Stara Ziemia/całość
<<< Dane tekstu | ||
Autor | ||
Tytuł | Stara Ziemia | |
Wydawca | Gebethner i Wolff | |
Data wyd. | 1911 | |
Druk | W. L. Anczyc i Spółka | |
Miejsce wyd. | Warszawa | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI | |
| ||
Indeks stron |
□ □ □ ZASTRZEŻONE. □ □ □
Powieść, którą oto daję, jest trzecią częścią trylogji, której dwie pierwsze rozgrywały się na Księżycu[1]. Opowiadam tam naprzód, jak się ludzie na Księżyc dostali i w nowem pokoleniu pierwsze poczęli tworzyć legiendy, a następnie jaki los zgotowano człowiekowi, który w parę wieków później przybył na Księżyc, witany początkowo, jako zapowiedziany przez proroków »Zwycięzca«. Za wyjście do powieści niniejszej — trzeciej — posłużyło mi przybycie mimowolne na starą ziemię dwuch księżycowych mieszkańców w wozie, Zwycięzcy owemu skradzionym. Tak opowiadania wiążę w niektórych miejscach z poprzednimi powieściami, sądzę jednak, że i dla tych, którzy ich nie znają, nie wymaga osobnych wstępnych wyjaśnień, aby być zrozumiałym. J. Ż. |
Nie umieli sobie zgoła określić czasu, który upływał. Godziny długie mijały, nieznaczone na żadnym zegarze, — pocisk pędząc w międzygwiezdnej przestrzeni, wpadał z otchłani świata słonecznego w rzucony na bezmiar cień Ziemi, a wtedy nagła noc i mróz obejmowały zamkniętych w stalowej łupinie mimowolnych podróżników... I znowu w czasie krótszym niż jedno mgnienie oka, bez przejścia żadnego — zupełnie niespodziewanie, kiedy marzli już z zimna, strachem bezgranicznej i napozór wiecznej nocy obłąkani — wpadali znów w światło, które ślepiło im źrenice i rozgrzewało wkrótce do żaru niemal ściany ich wozu.
Ruchu nie odczuwali zgoła. Księżyc tylko malał za nimi i świecąc coraz żywiej, stawał się zwolna podobnym do tej gwiazdy zmiennej, co ziemskie noce rozjaśnia. Widzieli, jak cień go zwolna z jednej strony zakrywał i wrzynał się poszczerbionem półkolem w po raz pierwszy oczom ich pokazaną Wielką Pustynię... Ziemia natomiast rosła na czarnem, gwiazd pełnem niebie i wydymała się do potwornych rozmiarów. Blask jej srebrny i mocny bladł, rzednął niejako, — kiedy sierpem olbrzymim już połowę niebieskiej otchłani zajęła, wydawała się jak gdyby zrobiona była z opalu, przez którego mleczną barwę przebijały różne kolory mórz, łanów, piasków. Śniegi jeno gdzieniegdzie błyszczały nieodmiennie światłem srebrzystem, rażącem wprost oczy na tle aksamitnej czarności nieba.
I tak — nieruchomi napozór, gnali przez przestrzeń między dwoma jasnemi sierpami: Ziemi i Księżyca, z których jeden — wklęsły — zwiększał się pod nimi nieustannie, drugi, wydęty — malał coraz bardziej w górze.
Uczony Roda nie odzywał się prawie przez cały ciąg tej niepojętej podróży. Wciśnięty w kąt wozu siedział osowiały, jakby martwy, — policzki mu pożółkły jeszcze więcej niż zwykle, oczy szeroko rozwarte, przerażone, zapadły gdzieś w głąb orbit pod nastroszonymi brwiami. Mataret natomiast krzątał się i gospodarzył w tym nieszczęśliwie owładniętym wozie »Zwycięzcy«. Znalazł wodę i różne zapasy wyciągów, któremi się żywił, zmuszając i towarzysza, ażeby wziął nieco w usta.
Roda jadł niechętnie, spoglądając z lękiem a nienawiścią na rosnącą wciąż Ziemię. W głowie jego kłębił się wir myśli, które napróżno starał się uporządkować. Wszystko mu się teraz wydało dziwnem, niepojętem i szalonem. Myślał wciąż od początku o tem, co zaszło — i gubił się ciągle w jakimś chaosie rzeczy sprzecznych i idących na wspak temu, w co dotąd wierzył, jako w prawdę oczywistą i niewątpliwą.
Bo też istotnie było w tem dziwne i aż śmieszne nieprawdopodobieństwo... Urodził się i wyrósł na Księżycu wśród ludu, przechowującego podanie, iż przed wiekami pierwsza para rodziców pod przewodnictwem legiendarnego »Starego Człowieka« z Ziemi na Księżyc przybyła, dając tu początek nowym pokoleniom. I podanie mówiło jeszcze, że kiedy ludzkość przez straszliwych księżycowych pierwobylców, potwornych szernów nękana, w największym się znajdzie pognębieniu, zjawi się znów z Ziemi na Księżyc przybyły »Zwycięzca«, aby lud z ręki wroga wybawić. Karmiono go temi baśniami od dziecka, ale on, zaledwie lat rozumu doszedł, rychło przestał im wierzyć. Owszem przekonany był, że Księżyc jest odwieczną ludzi kolebką, a Ziemia lśniącą gwiazdą olbrzymią jedynie, co świeci nad martwą i pustynną, powietrza nie posiadającą półkulą Księżyca, martwa, sama i pusta, wszelkiego życia na błyszczącej powierzchni swej pozbawiona.
Wierzył tak niewątpliwie w tę prawdę, przez siebie odkrytą, którą jeno kapłani dla samolubnych celów chcą zakryć złotemi bajkami o ziemskiem rzekomo ludzi pochodzeniu, iż stał się nawet założycielem bractwa, mającego na celu rozpowszechniać i rozwijać to przekonanie. I właśnie kiedy zawiązane przezeń Bractwo Prawdy zaczęło róść w moc i znaczenie, coraz liczniejszych gromadząc zwolenników, przybywa na Księżyc człowiek tajemniczy a olbrzymi, którego lud rychło z Ziemi oczekiwanym »Zwycięzcą« mianuje.
Tutaj nasuwały się Rodzie wspomnienia wszystkich walk jego i wysiłków krwawych w obronie Prawdy ze wzrastającą dziwnego przybysza przewagą...
Nie wątpił on ani na chwilę, że nie z Ziemi spadł ów człowiek ogromny, ale przybył poprostu w wozie swym latającym z tamtej strony Księżyca, pustynnej rzekomo a w istocie kryjącej w głębokich, jak gdyby obronnych jarach kraj rozkoszny i żyzny, pierwotną ludzi ojczyznę, zazdrośnie przez żyjące tam szczęsne plemię przed wygnańcami ukrywaną.
Postanowiono tedy zagarnąć wóz »Zwycięzcy«, zajętego walką z szernami za morzem i zmusić go w ten sposób do wyjawienia drogi do tajemnego wnętrza dawnej ojczyzny. Wóz ogarnięto istotnie i on — Roda — byłby z pewnością dopiął swojego celu podniosłego, dał wydziedziczonym raj utracony z powrotem, gdyby nie ten przeklęty Mataret o łysej czaszce, co razem z nim teraz w metalowej łupinie zamknięty, pędzi przez otchłanie międzygwiezdnej przestrzeni i patrzy nań drwiąco wyłupiastemi oczyma.
Wiedział przecież dobrze — bo Roda zdołał to od »Zwycięzcy« wyciągnąć i jemu powiedział, że wóz jest gotowy do drogi, a mimo to, gdy weszli do wnętrza, pewni już tryumfu nad znienawidzonym przybyszem, pocisnął przez nieostrożność czy też umyślnie guzik fatalny — i oto Księżyc rodzimy tak śmiesznie zniknął pod ich nogami, jak gdyby w otchłań się zapadł i lecą teraz obaj w przestwór bezradni, uwięzieni, nie wiedzący losu najbliższej chwili nawet.
Wściekłość go ogarniała tak szalona i wstyd i rozpacz zarazem, iż wyć miał ochotę w bezsilnym gniewie i ręce targać zębami. Krępował go jednak w tych wybuchach wzrok Matareta spokojny — i jak mu się zdawało drwiący. Zaszywał się więc tylko — on — uczony i przez zwolenników na Księżycu uwielbiany Roda, jak leśne zwierzę schwytane w najskrytszy kąt wozu i przeżuwał bez ustanku wstyd i nękające go myśli, nie mogąc dojść zresztą do żadnego rozumnego wyniku.
I teraz, kiedy siedział zadumany po raz tysiączny może nad tem położeniem swojem bez wyjścia, Mataret zbliżył się ku niemu i wskazał ręką na okno w posadzce, poza którem Ziemia rosła z przerażającą szybkością pod ich nogami.
— Spadamy na Ziemię! — rzekł.
Rodzie wydało się, że szyderstwo w jego głosie posłyszał, szyderstwo w treści tych prostych i krótkich słów z jego uczoności, wiedzy, powagi, ze wszystkich jego nauk i teorji, wedle których ów rzekomy »Zwycięzca« nic nie miał z Ziemią wspólnego i krew mu nagle uderzyła do głowy.
Było mu w tej chwili już zgoła obojętne, co się z nim stanie za godzinę czy dwie, byłby nawet chętnie dał życie w tem oka mgnieniu, byle tylko znienawidzonego nagle towarzysza zawstydzić i upokorzyć.
— Naturalnie, ty głupcze! — zakrzyknął — naturalnie, że spadamy na ziemię.
Mataret tym razem uśmiechnął się istotnie.
— Naturalnie, powiadasz mistrzu, a więc...
— A więc bałwan jesteś — ryczał Roda, niezdolny już dłużej panować nad sobą. — Bałwan, jeśli nie rozumiesz, że w tem wszystkiem jest podstęp owego przeklętego przybysza!
— Podstęp!?
— Tak jest! a tylko człowiek tak ograniczony i nieprzenikliwy, jak ty, mógł się nań złapać... Gdybyś mnie był posłuchał ...
— Nic nie mówiłeś, mistrzu!
Ten ostatni wyraz wymówił Mataret z pewnym naciskiem, mimowolnym może...
— Owszem, mówiłem ci, abyś nie dotykał guzika. Czy ty myślisz, że ów »Zwycięzca« był głupi na tyle, aby pozostawić wóz gotowy do drogi, który za najlżejszem naciśnięciem przeklętej sprężyny powiezie byle durnia w kraj, skąd on przybył, w szczęśliwe miasta na tamtej stronie Księżyca? To śmieszne doprawdy! Przecież on widocznie naumyślnie wóz tak nastawił, aby nieproszonych natrętów wyrzucić na Ziemię.
— Sądzisz? — szepnął Mataret, nie mogąc odmówić pewnego prawdopodobieństwa temu przypuszczeniu.
— Sądzę, myślę, wiem! Pozbył się najniebezpieczniejszego przeciwnika, mnie się pozbył przez twoją głupotę. On w jakikolwiek inny sposób, gdy zechce, do ojczyzny swej się dostanie, a my jesteśmy zgubieni bez ratunku. Pędzimy przecie, jak dwa robaki w rzuconym z ręki orzechu bez woli, bez sensu, bez celu — i spadniemy wcześniej czy później na Ziemię, gwiazdę przeklętą, pustą i niezamieszkaną, gdzie zemrzeć nam przyjdzie marnie i rychło, nawet gdybyśmy w chwili strasznego upadku ocaleli. Och, jakże on się teraz śmiać z nas musi, jak szydzić!
Na to przypomnienie szał wściekłości go ogarnął. Wyciągnął pięści ku uciekającemu nad nimi księżycowi i począł kląć grubemi, ludowemi wyrazami tego zwycięskiego przybysza, odgrażając mu się tak, jak gdyby go mógł jeszcze ujrzeć kiedy i pognębić.
Mataret nie słuchał już tych krzyków. Zamyślił się, a po chwili rzekł:
— Jesteś więc pewny ciągle, że Ziemia jest niezamieszkana i niemożliwa do życia dla żadnej istoty?
Roda patrzył przez chwilę w twarz towarzyszowi, własnym uszom nie wierząc, że taka bluźniercza wątpliwość z ust jego wyjść mogła, a potem roześmiał się gorzko.
— Czy jestem pewien! patrz! — Mówiąc to, wskazał z kolei okno, znajdujące się u ich stóp. Rzuceni w przestrzeń siłą wybuchu ściśnionych gazów i — wobec szybkości obrotu ziemi wolnym względnie postępowym ruchem Księżyca, zakreślając olbrzymią parabolę, coraz więcej do linji prostej się zbliżającą, spadali na Ziemię, która wirowała z zachodu na wschód przed ich oczyma, coraz nowe morza i lądy im pokazując. Byli jeszcze daleko w przestrzeni i ruch ten, nieznaczny zrazu, i teraz jeszcze dość wolnym im się pozornie wydawał. Jednak lądy jakieś, niedawno jeszcze widziane, zniknęły im już, za rąbek widnokręgu nachylone; przelatywali właśnie ponad Oceanem Indyjskim, zajmującym niemal cały krąg ich widzenia aż po łukowatą linję cieniu na zachodzie, którą noc uciekająca wrzynała się w jasny sierp dnia na ziemi...
Mataret, dążąc oczyma za ruchem ręki mistrza, wpatrzył się w tę beznadziejnie pustą srebrzysto-siną powierzchnię. Zwykły uśmiech zginął mu na mięsistych wargach, wysokie czoło pokryło się siecią drobnych zmarszczek pionowych. Patrzył długo,aż wreszcie zwrócił na Rodę oczy posępne, choć spokojne.
— Zginiemy istotnie — rzekł krótko.
A z mistrzem Rodą stało się coś dziwnego. Zapomniał doszczętnie, że ten wyraz »zginiemy« — oznacza śmierć, nieuchronną śmierć dla nich obu, a uczuł tylko radosny tryumf, że on jednak miał słuszność, nazywając Ziemię gwiazdą niegościnną i pustą. Oczy mu się zaśmiały i począł potrząsać zwichrzoną czupryną dużej głowy, rzucając z ust zdania głośne, jak wtedy, gdy pewien siebie bezwzględnie nauczał jeszcze rzeszę zwolenników na Księżycu.
— Tak, tak, — mówił, zginiemy! Ja miałem słuszność i trzeba być głupcem takim, jak ty, aby na chwilę bodaj przypuszczać, że ta gwiazda pyzata i świecąca, co się przed nami teraz jak szczenna suka wydyma, może być siedliskiem życia jakiegokolwiek! Cieszę się, że się przekonasz nareszcie, że się wy wszyscy przekonacie, iż to, co ja mówiłem zawsze...
— Wszyscy się nie przekonają — wtrącił Mataret, ruszając ramionami. — My pomrzemy...
Urwał i spojrzał na towarzysza, w którym pod wpływem tych słów powtórzonych zbudziła się nagle okropna świadomość beznadziejnego położenia. Zerwał się i zapieniony z gniewu przyskoczył do Matareta z zaciśniętemi pięściami, bełkocąc wyzwiska i obelgi.
— Ty głupcze, coś ty narobił! — powtarzał wkoło bez końca, aż wreszcie schwycił się rękami za głowę i rzucając się na podłogę, począł jęczeć i zawodzić a przeklinać dzień i godzinę, w której przyjął był jego — szaleńca i półgłówka — do wielce czcigodnego Bractwa Prawdy, co teraz osierocone przez mistrza swego zostało samo na księżycu.
Przez chwilę jakąś patrzył Mataret na wijącego się w spazmatycznym, niemęskim płaczu nauczyciela, ale nie mogąc snadź znaleść słowa żadnego, aby go uspokoić, skrzywił jeno wargi i odwrócił się odeń pogardliwie.
Czas mu się dłużył nieskończenie. Nie miał co robić a zresztą nie było wogóle nic do zrobienia. Pędzili ku ziemi, a raczej spadali na nią z szybkością, z której Mataret nie umiał sobie zdać sprawy. Miał ochotę spojrzeć przez okno — i jakiś mimowolny strach go od tego powstrzymywał. Założył ręce na plecach i jął się przyglądać ścianom wozu bez myśli, bez czucia — z tą tylko chłodną a uporczywą świadomością, że wkrótce, może już za chwil parę, nastąpi coś potwornego, czemu zapobiec nikt nie jest w możności.
Blizkość Ziemi dawała się już odczuwać wzrostem siły przyciągania, objawiającej się w powiększonym ciężarze wszystkich przedmiotów. Mataret o karlim wzroście i drobnych siłach zwyrodniałego na Księżycu ludzkiego plemienia czuł, jak z każdą chwilą własne członki coraz bardziej ciążyć mu zaczynają; poruszanie przedmiotów, które na Księżycu — sześć razy lżejsze — wznosił ręką bez natężenia, teraz przechodziło już zakres jego sił: zdawało się, że niewidzialne druty jakieś wiążą wszystko i spajają w jedną nierozerwalną masę, dążącą jeno fatalnością swej wagi ku straszliwej Ziemi. Jeszcze chwil kilka — a uginać się począł pod własnym ciężarem. Ręce obwisły mu bezwładnie, kolana drżały pod naporem ciała.
Osunął się na podłogę tuż obok okrągłego okna — i spojrzał w dół...
To co zobaczył, było tak straszne poprostu, że tylko niepokonana ociężałość powstrzymała go od rzucenia się w tył za pierwszym widokiem. Ziemia powiększała się teraz przed jego oczyma z niepojętą, nieprawdopodobną szybkością — a równocześnie miał wrażenie wiru, który go o zawrót głowy i mdłości przyprawiał.
Przed pociskiem, z nieznaczną względnie chyżością postępowym ruchem Księżyca z zachodu na wschód pchniętym, wirowała teraz blizka już powierzchnia ziemska w zawrotnym pędzie czterystu kilkudziesięciu metrów na sekundę, a w każdem mgnieniu oka, w miarę jak spadający pocisk się zbliżał, pęd ów potworny wzrastał pozornie, tak że za chwil parę to, co Mataret miał przed oczyma, nie było już zgoła podobne do żadnej rzeczy stałej, wydając się jeno burzą jakichś przelatujących pod nim zarysów.
Horyzont cały wypełniała ta oszalała tarcza, w którą — wobec zwiększonego kąta widzenia z pobliża, zamienił się błyszczący do niedawna sierp pod ich nogami. Ocean nachylił się już za ograniczony nagle widnokrąg — lądy jakieś migały w dole, których okiem niepodobna było chwycić, i naraz — jakgdyby ich orkan kosmiczny porwał! Wpadli w wirującą atmosferę ziemską, — pocisk dotąd nieruchomy napozór, zakołysał się nagle i zwinął, — pod wpływem nacisku powietrza jakieś skrzydła ochronne automatycznie z boków jego się rozwinęły i prysły w tejże chwili... Mataret uczuł już tylko żar rozgrzanych momentalnie przez tarcie atmosfery ścian wozu — i przestrach nieludzki: chciał krzyknąć...
Nagła noc go ogarnęła.
»Niesłychane, nieprawdopodobne wynalazki i odkrycia upływającego stulecia stawiają nas wobec problematu, który dumą lecz zarazem i strachem przejąć musi człowieka. Pędzimy w postęp krokiem tak chyżym, że straciliśmy już wszelką miarę szybkości tego dążenia naprzód; nic nam już się nie wydaje nieprawdopodobnem, nic niesłychanem. Dla jednych dlatego, że wiedzą tak wiele i takie skryte tajniki bytu poznali, że rozumieją każdą rzecz nowo się pojawiającą, jako naturalny i konieczny wynik tego, co jest, jako tylko jedno z urzeczywistniających się kolejno w ludzkim mózgu zastosowań odwiecznych i niezmiennych sił przyrody...
»A dla innych niema również nic dziwnego przez to poprostu, że nie wiedzą nic i o niczem już wiedzieć nie chcą, spodziewając się tylko z nałogu każdego dnia nowej rzeczy cudownej, której nie rozumieją, ale z góry za prostą uważają, tak jak cudo największe, mózgiem ludzkim dotąd nieprześcignione: rozwój organizmów, powstanie gwiazd i sam fakt bytu wogóle, czemu się nigdy nikt z wyjątkiem najmędrszych nie dziwił.
»Niewiadomo dokąd zajdziemy, ale to pewna, że bardzo wysoko — aż po kres ludzkiej możności, jeśli ten istnieje wogóle. Są bowiem ludzie, którzy twierdzą, że uświadamianie sobie sił przyrody i wielorakiego ich zastosowania do potrzeb człowieka nie jest niczem innem, jak stwarzaniem ich w nowej formie w duchu ludzkim, — a stwarzanie końca nie ma i mieć nie może, dopóki są pierwiastki, dające się łączyć i wiązać z sobą.
»W każdym razie jednak nie ulega wątpliwości, że za lat kilkadziesiąt lub kilkaset może zdobędzie ludzkość taką doskonałą władzę nad przyrodą, że to, co dzisiaj możemy, niczem się wyda poprostu przyszłym pokoleniom.
»Duma to myśleć o tym rozwoju, ale — jak powiedziałem — i strach zarazem. Są dziwne sprzeczności w umysłowem bytowaniu człowieka, konieczne, nieuchronne a w skutkach fatalne. Któż za lat kilkaset — a cóż dopiero parę tysięcy — zdolny będzie objąć umysłem ludzkim całokształt wiedzy, ludzkim umysłem zdobytej? Czy ta potęga ducha wzrastająca nie będzie musiała przesilić się wreszcie w jakiś sposób niespodziewany a straszliwy?
»Niegdyś — przed wiekami postęp szedł krokiem bardziej równomiernym i między najuczeńszym człowiekiem a chłopem na wpół dzikim nie było nawet w przybliżeniu podobnej różnicy duchowego poziomu, jaki dzisiaj zachodzi między przodownikami a tłumem, z wynalazków ich i odkryć bez troski powszechnie korzystającym i kulturalnym na pozór.
»Cezar rzymski, mieszkający w marmurowych pałacach w zbytku i wyuzdaniu, mimo wszystko mało się różnił wiedzą — choć nawet dumał nad Platonem — od parobka brudnego, gryzącego kawał cebuli w cieniu filarów amfiteatru, chroniących go od południowego żaru. Dzisiaj mój szewc żyje tak samo jak ja, owszem — w większy może dostatek opływa, korzysta ze wszystkich urządzeń i udoskonaleń wraz ze mną, z tej samej opieki prawa i z ustaw tych samych, osobie jego społeczną wartość nadających — a tymczasem on nie wie nic, a ja wiem wszystko...
»Coraz cięższy to trud wiedzieć wszystko lub wiele bodaj — i brzemię dla coraz szczuplejszej garstki wybranych do podjęcia możliwe. Niesiemy oświatę dla wszystkich, uczymy lud wszystkiego, ale czemże może być to »wszystko« wobec ogromu wiedzy niepodobnej już prawie dziś do ogarnięcia ludzkim umysłem i pamięcią? Poza wiedzącymi naprawdę, którzy są jedynymi zaiste twórcami wiedzy, sztuki i bytu — a niezgłębioną przepaścią od reszty ludzi mimowolnie są oddzieleni: dwa typy się formują, a niewiadomo który z nich gorszy. Jedni — to powierzchnia, — ludzie znający tytuły dzieł i nazwy wynalazków, którzy mówią radzi o wszystkiem i za mądrych się częstokroć a nawet przeważnie uważają, a nie wiedzą nic, — i drudzy, jednej poświęceni gałęzi i w jednym pracujący kierunku, którzy odrzucają z ciasną wzgardą wszystko inne, do ich zakresu nie należące, jakby to było niczem. Ci uważają się również za mądrych a w istocie także nie wiedzą nic.
»Narazie tworzą oni wiele i długo jeszcze tworzyć będą zapewne. Ale nie zawsze. Bo oto poczyna się już czas, że coraz ciaśniej im jest w ich studniach wązkich, ze zbytnią ufnością w głąb wierconych — i coraz bardziej brak powietrza dla oddechu.
»Zbliżają się zwolna do serca bytu, gdzie wszelkie żyły się łączą, a kto nie zna ich wszystkich, gubi się w sieci niepojętej, nie zdolny już posunąć się dalej, chyba po omacku. Więc na powierzchnię wychodzą, gubią się w powierzchni.
»I tak coraz mniejsza drużyna wszystkowiedzących przodowników dźwiga postęp i los ludzkości na uginających się barkach — a jeśli ich zabraknie? Jeśli i ich siły nadludzkie ogromowi brzemienia nie podołają?«.
Jacek odrzucił książkę. — Białą, wązką ręką przetarł wysokie czoło i uśmiechnął się blado bezkrwistemi ustami; czarno płonące oczy jego powlokła jakaś mgła zamyślenia...
Tak oto pisano już z końcem dwudziestego wieku, a ileż to stuleci przeszło od tego czasu! Po okresie niesłychanych, nieprawdopodobnych wynalazków, gdzie jedno odkrycie rodziło dziesięć nowych i zdawało się istotnie, że ludzkość jest na drodze jakiegoś bajecznego rozwoju bez końca, który aż przeraża swoją wielkością, — nastąpił zastój nagły, jakgdyby siły przyrody tajemne, mogące służyć człowiekowi, wyczerpały się wreszcie w swych kombinacjach i wszystkie już do tryumfalnego rydwanu ludzkiego dobrobytu wprzągnięte, nie miały nic więcej do odsłonięcia. Nadszedł okres wyzyskiwania i zastosowywania coraz wszechstronniejszego tych zdobyczy ludzkiej myśli, która na pozór osiągnęła już wiedzę najgłębszą.
A tymczasem owi wiedzący, owi rzeczywiście coraz bardziej nieliczni wszystkowiedzący przekonywali się z każdym dniem bardziej i dosadniej, że naprawdę nie wiedzą nic, tak jak ongi — na początku — kiedy duch człowieczy dopiero do lotu się zrywał.
W tymże samym czasie, kiedy szereg wynalazków, nim przerwał się nagle, zdawał się wzrastać z zawrotną jakąś szybkością krokiem coraz większym, wiedza, prawdziwa wiedza o tem, co jest, na odwrót coraz wolniej posuwać się poczęła. Było to tak, jak gdyby do sumy wiadomości już zdobytej wiek po wieku przydawał ciągle tylko połowę tej reszty, która pozostawała każdego czasu jeszcze do zdobycia, ukazując w dali coraz wyraźniejszą granicę możliwości, nigdy nie osiągniętą: można się do niej zbliżać, zbliżać się coraz wolniej, ale zawsze pozostanie jakaś połowa tego, czego się nie wie jeszcze, w cieniu tajemnicy — i w końcu uderza się głową o te same nierozwiązalne zagadki, przed któremi już greccy mędrcy z zadumą stawali.
Czem jest w najgłębszej istocie to, co jest, i dlaczego jest wogóle? Czem jest myśl ludzka i sam duch poznający? Jakie są nici, łączące umysł ludzki ze światem i na jakich drogach i w jaki sposób byt się w świadomość przeradza? i wreszcie — co z chwilą śmierci się dzieje?
Lekki uśmiech wydął piękne, kobiece niemal usta Jacka.
Ach, tak! był czas — właśnie kiedy pisano książkę oną, przed chwilą rzuconą — że ludzie nie mogąc sobie dać rady z temi pytaniami, usiłowali je odrzucić poprostu, odmawiając im wszelkiego znaczenia, nawet sensu. Wówczas — kiedy to człowiekowi, postępem wiedzy oszołomionemu zdawało się, że takie tylko zagadnienia treść mają rzeczywistą, na które można odpowiedzieć, albo co do których jest ta pewność lub nadzieja przynajmniej, że się na nie wcześniej czy później odpowiedzieć musi... A nad wszystkiem innem, jako nad »metafizyką«, wzruszano ramionami.
A ta »metafizyka« powraca tymczasem i staje wciąż przed człowiekiem z niezmiennie zakrytą twarzą i dręczy go, — bo w istocie, dopóki się nie wie tego, — nie wie się nic właściwie!...
I jak przed wiekami, przed dawnemi wiekami, tak wstają i dzisiaj prorocy i niosą Objawienie, mające ludziom, chcącym i zdolnym wierzyć, uprościć wszelkie myślenie i serce uspokoić i na pytania wszelkie odpowiedź dać ostateczną. Religje są, jako były zawsze, mimo że im tyle razy zachód i zgubę przepowiadano, — silniejsze dzisiaj może, niż kiedykolwiek, jeno że zmienił się ich zakres i znaczenie. Tłumy przestają wierzyć i bóstwa szukać za błękitami, te tłumy olśnione wiedzą, której nie rozumieją, zaślepione blaskiem skarbów przez najwyższe duchy zdobytych, z których korzystają, zgoła myśli do ich nagromadzenia nie przyłożywszy.
Ale za to ci najmędrsi, ci, którzy niegdyś w czasie nadmiernej w siły swe ufności pierwsi religję, jako »zabobon«, jako rzecz zbyteczną i ciemną rozbijać poczęli, teraz chronią się pod jej skrzydła — jeden po drugim — z lękiem jakimś w oczach, co zbyt blizko w nierozwiązalne tajemnice patrzyły i z pragnieniem ukoju w wysilonych mądrością sercach.
A obok tego wszystkiego — po staremu gdzieś z gór niebotycznych, gdzieś z głębi lasów, w Azji jeszcze ukrytych, idą ludzie dziwni, tajników przyrody w szczegółach nie badający, a mający nad nią moc prawie kuglarską, z której nie korzystają, nie potrzebując niczego i w wielkim spokoju ducha z uśmiechem zagadkowym na ustach patrzą z politowaniem na tych »wszystkowiedzących«, co nicość wiedzy swej odkryli...
Bezwiednie nożem z kości słoniowej, w białej ręce trzymanym, począł przewracać kartki leżącej przed nim książki... W ciszy pokoju, odgrodzonego drzwiami nieprzepuszczającemi głosu od świata, słychać było tylko suchy szelest pożółkłego papieru i tykotanie zegaru elektrycznego, któremu wtórował w kącie gdzieś robak, stare meble drewniane toczący.
Oto on — Jacek — jest jednym z tych niewielu »wszystkowiedzących«... Nie wie nawet doprawdy, kiedy i jakim cudem zdołał objąć ten ogrom duchowego dobytku z dziesiątek stuleci, a nadto zapytuje się sam czasem: po co ten cały nieludzki wysiłek? Rozwarła mu niby przyroda wszystkie tajniki swoje i słucha go, jak pana, ale on wie aż nadto dobrze, iż jest to tylko złudzenie, nawet nie jego własne, ale tych jeno, co nań patrzą i dziwują się jego mądrości a potędze.
On sam wie, że rozkazuje światu tak śmiesznie jak ów wódz Irokezów, dawno wygubionych i zapomnianych, co stawał przed każdym świtem na wzgórzu i wskazując ręką na wschód, kazał słońcu wzejść tamtędy i palcem mu drogę aż na zachód przez niebo dla dziennego biegu wytykał. A słońce go słuchało. Zapewne — poznać rzeczy, to znaczy mieć władzę nad niemi, bo się wie, jak im rozkazywać, a jednak ta cała władza jego, której ludzkość tyle błogosławionych a cudownych zawdzięcza wynalazków, jako moc osobista, nie warta jest jednego spojrzenia tego przed tygodniem spotkanego Azjaty, co przed nim czarę pełną wody wolą tylko i oczyma wywrócił, nie znając nawet sposobu, w jaki to czyni i nie przynosząc nikomu tym śmiesznym czynem korzyści...
A zresztą — czyż on wiele więcej wie od tego cudotwórcy o tem, co czyni sam, i o istocie sił, którym słuchać się każe — z mniejszym nawet woli wysiłkiem, bo tylko przez poznanie sposobu ich działania? Oto trzeci rok upływa, jak nie wychodząc z tej izby nakreślił dla przyjaciela swego, Marka, plan wozu, którymby się mógł dostać na księżyc, i wozowi drogę nieuchronną jak obieg gwiazd wytknął przez przestworza, a potem przy tym stole siedząc, z miejsca się nawet nie ruszywszy, przez pociśnięcie guzika wóz z zamkniętym wewnątrz podróżnikiem we właściwej cząstce sekundy wyrzucił w przestrzeń — i jest pewien bezwzględnie, że w obliczonym z góry momencie i w miejscu oznaczonem spadł bez szkody na powierzchnię starego towarzysza ziemi; a w rzeczywistości cóż on wie o ruchu samym, który tutaj z taką ścisłością sprawił i zastosował?
Czyż nie jest pod tym względem mniej więcej w tem samem miejscu, co ów przed wiekami Zenon Eleata, usiłujący w naiwnych przykładach wykazać w samem pojęciu ruchu sprzeczność, jaka go uderzyła? Eleata twierdził, że Achilles żółwia nie dogoni, gdyż w czasie, który zużyje na przebycie dzielącej ich przestrzeni, żółw zawsze nieco naprzód się posunie... A on — po kilkudziesięciu wiekach wie nadto, że to co się porusza, stoi zarazem, a to co stoi, porusza się, bo ruch wszelki i spoczynek są względne — i gorzej jeszcze, że ruch, ta rzeczywistość jedyną a nieuchwytna, jest zmianą położenia w przestrzeni, która jest rzeczą zgoła nie rzeczywistą...
Wstał i aby przerwać tok gnębiących go myśli, zbliżył się ku oknu. Lekkiem dotknięciem umieszczonego w ścianie guzika rozsunął firanki i kazał się lśniącym szybom roztworzyć. Do pokoju, oświetlonego bez lamp przebiegającemi pod stropem smugami jasności, wlał się pełną falą srebrzysty blask księżyca. Jacek nieznacznym znowu ruchem dłoni zgasił sztuczne światła i zapatrzył się w księżyc, właśnie pełni dochodzący.
