna, ja się także po męzku, a choćby we zbroję przebrać umiem, mogę być giermkiem gdy trzeba.
Mówiąc z przyciskiem: także, spojrzała na księcia, który się poruszył zmięszany, bo mu na myśl przyszła Jagna.
— O! — dodała Dorota cicho — ja wiem wszystko i widziałam tę co konno po męzku jeździ po lasach.
Palec położyła na ustach, książe trochę zagniewany tą odwagą — rzekł prędko.
— Niewiem kto po lasach jeździ!
Dorota potrząsnęła głową.
— Mnie ani w lesie ni w mieście nikt nie zobaczy.
To mówiąc przysunęła się śmiało do księcia, i chwyciwszy rękę którą całowała długo, dodała żywo.
— Mam więc jechać do Krakowa? a tam! nieprawdaż? dacie mi znać przez Wichfrieda?
Czekać będę rozkazów! O! bądźcie mi opiekunem! bądźcie. Ja was tak jak nikt miłować będę, jak nikt!
Książe stał milczący i upojony, nie będąc panem siebie, gdy Wichfried czatując u drzwi, który rachował że się już nadto długo posłuchanie przeciągnęło, podniósł zasłonę i kaszlnął.
Dorota cofnęła się kroków parę, przybrała postawę skromną i pokorną, otarła oczy które się śmiały, schyliła do kolan księcia i figlarnie nań spojrzawszy powoli ustępować zaczęła.
Wichfried wchodził, Kaźmierz cofnął się do swéj komnaty, dwaj przyjaciele kilka słów zamienili z sobą po cichu i niemiec przez izby puste powiódł nazad milczącą Dorotę. Umiała tak przed nim ukryć swe wzruszenie i radość wielką, że gdy wyszli w podwórze, Wichfried jéj zapytał czy rada była posłuchaniu?
Odwróciła się doń[59] — Jak sądzicie?
— Niewiem.
— Tak dobry pan, ja tak nieszczęśliwa, mógłże mnie odepchnąć? Widział łzy moje.
— Przyrzekł co?
— Wstawić się za mną do Mieszka! Pokręciła głową.
Ja ufam że wy mnie jemu przypominać będziecie.
— A wy, miła pani, o mnie téż zechcecie pamiętać! — rzekł Wichfried.
— O! pewno! pewno, ale dziś — dodała wdowa — głowę mam pełną naszego miłościwego pana, już się w niéj nikt inny nie zmieści!
Gdy doszli do wrót zamkowych, Wichfried chciał ją daléj prowadzić, ale tu czekał na nią koniuszy z chłopakiem i wdowa zwróciła się do niemca z pożegnaniem.
— Bóg zapłać — rzekła cicho — zobaczemy się w Krakowie, mnie tam kazano, a i wy téż z księciem jedziecie.
Podała mu rękę, wyrwała ją prędko i wybiegła za wrota.
Gdy Wichfried na zamek powrócił, zastał księcia samym, niespokojnie się po izbie przechadzającym. Spojrzeli sobie w oczy razem, jakby w nich czytać chcieli. Książe spuścił je niemal zawstydzony.
— Czarownica to jest — rzekł — nie dziw że ludziom zawraca głowy — lecz, lepiéj się od niéj trzymać zdala.
I natychmiast zmienił rozmowę, niedając odpowiedzieć Wichfriedowi.
— O brzasku w drogę! tak — potrzeba pospieszać aby Mieszka ratować.
Wichfried — dodał gorąco — Wichfried! na twą drużbę cię zaklinam, na cienie Henryka, na sumienie twoje, uczyń co przykazuję. Dziś, zaraz nocą ślij przodem do Krakowa, do Mieszka, jedź sam, to lepiéj. Oznajmij mu że przybywam dla pojednania i zgody. Ostrzeż go niech powolnym będzie. Mnie tam ciągną, ja muszę iść, ale idę z gałęzią oliwną. Niech Mieszek nie uchodzi z grodu, niech się Biskupowi ukorzy, niech Kietlicza wygna; ja zań mówić i popierać go będę. Mów mu to, uprzedź, błagaj...
Głos jego zadrżał.
— O panie! — zawołał podnosząc oczy — odwróć ten kielich odemnie!