Myślał o Marku, o tym dzielnym człowieku jakby nie z tego stulecia, bujnym, wesołym, skorym do czynu... Dalecy krewni, wychowali się razem, ale jakże innemi drogami poszło ich życie! Podczas gdy on wiedzę gromadził gorączkowo, z zapamiętałością jakąś, której sam w tej chwili nie rozumie, tamten szalał i działał, szukał przygód niesłychanych, rzucał się z miłostek w wir życia publicznego, brał udział w wielkich zgromadzeniach ludowych i bronił różnych spraw jemu, Jackowi, zgoła obojętnych, aby znowu niespodziewanie zniknąć na pewien czas z widowni, po prostu dla fantazji wdarcia się na jakiś niedostępny szczyt Himalajski lub dla spędzenia paru tygodni w miłosnem oszołomieniu.
I oto ten szaleniec serdecznie ukochany, który wszystko przez różowe szkło widział, przyszedł doń dnia pewnego z oświadczeniem, że — ni mniej ni więcej — tylko zrobić chce wycieczkę na Księżyc.
— Ja wiem, że ty wszystko umiesz i możesz, Jacku, — prosił jak dziecko, — zbuduj mi tedy wóz, którym mógłbym tam pojechać i wrócić!
Jacek zaśmiał się: ach, wszystko!... Ale tę drobnostkę bez wątpienia zrobić potrafi — wdzięczny jest owszem Markowi, że mu się zachciało dostać na Księżyc tylko, a nie na którą z planet systemu słonecznego naprzykład, bo wtedy rzecz byłaby do wykonania cokolwiek trudniejsza...
Śmiali się obaj i żartowali.
— I czemuż ty się tam wybierasz? — pytał Marka. — Czy ci już źle na ziemi?
— Nie, ale wiesz, ciekaw jestem, co się stało z tą wyprawą O’Tamora z przed kilku wieków, który w towarzystwie zdaje się dwuch mężczyzn i jednej kobiety dał się wyrzucić w pocisku na Księżyc, by tam założyć nowe społeczeństwo...
— O’Tamorowi towarzyszyło trzech mężczyzn i jedna kobieta...
— Ach! mniejsza; zresztą mam i inny powód. Sprzykrzyła mi się już Aza.
— Aza? Któż to jest?
— Jakto, nie wiesz? Aza!
— Twoja nowa suka myśliwska, czy klacz?
— Cha, cha, cha! Aza! cudo! śpiewaczka, tancerka, którą się zachwycają obie półkule... Opiekuj się nią, Jacku, gdy odjadę!
Tak mówił wówczas Marek rozśmiany, wesoły, kipiący bujnem młodem życiem...
Jacek zmarszczył brwi i przetarł ręką czoło niecierpliwie, jakby chciał odegnać przykre jakieś wspomnienia.
— Aza... Tak jest, Aza, którą się zachwycają obie półkule...
Wzniósł zwolna oczy na Księżyc.
— I gdzie ty teraz jesteś, — szeptał, — i kiedy powrócisz? i co opowiesz? Co tam zastałeś, co cię tam spotkało?
— Tobie wszędzie dobrze, — dodał po chwili już nawpół głośno.
Tak, jemu dobrze będzie wszędzie, myślał, bo ma w sobie jeszcze ten pierwotny, niepowstrzymany, twórczy pęd życia, co umie wytworzyć naokoło pożądane stosunki a nawet w najgorszych znajduje strony dobre...
Przecież on, Marek, i tutaj czuł się swobodnym i wesołym i nie skarżył się, chociaż to tak trudno wobec tego, co ich otacza... A przecie niepodobny jest do tych wszystkich innych, zadowolonych...
Zamknął okno i nie zapalając świateł, powrócił do biurka na środku okrągłego pokoju. Przesunął się cicho po miękkim dywanie i macając ręką w cieniu, opadł w fotel wysoki. Cisnęły mu się na myśl przypomnienia wszystkich zmian w ciągu wieków zaszłych, co miały niby ludzkość uszczęśliwić, wyzwolić, podnieść...
Jakże by się zdziwił ten człowiek w zamierzchłych gdzieś czasach, w dwudziestem stuleciu tę książkę przed chwilą porzuconą piszący, gdyby spojrzeć mógł dzisiaj na mapę Zjednoczonych Stanów Europy! Wówczas to zdawało się tak odległym i niedoścignionym ideałem, a przecież przyszło względnie łatwo i nieuchronnie.
Jeno że wprzódy potrzeba snadź było tych wszystkich wstrząsających ludzkością przewrotów, o których mówi historja: straszliwego, niesłychanego, bezprzykładnego pogromu Państwa Niemieckiego przez Cesarstwo Wschodnie, w jakie zamieniła się dawna Austrja po zagarnięciu polskich krajów Rosji i połączeniu się z południowo-słowiańskiemi państwami... Tej nieoczekiwanej przez nikogo wojny trzyletniej potężnej Anglji, pani połowy świata, z Unją Krajów Łacińskich, po której Imperjum Brytyjskie, niepokonane ale też i niezwycięskie właściwie, rozpadło się jak strąk grochu dojrzały na kilkanaście państw samodzielnych — i jeszcze tych wszystkich burz, walk, zamieszań!
I oto pewnego dnia zrozumiano nareszcie w sposób taki jakiś prosty i niewątpliwy, że niema o co walczyć właściwie — i zaczęto się dziwić, poco tyle krwi z taką rozlano zapamiętałością? Ludy Europy po kilkudziesięciu wiekach historycznego rozwoju dojrzały do zjednoczenia i zjednoczyły się na zasadzie samoistnych jedności narodowych, jak największej zażywających swobody.
A krok w krok za temi zmianami postępował rozwój stosunków społecznych i gospodarczych. Obawiano się niegdyś gwałtownych przewrotów w tej dziedzinie i nawet wszystko zdawało się wskazywać na konieczność nieuchronnej jakiejś katastrofy, a w istocie wszystko poszło tak gładko i... nudnie aż do obrzydliwości... Rozrost nadzwyczajny spółek i towarzystw współdzielczych ułatwił przejście prawie niepostrzeżenie. Wyzyskanie nowych wynalazków z jednej strony wymagało zjednoczenia coraz większych sił — z drugiej zaś podnosiło skalę dobrobytu ogólnego w tak niespodziewanie szybki sposób... Wkrótce nie warto już było posiadaniem osobistego majątku trosk sobie przysparzać.
Jeno że spodziewanej przez niektórych utopistów równości to nie sprowadziło bynajmniej. Zrównano prawa bezwzględnie i godność podniesiono człowieczą, dano wszystkim dobrobyt i oświatę dla wszystkich, ale — nie zrównano duchów ludzkich — ani — co zatem idzie — wartości i zakresu władzy jednostki. Och! jakże to wszystko dalekie od tego śnionego niegdyś raju!
Byli po staremu bogaci i względnie ubodzy. Ludzie, którzy zajmowali jakieś stanowisko »pożyteczne« dla społeczeństwa i ważne, otrzymywali pensje częstokroć poprostu olbrzymie i po krótkim stosunkowo czasie służby — dożywocia, pozwalające im bez obowiązkowych zajęć na rozrywkach resztę dni spędzać. Rzadko się zdarzało, aby ci — wyzwoleni — dobrowolnej pracy jeszcze nadal się poświęcali.
Rządy były właścicielem jedynym, ale niemniej dbałym o swoją kieszeń, niż dawniej ludzie prywatni. Miasta ogromne pełne były wykwintnych hoteli, — teatry, cyrki i sale zabaw kapały od złota, — śpiewaków zaś i histrjonów wszelkiego rodzaju płacono jak po wszystkie czasy sumami nieprawdopodobnemi. Temi drogami pieniądz z kieszeni dostojników i »emerytów« wracał napowrót do kas państwowych.
A iluż to ludzi »nieproduktywnych« dla tego tylko głodu nie znało, że pracować musieli obowiązkowo i jeśli się nie umieli rządzić tem niewiela, co im dawano za pracę niechętną, bywali zabierani pod państwową opiekę... A byli wśród nich ludzie młodzi nieraz, późniejsi wynalazcy i odkrywcy, pisarze i artyści do ręcznej pracy zmuszeni, marniejący często, sławni nieraz dopiero po śmierci, a za życia w cień przez szczęśliwych i modnych »kolegów«, schlebiaczy gawiedzi, zepchnięci...
Jacek myślał o tem wszystkiem, ważąc znów w ręku książkę, przed chwilą czytaną...
Nie na dwie, jak się obawiał ten wyklęty ongi gwoli pesymizmowi swemu pisarz dwudziestego wieku, ale na trzy części ludzkość się rozpadła. W środku jest tłum. Większość olbrzymia. Zgraja sytych, w miarę zażywających spoczynku i o ile możności jak najmniej myślących. Mają prawa, mają dobrobyt i oświatę, — to znaczy uczą się w szkołach wszyscy tego, co dla nich zrobiono. Mają poczucie obowiązku i są przeważnie cnotliwi. Dzielą się na narody i każdy jest dumny z tego, że do swego narodu należy, chociaż, gdyby się był w innym urodził, byłby także z tego dumny. Niegdyś były narody świętością, z najserdeczniejszej krwi ulepioną — dzisiaj wyrodziły się zwolna w rodzaj strojów odmiennych, nie mających głębszego znaczenia. Różnica duchów się zatarła. W treści swych małych dusz tłum się stał wszędzie mimo różnic mowy, dochodów, władzy tak rozpaczliwie do siebie podobny!
Odmienność rasy i plemienia tętni może jeszcze żywa u tych najwyższych — »wiedzących«, którzy po nad błyszczącym tłumem europejskim stoją, nieprzebytą przepaścią duchowego rozwoju odeń oddzieleni. — A oni przecież najmniej o narodowości mówią, w jedno braterstwo wiedzy i ducha losem swym związani.
Ale i w dole pod tłumem sytym i zadowolonym jest czerń międzynarodowa, którą również przepaść od niego odgranicza. Przeczy się temu głośno i zawsze, a jednak tak jest. Nie pomogą tu najpiękniejsze i nawet szczere słowa o równości, o prawie powszechnem do życia i dobrobytu, o nieistnieniu warstw uciśnionych! Zresztą — oni nawet nie są uciśnieni wcale.
Te miljony maszyn, ludziom służące, wymagają z swej strony do obsługi całej rzeszy robotników czujnych, umiejętnych, metalowej, nielitościwej dziwostworze poprostu zaprzedanych i nie myślących o niczem więcej, jak że w danej chwili trzeba pewien guzik pocisnąć lub dźwignię przerzucić. Pracują względnie krótko, płatni są dobrze, ale umysł ich, zaostrzając się w jednym kierunku, tępieje dziwnie we wszystkich innych, robiąc ich zwolna obojętnymi na to, co się dzieje poza fabryką, warsztatem i kołem ich najbliższej rodziny.
I to jest znamienne, że się nie buntują ani nie podnoszą, jak niegdyś robotnicy minionych stuleci. Daje im się mądrze wszystko i wszystko przyznaje, czego chcą, aż w końcu — przestają chcieć czegokolwiek, nawet tych rzeczy, któreby z łatwością mogły być dla nich dostępnemi. Nie mają ojczyzny, koniecznością pracy z miejsca na miejsce przerzucani, język sobie nawet wyrobili oddzielny, międzynarodowy, w dziwny sposób ze strzępów różnych żywych języków sklejony.
A więc właściwie wszystko jest, jak było! Jeno że te granice niewyraźne, o których utrzymanie z góry, zniesienie z dołu — ongi walczono, wyraźniejszemi się stały, szerszemi i trudniejszemi do przebycia z chwilą, kiedy w zasadzie istnieniu ich zaprzeczono. Ustało obustronne parcie nazewnątrz i siłą faktów warstwy poczęły się skupiać i zasklepiać, cofając się mimo woli i wiedzy coraz bardziej od siebie.
I wszystko jest, tak jak było. I mimo dobrobyt, mimo wiedzę, mimo wolność i prawa niby doskonałe — tak samo dzisiaj, jak i przed wiekami płytko jest na ziemi i ciemno, i duszno coraz bardziej w tem życiu, u którego kresu czeka Śmierć, z jednako zawsze zakrytą, niepojętą twarzą.
A szczęście? Osobiste szczęście człowieka?
O, ludzka duszo, nigdy niesyta i niepoprawna! Nauka, wiedza ni mądrość żadna nie wytrzebią z głębi pragnień nierozumnych, śmiesznych a pożerających jak ogień, gdy wielce rozgorze.
Cień był w pokoju od chmur, co księżyc zasnuły. Jacek mimowolnym niemal ruchem wyciągnął dłoń i dotknął na pamięć guzika w rzeźbach biurka ukrytego. Na owalnej tarczy z mlecznego szkła w ramie bronzowej zamigotał barwny obraz: drobna, dziecięca napozór twarz pod bujną falą jasnych włosów i oczy ciemno-błękitne, ogromne, szeroko rozwarte...
— Aza, Aza... — szeptał w ciszy, — pochłaniając wzrokiem to nikłe odbicie.
Mataret, odzyskawszy przytomność, nie umiał sobie przez długi czas zdać sprawy z tego, co się z nim stało właściwie i gdzie się znajduje. Przecierał oczy kilkakrotnie, niepewny, czy to istotnie ciemność nieprzenikniona go otacza, czy też powieki ma jeszcze zamknięte. Przypomniawszy sobie, że jest w wozie, który pędził z Księżyca na Ziemię, usiłował bezskutecznie zapalić światło elektryczne. Naprzód długo nie mógł znaleść guzika — w wozie było dziwnie wszystko poprzewracane, a gdy go wreszcie wyszukał, napróżno naciskał go palcem. W przewodach coś się widocznie zepsuło: noc nie ustępowała.
Począł w ciemności wołać na Rodę. Przez długi czas nikt nie odpowiadał, aż wreszcie posłyszał stęknięcie, które mu dało przynajmniej znać, że towarzysz jego żyje. Po omacku posunął się w stronę, skąd głos go dochodził. Trudno mu się było orjentować w położeniu. Przez cały czas podróży wóz własnym ciężarem pod wpływem przyciągania — naprzód Księżyca a potem Ziemi — tak się obracał, że podłogę jego zawsze mieli pod nogami, — teraz Mataret posuwając się zauważył, że pełza po wklęsłej ścianie pocisku.
Znalazł mistrza i wstrząsnął nim za ramię.
— Żyjesz?
— Żyję jeszcze.
— Nie jesteś ranny?
— Nie wiem. Zawrót mam w głowie. Boli mnie całe ciało. I ciężko, tak ciężko straszliwie...
Mataret czuł to sam, mogąc się zaledwie z największym wysiłkiem poruszać.
— Co się to stało? — zapytał po chwili.
— Nie wiem.
— Byliśmy już blizko Ziemi. Widziałem, jak wiruje.. Gdzież teraz jesteśmy?
— Nie wiem. Może to my przelatywaliśmy ponad nią! Minęliśmy Ziemię teraz widocznie i pędzimy znów w przestrzeni dalej, w cieniu jej pogrążeni.
— Czy uważasz jednak, że wóz przybrał dziwne jakieś położenie? Chodzimy po ścianie.
— Cóż mnie to obchodzi? Wszystko jedno. Tak czy owak — śmierć nas czeka nieuchronna — na ścianie, czy na powale...
Mataret zamilkł, przyznając w duszy słuszność mistrzowi. Wyciągnął się nawznak i przymknął oczy, poddając się ogarniającej go zwolna senności, co przychodziła nań snadź jako zapowiedź zbliżającej się śmierci.
Nie usnął jednak. Majaczyły mu się tylko w jakiemś nawpół przytomnem marzeniu księżycowe szerokie równiny i miasto przy Ciepłych Stawach nad brzegiem morza położone.... Lud niby widział skądś wracający, z uroczystości jakiejś, od stopni świątyni, na których stał człowiek wyniosły, Zwycięzcą na Księżycu nazwany — i patrzył nań szyderczemi oczyma. Zawołał nawet na niego po imieniu. Raz i drugi.
Rozwarł oczy. Rzeczywiście wołano go.
— Roda?...
— Czy śpisz?
— Nie, nie śpię. Zwycięzca...
— Do licha ze Zwycięzcą. Krzyczę na ciebie już pół godziny. Wytrzeszcz ślepia!
— Blask!
— Tak jest. Jaśniej się robi. Co to jest?
Mataret dźwignął się i usiadł, zadzierając głowę ku górze. Istotnie okrągłe okno boczne, przy tem położeniu wozu do góry teraz zwrócone, szarzało zwolna jaśniejszą plamą na tle ciemności.
— Dzień się robi — szepnął.
— Nie rozumiem — rzekł Roda. — Dotąd przechodziliśmy z światła w ciemność i naodwrót bezpośrednio, w jednym momencie...
W tej chwili ze zwiększającą się nagle jasnością szelest jakiś suchy doleciał ich uszu — pierwszy odgłos, który od czasu odlotu z Księżyca z zewnątrz ich dochodził.
— Jesteśmy na Ziemi! — krzyknął Mataret.
— Z czego się cieszysz?
Ale on już nie słuchał. Walcząc z nieznośnym ciężarem własnego ciała, wydrapał się bliżej ku oknu, ponad którem przesuwały się jak gdyby tumany piasku, gęstniejące czasem tak, że mrok znowu gruby zalegał wnętrze wozu. Mataret patrzył, nie rozumiejąc tego wszystkiego. W pewnej chwili przymknął oczy, niespodziewanym jaskrawym blaskiem uderzone. Piasek znikł i słońce oślepiające padło na okrągłą szybę. Słychać było wyraźnie świst wichru, przewalającego się po świecie.
Kiedy znowu powieki rozwarł, jasno było dokoła, — przez okno przeglądało w górze niebo ciemno-błękitne, powietrzem malowane, nie czarne bynajmniej jak dotąd, kiedy przez przestrzeń międzygwiezdną przelatywali.
— Jesteśmy na Ziemi — powtórzył Mataret z przekonaniem i począł odkręcać śruby, zamykające wyjście z ich długotrwałego więzienia.
Nie raźno szła mu robota. Wszystko ciężkiem mu się nadmiernie wydawało, a członki obezwładnione, leniwe nużyły się szybko, tak że co chwila musiał odpoczywać. Gdy wreszcie ostatnie śruby z brzękiem w dół opadły i świeży powiew przez okno otwarte w twarz go naraz uderzył, zachwiał się, powietrzem pijany i zmęczony trudem, nie mogąc zrazu w braku sił na świat się wydobyć.
Po dłuższym odpoczynku dopiero wrócił do równowagi i chwyciwszy się rękoma za obrzeże okna, dźwignął głowę a potem i całe ciało na zewnątrz. Roda cisnął się już za nim i wysuwał dużą rozczochraną czaszkę z wozu.
Patrzyli długo obaj w milczeniu.
— A nie mówiłem, że Ziemia jest niezamieszkana! — ozwał się wreszcie Roda.
Przed nimi — dokoła — jak okiem zasięgnąć ciągnęła się roztocz piasku, żółta, w garby niby fale pogięta, jarkiem rozżarzonem słońcem spalona. Wóz ich, zlatując na Ziemię, wpadł był w wydmę olbrzymią, z której go ustający teraz właśnie wiatr pustynny wygrzebał.
Mataret nie odpowiadał na słowa Rody. Patrzył szeroko rozwartemi oczyma i porządkował w duszy dziwne wrażenia. Wszystko naokół niego było ciche, martwe, nieruchome; trudno mu było uwierzyć, że to jest ta sama Ziemia, którą widział był zda się przed chwilą w szalonym wirze mknącą pod swemi stopami... Przecierał oczy i zbierał myśli rozpierzchłe — niepewny, czy śni teraz, czy się też ze snu niepojętego zbudził?
Chwilami lęk go ogarniał nerwowy, którego przyczyny sam zgoła nie znał. Drżał wtenczas febrycznie od stóp do głów z okropnem, szalonem pragnieniem w sercu, aby to wszystko, co zaszło, ta podróż i ta Ziemia — okazały się jeno sennym majakiem... Starał się zapanować nad sobą i myśleć przytomnie.
Wreszcie poczuł, że głód mu zaczyna dokuczać. Wrócił do wozu i wydobył stamtąd resztę wody w miechu z nieprzepuszczalnej błony i szczupłe zapasy pozostałej jeszcze żywności. Zwrócił się do Rody:
— Jedz!
Mistrz wzruszył ramionami. — Właściwie niewiadomo poco mam jeść i życie o kilka godzin przedłużać.
Mimo to rzucił się łapczywie na zapasy, aż go Mataret musiał powstrzymywać uwagą, że żywności należy oszczędzać.
— Poco? — warknął Roda. — Głodny jestem. Zjem, co mam do zjedzenia i powieszę się na czubku tego wozu przeklętego!
Mataret, nie słuchając, ładował w worek resztę pożywienia i wynosił z wozu różne łatwe do zabrania drobne przedmioty, które mogły się przydać. Wreszcie, gdy związał wszystko razem, próbował zarzucić tobołek na plecy, ale spostrzegł, że się przeliczył ze swemi siłami, nie pamiętając o sześciokrotnie zwiększonej wadze na Ziemi. Rad nie rad wyrzucił tedy wszystko, bez czego tylko można się było obejść, a resztę podzielił na dwa węzełki.
— Bierz — rzekł do Rody, wskazując jeden z nich — i pójdź.
— Dokąd?
— Gdziekolwiek. Pójdziemy przed siebie.
— To nie ma zgoła celu. Mnie jest wszystko jedno, w którym punkcie tej piaszczystej przestrzeni zginę.
— Gdy Ziemia przelatywała pod nami, wirując, widziałem morze i kraje jakieś, zda mi się zielone. Może dotrzemy do okolicy, gdzie się da żyć.
Roda, mrucząc niechętnie, zarzucił tobołek na ramię i ruszył za Mataretem. Szli na wschód słońca, grzęznąc w piasku, obezwładnieni upałem i zbyt gęstem dla ich księżycowych płuc powietrzem Ziemi, a nadewszystko wagą ciał własnych, które — drobne i niepozorne — wydawały im się, jak gdyby naraz w ołów były zamienione. Odpoczywali co kilkadziesiąt kroków, ocierając znojny pot z czoła.
Na przystankach Roda, korzystając z każdego zauważonego szczegółu, dowodził w dalszym ciągu, że Ziemia nie jest zamieszkana i wogóle nie może być zamieszkana przez żadne istoty.
— Pomyśl — mówił — ten ciężar tłoczący! Któreż stworzenie znieść go zdoła przez dłuższy czas!
— Jeśliby tu jednak ludzie byli więksi i silniejsi od nas, jak naprzykład »Zwycięzca«?
— Nie pleć głupstw! Gdyby tu ludzie byli więksi, ważyliby jeszcze więcej i nie mogliby się już zgoła poruszać.
— A jednak...
— Nie przerywaj, kiedy ja mówię! — oburzył się Roda. — Ja nie rozprawiam z tobą, ale ci powiadam jeno pewne rzeczy, o których wiem. Ty słuchaj i ucz się.
Mataret wzruszył ramionami i podjąwszy swój tobołek, puścił się znowu naprzód w milczeniu. Mistrz postępował za nim, nie przestając dowodzić zdyszanym głosem prawdziwości swego zdania.
— Zdechniemy, jak psy — powtarzał. — Tu niema, mówię, żadnej żywej istoty.
— Więc my będziemy pierwszymi, — wtrącił Mataret — cała Ziemia będzie do nas należała.
— Dużo ci przyjdzie z tego! Piasek i woda, którąśmy z góry widzieli, jeżeli to jest woda wogóle, a nie jakiś na szkliwo ścięty kamień...
Mataret tymczasem przystanął i patrzył przed siebie z zajęciem.
— Widzisz! — rzekł po chwili, rękę wyciągając.
— Co?
— Nie wiem, co to jest... Pójdźmy bliżej.
Po kilkudziesięciu krokach, mając już twardszy, skalisty grunt pod nogami, mogli rozróżnić wyraźnie linję jakąś, drogę ich przecinającą i biegnącą w obie strony gdzieś w nieskończoność. Gdy podeszli bliżej, zobaczyli sztabę żelazną, metalowemi kozłami nieco nad poziom wzniesioną, która jak okiem zasięgnąć przekrawała pustynny kraj od końca do końca.
— Co to jest? — szeptał Roda zdumiony.
— Tu jednak muszą być jakieś żywe istoty, — odezwał się Mataret. — Ta dziwna rzecz zda się być ręką ludzką zrobiona.
Nie ludzką! Nie ludzką! Ostatecznie... może istotnie jakieś życie tutaj jest, ale ludzi niema na Ziemi! To pewna, przekonasz się... Pocóżby zresztą człowiek rozumny taką rzecz robił; marnował tyle żelaza niewiadomo na co?
— Więc któż Ziemię zamieszkuje?
— Bo ja wiem kto? Jakiś rodzaj istot...
— Szernowie — bąknął przez zęby Mataret i obaj poczuli, jak dreszcz przeszedł ich członki na samo wspomnienie straszliwych księżycowych pierwobylców.
Oglądali zagadkową szynę z zajęciem, która tymczasem od pewnej już chwili poczęła zlekka dzwonić; naraz...!
Odskoczyli obaj w tył z przestrachem. Potwór jakiś olbrzymi, lśniący, ze spłaszczoną głową przeleciał z hukiem po szynie w pędzie tak straszliwym, że nim mieli czas oprzytomnieć, on już był daleko. Patrzyli z lękiem a zdumieniem, nie śmiejąc nawet myśleć, coby to było właściwie?
Po dłuższym czasie dopiero ozwał się pierwszy Mataret, poglądając nieufnie w stronę, w której zniknęło zjawisko.
— Jakiś zwierz ziemski...
— Ładna rzecz, — mruknął Roda — jeśli tu takie potwory żyją. Przecież to miało ze sto kroków długości, albo i więcej. A mknęło jak wicher. Czy nie zauważyłeś nóg?
— Nie. Spostrzegłem tylko wzdłuż całego ciała aż do ogona szereg ócz, które wyglądały jak okna... Mnie się jednak zdaje, że się to posuwało na kołach. Może to nie potwór, ale wóz jakiś dziwny?
— Głupiś. Gdzieżby wóz mógł pędzić tak szybko przez nic zgoła nie ciągniony?
A nasz kto ciągnął przez przestworza? — wtrącił Mataret. — Może na Ziemi taki zwyczaj.
Roda zamyślił się na chwilę.
— Nie, to niemożliwe. Po jednej, tak gładkiej sztabie wóz nie mógłby biec, przewróciłby się niewątpliwie.
— To prawda — przyświadczył Mataret.
Przesunęli się chyłkiem między kozłami pod szyną, poglądając na nią nieufnie i szli znowu dalej z troską i niepokojem w sercach. Obcymi się czuli na tej Ziemi, która, wedle zwalczanej przez nich na Księżycu legiendy, miała być pono kolebką ludzi pierwotną, a im się wydała straszną i pustą. Roda, nużąc się szybciej od towarzysza, przystawał co chwila i skarżył się na nieznośny upał, który, chociaż nie dochodził księżycowych żarów w południe, dotkliwszym im się wydał w gęstem ziemskiem powietrzu. Naokół zaś, wśród żółtej piasku roztoczy — nigdzie cienia nie było. Jeno tam gdzieś daleko przed nimi majaczyły skały jakieś o dziwnych kształtach, w oślepiającem słońcu aż białe, a pośród nich coś, jakby olbrzymie pióropusze strzępiaste na wysokich, zlekka wygiętych słupach.
Dążyli tedy ku owym skałom, resztę sił wytężając w nadziei, że chłodu trochę znajdą pod niemi, gdy naraz zwróciły ich uwagę cienie jakieś, przemykające przed ich oczyma szybko po piasku. Roda odwrócił się pierwszy i dostrzegł na niebie, między sobą a słońcem, niby stado ptaków potwornych o szerokich białych skrzydłach i spłaszczonych ogonach. Mataret zauważył u niektórych, bliżej lecących, że zamiast nóg miały koła pod sobą, a posuwały się w powietrzu chyżo, nie poruszając rozpiętemi skrzydłami. Natomiast przed głową ich, niewyraźnie się od ciała odcinającą, szedł jakiś wir, który zaledwie z trudnością można było okiem złapać.
Zniknęły rychło w stronie, ku której i pierwszy potwór błyszczący był podążył.
— Na Ziemi wszystko jest straszne — wyszeptał Roda zmartwiałemi usty.
Mataret nie odpowiadał. Gdy patrzył za ptakami, uderzyło go położenie słońca na firmamencie. Stało już nizko i poczynało różowieć, za śreżogę jakąś złotawą zachodząc.
— Jak dawno temu, gdyśmy wyszli z wozu? — spytał po chwili.
— Bo ja wiem? może cztery, może pięć albo sześć godzin...
— Słońce stało wówczas w zenicie?
— Tak.
Mataret wyciągnął rękę ku zachodowi.
— Patrz, już się skłania. To niepojęte poprostu. Czyżby tak szybko przebiegło po niebie?
W pierwszej chwili i mistrz nie umiał sobie zdać sprawy z tego dziwnego dlań zjawiska. Przeraził się znów strasznie i patrzył osłupiałemi oczyma na słońce, które snadź oszalało, przebiegłszy w sześciu godzinach połowę niebieskiego sklepienia, podczas gdy na Księżycu zużywa na to godzin kilkadziesiąt. Ale wnet uśmiech rozjaśnił jego szerokie usta.
— Mataret! — ozwał się — czyż ty już naprawdę nic nie wiesz z tego, czegom ja was w Bractwie Prawdy nauczał?
Łysy uczeń spojrzał z pytaniem na mistrza.
— Przecież — ciągnął dalej Roda — dni na Ziemi są krótkie i tylko dwadzieścia cztery naszych godzin wynoszą, a zatem...
— A prawda, prawda.
Mimo to uspokojenie patrzyli obaj z podziwem na słońce, mknące w oczach po niebie, jak im się zdawało.
— Za godzinę gotowa być noc — szepnął Mataret.
— Przekleństwo! — syknął mistrz, zapominając o tem, co sam przed chwilą mówił, — przekleństwo! Trzysta pięćdziesiąt godzin ciemności i mrozu. I cóż my zrobimy? Nie trzeba nam było wozu opuszczać...
Teraz Mataret pierwszy połapał się w nowych warunkach.
— Dwadzieścia cztery, a nawet tylko dwanaście godzin ciemności, przecież to Ziemia.
— A prawda, prawda! — rzekł Roda z kolei.
— Jednak to dziwne, — dodał po chwili — bardzo dziwne. W każdym razie mróz nam pewno dobrze dokuczy, nim słońce wzejdzie. Chociaż nie wiem, jak będzie ze śniegiem? U nas, to jest na Księżycu, spada śnieg dopiero w dwadzieścia lub trzydzieści godzin po zachodzie słońca, a tu będzie już dzień nowy.
— Może tutaj śnieg rychlej spada?
Rozmawiając, posuwali się wciąż naprzód. Upał dnia ustawał nieco, a i oni już trochę przywykli do zwiększonego ciężaru swych ciał, tak że szło im się cokolwiek raźniej.
Skały były już blizko. Pod nogami wyglądał tu i owdzie z piasku calec granitowy, w którego szczelinach trafiała się czasem nikła jakaś i pożółkła trawka.
Stawali wtedy obaj nad nią i oglądali długo, starając się z tego źdźbła marnego wywnioskować, jak może bujniejsza roślinność na Ziemi wyglądać, o ile istnieje wogóle.
Słońce właśnie zaszło i dwaj księżyczanie, do skał dotarłszy, szukali legowiska na noc, gdy w gęstniejącym szybko mroku uderzyła ich oczy olbrzymia jakaś postać kamienna, na poły ludzka, zwierzęca na poły. Ciało tego potwora, ze wszystkich znanych im istot, najwięcej jeszcze przypominało psa, który jako jedyne czworonożne zwierzę chował się wśród ludzi na Księżycu, jeno okrąglejsze było i więcej muskularne, a na wzniesionej szyi człowieczą dźwigało głowę.
— Tutaj są myślące istoty na Ziemi, jak my, ludzie, albo szernowie — zagadnął po pewnym czasie niemego podziwu Mataret, — kiedy umieją robić takie rzeczy z kamienia.
— Jeśli jednak tak wyglądają! — dorzucił Roda, wskazując ręką nieruchomego potwora...
Straszno im było i smutno niewypowiedzianie. Wyszukali sobie kryjówkę w szczelinie skały o ile możności jaknajdalej od niesamowitego posągu i robili przygotowania, aby się jakoś zabezpieczyć przed spodziewanym mrozem nocnym, kiedy wschodnia część nieba poczęła się zwolna złocić i pokrywać jasną łuną, gwiazdy rozbłysłe zaćmiewającą — aż wreszcie wypłynęła z niej kula jakaś ogromna, czerwona, świetlista.
Było to dziwne i niepojęte, jak wszystko, co ich w tym — najkrótszym w ich życiu dniu spotkało. Kula tymczasem, jak gdyby bania światłem napełniona, wznosiła się w górę, wydając się coraz mniejszą ale i coraz jaśniejszą zarazem. Cień pierzchał, — łagodny, srebrny obrzask lśnił się na piaskach i skałach, nadając pozór życia straszliwemu potworowi z kamienia.
— Co to za gwiazda może być?
Roda szukał długo w myśli, aż wreszcie potrząsnął głową przecząco.
— Nie znam tej gwiazdy — rzekł, patrząc na Księżyc, z którego właśnie przed kilku godzinami przybyli.
Ale Mataretowi przypomniał się nagle widok, jaki miał z okna wozu, pędząc w przestworzu, — a chociaż tamto zblizka widziane, większe było i mniej jasne, to jednak — pewne podobieństwo...
— Księżyc! — zawołał.
— Księżyc...
Patrzyli obaj ze straszną, żrącą tęsknotą w biednych sercach na tę płynącą spokojnie po niebie niepowrotnie straconą ojczyznę swoją.
Z pociągu błyskawicznego Sztokholm-Aszuan wysiadła młoda dziewczyna o jasnych włosach i dużych ciemno błękitnych oczach, patrzących na świat jakgdyby z dziecięcem jeszcze zdumieniem... Postępował za nią, niosąc w ręku drobne walizki, siwy ale czerstwy jegomość o wyłupiastych nieco oczach w twarzy zarazem patrjarchalnej, chytrej, tępej i poczciwej. Niewygodnie mu było w stroju, wedle najświeższej mody skrojonym, do którego snadź nie przywykł i czuł się trochę zmęczonym uporczywie graną rolą młodzieńca, chociaż starał się nie okazywać tego po sobie.
Do dziewczyny, ledwo stanęła na dworcu, przybiegł żywo sam dyrektor największego hotelu: Old-Great-Cataract-Palace — i z pełnym godności pokłonem wskazał jej ręką oczekujący samochód elektryczny.
— Apartamenty są od wczoraj przygotowane, — rzekł z lekkim wyrzutem w głosie.
Dziewczyna się uśmiechnęła.
— Dziękuję, kochany dyrektorze, iż się sam trudziłeś, aby mnie powitać, ale ja doprawdy wczoraj przybyć nie mogłam. Wszak telegrafowałam.
Dyrektor skłonił się znowu.
— Wczorajszy koncert odwołano.
Mówiąc to, wskazywał znów ręką pojazd czekający.
— Ach nie! — rzeczy moje tylko zabierzcie... Pan ma gdzieś kwity, — zwróciła się do towarzysza. — Ja pójdę piechotą. Nieprawdaż, panie Benedykcie? Będzie przyjemnie. To tak niedaleko.
Rzeźki staruszek bąknął coś pod nosem, szukając kwitów po kieszeniach, a dyrektor cofnął się dyskretnie, usiłując nie okazać zgorszenia. Sławna Aza mogła mieć fantazje nawet tak nieprawdopodobne, aby chodzić piechotą.
Śpiewaczka, minąwszy kolejowe zabudowania, szła żwawo aleją, nizkiemi palmami wysadzoną. Z lubością wciągała w pierś słodkie powietrze skłaniającego się dnia wiosennego. Dzisiaj rano, w futra ciepłe otulona, wsiadała do wagonu w Sztokholmie, — w ciągu kilkunastu godzin przeleciała tunelem po pod morze Bałtyckie i wszerz przez Europę i znowu tunelem pod wodami Śródziemnego Morza i przez wschodnią krawędź Sahary — i oto, nim słońce zaszło, patrzy na nie z brzegu Nilowego, wyciągając z rozkoszą w cieple młode gibkie członki, długiem siedzeniem nieco zdrętwiałe.
Szła, rada z ruchu, tak szybko, zapominając o swym towarzyszu, który zaledwie mógł jej nadążyć, że nie spostrzegła nawet, jak się znalazła przed ogromnym hotelem. Przygotowano jej pokoje na uprzywilejowanem najwyższem piętrze z szerokim widokiem na zalew Nilu, który niegdyś, przed wiekami, za młodu rzucał się tutaj ze skał kaskadą, zgubioną obecnie w podniesionej tamami wodzie, użyźniającej pustynną ongi okolicę...
Siadając do liftu, spytała o kąpiel — była naturalnie gotowa. Do stołu kazała podać za dwie godziny we własnej jadalni, nie chcąc schodzić do wspólnej sali.
Poleciwszy panu Benedyktowi czuwanie nad służbą, znoszącą pakunki, zamknęła się zaraz w swej sypialni i odprawiła nawet garderobianę. W ścianie obok łóżka były drzwi do łazienki; otworzyła je szeroko i poczęła się zwinnemi rękoma sama rozbierać. W bieliźnie już siadła na sofie i twarz podparła dłonią. Duże oczy jej straciły wyraz dziecięcy, upór jakiś niezłomny wyjrzał z nich twardym, zimnym połyskiem i zaciął drobne usta purpurowe. Dumała chwilę...
Szybkim rzutem zerwała się i podbiegła do telefonu, po przeciwnej stronie łóżka umieszczonego. Zadzwoniła gwałtownie.
— Proszę mnie połączyć z centralną stacją telefonów europejskich...
Nadsłuchiwała jakiś czas w milczenia.
— Tak. Dobrze. Tutaj Aza. Gdzie jest doktór Jacek obecnie? Proszę sprawdzić.
W kilka sekund jej odpowiedziano:
— Jego Ekscelencja Naczelny Inspektor sieci telegraficznej Stanów Zjednoczonych Europy znajduje się teraz w swem mieszkaniu w Warszawie.
— Proszę o połączenie i znak...
Rzuciła słuchawki i przeszła znów ku sofie, wyciągając się na miękkich poduszkach z podwiniętemi pod głowę rękami. Uśmiech dziwny rozchylił teraz jej usta, — oczy, zapatrzone w strop, błyszczały.
Lekki odgłos dzwonka przywołał ją znowu do aparatu.
— Czy to ty jesteś, Jacku?
— Tak, to ja.
— Jestem w Aszuan.
— Wiem. Miałaś tam być już wczoraj.
— Nie byłam. Nie chciałam, aby się wczorajszy koncert odbył.
— Tak?
— Nie spytasz, dlaczego?
— Hm...
— Przecież ty wczoraj miałeś doroczne zebranie Akademji...
Chwyciła szybko wyciągniętą ręką mały notatnik z kości słoniowej, który rozbierając się na krzesło obok porzuciła i spojrzawszy na zapisek, pośpiesznie z jakiegoś dziennika po drodze zrobiony, mówiła dalej:
— O godzinie ósmej wieczorem, w Wiedniu. Miałeś mówić o...
Nie mogła przeczytać niewyraźnie napisanego słowa, więc rzuciła notatnik i dokończyła z lekkim wyrzutem w głosie:
— Widzisz, ja wiem!
— Więc cóż?
— Nie byłbyś mógł być obecnym. Koncert odbędzie się jutro.
— I jutro ja nie będę.
— Będziesz!
— Nie mogę.
— Wszakże samolotem w parę godzin...
— Więc nie chcę.
Zaśmiała się głośno, srebrzyście.
— Chcesz! O, jak ty chcesz, Jacku... I będziesz. Do widzenia! Nie... jeszcze... Jesteś? Wiesz, co ja robię w tej chwili?
— Jest pora obiadowa. Siądziesz wkrótce do stołu.
— Nie. Idę do kąpieli! Nie mam już prawie nic na sobie...
Rzuciła ze śmiechem słuchawki i zdarłszy jednym ruchem rąk z siebie koszulę skoczyła do wanny marmurowej.
Pan Benedykt tymczasem, odprawiwszy służbę, począł jeszcze raz troskliwem okiem przeliczać złożone pakunki. Było wszystko w najzupełniejszym porządku. Przeszedł teraz do swojego pokoju, który go zaraz na wstępie zaniepokoił. Wydał mu się zbyt wielkim i ozdobnym. Szukał przez pewien czas oczyma cennika po ścianie, a gdy go nie mógł znaleść, zadzwonił.
Wchodzącego lokaja zapytał o cenę. Służący spojrzał zdumiony: takie pytania nie były w zwyczaju w »Old-Great-Cataract-Palace«, mimo to jednak odpowiedział z szacunkiem, wymieniając kwotę istotnie wysoką.
Pan Benedykt z wyrazem dobrodusznej chytrości rozwarł wyłupiaste oczy i przybrał minę tajemniczą a poufałą.
— Mój kochanku, czy nie macie pokoju trochę tańszego? Widzisz, to dla mnie jest za drogo.
Dobrze wychowany lokaj usiłował mimo wszystko zachować kamienny wyraz twarzy.
— Na tem piętrze niema innych pokojów.
— Czemuż nie spytaliście się?
— Sądziliśmy, że w towarzystwie pani Azy...
— Tak, tak, serce, ale ja całe życie ciężko pracowałem nie na to, aby wam teraz niepotrzebnie napychać kieszenie.
— Więc chyba o piętro niżej...
— Ha, cóż robić! Każ przenieść moje rzeczy, kochanku.
Przeszedł na dół i rozgościł się we wskazanym mu przez złośliwość lokaja pokoju, który wprawdzie nie o wiele był tańszy, ale za to ciemny prawie zupełnie i pełen ohydnej woni benzyny, zalatującej od jakiegoś umieszczonego w podwórzu motoru. Pan Benedykt westchnął ciężko i uporządkowawszy rzeczy swoje, wyszedł na przechadzkę, nie zapominając zamknąć drzwi szczelnie na klucz za sobą.
Naprzeciw hotelu był ogromny dom gry. Stary pan wolnym krokiem zwrócił się w tamtą stronę. Wprawdzie on sam nie byłby nigdy zaryzykował ani jednej sztuki złota dla rzeczy tak niepewnej, jak ruleta, ale lubił patrzeć, jak inni pieniądze tracili. Dawało mu to wzruszenie dosyć dziwnego rodzaju. Czuł się mianowicie podniesionym na duchu i rozrzewnionym niemal myślą o własnej rozumnej oszczędności w porównaniu z lekkomyślnymi albo chciwymi graczami. Bo pan Benedykt chciwym ani też skąpym zasadniczo nie był. Miał namiętność do śpiewu i włóczył się chętnie po świecie kosztownemi pociągami, byle tylko być w towarzystwie zachwycających go śpiewaczek. Namyślał się też poważnie nad tem, żeby mieć jaką przygodę miłosną, ale ponieważ brak mu było wprawy w tym względzie, więc odkładał rzecz na później.
We drzwiach sali gry zaczepił go wytworny lokaj.
— Pan nie we fraku? — rzekł, obrzucając go krytycznem spojrzeniem.
Wściekłość ogarnęła pana Benedykta.
Nie jestem we fraku, głupcze! — odparł z godnością o ile możności jak największą i odepchnąwszy zastępującego mu drogę służącego, wszedł do środka.
Ale to drobne zajście zepsuło mu humor. Krążył przez pewien czas po sali, gniewało go to, że ludzie, na których dziś patrzył, przeważnie wygrywali, dochodząc do pieniędzy bez trudu a jemu sprawiając zgorszenie, a gdy wreszcie jakaś wymalowana kokotka poprosiła go o pożyczkę stu sztuk złota, odwrócił się bez słowa na pięcie i podążył z powrotem do hotelu.
Tutaj Aza oczekiwała go już w jadalni.
Po obiedzie we dwoje zjedzonym pan Benedykt podsunął śpiewaczce papierośnicę. Usunęła ją lekko dłonią.
— Nie, dziękuję. Nie będę palić. A i pana proszę, abyś nie palił dzisiaj przy mnie. Muszę gardła na jutro szanować.
Staruszek schował papierośnicę skwapliwie choć z pewnym smutkiem na dobrotliwej twarzy.
— Przejdź pan do swego pokoju na papierosa — rzekła Aza — i wróć za chwile. Wszakże to obok.
— Nie. Przeniosłem się o piętro niżej.
— Dlaczego?
— Tutaj było dla mnie zbyt drogo.
Aza wybuchnęła śmiechem.
— Pyszny jesteś, staruszku! Przecież pan masz mnóstwo pieniędzy.
Pan Benedykt uczuł się dotkniętym. Pojrzał z ojcowską pobłażliwością na śmiejącą się dziewczynę i z lekkim wyrzutem w głosie wypowiedział głęboką sentencję:
— Moja droga pani, kto pieniędzy nie szanuje, tego i pieniądze szanować nie będą. Ja mam, bo ich nie wyrzucam napróżno.
— Ba, więc pocóż je pan masz?
— To moja rzecz. Bodaj aby móc po każdym występie zasypać panią kwiatami. Pracowałem ciężko przez połowę życia... Gdybym tak postępował, jak pani...
— Jak ja?!
— Naturalnie. Odwołała pani telegraficznie koncert wczorajszy i musi pani teraz zapłacić olbrzymią karę Towarzystwu...
— Tak mi się podoba!
— Ach, gdyby się to pani przynajmniej tak podobało! Ale spóźniła się pani droga tylko przez lekkomyślność; — przez nieuwagę opuściła pani ostatni pociąg, zasiedziawszy się na tem przyjęciu w klubie. A nie mówiłem!...
Śpiewaczka zerwała się nagle. Dziecięce jej oczy zapłonęły gniewem.
— Panie, ani słowa! ani słowa o tem nikomu! To zresztą jest nieprawda. Nie przyjechałam wczoraj, bo nie chciałam.
— Ależ paniusiu droga, pocóż ten gniew? — łagodził przerażony staruszek. — Ja doprawdy nie chciałem pani zrobić przykrości i nie myślałem...
Aza już się śmiała.
— Nic wielkiego. Och, jaką pan masz minę zakłopotaną!
— Panie Benedykcie, — rzuciła naraz niespodziewanie, — czy ładna jestem?
Stała przed nim wyprężona w lekkiej barwnej sukni domowej o szerokich rękawach, w klin pod szyję wyciętej. Głowę w jasnej włosów koronie odrzuciła w tył, dłonie na karku zaplotła, wysuwając białe łokcie krągłe z opadłych rękawów. Naprzód podane usta zadrgały jej wabiącym uśmiechem, co wzdyma wargi, bojąc się niby nazbyt ich rozchylić, by nie umknęły pocałunkowi...
— Ładna, ładna! — szeptał mężczyzna, patrząc na nią zachwyconemi oczyma.
— Czy bardzo ładna?
— Bardzo...
— Piękna?
— Piękna! Cudowna! Jedyna!
Zmęczona jestem — odezwała się, znowu niespodziewanie ton zmieniając. — Idź pan już do siebie.
Ale po jego odejściu nie udała się na spoczynek. Wsparła białe łokcie na stole i wcisnąwszy brodę w dłonie siedziała tak zamyślona ze ściągniętemi brwiami i twardo zaciśniętemi usty. Niedopity kieliszek wina szampańskiego stał przed nią, grając topazową tęczą w bijącym zewsząd blasku świec elektrycznych. Szkło było weneckie, stare, nieprzepłacone — cienkie, jak płatek róży — o barwie nieco zielonej, jak gdyby lekką mgłą opalową i złotą przyprószonej. Obok na śnieżnym obrusie walały się olbrzymie, prawie białe grona winne z Algieru, i mniejsze, do krwi skrzepłej barwą podobne, z greckich wysp szczęśliwych. Brzoskwinia na pół rozłamana, rozchylała — jak kobieta — wonne, wilgotne, pocałunku żądne a chłodne usta...
Na progu stanął lokaj.
— Czy pani pozwoli już zebrać?
Drgnęła i powstała.
— Tak, tak. Proszę mi przysłać jeszcze przez pokojową flaszkę szampana do sypialni. Niezbyt mrozić.
Przeszła do buduaru i wyjąwszy podróżną stalową kasetkę, otwarła ją tajemnym złotym kluczykiem, który wisiał wśród breloków u jej paska. Wyrzuciła na stół zwitek notatek i rachunków. Liczyła przez pewien czas sumy jakieś, kreśląc cyfry szybko ołówkiem na tabliczkach z kości słoniowej, a potem wyjęła plik telegramów, osobno złożonych. Przeglądała je raźno, wypisując z nich czasem daty i nazwy miejscowości. Były to przeważnie wezwania różnych miast ze wszystkich stron świata, aby raczyła je zaszczycić odwiedzinami i wystąpić raz lub dwa w jakimś największym teatrze. Depesze były krótkie, w tych samych prawie słowach spisane, a wymowne jeno cyfrą na końcu wymienioną i zawsze bardzo wysoką.
Aza odrzucała niektóre z nich z wyrazem pogardliwym albo niechętnym, nad innemi namyślała się długo, nim zanotowała datę na tabliczkach.
Z pomiędzy telegramów wyleciała, zamieszana w nie przypadkowo, kartka papieru. Był na niej wypisany jeden tylko wyraz: kocham! — i imię. Śpiewaczka uśmiechnęła się. Czerwonym ołówkiem podkreśliła imię dwa razy i pomyślawszy chwilę, dopisała datę z przed paru tygodni, poczem sięgnęła do szkatułki, szukając w jej wnętrzu właściwego miejsca dla dokumentu.
Wysypały jej się z pod ręki listy i kartki, nieraz z notatników wydarte, na których z pośpiechem parę słów tylko skreślono. Na niektórych z nich były krótkie dopiski jej ręką zrobione: daty, cyfra, znak jakiś. Przeglądała je teraz, uśmiechając się albo marszcząc brwi, jak gdyby sobie chciała z trudem coś przypomnieć. Jedną kartkę zbliżyła ku światłu, niewyraźne nazwisko czytając.
— Ach, to on — szepnęła. — Umarł.
Rozdarła papier i rzuciła w kąt.
W ręku trzymała teraz bilet z czerpanego papieru, zżółkły nieco i jakby częstem dotknięciem palców wygładzony. Zalatywała od niego woń jej sukni i ciała — snadź długo był niegdyś przy niej, nim się tu dostał do stalowej skrzyneczki między inne papiery.
Usta jej zadrgały — wpatrzyła się uporczywie w kilka słów, ołówkiem na bilecie nakreślonych i już niemal zatartych...
Dwa tylko wyrazy, przy których ręka silniej ołówek nacisnęła, znać było dobrze:... jesteś piękna — i na dole imię: Marek.
Przez długi czas patrzyła Aza na te słowa, początkowo myśląc o tym, który je kreślił i o dniu i chwili, kiedy nakreślone zostały, a potem cofając się pamięcią wstecz coraz dalej — o życiu swojem całem od pierwszej młodości, od zagubionego gdzieś we wspomnieniach dzieciństwa.
Przypomniały jej się dni prawie nędzy obok pijanego wciąż ojca i nieustannie płaczącej matki, praca w jakimś zakładzie koronkarskim — i pierwsze spojrzenia mężczyzn, oglądających, się za nieletnią dziewczyną na ulicy.
Wstrząsnęła się ze wstrętem i odrazą.
Przed oczyma zamajaczył jej cyrk jakiś i taniec na wyciągniętej w powietrzu linie i oklaski... Tak, oklaski w tej chwili, kiedy w bezczelnej pantominie miłosnej, trzymając się liny palcami jednej nogi z drugą podniesioną w tył — gwałtownie przegięta dawała całować biedne dziewczęce usta ohydnemu błaznowi, który stał za nią...
Teatr trząsł się od oklasków a jej mróz przerażenia ściskał serce, bo błazen za każdym razem, patrząc w nią zaczerwienionemi oczyma, szeptał głosem zdławionym: zepchnę cię, małpo, i skręcisz kark, jeśli się nie zgodzisz...
Kolacje po wielkich restauracjach i spojrzenia znowu i uśmiechy lubieżne dostojnych emerytów, uśmiechy, które umiała już na złoto zamieniać — dzieweczka kilkonastoletnia...
Dobrodziej znienawidzony, ohydny dobrodziej, którego imienia już prawie zapomniała, — nauka śpiewu i występ pierwszy, — potem dalsze... kwiaty — sława — bogactwo. Ludzie, którymi się nauczyła pomiatać i wabić ich, zimna sama — i rzucać obojętnie, kiedy się sprzykrzą albo zrujnują.
Spojrzała znowu na kartkę papieru, w ręku trzymaną. Przed tym jednym człowiekiem uciekała, bojąc się go. Pamięta — pisała do niego — jak niegdyś przed wiekami w dawnych śmiesznych czasach pisywano: »Gdybym nie miała tego całego życia za sobą, gdybym, całując cię, mogła powiedzieć, że jesteś pierwszym, którego całuję...«
Zerwała się nagle i wrzuciwszy bez ładu wszystkie papiery napowrót do szkatułki, zatrzasnęła ją nerwowym ruchem. Chodziła jakiś czas szybko po pokoju, błyskając oczyma z pod opuszczonych brwi. Piękne drobne usta wykrzywiły jej się w uśmiechu, który miał być szyderczy, ale wznosił drżące kąty jej warg, jak gdyby się miała rozpłakać.
Sięgnęła ręką po szklankę i czekającą od chwil paru butelkę szampana. Nalała po brzegi i wychyliła duszkiem perlisty płyn, zlekka tylko zamrożony i spływający jej białą pianą po palcach.
Naraz zapragnęła powietrza. Skoczyła do windy, osobno dla jej użytku w ścianie umieszczonej i kazała się jej wynieść na dach.
Ogród tu był na płaskim dachu olbrzymiego budynku, pełen palm karłowatych, krzewów dziwnych, wyszukanych kaktusów i kwiatów o silnym duszącym zapachu. Przeszła szybko po ścieżkach, trzcinowemi wyłożonych matami i stanęła przy okalającej platformę balustradzie.
Nocny, rzeźwy wiatr wiał od pustyni. Szeleściały w nim sucho palmy karłowate i drżały liście pergaminowe figowców. Stała, wciągając wiatr z rozkoszą rozdętemi nozdrzami. Pustynia była za nią ogromna, nieprzenikniona, dotąd pracowitej ręce ludzkiej bezmiarem swym urągająca, — przed nią w dole olbrzymi zalew Nilowy, nad którym gdzieś od strony Arabji Szczęśliwej, od dalekiego morza Czerwonego księżyc wschodził właśnie ognisty.
Woda poczęła się lśnić i błyskać srebrzystemi smugami, aż daleko, daleko zaczerniały na niej jakieś punkty, jak gdyby głazy i pnie z powodzi sterczące i odrzynały się coraz wyraźniej od tarczy księżyca, pełniejszej z każdą chwilą... Zwaliska świątyni, niegdyś poświęconej Izydzie na zatopionej od wieków wyspie.
Wzrok dziewczyny błądzący zatrzymał się na tych ruinach i powoli uśmiech tryumfu rozchylił jej piękne wargi.
Hafid pogardzał z głębi duszy całą cywilizacją i wszystkiemi jej wymysłami. Po staremu — na grzbiecie wielbłądów zwoził na targ daktyle, jak ojciec jego i praojciec i prapradziad w zamierzchłych onych czasach, kiedy Pustyni Libijskiej nie przerzynały jeszcze koleje jedno- ani dwuszynowe i nie latały nad nią ptaki z płótna i metalu, noszące ludzi we wnętrzu.
On też był jedynym może człowiekiem na świecie, który się cieszył całem sercem, że mimo nadzwyczajnych wysiłków, nie udało się zamierzone nawodnienie Sahary. Jemu wystarczała zupełnie rodzinna, palm daktylowych pełna oaza i targ ludny w mieście nad Nilem.
Ranek był wczesny. Z dwoma pomocnikami, siedząc na grzbiecie starego dromedara, prowadził ośm wielbłądów, uginających się prawie pod ciężarem juk — i cieszył się naprzód myślą, że oddawszy ładunek do magazynów, za otrzymany grosz upije się wraz z towarzyszami do nieprzytomności. Bo trunek była to jedyna rzecz, którą w cywilizacji cenił i poważał. Ałłach też na starość stał się wyrozumialszym i aby nie zniechęcać do reszty słabo wierzących weń zwolenników, nie zabraniał już im tak srodze rozpalających napojów.
Cieszył się więc Hafid w prostem sercu swojem, że na oazie rosną palmy i rodzą daktyle i że on ich owoc wozi do Aszuan, gdzie go ludzie chętnie kupują, a wreszcie, że Bóg Jedyny a dobrotliwy pozwolił niewiernym psom szynki pobudować i przymyka oczy, gdy się wierni w nich upijają. Dumał właśnie nad tym prawdziwym a doskonałym porządkiem świata, gdy Azis, parobek jego, sprzykrzywszy sobie długie milczenie, ozwał się, ościeniem na zachód wskazując:
— Mówią ludzie, że wczoraj tam gdzieś za koleją kamień spadł z nieba ogromny.
Hafid ruszył filozoficznie ramionami.
— Może się gwiazda która oberwała, a może jeden z tych sztucznych ptaków przeklętych skrzydła zwichnął...
Zaśmiał się szeroko.
— Bardzo przyjemnie jest patrzeć, gdy zlatuje człowiek, co niepotrzebnie latał po powietrzu, zamiast siedzieć na grzbiecie wielbłąda, którego nam Bóg dał dla wygody.
Ale jako że był człowiek praktyczny, obejrzał się i dodał z zajęciem:
— Czy nie wiesz, gdzie to upadło?
— Nie wiem. Mówią, że za koleją, ale to może nieprawda.
— Może być prawda, może być nieprawda. W każdym razie, gdy będziemy wracać, trzeba poszukać. Kto zlatuje, ten się zabija, a kto się zabił, ten już nie potrzebuje pieniędzy, które mógł mieć przy sobie. Szkoda by była, gdyby to zabrał jaki zły człowiek.
Jechali znowu z godzinę w milczeniu. Słońce już żywo dopiekało, kiedy dojeżdżali do skał, po za któremi widać już było mury miasta nad Nilem. Hafid na skały patrzył z przyjaźnią: stanowiły one jedno ważne ogniwo w łańcuchu boskiej harmonji świata. Kiedy powracał pijany do domu, poczuciem obowiązku bohaterskiem mimo znużenia gnany z powrotem, dromedar jego, duszy obowiązkowej w sobie nie mający, klękał tutaj w znanem miejscu i zrzucał pana w cień na skąpą trawkę pod skałą. W ten sposób Hafid nie miał sobie nic do wyrzucenia, a mógł się przespać i odpocząć.
Myślał właśnie o tem mądrem zrządzeniu Opatrzności, kiedy wielbłądy naraz prychać zaczęły i wyciągać długie szyje ku popękanej skale z piasku sterczącej. Azis zaniepokoił się i wraz z drugim parobkiem, Selmą, poszedł zobaczyć, coby to tam być mogło. Za chwilę zaczęli wołać obaj na Hafida.
Naszli oni wśród skał drżących z przestrachu przybyszów z księżyca...
Roda, otworzywszy oczy tego dnia, miał wrażenie, że dopiero przed chwilą był zasnął, — zdziwił się też niepomiernie, widząc, że słońce już wzeszło na horyzont i zaczyna dobrze dogrzewać. Po chwili dopiero przypomniał sobie, że jest na Ziemi i że tutaj taki zwyczaj. Towarzysz jego spał spokojnie, zerwał się też zaraz na równe nogi, gdy tylko mistrz się poruszył.
— Co się stało? — spytał, przecierając oczy.
— Nic. Słońce świeci.
Wyszli obaj z kryjówki, zdziwieni jeszcze i tem, że noc przeminęła bez śniegu i mrozu. Okolica po dniu wydała się im niemniej pustą i straszliwą, jak w mroku wieczornym. Przekonali się tylko, że Ziemia nie jest zgoła bujniejszej roślinności pozbawiona, — o kilkadziesiąt kroków przed nimi chwiały się osamotnione drzewa dziwne o wysokich pniach z zieloną koroną liści ogromnych u góry. Natchnęło ich to pewną otuchą, że zdołają tu życie utrzymać, a tylko wspomnienie wczoraj widzianych okropnych potworów duszę im niepokojem zatruwało.
Ostrożnie, oglądając się za każdym krokiem, zaczęli się zbliżać ku drzewom. Po drodze, mijając załom skały, stanęli, nowym a niespodziewanym uderzeni widokiem. Przed nimi wznosiło się coś, niby dom dla wielkoludów w gruz się rozsypujący. Patrzyli na kolumny niesłychanej grubości i na skały na nich spiętrzone, mające stanowić powałę.
— Istoty, które tutaj mieszkały, musiały być znacznie większe od »Zwycięzcy«, może sześć, może dziesięć razy — mówił Mataret zadzierając głowę do góry.
Roda założył ręce na plecach i przypatrywał się ruinom.
— To już bardzo dawno opuszczone i rozwalone — rzekł. — Patrz, jakieś krzewy kolczaste w szczelinach murów rosną...
— Rzeczywiście. A jednak mistrzu, to dowód, że Ziemia nie jest pusta, jak nauczałeś zawsze. Muszą tu być ludzie, choć pewnie ogromni. O! wizerunki jakieś na ścianach! Przecież to zupełnie ludzkie istoty. Wprawdzie niektóre z nich mają psie i jakieś ptasie głowy na karku...
Roda zagryzł usta niechętnie.
— Mój drogi, — ozwał się po chwili — ja utrzymywałem zawsze, że ludzi niema teraz na Ziemi, ale mogli niegdyś być. O tem nic nie mówiłem. Owszem, jest wielkie prawdopodobieństwo, że dawniej było na Ziemi inaczej i nim stała się pustynią bezpłodną, ludzie po niej chodzili, lub przynajmniej istoty do ludzi podobne. Teraz, jak widzisz, dawne ich domy są w ruinach; życie tutaj wszelkie wygasło i...
Urwał, zaniepokojony jakimś głosem, który od strony pustyni go doszedł. Zbliżały się dziwne i przerażające istoty o czterech nogach i dwuch głowach, z których jedna na długiej szyi była na przodzie, druga — do człowieczej zgoła podobna — nad grzbietem zwierza sterczała.
— Uciekajmy! — krzyknął mędrzec i puścili się obaj pędem do kryjówki, w której noc spędzili. Tutaj, w suche liście palmowe zagrzebani, oczekiwali w śmiertelnym strachu, aż cudaczne potwory ich miną.
Nadzieja ta jednak zawiodła; zwietrzyły ich wielbłądy i wkrótce parobcy Hafida ich wygrzebali, wołając na pana swojego w zdumieniu niesłychanem z powodu tego odkrycia.
Arab zbliżył się zwolna, pomocnicy bowiem jego byli czarni i nie wypadało, aby na ich głos zbytnią skwapliwość okazywał — i zobaczył rzecz zaiste dziwną.
Obok rozwalonej komyszy z kamienia i ziela suchego stały dwie figurki o kształtach człowieczych, ale śmiesznie małe i niesłychanie wystraszone. Jeden z tych człowieczków łysy był i miał wyłupiaste oczy, drugi kręcił zbyt wielką na wzrost swój głową o rozwichrzonej czuprynie, mamrotając coś i mamląc, czego żaden porządny człowiek nie byłby zdolny zrozumieć. Parobcy wyciągali ku nim kije z udaną groźbą, śmiejąc się do rozpuku z ich obłędnego strachu.
— Co to jest? — zapytał Hafid.
— Niewiadomo. Może małpy uczone, a może ludzie. Mówią coś.
— Gdzieżby zaś ludzie tak wyglądali! Przecież to do niczego nie podobne.
Zsunął się z grzbietu dromedara i ująwszy rozczochranego człowieczka za kark, podniósł go na wysokość twarzy, aby mu się przyjrzeć dokładniej. Człowieczek zaczął wrzeszczeć i wierzgać nogami, co parobków doprowadziło znowu do szalonego śmiechu.
— Zabierzemy to ze sobą do miasta, czy co?
— Może kto kupi...
Hafid potrząsł głową.
— Nie warto sprzedawać. Więcej można zarobić, pokazując w klatce albo na sznurku. Co to robiło, gdyście przyszli?
— Leżeli obaj ukryci — odparł Azis. — Ledwie ich mogłem wyciągnąć. Przestraszyli się bardzo i patrzyli to na mnie, to na wielbłądy, bełkocąc coś do siebie.
Łysy człowieczek tymczasem wydrapał się na kamień, aby być wyższym i zaczął coś gadać, ruszając rękoma. Patrzyli wszyscy trzej na niego, a gdy skończył, wybuchnęli niepohamowanym śmiechem w przekonaniu, że jestto jedna ze sztuk, jakiej karzełka gdzieś w cyrku wyuczono.
— A może to głodne? — zauważył Hafid.
Selma wyjął z troków garść daktylów i podał je karzełkom na dłoni. Patrzyli obaj nieufnie, nie śmiejąc wyciągnąć ręki po owoc. Wtedy parobek, litościwem sercem uniesiony, pochwycił włochatego karlika za kark lewą dłonią, a prawą usiłował mu wepchnąć owoc do gęby. W tej chwili jednak zaklął straszliwie. Człowieczek chwycił go zębami za palec.
— To kąsa — rzekł Azis i oddarłszy kawałek brudnej szmaty od burnusa, przewiązał nią mocno głowę niebezpiecznego potworka. Poczem umocowali ich obu łykiem na jucznych wielbłądach i ruszyli ku miastu z niespodziewaną zdobyczą.
— Trzeba będzie naprzód kupić klatkę — mówił Hafid po drodze. — Tak ich pokazywać nie można. Jeszczeby uciekli.
Pomyślał trochę i dodał:
— Nie trzeba też, aby ich ludzie przedwcześnie na targu za darmo widzieli. Najlepiej będzie, jeśli ich tymczasem w worki schowamy.
Jakoż nim dojechali do miasta, narzucił broniącym się karlikom worki palmowe na głowy i rzetelnie ich w nich zawiązał.