Wichfried stał nieodpowiadając ale oblicze mu się zmieniło.
— Jedź! — powtórzył Kaźmierz.
— Ja? — zawołał niemiec — ja? do Mieszka? Czyń książe co chcesz, wyrzecz się mnie, wypchnij, gniewaj, przeklnij, ja tego nie uczynię; zdradziłbym was i te ziemie co mnie gościnnie przyjęły...
A nie tylko ja, miłościwy panie, ale nikt nie pojedzie, bo na gniew Mieszka nadaremnie narażać się nie zechce; a ktoby rozkaz ten spełnił, ziemianieby go rozsiekli.
Nie waży się nikt, ja nie mogę!
Książęciu głowa na piersi opadła, szeptał jakby modlitwę.
— Stanie się wola Boża!

KONIEC DRUGIEGO TOMU






  1. Kadłubek.
  2. Bolland 8. Stycznia.
  3. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak kropki kończącej zdanie lub następny wyraz (Już) winien być małą literą.
  4. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; zamiast kropki winien być przecinek.
  5. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak kropki kończącej zdanie lub następny wyraz (Moje) winien być małą literą.
  6. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak kropki kończącej zdanie lub następny wyraz (Chcę) winien być małą literą.
  7. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak kropki kończącej zdanie lub następny wyraz (To) winien być małą literą.
  8. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; zamiast kropki winien być przecinek.
  9. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak kropki kończącej zdanie lub następny wyraz (Ja) winien być małą literą.
  10. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak kropki kończącej zdanie.
  11. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak kropki kończącej zdanie.
  12. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak kropki kończącej zdanie.
  13. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak kropki kończącej zdanie.
  14. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; zamiast przecinka winna być kropka.
  15. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak kropki kończącej zdanie.
  16. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – wydobył.
  17. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; zamiast kropki winien być przecinek.
  18. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – duchownych.
  19. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – reszta.
  20. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; zamiast kropki winien być przecinek.
  21. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak kropki kończącej zdanie.
  22. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak kropki kończącej zdanie.
  23. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; zamiast kropki winien być przecinek.
  24. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak kropki kończącej zdanie.
  25. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak kropki kończącej zdanie.
  26. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak kropki kończącej zdanie.
  27. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; zamiast kropki winien być przecinek.
  28. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; zbędny przecinek.
  29. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak kropki kończącej zdanie.
  30. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak kropki kończącej zdanie.
  31. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak kropki kończącej zdanie.
  32. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak kropki kończącej zdanie.
  33. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak kropki kończącej zdanie.
  34. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak kropki kończącej zdanie lub następny wyraz (Wszakże) winien być małą literą.
  35. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak kropki kończącej zdanie.
  36. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak kropki kończącej zdanie.
  37. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak kropki kończącej zdanie.
  38. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak kropki kończącej zdanie.
  39. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak kropki kończącej zdanie.
  40. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak kropki kończącej zdanie lub następny wyraz (Żyw) winien być małą literą.
  41. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak kropki kończącej zdanie.
  42. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak kropki kończącej zdanie lub następny wyraz (Rzecz) winien być małą literą.
  43. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak kropki kończącej zdanie.
  44. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; zbędny przecinek.
  45. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak kropki kończącej zdanie lub następny wyraz (Łzy) winien być małą literą.
  46. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak kropki kończącej zdanie lub następny wyraz (Gdy) winien być małą literą.
  47. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak kropki kończącej zdanie.
  48. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak kropki kończącej zdanie lub następny wyraz (On) winien być małą literą.
  49. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak kropki kończącej zdanie lub następny wyraz (Mali) winien być małą literą.
  50. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak kropki kończącej zdanie.
  51. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak kropki kończącej zdanie lub następny wyraz (Krom) winien być małą literą.
  52. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – zagaił.
  53. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak kropki kończącej zdanie.
  54. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak kropki lub przecinka.
  55. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku: nieodbite dwie litery.
  56. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak kropki kończącej zdanie.
  57. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak kropki kończącej zdanie.
  58. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak kropki kończącej zdanie.
  59. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak kropki kończącej zdanie.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.