Przez dzień, kupią zajęty, zapomniał był prawie o nich, zwłaszcza że to był dzień, gdzie było się czemu podziwować. Podobno śpiewaczka jakaś sławna miała tego wieczora dawać przedstawienie i ludu nazjeżdżało się mnóstwo ze wszystkich stron świata. Z każdego pociągu, co się na dworcu zatrzymywał, wysypywały się tłumy, a samoloty spadały na ziem ciągle całemi stadami, jak jesienią jaskółki, z europejskich krajów lecące. Dużo było strojnych pań i panów, którzy nie mieli snadź nic lepszego do roboty, jak przebierać się kilkakrotnie na dzień i pokazywać się ludziom w coraz innym stroju, jak gdyby w maskaradę się bawili.
Hafid zładowawszy z wielbłądów daktyle, włóczył się, patrzył i cudował. Nad wieczorem dopiero w szynku przypomniał sobie o znalezionych za dnia potworkach. Zaczął wołać na parobków, aby mu je przynieśli. Pobiegł tedy Selma do wielbłądów po zdobycz, a Azis tymczasem jął opowiadać, jak mu się z wielkim trudem udało zyskać tyle u dziwostworów zaufania, że je mógł nakarmić mlekiem kokosowego orzecha.
— Oni nie są głupi — rzekł — i mają imiona! Wskazywali kolejno na siebie i powtarzali ciągle: Roda, Mataret!
— Aha! Tak ich pewno wołali w cyrku, skąd snadź uciekli. To jakieś bardzo uczone małpy — zauważył Hafid.
I licząc naprzód na wielką ilość pieniędzy, jakie za pokazywanie ich zbierze, kazał sobie podać pełną flaszkę wódki. Uczuł też szczodrość w zacnem sercu i zawołał do osobnej izby kilku przyjaciół, aby ich poczęstować i na początek zadarmo pokazać krasnoludków, których Selma tymczasem był przywiódł.
Uprzątnięto stół i postawiono ich na środku. Poganiacze wielbłądów, oślarze, przewoźnicy i drążkarze przyglądali im się z zajęciem, obracając rękoma na wszystkie strony i dotykając brudnemi palcami skóry na twarzy, czy podobna do człowieczej. Hafid jął się popisywać ich zmyślnością.
— Roda, Mataret — mówił, wskazując na nich palcami.
Przyświadczali skinieniem głowy żywo i z widocznem ukontentowaniem, że ich nareszcie zrozumiano. Więc różni różne im teraz zadawali pytania, nie otrzymując naturalnie żadnej, dającej się wyrozumieć odpowiedzi. Usiłowano poradzić sobie znakami i ruchami rąk, aby się dowiedzieć, skąd przybyli. Po niejakim czasie karzełki pojęły widocznie, o co pytającym chodzi, a jeden z nich, Roda, nachyliwszy się ku oknu, przez które właśnie księżyc do izby zaglądał, zaczął nań wskazywać uporczywie, mówiąc przytem jakieś niezrozumiałe wyrazy.
— Spadli z księżyca — rzucił w formie dowcipu Hafid. Odpowiedziano mu chórem śmiechu. Więc dla zabawy pokazywano teraz malcom księżyc i wskazywano ruchami rąk, że spadli z niego. I za każdym razem, gdy ci przyświadczali głowami, wybuchał wśród obecnych a nieco już pijanych śmiech nieposkromiony i długi.
Wreszcie ktoś podsunął łyskowi, który się wabił Mataret, szklankę z wódką. Ten spragniony widocznie, pociągnął nieopatrznie spory łyk i począł się ku ogólnej uciesze krztusić straszliwie. Wtedy drugi człowieczek zapłonął gniewem i wymyślał coś, tupiąc nogą w stół a wywijając rękoma. Było to tak zabawne, że kiedy skończył i ochłonął nieco, jeden z obecnych, przewoźnik, wziął pióro z indyka i drażnił niem po nosie krasnoludka, aby go do nowego wybuchu pobudzić.
Mataret tymczasem wódką zatruty leżał na stole i jęczał, trzymając się oburącz za łysą głowę.
Łagodnie, wolno jak ptak, który się waży na szerokich skrzydłach spływając ku ziemi, opuszczał się z pod nieba biały samolot na cichy w wieczornej godzinie zalew Nilowy. Jacek leciał sam bez pilota. Powstrzymał już przed chwilą wirującą śrubę powietrzną — i ślizgał się teraz na skrzydłach rozpostartych jak olbrzymi latawiec, lekko z tchnieniem wiatru na boki się kołysząc. Daleko przed nim, w stronie gdzie była niegdyś święta wyspa File, biła łuna od rozjarzonych tysiącami świateł ruin.
W chwili, kiedy już prawie wody dotykał, odjął ręce od sternicy i nagłym ruchem szarpnął dwie po bokach znajdujące się dźwignie. Pod spodem samolotu rozpięło się czółno płócienne i uderzyło ostrą piersią o falę, rozpryskującą się w krople pełne srebrnego księżyca.
Teraz ruchem dwuch dźwigni znowu wywinął Jacek skrzydła białe ku górze, tak że utworzyły one dwa na krzyż złożone żagle, tak u łodzi owych, co pod Alpami po Lemańskiem pływają jeziorze.
Wiatr szedł słodki gdzieś od strony Arabji i drobna łyskliwa fala szła za nim po wodzie. On dał się nieść fali i wiatrowi, słuchając szelestu miałkiego rozbryzgiwanych przodem łódki kropel. Dopiero gdy brzeg przed nim blizki zamajaczył, ocknął się z zamyślenia i żaglami począł chwytać powiew, zwracając dziób ku widnym ruinom w oddali.
Przez czas pewien mknął samotnie w blasku księżyca, ale w miarę, jak się zbliżał ku dawnej świątyni Izydy, spotykał łodzie coraz liczniejsze, różnorakie, aż wkońcu dostał się w tłum, z pod którego wody prawie nie było widać. Dążyli wszyscy w stronę zwalisk prześcigając się wzajemnie i cisnąc; tu i owdzie rozlegały się klątwy przewoźników lub krzyk kobiet, przestraszonych nachyleniem się wątłego statku, z boku przypadkiem wiosłem uderzonego. Liczne łodzie motorowe, elektrycznością gnane, zaledwie mogły się poruszać w tym tłumie, torując sobie z trudem drogę błyszczącemi dziobami.
Jacek, zyskawszy szczęśliwie parę metrów wolnej przestrzeni, rozpostarł znów skrzydła samolotu i puścił w ruch śrubę powietrzną.
Lekko jak mewa, zrywająca się z toni do lotu, uniósł się w górę i zakołował wysoko ponad ciżbą ludzi stłoczonych. Błyszczały pod nim w dole różnemi światłami łodzie na szeroki zalew rzucone, jak garść ogników z ręki wysypana... Gdzie miejsca było nieco więcej, toń powtarzała odbiciem ognie, na łodziach płonące, rozrywając je drobną falą na żywe, rozedrgane złote plamy wydłużone.
Świątynia Izydy gorzała światłem od wnętrza, jak gdyby słońce w niej schowano pod rozpiętemi na bezgłowych kolumnach purpurowemi zasłonami.
Przy resztkach pilonów u wejścia czuwały straże, odbierające od przybyłych karty wstępu i oddające ich pod opiekę przewodnikom, którzy w zalanym wodą chramie łodziom wskazywali miejsca. Jacek z góry rzucił w chustkę owinięty swój bilet i opadł skrzydlatem czółnem na wodę w pierwszym, nie nakrytym przedsionku świątyni.
Kolumny potwornych rozmiarów sterczały tu z gładkiej toni połową ciała, pleśnią już na granicy zetknięcia się z wodą objęte, ale u góry błyszczące niezniszczalną krasą barw, co tyle już wieków przetrwała, że plącze się myśl, chcąca je policzyć. U wejścia do szeregu dalszych naw gigantycznych, olbrzymim peplonem z purpurowej materji teraz nakrytych i pełnych światła jarzącego, stali znowu na małych, przy dwuch pilonach nad wodą uczepionych balkonikach dozorcy, bacząc, by się kto w głąb bezprawnie nie wcisnął. Tutaj zwinął Jacek skrzydła łódki swej zupełnie i odjąwszy je, do boków przytroczył i płynął dalej w niepozornem czółenku, w które się zmienił jego samolot.
Świątynia była jak buda jarmarczna — pełna cywilizowanych i bogatych barbarzyńców ze wszystkich części świata na ziemi. Pływała ta gawiedź w łódkach najrozmaitszych, w barkach, czółnach motorowych i w weneckich czarnych gondolach, snuła się po przyczepionych na prędce do ścian i między kolumnami zawieszonych bezczelnie metalowych galerjach, ocierając się łokciami o hieroglify stare i wizerunki bóstw, przed kilkudziesięciu wiekami w kamieniu rzezane i zatopione częstokroć po kolana wodą, co wyspę ich świętą zalała.
W niepozornem, podróżnem ubraniu nie zwracając na siebie niczyjej uwagi, mijał Jacek tych ludzi, dążąc w głąb między coraz gęstszym lasem kolumn rzeźbionych, wieńcem sztucznych świateł elektrycznych, u kapiteli owitych.
W ostatniej sali lamp już nie było. Pod stropem, co się z przed wieków ostał jeszcze, granitowemi złomami ciążąc na olbrzymich pąkach lotosu, kolumny kończących — pod ciężkim stropem kamiennym pływała jeno świetlista mgła niebieskawa, niby zamarzła i uwięziona błyskawica letnia, rozchodząca się na wszystkie strony od głowy olbrzymiego posągu tajemniczej bogini... Woda, płytka w tem miejscu na dawnej.świątyni posadzce, przepojona była również falami światła błękitnego, zdając się być jakimś stawem z bajki, cysterną źródła zaklętego...
Stary posąg Izydy czerniał w tych blaskach nieruchomy, ogromny, z wzniesioną dłonią, z ustami w dziwnem półrozwarciu zastygłemi, na których zda się przed wiekami słowo tajemnicy niewypowiedziane zamarło i trwa przez wieki niepojęte.
A u stóp posągu na wielkim, sztucznie zrobionym liściu lotosu stała kobieta. Włos jasny nakryty miała, jak bogini egipska, chustą w pasy i uwieńczony tjarą o ptasiej głowie i słonecznym dysku u góry. Ramiona drobne owijała jej gaza jeno srebrzysta, biodra ściśnięte były osłoną sztywną i pasem, w pachwinach spiętym opalem ogromnym i bezcennym. A z pod zasłony wysuwały się nogi białe, nagie, złotemi obręczami w kostkach ujęte, podobnie jak przeguby dłoni, w górę właśnie wzniesionych.
Jacek skłonił nagle głowę, widząc jak patrzy na nią pożądliwie tłum — i usta zacisnął.
Aza śpiewała, wtórując sobie ledwo dostrzegalnemi, tanecznemi ruchami ramion i biódr. Śpiewała dziwną, rytmiczną pieśń o bogach, których już nikt od dziesiątek wieków nie czcił.
O walce światła z ciemnościami, o mądrości najwyższej, w tajemnicę niezgłębioną okrytej, o Życiu i Śmierci.
Śpiewała o bohaterach i o krwi i o miłości...
Muzyka dostrojona, ukryta, zda się gdzieś z toni prześwietlonej bijąca, szła za jej głosem posłuszna, drżąca, jakby w świętym lęku, gdy o tajemnicy Powrotu mówiła — burzą dźwięków ją wspierając, kiedy obwoływała cześć zwycięskich światła bohaterów — szepcąc cicho, gorąco, obłędnie, gdy usta jej rozkosz i szczęście miłości sławiły.
Śpiewała w nawpół rozwalonej, wodą podmytej świątyni Izydy, wobec tłumu błyszczącego, co w bogów nie wierzył ani w bohaterów, w życie ni w śmierć ani miłość... a przyszedł tutaj jeno dlatego, że rzecz to była niesłychana i niebywała, aby w chramie starym koncert dawano, i że występowała w nim Aza, sławna po całej ziemi — i jeszcze, że za wstęp trzeba było zapłacić sumę, któraby biedakowi na rok życia starczyła...
Niewielu tu było takich, coby istotnie przybyli dla wielkiej sztuki artystki i napawali się teraz głosem jej cudnym a wyrazistym, stwarzającym napowrót czarem przedziwnym to wszystko wielkie, co było i przeszło i już się niemal zapomniało. Patrzano też przeważnie na jej twarz tylko, na kolana nagie i ramiona, liczono wartość nie wielu, ale najprzedniejszych klejnotów, które miała na sobie i oczekiwano niecierpliwie, kiedy hymny hieratyczne skończywszy, tańczyć pocznie przed oczyma tłumu.
Powoli jednak cud się począł dokonywać. Artystka chwytała głosem dusze ludzkie, gdzieś w głębi trzew ukryte i budziła je... Otwierały oczy nieporadne, zdumione własną istnością i falować zaczynały w rytm własnego śpiewu. Ten i ów ręce cisnął do piersi i szeroko, jakby raz pierwszy rozwartemi oczyma łowił przypomnienia dziwne, od pokoleń w najskrytszych zwojach jego mózgu śpiące — i śnił pod przemocą artystki na krótką przelotną chwilę, iż rzeczywiście bóstwu jest oddany i gotów za światło do walki wznieść ramię i iść, gdzie usta te go zawołają, królewskie, uwodzące, mocne... Łowiono tedy uchem każdy dźwięk jej głosu, śledzono zapamiętałemi oczyma każdy ruch jej ciała prawie nagiego. W krótkich przerwach, kiedy śpiewać przestawała, krążąc jeno w poświętnym tańcu i kołysząc się rytmem, który jej z głębi gdzieś ginąca muzyka rzucała, — w takich chwilach cisza tak doskonała zalegała dawną świątynię, że słychać było plusk fali ledwo dostrzegalnej, co podmywała niestrudzenie od wieków potężne kolumny i wygryzała tajemne znaki, ryte w granicie...
Jacek wzniósł oczy powoli. Światło przechodziło teraz nieznacznie z błękitu przez fijolet w blask płomienno-krwawy; smugi jasne, pod stropem błądzące, zgasły niewiadomo kiedy, — paliła się tylko woda, jak morze chłodnego płomienia i czerwone jakieś zastygłe błyskawice szły z poza posągu Izydy, który poczerniał na tem tle jeszcze więcej i zda się urósł jeszcze, wyolbrzymiał... Nie widać już było w cieniu tajemniczego uśmiechu dziwnych ust bogini, — ręka tylko, wzniesiona na wysokość twarzy, nieodmiennie subtelnym, dyskretnym ruchem napróżno nakazywała milczenie, czy też znak jakiś dawała, niepojęty od wieków, niezrozumiany...
Zdawało się Jackowi przez chwilę, że na ciemnej twarzy widzi oczy boskie, żywe, na siebie zwrócone... I nie było w nich gniewu ani oburzenia na tych ludzi, co urządzają sobie zabawę w miejscu poświęconem niegdyś najgłębszym tajemnicom, nie było żalu za dawnem uwielbieniem ni smutku, że chram zbezczeszczony w gruz się rozpada: jeno dziwne, tysiącolecia już trwające oczekiwanie, jak gdyby człowiek, co posłucha giestu bogini, nakazującego milczenie i z ust jej przyjmie zagadkę najwyższą, miał przyjść dopiero... jutro, za wiek, czy za tysiąc lat...
Izis na wysokim tronie nie widzi zniszczenia, naokół się rozpościerającego, nie widzi tłumu, nie słyszy gwaru, krzyków, śpiewu, jak ongi snadź nie widziała kornych pątników ani kapłanów, nie słyszała modlitw, próśb, uwielbień. Patrzy w dal i ręką nakazuje milczenie i czeka...
Czy idzie? Czy idzie już ten oczekiwany?
Czy przyjdzie kiedykolwiek?
Naraz światła jaskrawe wraz z wracającym śpiewem uderzyły Jacka. Aza śpiewała teraz o straconym, boskim kochanku Batorze, wydając głosem i tańca zapamiętałemi ruchami miłości rozkosz i upojenie, żądzę, tęsknotę i rozpacz...
Dreszcz przebiegł Jacka; odwrócił głowę, czując, że jakimś wstydem niepojętym czoło mu się rumieni. Chciał sobie uprzytomnić uśmiech i widziane przed chwilą w myślach oczy bogini, ale zamiast tego majaczył mu uporczywie w wyobraźni złapany źrenicą w przelocie ruch piersi tancerki i usta jej drobne, dziecięce, nawpół rozwarte, wilgotne... Gorąca fala uderzyła mu do głowy; wzniósł powieki i wpatrzył się w nią wyzywająco, namiętnie, zapominając o wszystkiem, o wszystkiem...
A jej drżały ramiona białe i dreszcz ciało od stóp do głów przechodził, kiedy z ust, jakby żądzą nabrzmiałych i bolących jeszcze od pocałunków, mówiła o boskim Hatorze i o rozkoszy jego uścisku, i o unicestwiającem, płomiennem oddaniu... Prysnął czar wielki, który przed chwilą trzymał jeszcze ludzi w kole zaklętem. Dusze — nawpół z ciał wychylone, ukryły się raźno, jak biedne zwierzątka leśne w dziuplach drzew: nie umiano już tego słuchać inaczej, jak lubieżnemi nerwami, wystygłą krew podniecającymi. Oczy powlekały się mgłą, usta obleśny uśmiech wykrzywiał, przez gardła pożądliwe szło łaskotanie...
Teraz ten tłum zaś był panem, — ona kupioną jego niewolnicą, co za pieniądze ramiona i łono obnaża i pod pozorem sztuki pozwala się kochać myślom lepkim i obrzydłym i pod pozorem sztuki tajemnice wzruszeń swych na widok rzuca publiczny...
Jacek mimowoli wzniósł oczy na twarz bogini: niezmącona była, jak zawsze, dziwnie uśmiechnięta, oczekująca...
Naraz — chwila jedna ciszy głębokiej, i świątynia cała zatrzęsła się od grzmotu oklasków, ze wszech stron się zrywających, jak nawałnica. Woda pod rozchwianemi łodziami pluskać jęła i falować.
Aza skończyła śpiew i oparła się wyczerpana o kolana posągu Izydy. Dwie służące płaszcz na nią zarzuciły biały, a ona nie cofała się jeszcze, dziękując oczyma i usty za oklaski obłędne, szalone, które ciągle, bez przerwy wznawiając się, biły. Ludzie krzyczeli jej imię bez końca, rzucając kwiaty pod jej nogi, tak że wkrótce stała, jak gdyby w pływającym ogrodzie — władna, tryumfująca. Nad nią wznosiła się ciągle ręka bogini, giestem tajemnym próżno ciszę nakazująca...
W pewnej chwili Aza jakby przypomniała sobie o czemś, poczęła szukać wśród tłumu oczyma — i nagle spojrzenie jej skrzyżowało się ze wzrokiem Jacka. Uśmiech zaigrał jej na ustach przelotny; zwróciła oczy w inną stronę. Jacek widział, jak zbliżył się ku niej znany mu pan Benedykt, włóczący się za nią wszędzie po świecie. Mówiła coś doń, a potem rozmawiała jeszcze z innymi, co się wokół cisnęli — uśmiechnięta, zalotna razem i królewska. Znać było, że upewniwszy się o jego obecności, umyślnie unika teraz jego wzroku...
Wpłynął między olbrzymie kolumny i przemykał się między niemi ku wyjściu. Gnębił go jakiś wstyd — drażniły go spojrzenia ludzi zdumionych, że ktoś opuszcza »teatr« właśnie teraz, kiedy Aza skończywszy pierwszy numer programu, ma odtwarzać następnie postać Salambo, kreację swoją najsławniejszą, w której wykonuje naga taniec z wężami i drugi ze świętą zasłoną bogini...
Duszno mu było w ogromnej hali i ciasno. Chciał co prędzej wydostać się na przestwór, zobaczyć gwiazdy i roztocz wody, księżycem jeno posrebrzoną.
Ścisk przed świątynią już ustał. Część łódek była wewnątrz, inne, nie znalazłszy miejsca, powróciły do miasta. Czekało tylko kilka parowców na tych, co w świątyni na galerjach się pomieścili. Jacek minął je i zwolna zwrócił się ku brzegowi. Nie chciało mu się skrzydeł rozpinać ani puszczać w ruch motoru, płynął więc z lekkim wiatrem od Arabji wiejącym, kołysany drobną, cicho pluszczącą falą.
Niedaleko brzegu zdawało mu się, że ktoś zawołał nań po imieniu. Obejrzał się zdumiony w tę stronę — pusto tam było i cicho, od miasta daleko, jeno w księżycu trzy palmy wyniosłe rysowały na niebie smukłe swe kibicie, już miał dalej popłynąć, gdy znowu ów głos wołający go usłyszał, czy uczuł raczej...
Przybił do brzegu i wyskoczył na ląd. Pod palmami siedział człowieczek nawpół nagi, bo burnusem jeno zniszczonym odziany, z gołą głową, której długie czarne włosy na barki mu spadały. Trwał nieruchomy, z oczyma w gwiazdy zapatrzonemi, z zaplecionemi na piersiach rękoma.
Jacek nachylił się i spojrzał mu w twarz.
— Nyanatiloka!
Dziwny człowiek odwrócił zwolna głowę i uśmiechnął się przyjaźnie, nie okazując zgoła zdziwienia.
— Tak. To ja.
— Co tutaj robisz? Skąd się bierzesz? — wołał Jacek.
— Jestem. A ty?
Młody uczony nie odparł nic — czy nie chciał odpowiedzieć... Po chwili dopiero zagadnął znowu:
— Skąd wiesz, że ja tu jestem?
— Nie wiedziałem.
— Wołałeś na mnie. Dwukrotnie.
— Nie wołałem. Myślałem tylko o tobie w tej chwili.
— Słyszałem twój głos.
— Myśl moją słyszałeś.
— To jednak dziwne — szepnął Jacek.
Hindus uśmiechnął się.
— Czy więcej dziwne, niż wszystko, co nas otacza? — rzekł.
Jacek usiadł w milczeniu na chłodnym piasku. Buddysta nie patrzył nań, ale on miał wrażenie mimo to, że go widzi, więcej nawet, że przegląda na wskroś jego myśli. Było to uczucie aż gnębiące. Poznał był niedawno tego niepojętego człowieka w jednej ze swoich częstych wędrówek, i on, który posiadł całą wiedzę współczesną, on, który miał w rękach moc, jak mało kto na świecie i z samotnej wieżycy swego ducha z pogardą mimowolną na ludzki tłum poglądał, czuł się dziwnie onieśmielonym w obecności tego »wtajemniczonego« pustelnika o duszy przepaścistej a prostej na pozór, jak dusza dziecka. Ale równocześnie pociągało go coś ku niemu nieprzeparcie...
Od czasu pierwszego poznania spotykał go często i w sposób zgoła niewytłumaczony w różnych stronach świata. I dzisiaj to dziwne spotkanie nad Nilem...
Nyanatiloka uśmiechnął się i nie zwracając głowy rzekł, jakby odczuł jego zdumienie:
— Przybyłeś tutaj samolotem, jak widzę?
— Tak.
— Dlaczego przybyłeś?
— Bo chciałem.
— Czemuż się więc dziwisz, że ja tu jestem, gdy ja także mogłem chcieć?
— Tak, ale...
— Ja nie mam samolotu, myślisz?
— Tak.
— Czemże jest ta maszyna? Czyż nie środkiem tylko, za pomocą którego wola twoja wywołuje zmiany w położeniu twego ciała i w obrazach, które widzą twe oczy?
— Zapewne.
— Czy nie sądzisz, że wola może sprawić to samo bez sztucznych środków i zawiłych?
Uczony skłonił głowę.
— Wszystko, co wiem, kazałoby mi powiedzieć: nie! — a jednak, odkąd poznałem ciebie i tobie podobnych...
— Dlaczego nie chcesz sam spróbować siły swojej woli bezpośrednio?
— Nie wiem, jakie są jej granice.
— Niema granic.
Milczeli przez pewien czas obaj, patrząc na księżyc, płynący w górę i coraz jaśniejszy. Po chwili Jacek ozwał się znowu:
— Widziałem już dziwne rzeczy, które robiłeś. Przewracałeś oczyma czarę pełną wody i przechodziłeś przez drzwi zamknięte... Jeśli potęga woli nie ma granic, powiedz, czy mógłbyś tak samo ten księżyc na niebie w inną pchnąć drogę lub przebyć bez ochrony i środków pomocniczych przestrzeń, która nas od niego dzieli?
— Tak! — odpowiedział Hindus spokojnie ze zwykłym na ustach uśmiechem.
— Więc czemu tego nie robisz?
Nyanatiloka, zamiast odpowiedzi, zapytał Jacka z kolei:
— Nad czem pracujesz teraz?
Uczony ściągnął brwi.
— Mam w swej pracowni wynalazek przedziwny i straszny. Zabijam to skupienie sił, które nazywają materją. Znalazłem prąd, który, przepuszczany przez jakiekolwiek ciało, rozluźnia jego atomy na pierwotne ich części składowe i unicestwia je poprostu...
— Robiłeś próby?
— Tak. Z niesłychanie drobnemi cząstkami miligrama. Taki pyłek, rozluźniając się, powoduje wybuch, jak garść spalonego dynamitu...
— Ale z tą samą łatwością mógłbyś zmusić do rozluźnienia się większe masy? wysadzić i unicestwić dom, miasto, ląd?
— Tak. To jest przedziwne właśnie, że z tą samą zupełnie łatwością. Dość by mi było przepuścić prąd ów...
— Dlaczego tego nie robisz?
Jacek powstał i przechadzał się jakiś czas pod palmami.
— Pytaniem mi na pytanie odpowiadasz, ale to nie jest to samo — rzekł. — Ja szkodę bym tem sprowadził, zniszczenie...
— A ja — odparł Nyanatiloka — nie sprowadziłbym zamieszania we wszechświecie, który snadź musi być takim, jak jest, gdybym rzucał gwiazdy na inne drogi?
— Wiem ja — ozwał się znowu po chwili: — wy się śmiejecie z »wyzwolonych«, że robią jeno sztuczki drobne i zabawne... Nie przecz! jeśli ty się nie śmiejesz, to śmieje się wielu innych uczonych zarówno z tego, jak i z ćwiczeń naszych w ruchach i oddychaniu, żmudnych i długich a dziecinnych na pozór... A jednak trzeba zapanować nad sobą, trzeba się dowiedzieć o woli swojej. Te ćwiczenia, te posty, to zaparcie się i osamotnienie wiodą właśnie do tego. A gdy wola się już oswobodziła i moc swą skupiać umie, czyż nie wszystko jedno, w czem się objawia?
— Sądzę, że nie. Moglibyście działać na pożytek...
— Czyj? Tylko człowiek sam na swój pożytek działać może. Pożytkiem człowieka jest oczyszczenie duszy. Wola wyzwolona innego pożytku nie widzi ani nie dąży ku innemu celowi. Jakże chcesz, abym sprawiał rzeczy, które mi są obojętne i może wikłałyby mnie napowrót w grube formy życia, z których się właśnie wybiłem?
— Wszystko jest dziwne, co nas otacza — rzekł Jacek po pewnym czasie, — dziwniejsze niżby się śnić nawet mogło ludziom w głąb nie patrzącym. A jednak mam wrażenie, że najdziwniejsze ze wszystkiego, o czem wiem, są właśnie te rzeczy, które ty czynisz.
— Dlaczego?
— Nie wiem, jak je czynisz.
— A wiesz, w jaki sposób poruszasz ręką, lub co się dzieje, gdy kamień z dłoni upuszczony spada na ziemię? Zbyt mądrym jesteś, abyś mi odpowiedział słowem nic nie znaczącem, które nową niewiadomość w sobie kryje.
Młody uczony milczał zadumany, a Hindus prawił tymczasem dalej.
— Wytłumacz mi, jak się to dzieje, że wola twoja podnosi powiekę twego oka, a ja ci wytłumaczę, jak gwiazdy wolą poruszać. Równy cud i równa tajemnica jest obojga. Wola jest większa niźli wiadomość, ale ciału jest poddana, a to są jej zwykłe granice. Musi się odważyć wyjść poza ciało, musi niechcieć niczego dla ciała, a wtedy bytem całym zawładnie, bo już nie będzie dla niej różnicy między »ja« a »nie ja«.
— I wtedy niema granic?
— Nie może ich być. Są granice dla ruchów, dla pożądań, dla poznania wreszcie, dla woli ich być nie może, bo w samym zaczątku swoim przez ten sam fakt, że stoi nad ciałem, stoi nad formą wszelką i wszelkiem bytowaniem... Wszak to wasz poeta przed wiekami powiedział:
Czuję, że gdybym mą wolę ścisnął, natężył i razem wyświecił,
Możebym sto gwiazd zgasił i drugie sto wzniecił!
I miał słuszność. Jeno ten wyraz »może« był niepotrzebny. To było wątpienie i dlatego upadł.
Jacek patrzył nań zdumiony.
— Skąd ty znasz naszych poetów?
Pustelnik milczał przez pewien czas.
— Nie zawsze byłem »bikhu« jak teraz — rzekł wreszcie z pewnem wahaniem.
— Ty nie jesteś Hindusem z krwi?
— Nie.
— A imię twoje?
— Przyjąłem je później, Nyanatiloka, Trójświatowiedny, gdym poznał tajemnicę trzech światów: materji, form i ducha...
Zamilkł — i Jacek nie pytał już nic, widząc, że pustelnik niechętnie odpowiada. Usiadł był znowu na trawie pod pniem palmowym i patrzył po toni, kędy w oddali błyskały nikłe światełka łodzi i jarzyła się między olbrzymiemi pilonami brama świątyni, zdala do czeluści gorejącego pieca podobna...
Naraz — jakby się ocknął z zadumania, wzniósł głowę i spojrzał bystro w oczy Trójświatowiednemu.
— Dlaczego ty mnie szukasz? — zagadnął znienacka.
Bikhu zwrócił nań zwolna jasne, szeroko rozwarte oczy.
— Żal mi cię — rzekł. — Czysty jesteś a z trzęsawiska materji wyzwolić się nie możesz, choć wiesz już sam, że jest ona złudzeniem i mniej nawet niż wyrazem tylko.
— Cóż mi ty pomożesz... — szepnął Jacek, głowę spuszczając.
— Czyham na chwilę, kiedy zapragniesz iść ze mną w puszczę...
Jacek miał coś odpowiedzieć, ale w tej chwili zajął go ruch na wodzie i zdala dochodzące głosy. Zaroiły się światełka i zakotłowały przed bramą starej świątyni i powoli układały się w długi łańcuch, ciągnący ku brzegowi — do miasta.
Okrzyki biły w cichem nocnem powietrzu, nawoływanie przewoźników i śmiechy jakieś kobiece, toczące się jak perły po szklanej tafli sztucznego jeziora.
Przedstawienie snadź było skończone.
Jacek zwrócił się do buddysty żywo, nie mogąc ukryć nerwowego pomieszania.
— Nie, na puszczę... nie pójdę — rzekł, — ale chciałem cię prosić, abyś mnie odwiedził w Warszawie.
Nyanatiloka cofnął się był o krok i patrzył nań z łagodnym uśmiechem w oczach.
— Przyjdę.
— Obawiam się tylko — uśmiechnął się Jacek, — że obco ci będzie przywykłemu do samotności słyszeć gwar życia...
— Nie. To obojętne. Dzisiaj już potrafię samotnym być w tłumie, tak jak ty nie zdołasz jeszcze być samotnym nawet wtedy, gdy jesteś sam.
Mówiąc to, skinął głową zlekka i zgubił się w cieniu palm na wybrzeżu.
Orszak tryumfalny Azy zbliżał się coraz bardziej; Jackowi zdało się nawet, że głos jej słyszy srebrzysty.
Klatka, na grzbiecie osła umieszczona, była wprawdzie dość obszerna jak na dwuch ludzi tego wzrostu, ale siedzieć w niej nie było na czem. Byłyć tam dwie huśtawki, u górnej kraty uwieszone, ale zarówno Roda jak i Mataret uważali za rzecz nieprzystojną korzystać z tego śmiesznego urządzenia.
Chwiejny chód osła nie pozwolił im zaś stać, siadali więc z konieczności na dnie palmową wyłożonem matą, unikając o ile możności wzajem swego wzroku.
Wstyd i rozpacz odbierały im wprost ochotę do życia. Nie wiedzieli zgoła, co się z nimi dzieje. Złośliwi wielcy ludzie ziemscy uwięzili ich w klatce, jak nierozumne zwierzęta — ich, dumę niegdyś i ozdobę wielce czcigodnego Bractwa Prawdy na Księżycu, i obwożą ich teraz po ludnych placach niewiadomo dlaczego i w jakim celu. Nadto dodano im trzeciego towarzysza, co do którego nie umieli sobie jasno zdać sprawy, czy jest zwierzęciem, czy też człowiekiem. Wzrostu był mniej więcej tego, co oni i twarzy cokolwiek ludzkiej, ale miał ciało włosem porosłe i drugą parę rąk tam, gdzie zwykle bywają nogi.
Ten towarzysz czuł się zupełnie zadowolonym ze swego losu w klatce i zabrał nawet na wyłączną własność obie huśtawki, przeskakując ustawicznie z jednej na drugą. Roda próbował się z nim porozumieć, zrazu mową i na migi, on jednakowoż słów wysłuchał, grymasy czyniąc nieprzystojne, a w końcu skoczył mędrcowi na kark i począł gwałtownie grzebać w jego rozwichrzonej czuprynie.
Uznali go tedy za istotę zwierzęcego rodzaju, mimo pewne do człowieka podobieństwo. To towarzystwo jednak jeszcze więcej ich upokarzało, zwłaszcza, że zmuszeni byli, by nie cierpieć głodu, jeść z jednej misy z tym przedziwnym potworkiem.
Około południa nareszcie po długiem milczeniu Mataret zagadnął mistrza, poglądając mu ukradkiem w oczy:
— I cóż? Ziemia jest zamieszkana?!
Roda pochylił głowę.
— Nie czas na kpiny. W każdym razie wszystkiemu ty jesteś winien, bo przez ciebie tutaj jesteśmy.
— Nie wiem... Gdybyś się ty nie był upierał przy swojem zdaniu, że Zwycięzca nie z Ziemi pochodzi...
— To jeszcze nie jest pewne — bąknął mistrz, aby resztki honoru salwować.
Mataret roześmiał się gorzko.
— Mniejsza z tem — rzekł po chwili. — Omyliłeś się, czy omyliliśmy się obaj, mniejsza z tem. Chwilami gotów jestem ja sam przypuszczać jeszcze, że chyba skądinąd Zwycięzca przybył na Księżyc, bo przecież jest człowiekiem rozumnym, a z tymi dogadać się nie można. Za co oni nas mają?
— Bo ja wiem?
— A ja sądzę, że się domyślam. Uważają nas poprostu za zwierzęta, czy co... Wszak widzisz sam, jak się nam przyglądają.
Roda chodził po klatce na grzbiecie osła, rzeczywiście, jak mały lewek uwięziony, bujną grzywą potrząsając. Gniew, rozpacz, wstyd, oburzenie dławiły go tak, że słowa nie mógł ze siebie wydobyć. A Mataret szydził, jak gdyby się znęcać chciał nad nim.
— Spróbuj skoczyć na huśtawkę — mówił — i wywiń koziołka, jak ten zwierzak kosmaty; zobaczysz, jak się ci ludzie ucieszą! Wszak oni na to czekają. Jeśli jeszcze zaryczysz pięknie i język wystawisz, gotowi ci dać garść owoców, które by się naprawdę przydały, bo głodni jesteśmy. To bydlę czterorękie zjadło wszystko, co tu było.
Roda nagle przystanął.
— A wiesz ty, mnie się zdaje...
Urwał.
— Co takiego?
— Może oni nas... karzą? może oni się domyślają, żeśmy wóz Zwycięzcy ukradli? Wszak mogli go znaleść tam, w piasku...
Mataret zmarszczył brwi.
— Tak, to byłoby najgorsze. Wtedy nie mielibyśmy już nadziei...
— A przecież ty jesteś winien temu, jak zawsze — ty! Po co dawałeś tym ludziom do zrozumienia, żeśmy przybyli z Księżyca? Trzeba było udać...
— Co udać? co?!
— O, Ziemskie Potęgi! — jęknął Roda, z dziecięcego jeszcze nawyku wzywając mocy, wśród ludu na Księżycu za boską uważanej, — cóż my teraz poczniemy?
Mataret ruszył ramionami; rzeczywiście nie miał pojęcia, jak wyjść z tego nad wyraz okropnego położenia.
Stali obaj zadumani i zatroskani. Małpa, towarzysząca im w klatce, zbliżyła się także, starając się postawę ich naśladować. Ale ta nieruchomość dziwotworów znudziła któregoś z widzów, więc rzucił w nos Rodzie pestkę daktyla, a gdy to nie pomogło, począł go łaskotać kawałkiem trzciny i kłuć przeważnie tam, gdzie małpy prawdziwe zwykle ogon miewają.
Hafid pozwalał na takie poufałości jedynie tym, którzy osobno za to zapłacili a że tym razem był to chłopak, za grosz jeden mieszkańcom klatki się przypatrujący, więc wpadł w gniew i napastnika kawałkiem powroza przegonił.
Wogóle Arab nie był dzisiaj w dobrym humorze. Interes wprawdzie szedł doskonale i w pół dnia wróciły mu się nietylko pieniądze na kupno klatki i wynajęcie osła wydane, ale nadto napchane miał dobrze obie kieszenie. Z tej strony tedy nie było powodu do zmartwień. Chodziło o co innego.
Hafid miał wrodzony i nieprzezwyciężony wstręt do obcowania z władzami i wogóle z istotami rodzaju ludzkiego, przedstawiającemi porządek publiczny, a niejasne przeczucie mówiło mu, że wcześniej czy później zawezwą go i poczną rozpytywać, skąd przyszedł do posiadania krasnoludków i jakiem prawem je w mieście pokazuje? O tem nie pomyślał był z góry, a teraz czuł już, że coś niedobrego się święci. Przyjaciel jego, przewoźnik, człek bardzo rozumny, pokręcił był głową dziś rano, gdy się on na targ wybierał, a policjant, stojący zwykle na rogu placu, coś nazbyt długo patrzył w jego stronę.
Ostatecznie więc Hafid chciał się pozbyć zdobyczy i kłopotu jaknajprędzej, to znaczy sprzedać obu karlików, ale jak na złość kupiec się nie trafiał. W dzielnicy, po której się z klatką włóczył, mieszkali ludzie, sami nie mający do zbytku na swe potrzeby, a w sąsiedztwo wielkich i lśniących hoteli, gdzie przesiadują cudzoziemcy bogaci, Hafid jakoś nie śmiał się zapuszczać.
I tak namyślał się już co zrobić, czy podarować komu tych małpo-ludzi, czy też wieczorem utopić ich w Nilu, bo przecież na oazę brać ich ze sobą zgoła sensu nie było — kiedy zobaczył jakiegoś dostojnego pana o siwej głowie, co szedł zwolna na plac zadumany. Pan Benedykt to był, który umyślił kupić dla Azy, odjeżdżającej nazajutrz, wielki kosz owoców i wyrachował, że taniej mu to wypadnie, jeśli sam się na targ uda, nie dowierzając służbie niesumiennej.
Hafid, zoczywszy go, zaczął wołać we wszystkich nieznanych mu językach, to znaczy wydawać dźwięki, które według jego przekonania oznaczały w tych mowach osoby godne i poważne. Pan Benedykt zauważył Araba i zbliżył się doń w myśli, że ma banany na sprzedaż.
Zdumiał się, zobaczywszy klatkę z zamkniętymi w niej ludźmi i małpą.
— Co to jest? — zapytał.
Hafid zrobił tajemniczą minę.
— O, panie! To są... to są takie istoty...
— Jakie istoty?
— Bardzo rzadkie.
— Skąd to masz?
— O, panie! Gdybym ci zaczął opowiadać trudy, z jakiemi walczyć musiałem dla zdobycia tych dwuch niby-ludzi, trawa by porosła świeża wokoło nas, a mybyśmy się jeszcze z miejsca nie ruszyli, ty słuchając, ja mówiąc ciągle!
— Więc mów krótko: gdzie to żyje?
— O, panie! W sercu Sahary, w piaskach, po których Samum się jeno przechadza, jest oaza pewna, ludzkiem okiem dotąd nie wykryta! Ja i dromedar mój wierny byliśmy pierwszymi, którzy tam...
— Nie łżyj. Gdzie tych karlików znalazłeś?
— Panie, kup ich ode mnie.
— Czyś ty oszalał?
— Oni są naprawdę bardzo pocieszni. Mnóstwo sztuk umieją, tylko teraz zmęczeni są trochę, więc ich nie chcą pokazywać. Ten z dużemi włosami wywija koziołki na huśtawkach, a tamten łysy udaje, że umie czytać, naśladując zupełnie człowieka! Aż się małpa śmieje, z którą są w wielkiej przyjaźni...
Panu Benedyktowi zaświtała jakaś myśl w głowie.
— Czy myślisz, że wyuczyliby się oni służby w pokoju?
— O, doskonale! U mnie w domu zamiatają izbę i babce mojej czyszczą buty, która wprawdzie boso chodzi, ale tylko przez upór, bo ja jej niczego nie żałuję. Stara jest...
— Nie pleć!
— O, panie! Będę milczał, jak grób, jeśli ci się to spodoba.
— Do stołu usługiwać by umieli?
— Jak najlepszy lokaj w Old-Great-Cataract-Palace, który zresztą jest moim przyjacielem i może poświadczyć...
— Ile chcesz za tych małpo-ludzi?
— O, panie, gdybym trud mój chciał obliczyć...
— Mów, tylko prędko.
Hafid wymienił jakąś sumę i po półgodzinnym targu zgodził się odstąpić swą zdobycz za dziesiątą część żądanej początkowo ceny. Pan Benedykt zapłacił a Arab schował przedewszystkiem pieniądze w zanadrze, poczem, przygotowawszy dwie pętle z powroza, otworzył klatkę i zaczął łapać wystraszonych Księżyczan. Wreszcie udało mu się to. Uwiązał każdemu postronek do nogi i wysadziwszy ich na ziemię, wetknął końce w rękę pana Benedykta.
— Niech cię Bóg błogosławi, panie! — rzekł, zabierając się do odejścia.
— Czekaj, czekaj! Przecież ja ich tak nie powiodę! Musisz mi ich zanieść do hotelu.
Hafid potrząsł głową.
— O tem nie było mowy, panie! Ja nie mam już czasu.
To mówiąc, popędził osła i zniknął w tłumie, rad, że się pozbył za dobry grosz niebezpiecznego nabytku.
Zgraja ulicznej gawiedzi otoczyła zakłopotanego pana Benedykta. Nie wiedział on, co począć. Nagabywano zewsząd karlików, zalęknionych znów niepewnością swego losu i śmiano się, gdy ich nowy właściciel kijem groził napastnikom. Rozpoczęła się naokoło gonitwa, wśród której niepodobna się było naprzód posunąć.
Pan Benedykt po pewnym czasie, nie mogąc sobie dać rady, zaczął obiecywać obskakującym go wyrostkom dobry napiwek, byle mu tylko potworków do hotelu zawiedli. Ale ci — rozbawieni — udawali, że się ich boją i uciekali z krzykiem, gdy tylko któremu z nich chciał wetknąć postronki w rękę.
Rad nierad tedy ruszył ku hotelowi, wiodąc sam owych człowieczków, odprowadzany tłumem dzieci, uliczników i podmiejskiej gawiedzi.
Po drodze wstąpił jeszcze do magazynu strojów dziecięcych i wybrawszy dla swych pupilów krótkie aksamitne spodenki i bluzki marynarskie ze złotemi galonami, kazał ich zaraz przestroić. Gdy się z tak ubranymi członkami Bractwa Prawdy pokazał znów na ulicy, radość pospólstwa, czekającego nań cierpliwie, nie miała poprostu granic. Szczególniej zachwycał ich Mataret z łysą czaszką, w szerokiej, białej kryzie na szyi. Bawili się również i Rodą, rzucającym obłąkane z wściekłości spojrzenia naokół.
I tak szli w tryumfie zgrają całą ku hotelowi, gdzie Aza mieszkała.
Z przygasłem cygarem w zębach z po za rozłożonej szerokiej gazety poglądał Grabiec przez okna rozwarte na tłum przed kawiarnią. Niedopita filiżanka wystygłej już kawy czarnej stała przed nim; w ręce, niedbale wspartej na marmurowej płycie stołu, obracał bezmyślnie próżny kieliszek z koniaku. Wysokie czoło, w dużą łysinę na szczycie wspaniale sklepionej czaszki przechodzące, pokrywała mu od skroni sieć zmarszczek drobnych i ruchliwych — dolna część dziwnie zmiętej twarzy ginęła w długiej jasnej brodzie. Usta jeno błyszczały z pod nikłych wąsów — pełne, młodzieńcze, niespokojne, kłócąc się wyrazem z przygasłemi na pozór oczyma, w których zimnym stalowym błysku znać jednak było z pod znużenia wyglądającą niepożytą moc i upartą — jak gdyby uśpioną.
Gazety nie czytał już oddawna, choć trzymał ją ciągle w ręku, może, by się od spojrzeń zasłonić lub przedzielić papierową ścianą od siedzącego przy stoliku towarzysza. Wzrok jego obojętny błądził po strojnych, śmiejących się damach, które w towarzystwie mężczyzn otaczały małe stoliki przed kawiarnią rozstawione, lub szedł dalej na drugą stronę gazonami zasłanego placu, gdzie przed ogromnym i obrzydliwie ozdobnym pałacem gry ruch się już wszczynał popołudniowy. Po szerokich wschodach, kilkoma błyszczącemi mosiężnemi poręczami przedzielonych, szli po wzorzystym chodniku w górę, chyłkiem, drobni gracze z niewielkiemi snać sumkami w kieszeni, wybierający z umysłu tę wczesną porę, kiedy ich jeszcze nie będzie krępowała obecność nababów, rzucających całe majątki na sukno zielone. Przez natłok spacerujących w dole przeciskali się też, nie patrząc na boki, szulerzy zawodowi, opętani, zaledwie śniadanie w pośpiechu przełknąwszy, aby nie stracić czasu drogiego i tej chwili, która właśnie może szczęście przynieść. Kilka automobilów zatrzymało się przed portalem; między wysiadającymi Grabiec poznał niektórych stałych i poważnych bywalców domu gry, co przybywali wcześniej, aby im ulubionych miejsc nie zajęto. Lokaje stali na schodach znudzeni, rozmawiając półsłówkami ze sobą.
Co chwila wstawał też ktoś od stolików przed kawiarnią i odchodził w stronę szerokich wschodów. Czasem młodzieniec jakiś ozdobny i wymuskany, częściej emeryt dostojny lub która z dam, śledzących badawczemi oczyma tych, co mają obficie złotem nabite kieszenie. Te poławiaczki kruszcu już wygranego poznać można było na pierwszy rzut oka między szulerkami spieszącemi, aby szczęścia przy czarodziejskich stołach na własną rękę próbować: szły wolno, ociągając się, a chociaż zbyt wartość swoją targową znały i ceniły, aby zachęcać łaskawem spojrzeniem przechodniów, to jednak wyraz ich twarzy i ruch cały mówiły niemylnie, że nie są płochliwą zwierzyną, zwłaszcza dla chcących i mogących złoto sypać myśliwców.
Grabiec wodził po przechodniach wzrokiem roztargnionym, który zdawał się jeno w przelocie dotykać głów ludzkich tak obojętnie, jakby to drzewa były lub toczące się z góry kamienie. Czasem na jedno mgnienie oka zatrzymywał wzrok na twarzy jakiejś niby senatorskiej, na jakiejś niby rycerskiej postaci — i wiódł okiem znowu dalej z wyrazem zawodu po tłumie kobiet strojnych i głośno się śmiejących, po tem mrowiu ludzkiem, dziwnie ze siebie i z życia zadowolonem — jeno usta wyginały mu się ledwo dostrzegalnym, wzgardliwym uśmiechem, który zwolna tak do warg jego przyrastał, że w końcu wyglądał już jakby przyrodzone skrzywienie.
— Co pan sądzi o współczesnej literaturze?
Drgnął zlekka, jakby mu owad niemiły usiadł na twarzy. W zamyśleniu zapomniał był prawie zupełnie o nieproszonym towarzyszu, który siedział naprzeciw niego, po drugiej stronie stolika. Średniego wzrostu, pękaty, z obrzydliwą głową żydowską na cienkim karku, trzymał w piegowatych i brylantami ustrojonych palcach zeszyt jakiegoś tygodnika i nachylał się poufale przez stół, patrząc z godnością wyłupiastemi i rybiemi trochę oczyma z poza grubych szkieł, na śmiesznie garbatym, czerwonym nosie osadzonych. Rzadkie, tłuste włosy zaczesane miał na przód głowy z widocznym zamiarem ukrycia pod niemi pryszczów, pokrywających łysinę, — mięsiste i naprzód podane, choć wąskie wargi poruszały mu się jeszcze, jak gdyby powtarzał po cichu i przeżuwał dopiero wypowiedziane pytanie.
— Nic nie sądzę, panie Halsband — odparł Grabiec po chwili, zmuszając się do tonu towarzyskiej uprzejmości.
Żyd odrzucił tygodnik i gestykulując żywo rękoma, począł mówić głosem gardłowym z charakterystycznym akcentem, który przetrwał tysiącolecia.
— Pan zawsze dziwnie odpowiadasz! Zupełnie jakby pan chciał uniknąć rozmowy. A to przecież ja pana pytam — i jeśli pytam...
— Wiem, słyszę — uśmiechnął się Grabiec. — Ale to tak nieokreślone pytanie...
— Jakże mam mówić inaczej? Nie chodzi mi o jakiś poszczególny wypadek, ale o sąd pański ogólny, o syntezę pańskiego sądu. Właśnie czytam w tym Przeglądzie...
Uderzył dłonią w porzucony tygodnik.
Grabiec wzruszył zlekka ramionami.
— Nie znam się na tem — rzekł patrząc z udanem zajęciem na ludzi rojących się przed kawiarnią.
Halsband zaperzył się.
— To wcale nie jest odpowiedź, to wykręt! Przecież pan sam jesteś literat. Jakże więc można...
— Nie, panie. To, że sam przypadkowo piszę, nie kwalifikuje mnie bynajmniej do wydawania sądów — zwłaszcza takich, któreby panu mogły się na coś przydać. Raczej przeciwnie... Od gadania, od sądzenia, od nicowania bez celu i końca tego, co zostało stworzone lub choćby tylko napisane wy jesteście: redaktorowie wielkich dzienników, krytycy, przeżuwacze, historycy literatury i sztuki. Ja nie znam nawet tytułów dzieł, o których pan możesz rozprawiać godzinami.
— Zbytnia skromność — uśmiechnął się Halsband zjadliwie. — Wiadomo powszechnie, że pan jesteś erudyt. Ale pan się myli, sądząc, że ja potrzebuję pańskiego zdania. Jeśli pytam, to tylko dlatego, że mnie to zaciekawia, w jaką syntezę skupiają się pewne fakty w soczewce pańskiej indywidualności... Pan sam mnie zaciekawia — dodał z odcieniem pewnej łaskawości w głosie.
Grabiec nie słuchał. Zastanowiło go coś istotnie na placu przed kawiarnią, bo jął patrzeć pilno przez otwarte okno w stronę, gdzie przy stoliku siedział samotnie jakiś dziwny nad wyraz człowiek. Nie był on garbaty, a robił wrażenie ułomnego z powodu długich rąk i głowy olbrzymiej, głęboko wciśniętej w ramionach. Ubrany był starannie ale nieumiejętnie; włosy jeżyły mu się niesfornie we wszystkich kierunkach na czaszce, z której zdjął był właśnie kapelusz. Postać cała byłaby śmieszna, gdyby nie oczy ogromne, otchłanne i tak niepojęcie przykuwające, że spojrzawszy na nie, zapominało się o reszcie niemal potwornego ciała.
— Kto to jest? — zapytał Grabiec żywo, przerywając potok słów swemu towarzyszowi, — czy pan nie wie przypadkiem?
Halsband spojrzał niechętnie we wskazanym kierunku.
— Jakto, pan go nie zna? To Łacheć.
— Łacheć?!
— Tak jest, ten sam, co zrobił muzykę do pańskiego hymnu, który wczoraj Aza w świątyni Izydy śpiewała. On u mnie pracuje. Przygarnąłem go...
Grabiec, nie czekając dalej, rzucił pieniądze na stół i począł się zabierać do odejścia. Nim się jednak zdołał wśród tłumnie wchodzących gości kawiarnianych przecisnąć ku drzwiom, dziwny człowiek, siedzący przy stole, zniknął, jakby się zapadł pod ziemię. Napróżno szukał go wśród ciżby oczyma. Zagubił się snadź wobec nizkiego wzrostu między przechodniami, czy też zdążył już wejść do wnętrza domu gry, na którego wschodach szerokich coraz rojniej było od ludzi. Jeno że teraz wielu już wychodziło, krzyżując się w ścisku z przybywającymi. Niektórzy wracali z obojętnemi maskami na twarzach, tak jak byli weszli, ale w większej części można było wyczytać z ruchów, z postawy, z oczu, z wyrazu ust, jaki los spotkał ich złoto tam, przy zielonych stołach: czy uciekają, w niewielu minutach grosz ostatni straciwszy, czy też unoszą na razie zdobycz upragnioną, którą przyjdą znów stracić, nim wieczór zapadnie.
Przez jakiś czas stojąc przed kawiarnią myślał Grabiec o tem, aby pójść do kasyna i tam w salach Łachcia poszukać. Nie znał poprzednio jego muzyki: Łacheć był młodym, początkującym dopiero kompozytorem, którego imię zaledwie kilka razy obiło mu się o uszy, jako imię oryginała raczej, niż mistrza. Aza prosząc go kiedyś o pozwolenie zużytkowania na koncert jego hymnu o Izydzie, mówiła mu wprawdzie, że Łacheć, »dziwny, fenomenalny Łacheć« słowa jego na dźwięki przetapia, ale Grabiec nie zwrócił na to uwagi. Było mu to zresztą obojętne. Nierad przystawał i jedynie pod nieodpartym wpływem śpiewaczki — na udział swój w tej farsie zamiany ruin przedwiecznej świątyni w teatr i w owem parodjowaniu w niej, jak mówił, dawnych szczerych obrzędów — więc się też nie chciał mieszać do niczego.
Dopiero wczoraj... Uległ długim i uporczywym namowom Azy (był bowiem jednym z tych niewielu, którym ona nie rozkazywała) i przybył wieczorem do filajskiej świątyni — w tej szyderczej i gorzkiej myśli jedynie, że będzie słuchał słów własnych, jak dźwięku zgoła obcego, co w zbezczeszczonych ruinach brzmi śmiesznie, przez nikogo nieodczuty, niezrozumiany i przeto bluźnierczy. Przecież Grabiec wielkość tam śpiewał, bohaterstwo i tajemnicę i namiętności moc — wszystkie te rzeczy, dla których ów tłum dostojny wrogiem byłby z urodzenia, gdyby je na tyle chociaż rozumiał, aby je mógł nienawidzieć i lękać się ich.
Myślał o tem wczoraj z pogardliwym uśmiechem na ustach, o wyżarte wilgocią hieroglify na granitowej kolumnie wsparty, gdy nagle zabrzmiał śpiew Azy, ginący niemal z początku w potężnych falach orkiestry, przedziwnej, niepojętej. Nie słyszał dotąd tego śpiewu i dźwięków tych — nie chciał z umysłu bywać na próbach, — to też teraz miał wrażenie nagłego olśniewającego objawienia.
Jak gdyby ktoś, odeń silniejszy, porwał go w orle szpony i wzniósł nad ziemię i pokazał na jawie światy jakieś, przezeń tylko wyśnione... Jak gdyby słowa jego stawały się żywemi istotami, jak gdyby myśli jego własne dostawały skrzydeł, piorunów i bożej mocy zabijania i wskrzeszania! Zobaczył wir cherubinów, tańczących na powietrzu z ognia, nie wierząc prawie, że z niego wzięły początek, tak wielkie i płomienne mu się bowiem wydały. Morze zobaczył rozhukane, wściekłemi, spienionemi falami o brzegi bijące!
Pojrzał mimowoli po słuchaczach. Na morskiem brzegu był piasek. Miałki, sypki, ani odporu ani echa falom nie dający piasek. Śledzono oczyma śpiewaczkę, na stopy jej patrzano i nagie kolana, kiwano z uznaniem głowami, gdy zespół orkiestralny jakiś nadzwyczajny snop błyskawic wyrzucił — i nie płoniono się pod biczem, małość smagającym — i nie wyciągano rąk ku pokazanej na złotych chmurach wielkości, ku odsłaniającej twarz tajemnicy...
Uciekł wczoraj ze świątyni starej przed własnym krzykiem, wcielonym napróżno i marnie ginącym — ale łomot tych skrzydeł myślom jego przez muzyka przypiętych huczał mu ciągle w uszach i mózgu... Huczał po przez drobne sprawy dnia całego, poprzez rozmowy puste różnych natrętnych Halsbandów.
I w tej chwili obłędnem przypomnieniem zatańczyła mu w pamięci orkiestra burz, morza i słońca śpiewającego na chmurach zwełnionych, na pryskających pianą bałwanach.
— To musi, to musi, to musi być! — wyrzekł do siebie niemal głośno, w myśl jakąś własną zapatrzony.
Zakotłowało w nim coś i zawrzało. Zdjął z głowy kapelusz szerokoskrzydły i nie zważając, że ludzie nań z podziwem patrzą, począł chodzić wielkimi krokami dookoła gazonu, zrzadka palmami ocienionego. Zapomniał, że miał Łachcia szukać w kasynie, zresztą wstręt go objął nieprzeparty na myśl samą, że mógłby się teraz znaleść w tłoku, w ciżbie, wśród ludzi zajętych dzisiaj w sposób podobny, jeno w wyższym stopniu i bardziej jeszcze interesownie, śledzeniem padającej kulki rulety, jak wczoraj ruchów śpiewaczki... Mimowolnie zwrócił się na lewo, w stronę rozległych ogrodów, co na falistym gruncie rozsiadły się tutaj, ponad domem gry i złoconymi hotelami, aż gdzieś po żółty brzeg Nilowy.
Słońce wiosenne paliło, ale pod palmami świeżość szła wonna od trawników właśnie zroszonych i od krzewów rozkwitłych, rozrzuconych kępami po całej ogromnej przestrzeni. Sztuczne strumyki roznosiły życiodajną wilgoć wyszukanym drzewom, ze wszystkich stron świata tutaj sprowadzonym, — nad małymi stawkami, pełnymi lotosów, siedziały figowce rozrosłe o lśniących liściach, z wiszącą w powietrzu siecią korzeni. Na wzgórkach ręką ludzką usypanych, wśród poukładanych pracowicie głazów, sterczały kaktusy najrozmaitszego kształtu i pochodzenia: podobne do słupów, kul i węży dziwnie powyginanych — opuncje kolczate, z potwornie zgrubiałemi łodygami i srebrno-zielone agawy, strzelające w górę z pośród mięsistych liści olbrzymiemi świecznikami kwiatostanów. W grotach, ukryte przed zbytniem słońcem, w powietrzu ochłodzonem wodą, przez sztuczne lodozwały przepływającą, chowały się paprocie i rośliny północne, zdumione sąsiedztwem palm, chwiejących się u wejścia na tle ciemnobłękitnego nieba.
Grabiec minął główne, szerokie aleje i począł się błąkać po bocznych ścieżkach wśród zagajników różnych i lasków — ponad małymi strumykami o brzegach gęsto zarosłych bambusem i trzciną szerokolistną. Ludzi spotykał tutaj coraz rzadziej; upał popołudniowy rósł i wisiał ciężko w nieruchomem powietrzu, wilgocią gorącą przesycony, duszący. Grabiec szedł wciąż przed siebie, ze spuszczoną głową, w myślach zatopiony. Nie zauważył nawet, jak się dostał w obszerny zwierzyniec na wyniosłości ponad ogrodami. Mijał, nie patrząc, łączki ogrodzone, na których wśród sztucznie poukładanych kamieni pasły się antylopy, ogromnemi, tęsknemi oczyma patrząc przez sztachety gdzieś w stronę dalekiej, rodzinnej pustyni, — przechodził około sadzawek pełnych krokodyli, w płytkiej, ciepłej od słońca wodzie aż po nozdrza ukrytych, — koło klatek potężnych, w których drzemały lwy, niewolą osowiałe, z przygasłemi oczyma, z sierścią skudloną i nieczystą.
Na szczycie wzniesienia stała klatka wysoka, kilkoma palmami daktylowemi ocieniona. W środkowej, wązkiej jej części, błyszczącemi kratami od bocznych skrzydeł oddzielonej, siedziały na gałęziach uschłego jakiegoś drzewa cztery sępy królewskie, na podziw ogromne. Łby potężnymi hakami dziobów zbrojne wcisnęły między ramiona obwisłych skrzydeł, nastroszyły pióra u nasady nagich, muskularnych szyj, oczy okrągłe na słońce zwróciły i trwały tak nieruchome, zastygłe, jak dawne jakieś cztery bogi egipskie, strasznych i tajemnych ofiar oczekujące.
Ale naokoło nich zgiełk był tylko nieprzystojny i bezczelny. Przez mimowolną zapewne a dziwnie złośliwą głupotę pomieszczono w obu skrzydłach klatki ogromnej zgraję papug i małp ruchliwą, pstrą, ustawicznie wrzeszczącą. Co chwilę gibon jakiś lub magot, z ohydnie gołym, czerwonym pośladkiem, wyciągał przez kratę rękę kosmatą, usiłując dla psoty dosięgnąć piór w ogonie ptaków królewskich; papugi wieszały się na prętach przegrody i rozdziawiając dzioby, karykaturalnie do orlich podobne, wtórowały zgiełkliwym krzykiem miauczeniu wykrzywiających się małp.
Sępy wyglądały jak ślepe i głuche w kamiennym swym spokoju. Żaden z nich ani razu głowy nie zwrócił, żaden nawet nie załopotał na postrach skrzydłami. Gdy jednego z nich magot obrzydliwy długą ręką za lotki obwisłe dosięgnął i szarpnął, garść pierza wyrywając, on posunął się tylko o pół kroku dalej na gałęzi nie spojrzawszy nawet na napastnika, tak właśnie, jakby się usuwał kędyś na skałach przed rzuconą wiatrem gałęzią.
Grabiec przypatrywał się ptakom zrazu mechanicznie, myślom dalekim oddany, później z rosnącem nagle zajęciem. Wsunął dłoń ostrożnie między pręty i spróbował przegrody.
— Mocna, — szepnął do siebie, — szkoda.
Małpa jedna, większa i złośliwsza nad inne, wyciągnęła znów kosmate ramię i długiemi spłaszczonemi na końcach palcami starała się chwycić za pierze na piersiach sępa. Ptak wzniósł szyję i głowę w tył rzucił, przechylając ją nieco na bok. Krwawe oczy jego wpatrzyły się w ruchliwą dłoń małpią, przebierającą przed nim palcami. Głowę jeszcze więcej cofnął, jakby do uderzenia, dziób trochę rozchylił.
— Bij! — syknął Grabiec, patrząc na tę scenę.
Ale sęp widząc, że mimo wysiłku małpa dosięgnąć go nie może, nie raczył się trudzić i przymknąwszy oczy, wsunął znów łeb straszliwy pomiędzy skrzydła, nie zważając już na nic więcej.
Grabiec uśmiechnął się wzgardliwie.
— Głupi! — szepnął na wpół głośno — myślisz, że to jest wielkość.
— Tak, to wielkość — odpowiedziano za nim.
Obejrzał się ze ściągniętemi brwiami, nie rad, że go ktoś śledzi i słucha jego słów.
Stał tuż za nim pod baldachimem ogromnych liści rosnącego obok bananu człowiek młody i smukły, w obcisłym stroju awiatora, z puklami włosów kędzierzawych, wypadających z pod zsuniętego nieco w tył kaptura.
— Mistrz Jacek!
Zadrgał mu w głosie obok zdziwienia jakiś szacunek mimowolny, choć bez śladu uniżenia.
Uczony wyciągnął dłoń ku pisarzowi. Podali sobie ręce w milczeniu.
Stali jakiś czas bez słowa obok siebie; Jacek patrzył na klatkę rojną od małpiej gawiedzi ze zwykłym, pobłażliwym w smutnych oczach uśmiechem; Grabiec odwrócił się w bok, gdzie między strzępiastemi koronami palm niżej sadzonych błyskał ogromnem i szklisto-mętnem zwierciadłem daleki zalew nilowy. W pośrodku słońce tylko pływało po samotnej toni, przybladłe, jakby na wodzie po wierzchu rozlane, ale u brzegów pełno było łodzi, śpiących w żarze popołudniowym z obwisłemi na łukowatych rejach żaglami. Błyszczące czółna motorowe pochowały się gdzieś, Czy też nie widno ich było zdala z pomiędzy czarnych kadłubów barek, łaskawe liście palm zakryły przed okiem nowe miasto, bogatym a pospolitym stylem swym obrzydliwe... Grabiec miał na chwilę przelotne wrażenie, że czas się cofnął i oto on jest świadkiem wieku jakiegoś, znanego z podań jeno dawnych, kiedy królowie żyli i bogi...
— Słyszałem wczoraj pański hymn Izydy...
Odwrócił się. Jacek nie patrzył nań mówiąc te słowa: oczy miał wytężone na zalew nilowy, w stronę ruin w rozsłonecznionej wodzie tonących.
— Słyszał pan...
— Tak. I gdybym nawet nie wiedział, że to pan, byłbym musiał poznać... Ten krzyk, to wołanie...
Mówił to zwolna, źrenic nań nie zwracając.
Pisarz wzruszył nieznacznie ramionami. Zwolna wzniósł rękę i w zamyśleniu położył ją na prętach klatki.
— Panie, — zaczął, — przed chwilą skarcił mnie pan, że chciałem widzieć sępa, miażdżącego dziobem bezwstydną łapę zaczepiającej go małpy. Przyznam się, że radbym tym ptakom klatkę otworzył, aby sprawiły rzeź. Ale coby pan powiedział, gdyby te sępy królewskie — nie walcząc — spokoju nawet nie umiały w niewoli zachować i poczęły tu, wobec papuziej hołoty, dawać widowisko ze siebie! Łbami bić o pręty i włóczyć skrzydłami po ziemi? Wołać wichru, wołać skał i morskich bałwanów, które tutaj nie wejdą? Aby wiedziano, że wielkość znają i swobodę i że za nią tęsknią obłędnie... Aby papugi wiedziały mianowicie i małpy.
— Gubimy się w porównaniach, — odparł Jacek — dajmy pokój zwierzętom i ptakom, choćby nawet królewskim. To może pięknie brzmi, ale nigdy nie jest ścisłe i do fałszywych wniosków wiedzie. Bez względu na to, co pana otacza, pan jak monarcha stoi nad tłumem, który pana słucha...
Ostry, zgryźliwy śmiech przerwał mu zdanie.
— Ha, ha! znam! znam te stare piękne teorje, któreśmy sami na własną pociechę ukuli! Wiem, pan myśli: wszelka sztuka prawdziwa jest władaniem nad duszami, jest narzucaniem ludziom innym własnych uczuć, wyobrażeń, pomyśleń! Czy pan wierzy, że tak jest istotnie?
— Tak jest istotnie.
— Było. Ale to czasy tak dawne, że na legiendę już dzisiaj zakrawają — i nieprawdopodobną. A przecież tak było. Tutaj, gdzie teraz stoimy — kiedyś się świątynie wznosiły potężne i szeregi tajemniczych, grozą przejmujących bóstw granitowych — tu na miejscu tych hoteli, domów pospolitych, jakiemi obecnie świat się cały upodobnił. Ale wtedy nietylko sztuka, lecz i mądrość i wiedza wszelka była królową, a nie sługą płatną, jak ninie.
Jacek milczał, słuchając. Z wyrazu jego twarzy trudnoby było odgadnąć, czy przyznaje słuszność Grabcowi, czy tylko nie chce mu się sprzeciwiać. Ten zaś tymczasem, wsparłszy się plecami o pień palmy, mówił zwolna, jak gdyby — nie dbając o to, czy go kto słucha — myśli jeno rozsnuwał sam przed sobą, zdawna przemyślane, bolące.
— Tak było w Grecji, w Arabji, w Italji, w Europie jeszcze aż gdzieś po połowę wieku XIX. Byli artyści najwięksi, z głodu nieraz ginący, władcami ludów samopańskimi, wiedli, wznosili, rzucali w proch. Zapalali pożar, albo zwierzęta dzikie zamieniali na zamyślone duchy. Mieli poddanych, którzy zdolni byli słuchać, ale stracili ich, gdyż sami się dostali pod władzę poddańców swoich. Jesteśmy najemnikami, których się utrzymuje dla dostarczania wzruszeń, słów wielkich, dźwięków, barw, jak was, mędrców, dla wiedzy, krowy dla mleka.
Jacek rzucił głową z wyrazem niechęci.
— Kto winien temu?
My. Z chwilą kiedy sztuka przestała być panią samowładną i ludziom życie formować, rwać ludzi do czynu (bo o czyny przecież chodzi jedynie!), trzeba ją było rzucić, jako rzecz zużytą i innych środków władzy dla ducha poszukać, albo stworzyć sobie nowy świat, w którymby znowu byli ludzie, mogący jej podlegać. Sztuka była środkiem życia i mocy — zrobiono z niej, a raczej z jej formy, cel: kunszt, zręczność rzemieślniczą, zabawkę. Nie chodzi już o to, co się ludziom na głowy rzuci, w którą stronę się wichrem łan zamiecie, skąd się słońcu nad nim wzejść każe lub księżycowi, ale o to jak słowa brzmieć będą, jak się barwy lub dźwięki dowcipnie ułożą... Z czarodziejstwa — marne kuglarstwo powstało, bo to już tylko uszom i oczom jest dostępne. Dzisiaj już zapóźno piorunami bić w piasek. Ocean by nań trzeba wypuścić, który zatapia, ryje, pochłania! Nie sztuka nim dzisiaj będzie.
— A jednak są dzisiaj, jak zawsze byli, wielcy twórcy i doprawdy, że w ustach swoich słońca czasem miewają — mówił Jacek w zamyśleniu.
Grabiec skinął głową.
— Tak, są. Jeno wartość ich w stosunku do społeczeństwa się odwróciła. Przestali wieść słowem, bo niema kogo wieść, więc mówią wciąż do siebie, aby się wygadać. Wynaleźli nawet łachmanik dla okrycia tej nędzy swojej: sztuka dla sztuki. O, jak to ładnie brzmi! Nie chodzi mi o sztukmistrzów słów, dźwięków, barw, jak o linoskoczków nie dbam i połykaczy żywych żab — myślę o twórcach! Dla nich dziś sztuka (sztuka dla sztuki, panie!) to klapa bezpieczeństwa, aby im światy w duszy poczęte piersi nie rozsadziły, gdy oni mocy nie mają w czynie i prawdzie na zewnątrz ich wyrzucić. Patrz pan! obnaża się zawsze do głębi swej istoty twórca i artysta, lecz gdy Fryne niegdyś na słonecznym brzegu morskim wobec ludu naga stanęła, to nie mlaskano lubieżnymi językami, oczu nie wytrzeszczano, ale się głowy wszystkie pochyliły jak przed objawieniem, a ona wiedziała naprzód, że tak się stanie, bo w jej piękności była święta moc. My dzisiaj obnażamy się bezwstydnie, jak dziewczęta sprzedajne w tinglu, mającym pozory pałacu, ba! nawet kościoła — tyle tam złoceń, marmurów i świateł! Ale to tylko pozory: kram to jest brudny w istocie!
Podniósł rękę w górę i prysnął rozłożonymi palcami, jakby pustkę w dłoni pokazywał.
Jacek słuchał go, usiadłszy na ławce kamiennej, z brodą na dłoniach opartą. Utkwił w nim oczy nieruchome, spokojne i głębokie... Uśmiechnął się, ledwo dostrzegalnym, smutnym uśmiechem.
— Miej pan odwagę powiedzieć, — rzekł — że od myśli tylko naszej i od naszego zamiaru zależy, aby się każde miejsce, gdzie jesteśmy, w świątynię zmieniło prawdziwą...
Grabiec udał, że nie słyszy słów, czy też nie dosłyszał ich rzeczywiście, myślami swemi zajęty. Milczał przez jakiś czas, w dół ku miastu oczy zwróciwszy, a potem zaczął znów mówić głosem stłumionym a pełnym bezbrzeżnej nienawiści i wzgardy:
— Zbyt dobrze jest na świecie dla małp, papug i wszelkiego bezmyślnego plugastwa, które przez liczbę i zorganizowanie władzę ma jedyną! O buntach wiemy już tylko z powieści. Buntowali się niegdyś uciśnieni, najbiedniejsi, zdeptani, a pracą rąk swych maszynę świata trzymający i wołali: chleba! Przewódcy dla przyzwoitości kazali im jeszcze dodać: praw! — ale to głupstwo, bo o chleb chodziło naprawdę. Teraz mają go już zadość, więc siedzą spokojnie, bo i czegóż mogliby jeszcze chcieć? Aż nazbyt wiele jest na świecie równości, zbyt wiele chleba, powszechnych praw i szczęścia pospolitego!
Zwrócił się teraz wprost do Jacka i spojrzał mu przenikliwie w twarz.
— Czy nie sądzi pan, — rzekł, nagle ton zmieniając — że nadszedł już czas, aby się zaczęli buntować najwyżsi duchem, którym napozór niczego nie braknie? Czy nie pora, aby zaprotestowali czynem przeciw ustanowionej równości, co jest dla nich obelgą?
Jacek powstał, twarz spoważniała mu naraz.
— Panie, niema potrzeby protestować przeciw temu, czego niema. Nie jesteśmy równi. Pan wie o tem sam. A ze społeczeństwa korzystamy zarówno, jak ono z nas...
— Ha, ha, ha! — zaśmiał się Grabiec. — Otóż jedna z baśni, przez tłum nam narzucona! Ja właśnie mówię, że pora nadeszła, by najwyżsi przestali wreszcie wierzyć w rzekomą łaskawość społeczeństwa małp, które im niby umożliwia myślenie i twórczość, dając obfite środki do życia, ułatwiając badania... Mniejsza z tem, że to szczęście nie wszystkich spotyka, że połowa duchów największych z głodu mrze po dawnemu, marnując się; mniejsza już o to, powiadam! ale dla mnie, dla pana, dla nas wszystkich hańbą jest dostawać, jakby z łaski i pod miarą to, czembyśmy winni rozporządzać sami, nieograniczenie! Wszelkie dobro i wszystek życia cud do nas należy, bo nasze to duchy stworzyły, a obdarowany jest tylko tłum. Świat dzisiaj podobny do zwierzęcia potwornego, u którego brzuch się rozrósł, wielki nad potrzebę, kosztem nóg i głowy. Zamiast tłumowi, jak słuszna, kazać pracować na siebie, my wszyscy pracujemy na ten tłum ohydny, głupi, próżniaczy, nie mający zajęcia poza urzędem nadanym. Pracują nań robotnicy, mędrcy pracują, a on trawi i...
Urwał w połowie zdania.
— Ordynarny wyraz ciśnie się na usta, — rzekł po chwili — ale to trudno: ordynarne jest wszystko, co nas otacza. Trzeba z tego wyjść, lub zdechnąć. Zacząć się teraz musi odwrotny bieg — fala przypływu cofającego się od wieków morza. Pocznie się nowa wojna święta i zdobywanie, raczej urzeczywistnianie praw najwyższych, zgoła niepowszechnych. Nie wolności nam dzisiaj potrzeba, lecz władzy i niewoli! nie równości, lecz różnic! nie braterstwa, lecz walki! Do najwyższych należy świat!
— Jakie siły stawia pan w tej walce naprzeciw siebie? — spytał Jacek, oczy nań podnosząc. — Z jednej strony społeczeństwo całe, zorganizowane doskonale, zadowolone z tego, co jest i gotowe przeto bronić istniejącego stanu wszelkiemi siłami, a z drugiej?
— My.
— To znaczy?
— Twórcy, myśliciele, wiedzący — żywi.
— Dramat pan układa.
— Nie. Chcę życia. Życie tworzę. Można poruszyć pracowników istotnych, masę olbrzymią, świat z dołu na atlasowych barkach trzymającą: niechaj nim zatrzęsą! Będą woleli służyć najwyższym, niż tej gawiedzi urzędniczej, tym emerytowanym, bezmyślnym próżniakom i darmozjadom.
— Złudzenia.
— A zresztą...
— Co?
— Wy sami jesteście potęgą. U was jest wiedza, u was jest moc!
Jacek zaprzeczył głową powoli ale stanowczo i rzekł z dumą jakąś wewnętrzną:
— Nie, panie. Tylko wiedza. Moc, którą ona ze sobą przynosi, wynalazki wszystkie i praktyczne zastosowania oddajemy ludzkości do wspólnego użytku. To jest właśnie to, co pan służbą naszą nazywa. Wiedzę — zostawiamy sobie, bo z tłumu nikt jej nie udźwignie. Więcej nic.
Grabiec spojrzał na Jacka ciekawie, jakby miał powody niezupełnie wierzyć, iż on wszystką moc czarodziejską i straszną, z wiedzy płynącą tłumowi oddaje, lecz pohamował się i głosem na pozór spokojnym zapytał tylko:
— I czy zawsze tak ma być?
— Nie widzę wyjścia. Prawem ciężkości woda użyźniająca z podniebnych lodowców spływa w doliny.
— Dobre porównanie. Pan wie, że ta woda góry rozkrusza i z powierzchni ziemi zmywa po to, aby poziom ogólny podnieść o jeden palec, by morskie dno dźwignąć nieznacznie? Płazko będzie na końcu. Gór zabraknie i lodowców, a doliny się ku niebu nie wzniosą.
— Gasną też gwiazdy życiodajne, wyczerpawszy moc swą na ogrzanie bezpłodnej przestrzeni. To snadź prawo przyrody — ziemią, wszechświatem i ludzkiem społeczeństwem rządzące.
— Tak, ale nie jedyne. Prawem przyrody zderzają się także wygasłe słońca, by z nich nowe, przyszłemi światami ciężarne mgławice wybłysły, prawem przyrody wewnętrzne ognie nowe łańcuchy górskie z głębin ziemi wysadzają. Jeno przed każdem odrodzeniem iść musi zagłada! Jest i nam potrzeba trzęsienia ziemi, co miasta w gruz wali i na pował lądy całe wywraca.
— A jeśli po niem nowe życie nie wykwitnie?
— Musi.
Jacek pochylił głowę w zadumie.
— Władza, czyn, bój, życie... Czy nie przecenia pan sił ludzi, którzy całą istotę swą myśli oddali? Nie mówię już nawet o samej walce; przypuśćmy rzecz nieprawdopodobną, że powstaną ci najwyżsi i z pomocą, bo ja wiem? może wiedzy swojej i gienjuszu, może tych mas roboczych, spokojnie dzisiaj drzemiących i wyzyskiwanych zawsze, zawsze uwodzonych — zwyciężą: cóż dalej? Wierzy pan, że będą władać? panować? działać? Pan mówi, że sztuka prawdziwa i wielka jest dzisiaj tylko marnem, bo bezcelowem ujściem dla energji ducha, która by mogła w czynach się wyładować. Otóż to jest już złudzenie, żeby mogła. Oddzieliła się myśl nasza od naszych czynów i nam się tylko zdaje, żeby do nich zdołała powrócić. Pozostań pan przy sztuce swojej i przy granych na teatrze dramatach i nam pozwól pozostać w tym szerokim świecie myśli, do którego nikt nie powołany wedrzeć się nie zdoła. Nie warto schodzić w dół.
— A lord Tedwen? — rzucił Grabiec.
Na chwilę zaleogło milczenie.
— Lord Tedwen — odparł wreszcie Jacek — rzucił władzę i jest dzisiaj tylko mędrcem. To właśnie dowodzi, że życia z myślą dzisiaj łączyć już nie podobna. Zostaw nas pan w spokoju.
— To pańskie słowo ostatnie? — rzekł Grabiec z chmurnie namarszczonemi brwiami.
Uderzyło Jacka coś w jego głosie czy w wyrazie twarzy, że spojrzał mu bystro w oczy.
— Dlaczego pan pyta?
Grabiec nachylił się ku niemu.
— A gdybym ja panu rzekł, że ziemia już drży? że tam pod jej skorupą zastygłą wzdyma się już fala ognistego przypływu, czy i wtedy i wtedy?
Nagłym ruchem wzniósł Jacek głowę. Patrzyli sobie przez pewien czas w oczy w milczeniu.
— Czy i wtedy? — powtórzył Grabiec.
Jacek długo nie odpowiadał. Wreszcie powstając, rzekł spokojnie, lecz twardo:
— Tak. I wtedy nawet nie dam innej odpowiedzi. Nie wierzę w tłumny ruch. Niech mnie pan słucha: to, co jest, jest ohydne, ale gdy wstręt we mnie wszystkie uczucia przemoże, gdy zwątpię ostatecznie i uznam, że od takiego bytu lepsza zagłada i to już sposób ostatni, by odepchnąć zalewającą nas płytką falę: to, co potrzeba, zrobię ja sam.
Powiedziawszy to, skinął głową i zwrócił się do odejścia ku miastu.
— Idę teraz rozbijać bank — mówił Łacheć do siebie przeliczając złoto, które mu jeszcze zostało z honorarjum, wypłaconego onegdaj przez Towarzystwo Międzynarodowych Teatrów.
Nie wiele już tego było: coś około dwudziestu sztuk, po odrzuceniu srebra, którego na stołach gry nie przyjmowano. Uśmiechnął się.
— To właśnie dobrze; więcej nie przegram.
Ale smutek dziwny go ogarnął. Onieśmielali go ci krążący gęsto we wspaniałym przedsionku mężczyźni strojni i wytworni, te kobiety z obnażonemi ramionami, śmiejące się, wonią pachnideł doskonałych owiane... Miał wrażenie, że mijając go, rzucają nań spojrzenia krótkie i urągliwe, szydzące z jego ubrania, niedość dobrze skrojonego i z niezgrabnej figury. Napróżno usiłował nadać sobie wyraz swobody i pewności siebie. Zapomniał, że ci wszyscy ludzie szaleli wczoraj pod wpływem dźwięków jego muzyki — czuł się wobec nich małym, zalęknionym, śmiesznym i nędznym.
Chciał się zgubić co prędzej. Oddał przy drzwiach kartę wstępu i wszedł na salę. W ucho mu wpadł znany, łaskotliwy, miałki brzęk złota, ustawicznie przesypywanego. Stoły gęsto były obstawione. Poza rzędem siedzących w krzesłach stali jeszcze inni i cisnęli się, rzucając stawki przez ich ramiona. Galerja typów, postaci, »nagich dusz«, żądzą złota z wszystkich pozorów ogołoconych. Łacheć lubił czasem przed rozpoczęciem gry krążyć tutaj i przypatrywać się twarzom, ruchom, chwytać słowa rzadkie rozmów, urywanych i krótkich a tak wymownych. Ale dzisiaj parł go jakiś niepokój wewnętrzny: pilno mu było zacząć grę samemu. Przeszedł szybko przez pierwszą i drugą salę, nie rzuciwszy nawet okiem na grających — w trzeciej dopiero rozejrzał się, czy niema gdzie miejsca wolnego.
Ktoś powstał i odchodząc, zaczął się przebijać przez szeregi za poręczami krzeseł stojące. Łacheć skorzystał z utworzonego wyłomu, aby się zbliżyć chyłkiem ku stołowi.
— Messieurs! faites vos jeux!
Na zielonem suknie leżały stosy złota i paski papierów podłużne, stemplem domu gry oznaczone, które przy osobnej kasie graczom wydawano, jako kwity na złożone sumy znaczniejsze. Dorzucano jeszcze i stąd i zowąd garście pieniędzy; starszy krupier z talją kart w ręku czekał na ostatnie stawki spóźnione.
— Rien ne va plus! — Wyrzucił pierwszą kartę.
Ktoś jeszcze chciał na kolor czerwony parę sztuk złota postawić, — obok siedzący pomocnik krupiera szybkim ruchem grabek odrzucił stawkę.
— Trop tard, monsieur, rien ne va plus! — powtórzył.
W ciszy najzupełniejszej, wyczekującej, zaszeleściały karty, pojedynczo na skórzaną podkładkę rzucane. Białemi palcami, ruchem szybkim i wytwornym, z najdoskonalszą obojętnością na wygolonej twarzy, krupier układał znaczki czarne i czerwone, doliczając oka.
— Trente neuf! — zawołał, przerywając pierwszy szereg.
Rozjaśniły się oczy tych, co na kolor czerwony stawiali; wedle wszelkiego prawdopodobieństwa szereg drugi nie dosięgnie tej cyfry, niższej tylko o jedno oko od maximum.
— Quarante! — zabrzmiało niespodziewanie — Rouge perd et couleur!
Ktoś syknął zcicha, — kobieta jakaś nerwowym ruchem dłoni mięła ostatni banknot przed sobą leżący, — zaśmiano się krótko w innej stronie. Grabki krupierów wpadły chciwie na złoto, zgarniając je z połowy stołu całą falą; miałki, sypki, ckliwy dźwięk rozległ się znowu. Na pozostałe, wygrywające stawki począł się sypać złoty deszcz: jeden z krupierów rzucał zręcznie z góry pieniądze, pokrywając niemi leżące na stole monety i papiery. Wyciągnęły się zewsząd ręce graczy. Niektórzy wycofywali sumy zdobyte lub przesuwali je na inne pola, — inni, w miejsce straconych — nowe garście złota stawiali.
— Messieurs, faites vos jeux! — powtarzał starszy krupier słowa uświęcone, trzymając znów karty w pogotowiu.
Łacheć dotąd nie stawiał. Stał za krzesłem jakiejś grubej matrony i błądził okiem po graczach, dookoła stołu ściśniętych. Znał niektórych z nich. Przychodzili tutaj codziennie i grali zawsze, — o jakiejkolwiek porze było wejść, spotykało ich się niechybnie, jeśli nie przy tym, to przy innym stole, z jednakowo zajętemi minami, z kupą złota i banknotów przed sobą i z białemi kartkami, na których każdą grę notowali skrzętnie.
Wygrywali, czy przegrywali: zdawało się to nie sprawiać na nich głębszego wrażenia. Łacheć rozumiał, że ci ludzie grali jedynie po to, aby grać, bez celu innego, bez żadnej myśli dalszej. Patrzył na nich niemal z zazdrością, że ich cieszy i zajmuje to, co dla niego najprzykrzejszą jest pracą: gra sama, śledzenie kart z rąk krupiera padających, widok złota przesuwanego. Przegrana była dla nich klęską dlatego, że mogła im uniemożliwić grę dalszą, — wygrana cieszyła ich, że zwiększała kapitał, który można było rzucać znów na sukno zielone.
Znać było, że ze zdziwieniem, nie pozbawionem pewnej domieszki pogardy, patrzą na tych, którzy przybiegają do stołu, aby wygrać kilka sztuk złota i odejść, unosząc łup w kieszeni, jak gdyby go można tam, za drzwiami, lepiej zużytkować, niż tutaj, na stół znowu rzucając.
A takich chciwców było wielu. Oni to stali w zwartych rzędach po za krzesłami, oni cisnęli się na każde wolne miejsce przy stole i oni... bank wzbogacali. Niektórzy z nich grali pojedynczemi sztukami złota, śledząc z niepokojem każdą kartę, padającą z rąk krupiera, od których los ich mizernych stawek zawisł, — inni rzucali naraz majątki całe, góry kruszcu i banknotów z pozorną obojętnością w twarzy, która jednak ściągała się dziwnym kurczem, gdy karty na stół padać poczynały.
I za każdą grą sumy poprostu nieprawdopodobne przez stół się przewalały. Łacheć patrzył na ten przypływ i odpływ, złotą falą sukno zielone wciąż zalewający, i liczył palcami w kieszeni nędzne grosze swoje, które miał rzucić w ten potop. Śmiech go zebrał gorzki.
Od dłuższego czasu grał tutaj codziennie, bez zapału, bez namiętności, nawet bez ochoty zgoła, odrabiając te kilka godzin co dnia, jakby nałożony obowiązek. Nudziło go to nawet i męczyło, ale postanowił sobie wytrwać.
Chciał wygrać. Chciał się poprostu uwolnić od tej zależności duszącej, która ciężyła nad nim jak zmora przez całe życie. Wszystko jedno mu było, jakim sposobem cel osiągnie: ten wydał mu się narazie najprostszym i — ostatnim.
Zdawało mu się niegdyś, chłopakowi młodemu, że rychło wybije się na wierzch talentem swym, w który wierzył niezłomnie, dziełami, które śniły mu się już jak ptaki o szerokich skrzydłach, z piorunami w szponach na świat w słonecznej glorji lecące... Śniła mu się jakaś królewskość nadchodząca, przed którą będą ludzie głowy chylili, jakieś radosne i święte podniesienie, ale z tych snów aż nazbyt wcześnie go rozbudzono.
Był dla dziwnej nieforemności ciała i lękliwego usposobienia pośmiewiskiem kolegów już w szkole powszechnej, którą, jak każdy, przebyć musiał obowiązkowo. Nauczyciele nie lubili go z powodu wiecznego roztargnienia, nie pozwalającego mu skupić dłużej myśli na żadnym przedmiocie; dzikim go nazywano i tumanem, z którego świat nie będzie miał pożytku.
On też czekał dnia wyjścia ze szkoły, jak wyzwolenia. Syn rodziców, podrzędne mających stanowisko a więc niezasobnych, śnić nawet nie mógł o tem, aby o własnych siłach oddać się studjowaniu muzyki, która, jedyna na świecie, miała dlań wartość i urok. Ale społeczeństwo, doskonale urządzone, w zasadniczych ustawach miało paragraf, przyznający prawo do bezpłatnej nauki i utrzymania na koszt skarbu wszystkim, którzyby w jakim kierunku zdolność okazali.
Ukończywszy szkołę powszechną, miał nadzieję, że mu się uda dostać pod opiekuńcze skrzydła owej dobroczynnej ustawy; ale przy egzaminie, mającym wykazać jego muzyczne uzdolnienie, przepadł sromotnie. Muzycy zawodowi, wysokie pensje ze skarbu biorący, powiedzieli bez ogródki i jednogłośnie, że powinien raczej rondle skrobać, bo jest cudak.
Był też i inny paragraf w ustawie, nakazujący wszystkim pracę obowiązkową. Zresztą, gdyby mu się nie chciał kto poddać — na jakiś czas przynajmniej — musiałby z głodu umrzeć.
Wyznaczono Łachciowi drobną posadę w Urzędzie Międzynarodowych Komunikacji, gdzie przez kilka lat uchodził znów za bałwana, za darmo chleb zjadającego. Nieludzkich poprostu wysiłków używał, aby się kształcić i ze szczupłej pensji opłacać prywatnych nauczycieli, mających mu otworzyć królestwo dźwięków; głodem przymierał, w łachmany się odziewał. Po odbyciu koniecznych lat »służby społecznej« w Urzędzie Komunikacji na nieodmiennie nizkiem stanowisku, gdy tylko nadszedł dzień, kiedy wedle praw obowiązujących wolno mu ją było porzucić — poszedł co rychlej a lekkomyślnie w świat, z emeryturą tak śmiesznie małą, że musiałby co trzeci dzień tylko jadać i to nie obficie, aby mu na życie starczyła — i z teką, pełną orkiestralnych utworów, których mu nikt nie chciał zagrać.
On sam — twórca, zręczności wykonawcy nie posiadając, śnił jeno z tęsknotą, patrząc na nuty nakreślone, o dniu nienadchodzącym, kiedyby one dla własnych uszu jego zmartwychwstały wszystkie żywymi dźwiękami i drżał z niepokoju a pnagnienia na samą myśl taką.
Udawał się od jednej powagi muzycznej do drugiej, kołatał do teatrów i sal koncertowych, rozmawiał z wirtuozami — zawsze nadarmo. Wzruszano ramionami, słysząc o jego samouctwie: nie miał patentu z ukończenia państwowej szkoły muzycznej, nie był do niej przyjęty nawet, a zatem nie posiadał talentu. Nie chciano z nim więcej gadać.
Raz tylko jakiś dyrektor w przystępie dobrego humoru obiecał wysłuchać jego koncertu. Łacheć czekał parę tygodni na dopuszczenie go przed oblicze dostojnika. Nadszedł wreszcie wielki dzień. Przyszedł do wytwornego gabinetu z zeszytami w ręku — onieśmielony, zalękły, dzikszy jeszcze i niezgrabniejszy, niźli zazwyczaj. Dyrektor wskazał mu niedbałym ruchem ręki pianino.
— Zagraj pan, — rzekł — mam piętnaście minut czasu.
Łacheć zaczerwienił się i wybełkotał coś niezrozumiałego.
— No, prędzej, czas upływa — nalegał dostojnik, przeglądając jakieś notatki.
— Nie umiem.
— Co?
— Nie umiem grać — powtórzył Łacheć. — Tworzę tylko i dyryguję.
Dyrektor zadzwonił.
— Następny! — rzucił krótko lokajowi ukazującemu się we drzwiach.
Tak się skończyło to wiekopomne w jego życiu posłuchanie.
Zmuszony był w końcu udać się z prośbą o pomoc do pana Benedykta, dalekiego jakiegoś wuja z macierzystej strony. Pan Benedykt, rad w własnych myślach za człowieka dobroczynnego uchodzić, pomocy nie odmówił i sumek niewielkich kilkakrotnie w formie pożyczek mu udzielił, ale hojnym nie był bynajmniej, zwłaszcza że nie wierzył i on w talent tego dziwnego muzyka, nie umiejącego grać nawet.
Po pewnym czasie dostał się Łacheć w łapy Halsbanda, na którego zamówienie za marny grosz, aby wyżyć, dorabiał muzykę do różnych lichych wierszydeł na zadane tematy.
Halsband, kolejno faktor, reporter, dziennikarz i właściciel wielkiego tygodnika, zajmował się obecnie historją sztuk i literatury, a równocześnie stał na czele ogromnego »Towarzystwa rozpowszechniania arcydzieł współczesnych i dawnych za pomocą udoskonalonych gramofonów«. Tym to udoskonalonym bydlętom ryczącym służyła muzyka Łachciowa. Pisywał dla nich czasem nawet »nowoodkryte« utwory mistrzów pomarłych. Z wściekłości mścił się, jak mógł, na słuchającej tych okropności publice, parodjując gorzko najwspanialsze motywy, ale i na tem niewielu się poznawało.
Nadto Halsband, jako teoretyk sztuk i literatury a przytem dawny dziennikarz, miał swoje pretensje. Uważał za dobre i wysławiał przed innymi zawsze to, czego nie rozumiał — w przekonaniu snadź, że to najpewniejszy sposób okazania się mądrym i głębokim. A że dbał także rozumnie o tak zwane gusta publiczności, robiąc dla nich niekiedy »ustępstwa«, więc Łacheć dostawał od niego do »obrobienia artystycznego« przedziwny materjał, będący poprostu chaosem, gdzie rzeczy przypadkowo naprawdę gienjalne mieszały się z popularnemi ohydami oraz z ramotami rozpaczliwemi, w których prócz dźwięku bezsensownych a napuszonych słów, nic już zgoła nie było.
Groziła mu już śmierć z uduszenia w tej atmosferze, w której musiał żyć, kiedy przez przypadek czy fantazję jakąś zwróciła Aza nań uwagę. Dowiedziała się z żartobliwych napomknień pana Benedykta, że Łacheć w nocach bezsennych zorkiestrował sławny Hymn o Izydzie wyniosłego Grabca i zapragnęła śpiewać go właśnie w zrujnowanej świątyni na Nilu, która dotąd jeszcze nigdy teatrem nie była.
Rzecz się wydała zrazu wprost niesłychaną, ale Aza przemogła wszystkie przeszkody i postawiła na swojem. Zwaliska stare na Nilowej toni zamieniono na jedną noc w salę koncertową. Ludzie ze wszystkich stron świata ściągnęli, aby być świadkami tego dziwowiska, więcej sławą przemożną śpiewaczki i niezwykłością pomysłu przywabieni, niźli znanem imieniem Grabca i zgoła nic im już nie mówiącem — młodego kompozytora.
Łachciowi zapłacono jednak znaczną stosunkowo sumę. Przeliczał długo i obracał w rękach po raz pierwszy na swe imię wystawione czeki. Poczuł nagle, że w tem złocie, które za nie mógł dostać, jest moc. Dziwna, ciężkimi młotami w mennicy w kruszec zakuta moc, która daje posiadaczowi wolność czynienia, co mu się podoba, rozkazywania ludziom, użycia, tworzenia...
Zacisnął rękę... Mściwość jakaś wściekła ściągnęła mu mięśnie w twarzy i dłonie w pięście zwinęła. Za upokorzenia wszystkie, za głód, za nędzę, za te szmaty brudne, któremi się odziewał, za ukłony Halsbandowi oddawane, za służbę gramofonom, za niewolę, za połowę życia prawie zmarnowaną — —!
Głosy, niewiadomo skąd zlatujące, dziwne w uszach mu zabrzmiały, pieśni jakieś niewysłowione, burze dźwięków i przewiewy wiatru po zeschłych ziołach zamarłego stepu... Rozwarł oczy szeroko, brodę wsunął między dłonie. Rysy twarzy wygładzały mu się zwolna: patrzył w głąb duszy swojej, na skarby tam ukryte, każdej chwili wybłysnąć na świat gotowe.
Uczuł, że właściwie nic go nie obchodzi to wszystko, co przeszedł, że nie ma żalu do nikogo, że nie chce nawet, aby go słuchano, jeno tworzyć pragnie i żyć, żyć w dźwięku tych pieśni, co się z duszy jego snują. Radość cicha, ufna, dziecięca wypełniła mu serce po brzegi i rozlała się na szerokich ustach jasnym uśmiechem.
Długo siedział w milczeniu. Zerwał się nagle i począł znowu przeliczać pieniądze. Tak, sumy tak wielkiej nigdy za życia w ręku jeszcze nie miał, a jednak jest ona mała, rozpaczliwie mała, jeśli chce sobie za nią kupić spokój i swobodę, i prawo tworzenia... Na rok wystarczy, może na dwa lata. A potem znowu powrót do nędzy, do brudu, do upokorzeń, lub w najlepszym razie konieczność zabiegów, handlu, sprzedaży, obowiązek myślenia o powodzeniu, o upodobaniach bezwzględnie mu wstrętnej gawiedzi, o łaskach wirtuozów, kabotynów, histrjonów, o poparciu śpiewaczek...
Niespodziewana fala krwi uderzyła mu do głowy. Nie umiał w pierwszej chwili zdać sobie sprawy, czy to wstyd, czy inne jakieś nowe i dziwne uczucie. Zrozumiał jeno, że nie chce, nie może się zgodzić na to, aby Azie cośkolwiek zawdzięczał, jako swojej dobrodziejce. W pierwszym porywie chciał wziąć otrzymane pieniądze w garść i iść i rzucić jej pod nogi...
Opamiętał się. Aza wybuchnęłaby wtedy śmiechem, patrząc na niego, jak na błazna i na tę marną dla niej sumę, która jest jednak całym jego majątkiem.
Przez nią zapracowanym majątkiem! Jej się spodobało, aby miał pieniądze — ona mu je podarowała poprostu.
Przymknął oczy, dłonie zwinął przed twarzą. Stanęła mu żywo w pamięci taka, jaką widział na próbach, wykonaniem dzieła swego dyrygując: wyniosła, królewska, przepiękna.
I słodka! i słodka — jak życie, jak obłęd, jak śmierć...
Inaczej, inaczej stać przed nią kiedykolwiek, bodaj raz za żywota! Być panem, władcą, bogiem — mimo tę postać niezgrabną, mimo tę ohydną, rozczochraną głowę, pięknym być mocą i wielkością!
Trzeba pracować, tworzyć!
Trzeba mieć za co żyć.
Z mimowolną pogardą zmiął czeki, olśniewające go przed chwilą i wsunął do kieszeni. W najbliższej kasie państwowej zamienił na złoto i poszedł prosto do domu gry.
Grał uporczywie, zaciekle, a jednak zimno. Postanowił wygrać sumę jakąś nieprawdopodobną, któraby mu dała niezależność zupełną na całe już życie. Nie ryzykował, nie szalał. Pracował poprostu ciężko, zdobywał przy zielonych stołach jedną sztukę złota po drugiej, lub... tracił w ten sam sposób.
Po godzinach długich wychodził, by zaczerpnąć powietrza, z rezultatem tak śmiesznym, że chwilami rozpacz go ogarniała, gdyż widział, że nawet przegrać posiadanych pieniędzy nie może i tak pozbyć się przynajmniej gnębiącej go a złudnej snadź nadziei. Były momenty, że pragnął wprost stracić wszystko, aby nie czuć obowiązku rzucania się dalej w ten nieznośny dla siebie wir gry.
Ale taki nastrój przemijał szybko.
— Muszę wygrać! — powtarzał znów z uporem i wracał do sal »pracować« dalej w pocie czoła.
Grał ostrożnie, chciałoby się rzec: po chłopsku. Od nieznacznych stawek zaczynał, a podwyższał je dopiero w miarę, gdy mu wygrana na to pozwalała. Los igrał z nim tymczasem, jak kot z myszą. Gdy po godzinie walki, w której zdobywał po jednej sztuce złota, przechodził do energiczniejszego ataku i rzucał naraz większą sumę na stół: karta nieodmiennie padała na jego niekorzyść.
Czasem, gdy widział, jak się złoto przed nim całemi falami przesypuje, jak ludzie w przeciągu paru minut wygrywają sumy, zupełnie już fantastyczne, ogarniała go żądza zaryzykowania wszystkiego, co ma, na jeden rzut. Wszak to tak łatwo wygrać: postawić sumę na kolor szczęśliwy i podwoić ją, po drugim rzucie będzie już w czwórnasób zwiększona, po trzecim ośmiokrotnie...
Tak, tylko mieć właśnie ten moment szczęśliwy, tylko trafić!
Postawił jedną sztukę — dla próby: wygrał. Zadrżała mu ręka, — rzucił sztuk dziesięć: drapieżne grabki krupiera zgarnęły je do kasy. Zaczynał znowu od jednej sztuki.
Tak było do tej chwili — ciągle. Obawiał się, że i teraz tak będzie. Zaczął stawiać nieśmiało, wstydliwie, przesuwając rękę z błyszczącym krążkiem złota ponad ramieniem siedzącej przed nim damy, która oglądała się nań za każdym razem złemi oczyma w obawie, że potrąci jej przedziwny kapelusz. Łacheć cofał się wtedy skromnie i powtarzał: przepraszam, — zaledwie śmiejąc potem sięgnąć po wygraną.
Bo los zaczął mu się uśmiechać. Tym razem wygrywał wciąż, zrazu po parę sztuk, później, gdy się rozzuchwalił, całemi garściami. Po pewnym czasie poczuł, że kieszeń, do której, stojąc, pieniądze wsypywał, poczyna mu ciężyć. Wsunął dłoń i przeląkł się. Kieszeń była pełna, — wśród złota szeleściały mu pod palcami banknoty, które tylko na znaczniejsze sumy wydawano.
— Przyszła moja godzina — pomyślał.
W sposób zgoła bohaterski zaczerpnął w kieszeni ile dłoń mogła pomieścić, zawahał się chwilę...
— Postawię na kolor czerwony; pięć razy z rzędu postawię!
Nie licząc, rzucił na stół.
— Trente deux! — zabrzmiał po chwili znudzony głos krupiera.
Łacheć pobladł zlekka.
— Stracę! — pomyślał.
Jeszcze sekunda...
— Trente un!
Wygrał nadspodziewanie. W uszach mu zahuczało.
Krupier przeliczył szybko pieniądze i dorzucił równą sumę tak obojętnie, jakby garstkę grochu dla zabawki po zielonem suknie przesuwał.
Łachciowi zadrgała dłoń: chciał wycofać wygraną.
— Powiedziałem sobie, że pięć razy z rzędu na ten kolor postawię — pomyślał i zostawił wszystko na stole.
Znowu wygrał kolor czerwony. Krupier tym razem, przeliczywszy jego stawkę, usunął złoto i położył kilka podłużnych pasków papieru.
— Powiedziałem sobie, że pięć razy postawię — powtarzał Łacheć w myśli uporczywie, powstrzymując odruch ręki która chciała zgarnąć banknoty do kieszeni.
I znów wyszedł kolor czerwony. I jeszcze raz. Czterokrotnie. Poczęto już poglądać nań z zazdrością, jak na szczęśliwego gracza: suma leżąca na stole i bezsprzecznie jego, jego własna, była naprawdę ogromna. Czuł w szyi duszące tętna krwi — chciał chwycić pieniądze i uciekać.
— Do piątego razu, powiedziałem!
Pot kroplisty wystąpił mu na skroń. Jeśli jeszcze teraz suma się podwoi...
Krupier, kładący karty, rozglądał się wkoło z talją w ręku, pytając wzrokiem, czy wszystkie stawki są już na miejscu.
— Nie, nie! to niepodobna, aby jeszcze raz wyszedł kolor czerwony! — huczało Łachciowi w głowie.
— Rien ne va plus!
Gwałtownym ruchem chwycił grabki i przegarnął stos banknotów na sąsiednie pole w środku stołu — właśnie w chwili ostatniej, gdy już pierwsza karta padała.
Czekał z zapartym oddechem.
— Rouge gagne, couleur perd.
Łacheć właśnie z pola czerwonego przesunął stawką swoją na »couleur«. Przegrał wszystko.
Jakoś go to nie dotknęło. Aż się sam zdziwił. Poczuł tylko straszną zawziętość.
— Dobrze mi tak — pomyślał. — Trzeba było zostawić. Teraz się poprawię.
Co tylko mógł w rozwartą dłoń zaczerpnąć, nabrał z pozostałej reszty w kieszeni i postawił na »rouge«.
Karty ze znanym mu drażniącym szelestem poczęły z ręki krupiera padać na skórzaną podkładkę. Łachciowi sekundy wydawały się niezmiernie długiemi. Niby obojętnie podniósł oczy i zaczął się przyglądać graczom około stołu. Zajął go naprzeciw za krzesłami stojący, brodaty żyd, który, chociaż sam nic nie postawił, patrzył w najwyższem podrażnieniu za grą w rękach krupiera, kręcąc głową nerwowo i mlaskając językiem po wyschniętem snadź podniebieniu.
— Rouge perd, couleur gagne.
— Aha — pomyślał Łacheć, patrząc jak pieniądze jego przegrane do kasy zgarniają, — trzeba było tamtym razem wedle postanowienia na »rouge« zostawić, a teraz dopiero przesunąć na »couleur«.
Niesłychana jasność tego zdania uderzyła go.
— To takie proste — powtarzał w kółko w myśli, nie mogąc się połapać, jak właściwie teraz ma stawiać.
Nie uważał nawet, że kilka gier tymczasem przeszło. Usiłował sobie przypomnieć: zdawało mu się, że słyszał ciągle wygrywający kolor czarny — jedna gra była nierozstrzygnięta.
— Trzeba stawiać tedy na »noir«.
Wyciągnął ręką pełną znów złota.
Krupier powstrzymał go uprzejmym ruchem. Mieszano w pośrodku stołu karty na nowo; podczas tego uroczystego i z pełnym ceremonjałem odbywającego się obrzędu wszystkie stawki muszą być cofnięte.
— To dobrze, to dobrze! — zaśmiał się w duszy. — Byłbym znowu głupstwo palnął. Przecież rozum sam wskazuje, że jeśli czarne wygrały kilkakrotnie, to teraz musi się odmienić, a więc na czerwone dalej stawiać powinienem.
— Faites vos jeux, messieurs!
Postawił na czerwone i przegrał. Siedemnaście razy stawiał na kolor czerwony i siedemnaście razy czarny kolor wygrywał.
Patrzył wciąż na żyda kręcącego głową. Zauważył, że trzyma on w ręku złotą monetę i nie może od godziny zdecydować się, gdzie ją postawić. Oczy mu wychodziły na wierzch, językiem mlaskał obrzydliwie i coraz głośniej.
Łacheć uśmiechnął się.
— Ten się musi męczyć dopiero!
Sięgnął do kieszeni, aby jeszcze raz postawić; palce pod ostatniemi sztukami złota trafiły na płótno. Otrzeźwiał nagle, jakby z jakiegoś snu, w którym nie był sam sobą. Przerażenie go ogarnęło.
— Jakto? — powtarzał w myśli — przecież miałem już tyle...
Zdawało mu się, że wszyscy patrzą nań i śmieją się. Cofnął się chyłkiem od stołu, jakby uciekał. Krew pulsowała mu w skroniach, — ckliwe ciarki rozchodziły się po całem ciele. Teraz dopiero myślał przytomnie o swojej grze — wszelkie momenty, na które przy stole nie zważał, stawały mu żywo w świadomości. Zaczął rozumować: Trzeba było przejść do koloru czarnego, bo widocznie była »passa«. Wystarczyłoby parę sztuk położyć na »noir« i czekać spokojnie. Byłby majątek. A jeśli nie, to już raczej należało odstąpić, kiedy zauważył, że mu się nieszczęści. Przecież tak robił zawsze do tej chwili. Gdyby był odszedł przed kwadransem, byłby miał...
Liczył w pamięci ile mógł mieć przed kwadransem.
A teraz?
Wsunął rękę do kieszeni i chodząc po sali ze spuszczoną głową, przeliczał pozostałe złoto. Potrącał ludzi, albo ustępował im niezgrabnie z drogi, wchodząc innym na palce. Ktoś syknął przez zęby, ktoś obdarzył go niezbyt pochlebnym epitetem. Nie zważał na to; nie słyszał poprostu.
Monety w kieszeni palcami przeliczane mieszały mu się ciągle, to znowu liczby zapominał i zaczynał rachować na nowo.
Wreszcie stanął i nie krępując się już obecnością patrzących nań ludzi, garstkę złota ostatnią na dłoń wysypał, licząc. Miał mniej więcej tyle, co przed rozpoczęciem gry — właściwie tedy nic nie stracił oprócz pieniędzy wygranych.
Powiedział to sobie niemal głośno, niby na pocieszenie, ale mimo to nie mógł się pozbyć ogarniającego go przygnębienia, które z każdym momentem podobniejsze było do rozpaczy.
Był bogaty — przed chwilą. Tak jest, to co wygrał było już niewątpliwie jego własnością, a był to przecie majątek zdolny mu dać na zawsze tę wolność, tę swobodę, to życie, za którem tęsknił. Los się doń uśmiechnął i złoto przemiótł przez jego kieszenie na tak krótką chwilę, że nawet dotknięciem jego nie miał się czasu ucieszyć — i poniósł dalej jak wiatr suche liście.
Tylko dlatego, aby on miał teraz to uczucie straty.
A dalej?
Trzeba zacząć znowu resztkami ostrożną, mozolną, nędzną grę, albo wyrzec się jej i wydawszy te ostatnie grosze z łaski śpiewaczki mu spadłe, wrócić do Halsbanda, do gramofonów, do wystawania w przedpokojach dyrektorów teatru, do pracy zarobkowej, niszczącej wszystko, co tam w głębi duszy się rodzi.
Uczuł, że ani na jedno, ani na drugie sił już nie ma; miał ochotę płakać jak dziecko.
Naraz — dziwna jakaś obojętność.
— Wszystko jedno — szepnął, uśmiechając się z uczuciem ulgi niespodziewanej, — przecież to taka drobnostka, co jutro będzie! A dzisiaj... mogę się jeszcze napić flaszkę szampana! Starczy.
Wszedł do bufetu i rzuciwszy się na okrągłą kanapkę w kącie stojącą, kazał sobie podać wino.
— Pół flaszki? — bąknął dostojny kelner, z ledwo dostrzegalnym odcieniem impertynencji, obrzucając szybkiem i do oceniania gości nawykłem spojrzeniem postać Łachcia niepokaźną.
— Całą. Extra dry.
— Służę panu.
Łacheć rozrzucił długie ręce po oparciu kanapy, nogę na nogę założył. Ogarnęło go uczucie słodkie boskiej beztroski człowieka, który właściwie nie ma nic do stracenia. Uśmiechnął się do siebie, myśląc o grze swojej i o przegranej, uśmiechał się jeszcze na myśl, że nędzarzem jest właściwie, a rzuca tutaj złoto i pije szampana, gdy mu się tak podoba.
Nalał sobie szklankę po brzegi z przyniesionej flaszki i nie wznosząc głowy na oparcie w tył odrzuconej, zbliżył do ust. Poczuł na wargach smak mikroskopijnych kropelek pryskającego płynu — w nozdrza uderzył go rzeźwy, podniecający zapach.
Ze szklanką przy ustach patrzył z pod spuszczonych powiek na ludzi przed nim krążących. Jeden łyk wina uderzył mu odrazu do głowy.
— Jestem sobie pan, — myślał — przegrałem, bo mi się tak podobało, wolno mi. Piję dobre wino tutaj, na aksamitnej kanapce, bo mi się tak podoba, a jak zechcę, to jutro plunę muzyką w pysk tej całej wystrojonej hołocie, co patrzy na mnie jak na wilka — a jak znowu zechcę, to się powieszę i koniec! Robię, co chcę.
Była mu strasznie przyjemna ta świadomość absolutnej wolności, do ostatnich granic posunięta, niewątpliwa. Powtórzył sobie to zdanie kilkakrotnie, dziwiąc się w rozweselonem sercu, że jest takie proste i jasne i że mu wcześniej na myśl nie przyszło.
Smukła kibić rozmawiającej z kimś kobiety przesunęła się mu przed oczyma. Tyłem była doń zwrócona, ale on ją poznał od pierwszego spojrzenia, poznał wpierw, nim ruch jej zdołał okiem uchwycić, nim spostrzegł barwę jej włosów.
Gruchło mu coś w piersi, jak młotem, aż uczuł w gardle dławienie. Powstał, potrącając stół i usiadł szybko z powrotem, pomyślawszy, że niewiadomo po co powstaje.
Kobieta tymczasem obejrzawszy się snadź na stuk pchniętego mebla, dostrzegła go i stała, uśmiechniętą łaskawie twarzą ku niemu zwrócona, oczekująca, aby ją powitał.
— Aza...
Wstał znowu i niezgrabnym ruchem zbliżył się ku niej. Ręce mu drżały i pot nagle okrył czoło; gdy jej dłoń podawał, przyszło mu do głowy, że ona z pewnością, widząc go tutaj, myśli, iż on gra pieniędzmi, przez nią mu zarobionemi. Wstyd go objął gryzący i wściekłość, wobec której tracił resztę przytomności. Nie uważał prawie, jak Aza przedstawiała go swemu towarzyszowi, dosłyszał tylko wyraz »mój muzyk«, który go ukłuł niepojęcie.
— Rzucam już muzykę, proszę pani — wyrwał się głupio i bez namysłu.
— Co pan mówi? — zaśmiała się śpiewaczka. — Czyżby pan już tak wiele wygrał?...
Zaledwie to powiedziała, żal jej się zrobiło. Łacheć sponsowiał i uśmiechnął się dziwnie, jakby mu się usta mimowoli do płaczu raczej kurczyły. Dotknęła jego ręki.
— Panie Henryku — ozwała się doń po imieniu z lekkim odcieniem dobrotliwej wymówki w głosie, — tego nawet żartem nie trzeba mówić! Pan jest wielkim twórcą i szkodaby było zaprzepaszczać tak piękny talent, który już teraz przecież wybić się musi.
Muzyk był karmazynowy; czuł, że mało, a krew mu tryśnie oczami. Aza tymczasem rozbawiona mówiła dalej, główkę przechylając z łaskawą zalotnością.
— Dlaczego nie był pan u mnie po koncercie? Oczekiwałam pana. Chciałam podziękować jeszcze raz za tę cudowną muzykę. To pański tryumf był, nie mój i nie Grabca nawet!
— Chce mi z łaski sprawić przyjemność — pomyślał.
Zdawało mu się, że towarzysz Azy, młody, niezmiernie wytworny człowiek zrozumiał to tak samo i patrzy nań drwiącem okiem, jak na żebraka.
Szarpnęła się w nim duma i głowę mu rzuciła do góry. Pobladł naraz i pomijając wzrokiem strojnego młodzieńca, który właśnie usta otwierał, aby zdawkową pochwałę do słów Azy dorzucić, spojrzał jej prosto w twarz jasnemi, otchłannemi oczyma.
— To ja pani dziękuję — rzekł powoli cedząc wyrazy. — Była pani doskonałą wykonawczynią dzieła mojego. Nie życzę sobie lepszej. Jestem zupełnie zadowolony i jeszcze raz dziękuję.
Ukłonił się szybko z niespodziewaną dla siebie zręcznością i wyszedł. We drzwiach przypomniał sobie, że nie zapłacił za wino. Rzucił służącemu niedbale parę sztuk złota, niemal połowę tego, co mu zostało jeszcze przy duszy i wybiegł, nie oglądając się już, na schody.
Tutaj opuściła go nagle chwilowa pewność siebie; naprężone nerwy odmówiły posłuszeństwa.
— Idjota jestem — myślał, przeciskając się przez ciżbę ku ogrodom, — idjota, błazen, nędzarz i cham. Co ona sobie teraz o mnie pomyśli? Rozmawia zapewne z tamtym cacusiem i śmieje się...
Obłędna nerwowa rozpacz go ogarnęła. Wtulił palce w szerokie usta i gryzł je, pędząc przez aleje palmowe, z których upał był wygnał wszystkich przechodniów.
— Byle dalej! Byle uciec!
Czuł, że łkanie dusić go w piersi poczyna, że dałby wszystko, życie całe i duszę, byle mógł z nią mówić inaczej, tak jak tamten, i żeby ona tak na niego patrzyła...
— Powieszę się — błysnęło mu przez myśl. Zacisnął zęby z nagłem i niezłomnem postanowieniem i począł szukać okiem drzewa ustronnego z wygodną gałęzią.
— Tak, powieszę się — powtarzał. — To wszystko niema już zgoła sensu. Zbyt nędzny jestem i nazbyt głupi.
Zobaczył drzewo figowe o rozłożystych, krętych konarach. Wyszukał wzrokiem jeden z nich — sięgnął ręką, czy mocny. Kapelusz rzucił na ziemię, zerwał kołnierzyk. Był gotów.
Przypomniało mu się naraz, że nie ma z czego zrobić pętli. Szelki zbyt słabe urwałyby się niechybnie. Cały ohydny a tragiczny komizm sytuacji stanął mu przed oczyma. Usiadł na ziemi i począł się śmiać spazmatycznie, chociaż łzy gorące i duże z oczu mu płynęły.
Jacek postanowił był wyjechać z Aszuan, nie widząc się wcale z Azą. Zły był na siebie, że wogóle uległ jej namowom, a raczej posłuchał mimochodem rzuconego wezwania, bo ona przecież nie namawiała go nawet wcale — i przybył wbrew zamiarowi po to chyba jedynie, aby uczuć znowu ciążącą na sobie niewolę jej uroku. Rozdrażniła go przytem rozmowa z Grabcem. Wiedział już teraz, że ten szczególny człowiek, gienjalny jako pisarz, a myślą o wywyższeniu twórców obłąkany, rzeczywiście przewrót jakiś przygotowuje — i nierad o tem myślał, nie wierząc w możliwość powodzenia. Wprawdzie i w nim samym aż nazbyt często zrywał się bunt przeciw samowładztwu wszelakiej miernoty, która rzeczywiście twórców i myślicieli dla dobrobytu swego wyzyskiwała, pozorną im jeno i niby czestną ostawiając swobodę, ale gasił on go szybko wolą przemożną, jako odruch uczucia niegodny ducha, co wielki jest sam w sobie i jeno coraz wynioślejszem choć jeszcze niezmiennie pobłażliwem poglądał okiem na otaczających go ludzi. W zamęt walki bez ostatecznej konieczności mieszać się nie miał ochoty: zbyt wiele mieli owi, najwyżsi duchem, do stracenia, aby warto było rzucać to na kartę jedną dla niedość cennego zysku, jakim mogłoby być panowanie nad zgiełkiem życia.
Ale Grabca powstrzymywać nie chciał i nie mógł. Przedewszystkiem czując, że w zasadzie on ma słuszność w tem co mówi, następnie zaś wiedząc, że i tak na nicby się to nie zdało.
Myślał o tem w hotelu, zamykając małą torbę podróżną, którą brał z sobą na samolot.
W tej chwili zapukano do drzwi. Obejrzał się żywo.
— Kto tam?
Przyszło mu na myśl, że może to być posłaniec od Azy, a chociaż niby postanowił odlecieć nie widząc się z nią, serce mu dziwnie radosną nadzieją zabiło.
Z pewnem rozczarowaniem ujrzał na progu znanego sobie lokaja, którego mu do posługi przydano.
— Ekscelencjo, wedle życzenia samolot jest już gotowy.
— Dobrze. Zejdę zaraz. Czy pytał kto o mnie?
Lokaj zawahał się.
— Ekscelencja nie kazał wpuszczać nikogo.
— Kto był?
— Posłaniec.
— Skąd? Od kogo?
Zawołał to mimowoli tak głośno, że aż mu się wstyd zrobiło, zwłaszcza gdy spostrzegł, jak po wązkich ustach lokaja przebiegł uśmiech dyskretny.
— Z Old-Great-Cataract-Palace. Zostawił list.
Podał Jackowi podłużną, wązką kopertę.
Jacek rzucił okiem na papier.
— Kiedy to przyniesiono?
— Przed chwilą właśnie.
— Tak... dobrze — mówił, przebiegając oczyma kilka wierszy dużem, wyrazistem pismem skreślonych.
— Każcie samolot wtoczyć z powrotem do hangaru; pojadę później.
Jak stał w podróżnem ubraniu skoczył do liftu i w chwil parę był już na dole. Do mieszkania Azy w Old-Great-Cataract-Palace był spory kawałek drogi, niezbyt miły zwłaszcza teraz w upale, ale on mimo to odprawił ruchem dłoni podjeżdżający samochód i puścił się piechotą. Mimo że już dzisiaj chodził wiele, czuł potrzebę ruchu, który go zawsze uspokajał.
W drodze przebiegło mu jeszcze przez myśl, aby zawrócić i odlecieć, kartą tylko Azę przeprosiwszy.
Roześmiał się sam ze siebie. Do czegóż prowadzą te dziecinne wybiegi? To było przecież niewątpliwe, że się z nią zobaczy. Gdyby nawet nie była przysłała po niego, byłby z pewnością w ostatniej chwili jakiś pozór dla siebie wynalazł i poszedł sam.
Dziwny był jego stosunek do tej kobiety. Wiedział, że go nie kocha i kochać nigdy nie będzie i wiedział zarazem, że trzyma go przy sobie świadomym nieprzepartym urokiem, gdyż jej to snadź pochlebia mieć wśród tylu głupców pozłacanych mędrca u swoich stóp — i dla tej jeszcze zabawki, aby go widzieć niezaradnym wobec siebie i słabym... A po za tem mogła mieć ukryte osobiste powody, dla których go puścić z ręki nie chciała; wszakże on ze swem stanowiskiem, wiedzą i imieniem mógł jej być tak często i w ważnych dla niej rzeczach pożytecznym w tych kołach właśnie, gdzie zazwyczaj jej kobieca władza przemożna już nie sięgała.
Wiedział o tem wszystkiem i o tem jeszcze, że wybrała świadomie dla ich stosunku tę obłudną zawsze formę przyjaźni, aby go dręczyć tem więcej i tem pewniej do siebie przywiązać, ale się nie oburzał ani żalu do niej nie czuł żadnego. Jeśli wyrwać się czasem chciał z pod jej przewagi, to jeno dlatego, aby się od męki bezwzajemnej uchronić i myśl od czaru uwolnić, pod którym ćmiła się i mieszała coraz częściej.
Ale sił mu na to brakowało i myślał wtedy, że jednak męka ta i to patrzenie upojne na cud przedziwny jej ciała, to jedyny dział jego, który wziął od życia, po za kręgami jego niejako resztą istoty swej się unosząc.
Czasem, kiedy krew w nim wzbierała i ogarniało go pragnienie obłędne pocałunków jej i uścisków, wił się jak robak w bólu niewysłowionym, myśląc, że ona piękności swojej nieprzepłaconym skarbem szafuje i kupczy może nie tylko na deskach teatru w setnem jarzących świateł rozlśnieniu, lecz także w wonnej ciszy swego pokoju, kiedy blask lamp przyćmionych zaledwie ustom świętokradzkim ku białej piersi drogę wskazuje.
Tak myśleli wszyscy i on inaczej myśleć nie śmiejąc, starał się zazwyczaj wcale o tem nie pamiętać. A kiedy obłęd tej myśli go ogarnął, zmagał się z nią i zgniatał ją w sobie, dopóki nie zgasła w jakiemś ogromnem morzu tęsknej czułości, co wszystko gotowa przebaczyć, ulitować się wszystkiemu.
— Mojaś ty — szeptały mu usta wówczas, — moja, choć tysiące patrzą na ciebie i ręce po ciebie wyciągają, bo ja jeden może zdolny jestem piękno twego ciała zrozumieć i czuć twoją biedną jasną duszę, gdzieś na dnie serca schowaną, do której zaledwie echo życia twego dochodzi.
I patrzył na nią znowu z dobrą choć smutną pobłażliwością i godził się nawet na słabość swą wobec niej i to, co światby nazwał poniżeniem, jak czasem człowiek dorosły poddaje się rad kaprysom dziecka ukochanego, co mu na czworakach biegać około stołu każe.
To uczucie miał i teraz, idąc do hotelu na jej wezwanie — bez pewności nawet jak go przyjmie i jak powita. Wiedział, że będzie to zależne od chwilowego jej usposobienia, ale szedł, bo chciał ją widzieć on sam. Myślał o niej słodko i cicho.
Przystanął mimowoli w miejscu, gdzie szeroka aleja palmowa zakrętem o pustynię blizką ocierała się niemal. Przymknął powieki, tyle jeno otworu źrenicom właśnie zostawiając, iżby słońce na twarz mu padające mogło w nie oprócz barwy krwi jego własnej rzucać jeszcze pozłotę piasków na bezbrzeż już tutaj za zielonemi polami koniczyny rozsypanych i żółtych.
Powoli wszystko w świadomości jego poczęło się rozpływać i gubić. Zapomniał niemal gdzie jest, poco wyszedł z domu i dokąd dąży. Uczucie ulgi nie wysłowionej i słodkiej, uczucie pokoju niezgłębionego spływało nań z promieniami słońca. Przewinęło mu się jeszcze przez pamięć: Aza, Grabiec, loty jakieś górne i ciężki ducha trud, mędrzec Nyanatiloka — i topniało wszystko, jak wiosenny śnieg tam, w ojczyźnie jego, gdy ciepło bije z nieba, z ziemi już rozpulchnionej, z rozpętanych wód.
Słońce! Słońce!...
Był moment, że nie myślał już o niczem innem, jak tylko o słońcu i wietrze od skał dalekich, różowych odbitym, gorącym, przez pustynię kędyś przebiegłym od morza błękitnego, od fal ciepłych, co na piasek się wślizgują z lubieżnością kotów, gdy z histerycznym pomrukiem łaszą się około głaszczących je dłoni. Upajała go wonna, dzwoniąca w uszach cisza odwieczerza i pieszczota wiatru słodkiego, którą czuł na twarzy, we włosach, na warg rozchyleniu.
Dziwne, łaskotliwe uczucie fizycznej niemal rozkoszy rozpłynęło się mu po członkach.
— Tak całować muszą jej usta, tak pieszczą jej dłonie miękkie, słodkie, wonne...
Świadomość i wrażliwość swą zatrzymał na jakimś punkcie odczuwania, jak kulę kryształową na ostrzu noża — po za czasem i przestrzenią.
— Tak całować muszą jej usta...
Naraz rozwarł oczy, jakby z letargu wieczność trwającego zbudzony. W rozgrzanem powietrzu dreszcz go przejął nagły; zalana światłem przestrzeń pociemniała mu w źrenicach. Przypomniał sobie, że ranek cały zmarnował, siedząc w hotelu niewiadomo dlaczego i bawiąc się jak dziecko w »męską dumę«, kiedy mógł być przy niej, patrzeć jej w oczy, czuć dotknięcie ręki, głos jej słyszeć dźwięczny. I oto teraz, kiedy go wezwała, czas jeszcze traci...
Z nerwowym pośpiechem skinął na przejeżdżającą dorożkę elektryczną i kazał się wieść do hotelu.
Aza czekała nań w swoim pokoju. Przywitała go żywo i z widocznem zadowoleniem, że przybył, ale nie wytrzymała długo, aby mu nie zacząć robić wymówek, że tak późno przychodzi i na wyraźne zaproszenie jej dopiero.
— Czy nie podobałam ci się wczoraj? — mówiła, tak bowiem po imieniu nazywali się od pewnego czasu niby braterstwo. — Uciekłeś przed końcem koncertu i dziś się ledwie mogłam ciebie doczekać.
Jacek rozmarzony był jeszcze myślą o niej, tam, w słońcu, i nie odpowiadając, patrzył na nią przez chwilę z uśmiechem, jakby na sen objawiony. Znać było, że przykrość mu teraz sprawia wszelka rozmowa, tak chciałby patrzeć jeno na nią, i czuć, że jest.
Ale Aza nalegała, by odpowiadał. Wyciągnął ręce i końcami palców dotknął jej wyśnionych dłoni.
— Cudem byłaś, — szepnął, — ale byłbym prawie wolał nie widzieć cię tam wczoraj, nie słuchać tego śpiewu razem z innymi.
— Dlaczego?
— Piękna jesteś.
Chłonął ją rozmiłowanemi oczyma.
— To cóż? — odezwała się Aza przekornie. — Więc dlatego, że jestem piękna, właśnie trzeba na mnie patrzeć i kochać mnie, a nie uciekać...
Jacek wstrząsnął naraz głową.
— Nie mogę się nigdy oprzeć wrażeniu, patrząc na ciebie w teatrze, że poniewierasz swą piękność i rzucasz ją na pastwę tłumowi. Aż mi żal i boli mnie to, żeś piękna i boska jest wtedy.
Aza uśmiechnęła się.
— Ale jestem piękna i boska?
— Wiesz o tem aż nazbyt dobrze. Dziw mi nawet czasem, że nie wystarcza ci ta świadomość i doświadczasz jeszcze piękności swej, używając jej na pętanie ludzi, którzy nawet patrzeć na nią nie są godni.
— Sztuka jest dla wszystkich, którzy jej chcą — rzekła Aza nieszczerze. — Artystką jestem; to, co mam w sobie, muszę przed ludźmi wyrzucić ruchem, głosem. Tworząc, nie pytam się wcale...
Przerwał jej, zlekka się uśmiechając.
— Nie, Azo. To jest złudzenie. Wszakże nie tworzysz nic. Robisz tylko cud z tego, co myślą innych stworzone jest przez to, że sama jesteś cudem. Ciebie tam chcą — cudnej! Płacą ci za to, za to jedno tylko — i ty zobowiązujesz się być piękną wobec każdego, kto przy drzwiach złoty grosz rzuci. Tracisz wolność piękności; wywłaszczasz się codziennie w teatrze na rzecz tych wszystkich, którzy o sztuce mówiąc radzi, śledzą jeno lubieżnemi oczyma każdy twój ruch... Widziałem to wczoraj i ty sama czuć to musisz. Za dobra mi jesteś na taką służbę.
Zaśmiała się głośno i wyniośle.
— Ja sama najlepiej wiem, na co jestem dobra! Nie służę ja, ale władam. Dla mnie pobudowano teatry, opery napisano i wymyślono narzędzia muzyczne. Dla mnie pracował ten, co wznosił przed wiekami świątynię ową na wyspie i ci, co po wiekach wodą ją zalali, abym ja dzisiaj przeglądać się mogła w toni, tańcząc i śpiewając. Piękna jestem i mocna... Władać mogę i chcę, a więc dlatego...
— Sprzedajesz piękno swego ciała...
— Nie inaczej, jak ty moc ducha swojego — odrzuciła mu w twarz wyzywająco.
Jackowi przypomniała się niedawna z Grabcem rozmowa. Pochylił głowę i dłonią przetarł białe czoło.
— Jak ja moc ducha, — powtórzył — może to być, może... Wszyscy jesteśmy w jednem położeniu. Człowiekowi się zdaje, że włada, rozkazuje, przewodzi, bierze sobie sam, co chce, a tymczasem jest najemnikiem od urodzenia kupionym i tłumowi służy — za umówioną bez jego współudziału zapłatę. Tłum sobie kupuje i robotników, i mędrców, i wynalazców, i przodowników, i błaznów, i artystów, i parobków, a kiedy byli jeszcze królowie, to królów sobie kupował i płacił im za to, że są królami, choć im się zdawało — jak tobie, — że z bożej łaski panują. Nawet pogromców kupuje sobie tłum, i niszczycieli, i wrogów, bo i tych mu snadź potrzeba — dodał, myśląc o Grabcu.
Aza nie zważała już na jego słowa. Powstała z krzesła i aby przerwać tę rozmowę, rzuciła z umyślną obojętnością:
— Więc zgódźmy się z tem...
— Zapewne. Godzimy się zawsze, ciągle, nieustannie i na wszystko, jak gdyby to, co nas otacza, było coś warte, jakby naprawdę było potrzebne... Przecież ty mogłabyś równie być i piękną na puszczy, samotna, jak kwiat...
Wzruszyła ramionami wzgardliwie.
— I coby mi przyszło z tego?
— A tak. Zawsze się myśli, co z tego przyjdzie. Ty, ja, oni, wszyscy. Nie umiemy cenić sami tego, co w nas jest, więc w innych szukamy potwierdzenia sądów naszych o sobie, własne na cudzych budujemy. Nie wierzymy dostatecznie w wieczność swoją, więc szukamy u innych, jak my znikomych, pozornej nieśmiertelności (sława, sława!) i w dziełach, lub choćby w działaniu chcemy zdobyć myślom swoim trwanie, którego pragniemy...
Mówił to z głową wspartą na dłoni, jak gdyby z sobą samym rozmawiając, choć oczyma zamyślonemi patrzył na stojącą przed nim kobietę.
Słuchała go niechętnie. Nudziły ją niedość zrozumiałe słowa, których tylko dźwięk zewnętrzny i treść najprostszą uchem w tej chwili chwytała, nie mając zgoła ochoty zastanawiać się nad niemi. A co więcej — drażniły ją zawsze u Jacka te chwile, kiedy wobec niej myśli swoje dla siebie samego rozsnuwał, czując, że usuwa się wtedy dziwnie i niemal zupełnie z pod władzy jej czarodziejskiej.
Położyła mu nagle ręce na ramionach.
— Chcę, żebyś myślał o mnie, tylko o mnie, gdy przy mnie tu jesteś.
Uśmiechnął się.
— O tobie myślę, Azo. Gdybym wierzył w nieśmiertelność duszy tak silnie, jak jej pragnę, i w postęp jej wieczysty od niczego niezależny...
— To cóż?...
Przerwała mu zdanie tem pytaniem, rzuconem lekko i nie domagającem się innej odpowiedzi, jak uśmiechu na jego ustach. Rzęsy długie opadły jej do połowy na duże dziecięce oczy — wysunęła naprzód wargi, drżące lekko przyczajonym gdzieś w kątach uśmieszkiem, czy przeczuwanymi pocałunkami. Pierś jej kusząca, czystą linją pod lekką suknią zarysowana, wznosiła się głębokim oddechem.
Patrzył jej w twarz, nie spuszczając powiek, tak jasnym, spokojnym wzrokiem, jakby naprawdę kwiat miał przed sobą tylko, a nie kobietę piękną i pożądaną. I mówił swój sen:
— Wziąłbym cię za rękę i takbym powiedział: pójdź ze mną, spróbujmy być samotnymi nawet wobec siebie wzajem. Kwitnij, jak kwiat, bo piękności twojej niepotrzebne są ludzkie oczy; obejmuj duszą świat, ile jeno zdołasz, jak światło słońca — i nie troszcz się o więcej. Nie pójdzie na marne słodycz ust twoich, chociaż jej żadne wargi nie spiją; ni jeden ruch ciała twego nie przepadnie, ni jeden uśmiech nie zginie, choć w cudzych oczach i w żądzy cudzej na krótki żywot doczesny się nie utrwali...
Spojrzała nań teraz z istotnem zdumieniem, nie umiejąc sobie zdać sprawy, czy mówi poważnie, czy drwi z niej tylko poprostu. Jacek spostrzegł tę niepewność w jej wzroku i umilkł nagle. Smutek go ogarnął i wstyd, że mówi przed nią rzeczy śmieszne dlatego, że wyłaniają się ze słów jego niezupełne, oderwane od podłoża myśli, z której wyrosły, i rozproszone.
Powstał i sięgnął dłonią po rękawiczki, leżące obok na stole. Skoczyła żywo ku niemu.
— Zostań!
— Nie chcę. Czas mi już... Przed zachodem słońca trzeba mi już być nad Morzem Śródziemnem, w powietrzu, wysoko...
— Dlaczego to mówisz, gdy wiesz, że tu zostaniesz?
Usiadł zwolna, posłuszny.
Naturalnie, że zostanie. Chwilę jeszcze, czy godzinę. Uczuł, że zostałby przy niej zawsze, gdyby tego chciała. A równocześnie zrozumiał, że ona nie zechce tego nigdy, bo on sam nie umie chcieć, wyszedłszy jakoś śmiesznie po za nawias życia i prawiąc jej teraz o samotnej piękności, zamiast ręce wyciągnąć i na pierś ją wziąć, na usta, siłą opór jej zmóc, jeśliby się jaki pojawił.
Widział, że jest piękna, ponętna, kusząca, jedyna. Przeczuł, że cała rozkoszą jest i szczęściem. Mgła jakaś gorąca do mózgu mu uderzyła — wpatrzył się w nią oczyma, w których powoli palić się poczynało zapamiętanie miłosne, bezdenne i smutne jak śmierć.
W krwi jego, co napozór myśli jeno wybujałej służyła, jak światłu oliwa w lampie starodawnej, falowania się budziły i dreszcze — z przedwiekowych przypomnień, z tych czasów może, kiedy jacyś jego przodkowie świat złotym mieczem zaprzepaszczali dla jednego błysku uwodzicielskich oczu. I jak morze, wydymające swe wały ku księżycowi, tak biła krew jego ogromnym przypływem ku tej wielkiej tajemnicy życia, jaką jest miłość, — ku tajemnicy zgubionej już niby na wyżynach, a przecież żywej i przypominającej się ciągle w oddechu ust, w serca uderzeniu, w tętnie, drgającem w nurtach żył.
— Aza!... — szepnął.
Zbliżyła się ku niemu.
— Co?...
Patrzyła nań z pod powiek spuszczonych wzrokiem, który zdawał się zasypiać w omdleniu, jak u obezwładnionej spojrzeniem węża gazeli, ale usta jej drgały drapieżnie, świadcząc, że nie ona tutaj jest ofiarą... Wyciągnęła dłonie i dotknęła jego czoła. Lekko, lekko, jakby wiatr cichy, słońcem przepojony włosy mu spadłe odrzucał ze skroni...
Jak tam — na granicy pustyni...
Uczuł słońce w powietrzu piersiami wciągane, w krwi, co coraz gorętsza, tętnice rozpierała, oczy mu ćmiąc i myśli w dziwny taniec porywając za sobą... I słodycz niewysłowiona, obezwładniająca, która nagle całą istotę falą zalewa.
Jak tam — na granicach pustyni...
Pochylił się czołem do jej rąk, — uniosła mu nieco głowę.
— Kochasz mnie?
Wionęła mu tem słowem w twarz z pobliża, usta naprzeciw ust jego wzniesionych trzymając.
— Tak.
Stała nad nim ze świadomem uczuciem przewagi nieodpartej, przemożnej: oto w tym człowieku, jak dziecię w dłoniach jej cichym, wiedza świata niezgłębiona, mądrość cała najgórniejsza do stóp jej się chyliła. Przez piękność swoją i płeć mogła jej rozkazywać teraz tak, jak rozkazuje już tym twórcom wszystkim, poetom, malarzom, muzykom, co pono wyżsi mają być od niej! — jak tłumowi rozkazuje, bogaczom, dostojnikom, starcom i młodzieży.
Zamajaczyły jej w pamięci słowa Grabca, niedawno do niej wypowiedziane:
— Mistrz Jacek ma wynalazek tajemniczy i straszny. On go sam nie wyzyska, lecz kto go opanuje będzie królem świata samowładnym.
Królem świata!
Schyliła się ku niemu jeszcze więcej. Drobne pasma jej włosów, opadłe ze skroni, muskały białe czoło mędrca.
— A wiesz, że ja piękna jestem? Piękniejsza niż życie, niż szczęście, niż sen?
— Tak...
— I ty nigdy jeszcze ust moich nie całowałeś...
Słowa jej były jak tchnienie, które zaledwie można uchem pochwycić.
— Chcesz?...
— Azo!
— Powiedz mi tajemnicę swoją, daj mi w rękę swoją moc, a będziesz mnie miał...
Jacek powstał i cofnął się o krok. Blady był śmiertelnie. Usta zacisnął i patrzył przez chwilę w milczeniu na zdziwioną jego ruchem dziewczynę.
— Azo, — zaczął wreszcie, z trudem słowa wymawiając — Azo, kocham cię, czy pragnę, mniejsza o to; mniejsza, jaka jest moja tajemnica i moc, ale ja nie chcę cię... kupować, jak inni.
Wyprostowała się dumnie.
— Jak inni? Kto się może pochwalić, że widział sam jeden mego ciała cud? Kto mnie posiadał?
Szybkie, zdumione spojrzenie rzucił Jacek na jej twarz. Schwyciła je w przelocie i zaśmiała się.
— Dla jednego... mniej niż uśmiechu, mniej niż spojrzenia, ludzie się włóczą u moich nóg i giną, gdy ja tak chcę! Nikt nie miał jeszcze ceny, aby mnie kupić. Dzisiaj za mnie trzeba dać świat!
Patrzył na nią oniemiały, z zapartym oddechem i czuł, że mówi prawdę w tej chwili. A ona pochyliła głowę i ściągnąwszy brwi, jakby pod wpływem przypomnienia jakiegoś rzuciła jeszcze:
— Nazbyt wiele brudu znieść musiałam dzieckiem, aby się brudzić jeszcze i teraz. Brano mnie i poniewierano, gdym bezbronna była, ale ja się nie dałam nikomu — z wyjątkiem jednego człowieka, którego ty wysłałeś na księżyc!
— Azo!...
Posłyszała w jego głosie nutę przedziwną, gdzieś z krwawej głębi serca dobytą, i naraz wezbrało w niej okrucieństwo kobiece. Zrozumiała, że ma w ręku narzędzie tortury dla niego, łańcuch, który szarpiąc go i raniąc, tem silniej do niej przykuje. Wpatrzyła się weń szeroko rozwartemi oczyma; na ustach zaigrał jej uśmiech, z jakim snać niegdyś damy rzymskie słuchały jęku mordowanych niewolników na arenie.
— On jeden mnie zna — mówiła — on, twój przyjaciel! On jeden w całym wszechświecie wie, jakie są moje pocałunki, jak pierś moja pachnie, jak pieścić umieją me dłonie. I niema go już tutaj na ziemi. Tam, na księżyc, tam, między gwiazdy, na niebo szerokie i błękitne uniósł tajemnicę mojej miłości, która kogo innego zabićby mogła rozkoszą niewysłowioną... Nie wierzysz? Zapytaj go, kiedy powróci tu do mnie... On ci powie — wszak ty jesteś jego przyjaciel i mój przyjaciel szlachetny, jedyny, który nie chce niczego...
Zatoczył się jak pijany.
— Azo!!...
Za ścianą zakotłowało się naraz od niespodziewanych śmiechów. Słychać było tupanie nóg biegającej służby, piskliwe głosy chłopców hotelowych i bas marszałka, starającego się napróżno zamęt uciszyć.
Jacek nie zważał na to wszystko. Wpatrzony w śpiewaczkę żuł jakiś wyraz w ustach...
Aza jednak na odgłos rozgwaru poskoczyła żywo ku drzwiom, a gdy jej się zdawało, że w zgiełku głos pana Benedykta odróżnia, otwarła je naoścież.
Widok, jaki ją uderzył, był zaiste jedyny. W przedpokoju, służbą natłoczonym, stał pan Benedykt, broniąc się jedną ręką jakiemuś maleńkiemu człowieczkowi o rozczochranej głowie, który, jak kot na piersi jego uczepiony, piąstką go po twarzy okładał. W drugiej ręce zacny emeryt trzymał sznurek uwiązany do nogi innego karzełka, usiłującego napróżno słowem i giestami powstrzymać gniew swego towarzysza. Służba była bezradna, bo co który wyciągnął rękę, by rozwścieczonego karła pochwycić, pan Benedykt krzyczał zawzięcie:
— Precz! nie róbcie mu nic złego; to dla pani Azy...
Śpiewaczka zmarszczyła brwi.
— Co się tu dzieje? Czyście poszaleli!
W tej chwili pan Benedykt zdołał nareszcie uwolnić się od napastnika i podbiegł ku niej krokiem zgoła młodzieńczym.
— Paniusiu — zaczął zadyszany, wznosząc wysoko brwi pokryte sińcami, — przywiodłem paniusi coś...
Mówiąc to, pociągnął za sznurki w dziecięce marynarskie ubranka przystrojonych karzełków.
— Co to jest?
— Krasnoludki, paniusiu, bardzo łagodne! Służby się nauczą...
Aza podrażniona rozmową z Jackiem, tak brutalnie i głupio przerwaną, nie była w dobrym humorze. Kiedyindziej byłaby tylko śmiechem parsknęła — teraz wezbrała w niej złość.
— Wynoś się, dziadu, pókiś cały, razem ze swemi małpami! — krzyknęła wcale nie nastrojowo, jak prawdziwa dawna cyrkówka, tupiąc cudowną nóżką w posadzkę.
Służba, dusząc się od powstrzymywanego śmiechu, wyniosła się raźno chyłkiem, a pan Benedykt oniemiał. Nie spodziewał się nigdy takiego przyjęcia. Pochwycił cofającą się Azę za szeroki rękaw i począł przepraszać, zaklinając się, że był pewien, iż sprawi jej właśnie przyjemność, te rzadkie okazy przypadkowo nabyte dla niej sprowadzając.
We drzwiach ukazał się Jacek, głośną rozmową przywabiony. Ochłonął już był zupełnie, jeno twarz miał bledszą, niż zwykle. Śpiewaczka go spostrzegła i zaczęła się skarżyć.
— Patrz — mówiła, — ani chwili nie może się mieć spokoju! Człowiek stary, a nie ma rozumu. Jakieś małpoludy mi tutaj sprowadza! I złe do tego...
Jacek spojrzał na karłów i drgnął. Mimo śmieszne w tych strojach postawy, znać było w ich twarzach inteligiencję niepospolitą, zgoła na małpoludzi ani sietniaków nie wskazującą. Nieokreślone przeczucie zbudziło się w nim...
— Coście wy za jedni? — spytał żywo i mimo woli rodzinnym swym, polskim językiem.
Skutek był niespodziewany. Księżyczanie zrozumieli te słowa w »świętej mowie« ich ksiąg najstarszych wypowiedziane i poczęli opowiadać obaj naraz, bezładnie, w radosnej nadziei, że się skończy nareszcie to długie i fatalne dla nich nieporozumienie.
Z truciem łowił Jacek uchem znaczenie mieszaniny poprzekręcanych wyrazów, jakiemi go zarzucali. Zadał im jeszcze kilka pytań, aż wreszcie zwrócił się do Azy. Twarz miał poważną, usta mu drgały nerwowo.
— Oni przybyli z Księżyca — rzekł.
— Od Marka? — krzyknęła dziewczyna.
— Tak. Od Marka.
Pan Benedykt wytrzeszczał oczy, nie rozumiejąc właściwie dobrze, co to wszystko znaczy.
— Arab mi ich sprzedał — mówił. — Podobno żyją tacy na pustyni w dalekiej oazie..
— Posłuchaj mnie przynajmniej tym razem — mówił Roda do Matareta — i wierz, że jest dobre to, co ja robię.
— Odbije się to kłamstwo na naszej skórze, zobaczysz! — odparł Mataret niechętnie i odwróciwszy się tyłem do mistrza, począł wchodzić po krześle na stół, stojący pod oknem w hotelowym pokoju. Kiedy się już tam znalazł, wychylił głowę i patrzył z zajęciem na ruch uliczny, udając, że nie słyszy, co się mówi do niego.
Ale Roda nie dał się tak łatwo zniechęcić. Poprawił się w kącie miękkiego fotelu i odrzucając w tył spadającą na oczy czuprynę, dowodził w dalszym ciągu, że wszystko zło, jakie ich spotkało, spadło na nich jedynie z Mataretowej przewiny — i dość, aby jemu, Rodzie, zostawić wolne pole do działania, a natychmiast los ich się polepszy.
— Nie można przyznawać, — mówił — że byliśmy z owym Markiem w nieprzyjaźni, bo mogliby ludzie tutejsi mścić się na nas za to...
Mataret nie mógł wkońcu wytrzymać. Odwrócił się od okna i rzucił gniewnie:
— Ale z tego nie wynika, że mamy siebie przedstawiać, jako przyjaciół jego najlepszych i zaufanych, a ty tak robisz właśnie.
— Mój drogi, nie mijam się w tem twierdzeniu tak dalece z prawdą...
— Co? jak mówisz?...
— Naturalnie. Zaufanie miał do nas, kiedy mi wszystko o sobie i wozie swoim opowiadał. A przyjaźń... Cóż to jest przyjaźń? Kiedy jeden człowiek życzy dobrze drugiemu. Największem dobrem człowieka jest prawda jego życia. Zaś cała działalność nasza była właśnie ku temu zwrócona, aby Zwycięzcę wywieść z błędu o rzekomo ziemskiem jego pochodzeniu, a więc życzyliśmy mu dobrze, czyli...
— Oszalałeś; przecież Marek naprawdę z ziemi do nas przybył! — przerwał Mataret, tamując bystry potok słów nauczyciela.
Ten się żachnął.
— Ciężko myślisz, jak zawsze. To cóż, że z ziemi przybył? Choćby nawet i ze słońca! Myśmy nie mieli obowiązku wiedzieć o tem zgóry. Najlepiej, abyś ty milczał zawsze, a mnie mówić pozwolił.
— Będziesz łgał znowu o przyjaźni...
— To nie jest łgarstwo, mówiłem. Jesteśmy w takiem położeniu, w jakiem mogą być tylko jego najszczersi przyjaciele. Przyjechaliśmy na ziemię w jego wozie i prosto od niego, a więc niejako w jego poselstwie. A stąd wniosek, że musieliśmy być jego przyjaciółmi. Czasem skutki wyrokują o przyczynach. Nie krzyw się, ja mówię poważnie. Być może, że sami nie wiedzieliśmy wprzód o tej przyjaźni.
Mataret splunął i zeskoczył ze stołu.
— Nie chcę się mieszać do tego wszystkiego. Rób sobie, jak ci się podoba, ja ręce umywam.
— Otóż tego pragnę tylko, abyś mi nie przeszkadzał. Dam sobie radę. Gdyby nie moje energiczne wystąpienie wobec tego starego bałwana, który nas wodził na sznurku, bylibyśmy dziś może w jakiej klatce znowu siedzieli, a tak — dzięki mnie — widzisz, jak nas szanować zaczynają! Zobaczysz, że wkrótce będziemy tutaj zgoła poważnemi osobistościami. Dobry jestem, wyrozumiały i przebaczający, ale jak tylko dojdę do wpływu, każę tego łajdaka, co nas w klatce zamykał, obłupić żywcem ze skóry, albo głową na dół w piasku zakopać.
Wejście Jacka położyło kres wymowie mistrza księżycowego. Zerwał się raźno na jego powitanie, a nie mając już czasu zsunąć się z wysokiego fotelu, co zawsze z wielkiemi robił ostrożnościami, stanął na nim i chwyciwszy się jedną ręką za oparcie dla utrzymania równowagi na miękkiej poduszce, drugą oddał pokłon przybyłemu.
— Bądź pozdrowiony, dostojny panie!
Jacek uśmiechnął się przyjaźnie.
— Panowie, — rzekł — nie mogę dłużej się tutaj zatrzymywać, ale w drodze będziemy mieli dość czasu na rozmowę. Sądzę bowiem, że zechcecie mi towarzyszyć i być gośćmi w moim domu?
Roda skłonił się głęboko z wysokości swego fotelu, a Mataret rzekł z lekkiem pochyleniem głowy:
— Wdzięczni ci jesteśmy, panie. Zresztą pytasz niepotrzebnie; wszakże nie mamy wyboru, na łasce twojej jesteśmy.
— Nie — odparł Jacek. — Obowiązkiem moim jest — i miłym — służyć wam, jako wysłańcom mego przyjaciela i starać się, abyście raczyli zapomnieć o tych przykrościach, jakie was u wstępu na glob nasz spotkały. Wstyd mnie. Wybaczcie ziemi jej barbarzyństwo i głupotę.
To powiedziawszy, zwrócił się do Rody z miną frasobliwą.
— Mistrzu, listów nie znaleziono. Byłem sam na pustyni w Markowym wozie, ale tam nie zostały. Przetrząśnięto wszystko.
Roda udał wielce zakłopotanego.
— To fatalne! Chociaż treść listów, które nasz przyjaciel Marek do Waszej Dostojności pisał, znam dokładnie i będę ją mógł z pamięci powtórzyć...
— W takim razie niema nieszczęścia...
— O nie! Obawiam się tylko..., bo wszak to było jedyne nasze uwierzytelnienie...
— Zbyteczne. Wierzę wam na słowo.
Roda uderzył się ręką w czoło.
— Teraz sobie przypominam. Rzeczywiście listy w wozie nie zostały. Odebrał mi je ten bałwan, który nas w klatce...
— Niech pan już nie wspomina o tem przykrem nieporozumieniu. Hafida poleciłem już szukać. Jeśli listów gdzie nie zaprzepaścił, odbierzemy je. Mnie jednak wołają obowiązki i tutaj już nie mogę czekać na wynik poszukiwań... Chciałbym nawet odlecieć zaraz, jeśli panowie nie macie nic przeciw temu, aby mi towarzyszyć.
— Jesteśmy na rozkaz gotowi — rzekł Roda, kłaniając się znowu.
Za chwilę siadali już do samolotu. Jacek, umieściwszy się na przodzie, rzucił jeszcze okiem po za siebie, czy towarzysze jego dobrze się trzymają i opuścił rękę na dźwignię, włączającą śrubę powietrzną w system akumulatorów.
Zawarczały skrzydła jej w szalonym obrocie, a z ubitego przed hotelem dziedzińca piasek prysnął w bok, wirem powietrza wyrwany. Samolot śmignął z miejsca w górę niemal pionowo. Roda krzyknął mimowoli z przerażenia i zamykając oczy, chwycił się metalowych prętów przed sobą, aby się w tył nie osunąć.
Jacek obrócił się z uśmiechem.
— Nie miejcie, panowie, obaw, — rzekł — wszystko jest w porządku.
Mataret, pobladłszy, trzymał się również prętów kurczowo, ale oczu nie zamykał, starając się uporczywą wolą przemóc ogarniający go zawrót. Czuł lekkie kołysanie i świst wichru, bijącego nań z góry, wprost z pod skrzydeł rozpostartych, na czoło. Niebo miał przed oczyma. Kiedy głowę nachylił i spojrzał w dół, dostrzegł między swemi wzniesionemi kolanami hotel wśród palmowego ogrodu, malejący z zadziwiającą szybkością. Przypomniał mu się odlot z księżyca i nagły dreszcz trwogi zatrząsł jego ciałem. Zwarł gwałtownie powieki i zęby zacisnął, żeby nie krzyczeć.
Samolot tymczasem, przyjąwszy położenie więcej poziome, wznosił się wciąż w górę linją spiralną, kręgi coraz szersze zataczając pod niebem.
Kiedy Mataret, paroksyzm strachu pokonawszy, oczy znów rozwarł, Aszuan był już tylko małą kępką na bezmiernej żółtej płaszczyźnie, przeciętej Nilem jakby wstęgą błękitną o zielonych brzegach.
Kołujący ruch samolotu sprawiał, że świat się zdawał kręcić zwolna na dole. Kiedy słońce Matareta w twarz uderzyło, zauważył, że jest znowu wysoko na sklepieniu, chociaż już zachodziło, kiedy z domu wychodzili. Barwę jednak miało złotą, jakby świetlistym znojem dnia wyczerpaną, przebijającą przez popiół jakiś różowy, co zwolna na słonecznej tarczy osiadał, ćmiąc ją w oczach nad spadającym w dół zaczerwienionym nieboskłonem.
Słowa jakieś wpadły Mataretowi w ucho. To Jacek, obrócony znowu, mówił doń. W pierwszej chwili nie mógł zrozumieć, o co go pytają. Spojrzał w bok odruchowo. Roda, wplótłszy jedną dłoń między pręty siedzenie zabezpieczające, drugą kreślił szybko na czole, ustach i piersiach Znak Przyjścia, z którego szydził na księżycu — i kłapał przytem nielitościwie zębami.
— Uspokój pan towarzysza — mówił Jacek. — Nic nam nie grozi.
Roda rozwarł nagle oczy i zaprzestając odżegnywań, zaczął wrzeszczeć. Mataret zrozumiał, że wyklina Jacka w potocznem księżycowem narzeczu, grożąc mu, że jeżeli natychmiast nie opuści się na ziemię, to on, Roda, udusi go własnemi rękami i połamie maszynę przeklętą. Jacek nie mógł tego wprawdzie rozumieć, ale Mataret zląkł się, aby mistrz, strachem opętany, nie popełnił rzeczywiście jakiego szaleństwa. Chwycił tedy Rodę jedną ręką za dłoń i syknął przez zęby:
— Jeśli się nie uspokoisz natychmiast, zrzucę cię na łeb. I tak nie wart jesteś czego innego.
W głosie jego była groźba nieubłagana. Roda zamilkł momentalnie i zęby jeno dzwoniły mu jeszcze, kiedy osłupiałym i przerażonym wzrokiem patrzył na dawnego ucznia swego który teraz tak mało dlań okazywał szacunku.
Jacek uśmiechał się ciągle, patrząc na nich przyjaźnie.
— Jesteśmy około trzech tysięcy metrów nad powierzchnią morza — rzekł. — Teraz zaczniemy lot prosto ku domowi.
To mówiąc, zwrócił maszynę ku północy i nadawszy jej sterem położenie poziome, za pociśnięciem dźwigni przerwał działanie akumulatorów. Śruba powietrzna nabytym rozpędem warczała jeszcze przez parę minut, ale ruch jej stawał się coraz wolniejszym; oko mogło już po kilku chwilach łowić jej wirujące śmigi, — aż wreszcie zawahała się i stanęła. Samolot teraz, jak latawiec, albo ptak ogromny na nieruchomo rozpiętych skrzydłach płynął ku północy samem działaniem siły ciężkości po równi pochyłej, płaszczyznami sterów ściśle określonej.
Drgania, ruchem śruby wywoływane, ustały zupełnie, a ponieważ w powietrzu najlżejszego wiatru nawet nie było, więc zdało się lecącym, że wiszą nieruchomie w otchłani nieba.
Ale to złudzenie nie trwało długo. W miarę zwiększającego się pędu, powietrze, skrzydłami spadającego samolotu rozdzierane, smagać poczęło twarze podróżników jakby wicher gwałtowny, — a kiedy Mataret spojrzał znów w dół, spostrzegł, że tam nizko, nizko pod nimi świat ucieka z szalonym pośpiechem, wznosząc się ku nim równocześnie. Słońce, jak olbrzymia kula sino-czerwona, leżało po lewej stronie gdzieś na piaskach dalekiej pustyni. Od wschodu szła ku nim noc.
Jacek, sprawdziwszy okiem jeszcze raz położenie skrzydeł i steru oraz kierunek igły magnetycznej, zapalił cygaro i obrócił się w siedzeniu twarzą do swych towarzyszów.
— Przed nocą będziemy nad Morzem Śródziemnem — rzekł. — Teraz mamy czas pogadać.
Powiedział to zupełnie przyjaźnie ze zwykłym na ustach uśmiechem, ale Rodę treść słów nagłym strachem przejęła. Zdało mu się, że słyszy w nich jakieś straszne i groźne szyderstwo, zląkł się, że Jacek, domyślając się prawdy, zażąda teraz — między niebem a ziemią — od niego rachunku i strąci go może w tę przepaść, mroczącą się już wieczornym cieniem pod ich nogami.
— Litości, panie dostojny! — krzyknął. — Przysięgam ci na imię Starego Człowieka, że Marek jest Zwycięzcą i królem na Księżycu, a myśmy mu żadnej krzywdy zgoła nie wyrządzili!
Jacek spojrzał nań ze zdziwieniem.
— Niech się pan uspokoi, panie Roda. Jest pan zbyt rozdrażniony tem przybyciem na ziemię, a może i przejściami ostatnich dni. Czyż mam powtarzać, że nie żywię żadnych złych zamiarów względem panów? Raczej przeciwnie. Wdzięczny wam jestem nadzwyczajnie za tę bohaterską podróż przez otchłań międzygwiezdną na życzenie mego przyjaciela, choć nie taję, że wolałbym zobaczyć tu jego samego. Wszak teraz, gdy wysłał wóz z wami, nie będzie już miał sposobu powrócić...
Te ostatnie słowa Rodę znacznie uspokoiły. Pomyślał, że kiedy Marek nie może powrócić z Księżyca, to wszystko jest w porządku, gdyż nigdy się już nie wykryje, że to, co on opowiada, jest nieprawdą. Zyskał odrazu pewność siebie — i poprawiwszy się w ciasnem siedzeniu, zaczął prawić Jackowi o przyjaźni swej ze »Zwycięzcą«, bacząc jeno pilnie, aby okiem w dół nie rzucić, gdyż za każdym razem przyprawiało go to o zawrót głowy.
— Marek — mówił — nie ma zgoła zamiaru wracać. Tak dobrze jak na Księżycu nigdy na Ziemi mu nie było. Obraliśmy go bogiem i królem, a on sobie kupił mnóstwo młodych żon i zabrał na rzecz swoją grunta co najlepsze. Ma też dużo psów. Właśnie pisał w listach, które Hafid nam ukradł, aby tutaj na niego nie czekać... Długo nie mógł posłów wynaleść, aż dopiero my, Ziemię radzi poznać, zgodziliśmy się wreszcie. Chcieliśmy coś zrobić dla niego...
Lekki powiew wiatru od zachodu zakołysał samolotem, co przerwało nagle wynurzenia Rody. Po chwili, gdy równowaga została przywrócona, zapytał Jacka, czy nic nie grozi, a otrzymawszy odpowiedź uspokajającą, zaczął znów mówić:
— Podróż nasza była bardzo przykra i wylądowanie, jak pan sam wie, niebezpieczne wielce. Ja myślę, że powinni nas tu na Ziemi za to odpowiednio wynagrodzić. Ja jestem wielkim uczonym, a towarzysz mój także nie jest głupi, choć tak mało mówi. Jednak nie mamy żądań wygórowanych. Dla mnie wy starczy zupełnie, jeśli dostanę jakieś wybitniejsze stanowisko...
Przerwał mu Jacek pytaniem o jakiś szczegół, dotyczący Marka, a Roda łgał coraz straszliwiej.
Po pewnym czasie Jacek nie wątpił już, że ma do czynienia z oszustem, który świadomie prawdę ukrywa. Jak jednak ta prawda mogła wyglądać i jakim ją wydobyć sposobem?
Zadumał się. Zapewne nic tam dobrego Marka nie spotkało, kiedy przysłał wóz i posłów... Może wzywa pomocy? Ale dlaczego takich właśnie posłów wybrał kłamiących, i z jakiej przyczyny oni kłamią? Czy zgubili istotnie listy Marka, czy ich może wcale nie mieli? Czyżby Marek w jakiemś niebezpieczeństwie groźnem nie miał czasu ani możności listów przygotować?
I znowu Jackowi na myśl przychodziło, że może zbyt czarne robi przypuszczenia. Może temu bujnemu szaławile dobrze jest istotnie na Księżycu — przecież to zgoła prawdopodobne, że królem tam został i władcą między karłów społeczeństwem?
Wieczór już zapadał. Przemknęli nad piramidami, które błyszczały w dole, jak zwykle reflektorami elektrycznemi dla podziwu gapiów oświetlone i płynęli teraz pod gwiazdami nad rozłożystą deltą nilową. Samolot obniżył się znacznie ku ziemi, gdyż Jacek, puszczając śrubę w ruch kilkakrotnie, lot tylko przyśpieszał, a szafował jeszcze ciągle nabytą w Aszuan wysokością... Mimo że paręset metrów teraz byli tylko nad powierzchnią, nic tam w dole nie było widać krom światełek czasem niespodziewanie ukazujących się i niknących rychło w pomroce... Były to lampy elektryczne, wskazujące samolotom nocną porą żeglującym miejsca wylądowania: wioski i miasta, których nazwy, oznaczone światłem majaczyły z góry drobnym, jasnym wężykiem na ziemię czarną rzuconym.
Jacek milczał, a księżycowym podróżnikom powoli oczy zaczynały się kleić. Czasami tylko, kiedy śruba w ruch puszczona zatargała lekkim statkiem powietrznym lub wiatr od pustyni wiejący skrzydła jego przechylił, otwierali powieki przerażeni, nie umiejąc w pierwszej chwili zdać sobie sprawy, gdzie są i co robią tutaj w czarnej nocy zawieszeni.
Po jakimś czasie samolot niestrudzony zaczął chwiać się coraz więcej i kołysać na boki. Mataret zauważył, że walczą z wiatrem, wznosząc się równocześnie znowu w górę po krętej wężownicy. Spojrzał w dół: mdłe światełka zniknęły gdzieś bez śladu, zdawało mu się natomiast, że słyszy w ciemności łoskot jakiś jednostajny, szeroki, nieustanny...
— Gdzie jesteśmy? — spytał mimowolnie.
— Nad morzem — odparł Jacek. — Przelecimy je nocną porą, kiedy w górze cisza jest największa. Wydostajemy się właśnie z wiru wiatrów przybrzeżnych...
Jakoż niezadługo, kiedy samolot wyżej wybujał, kołysanie ustało nagle i drżały tylko wiązania metalowego szkieletu od wiru śruby, wrzynającej się szalonym obrotem w nocne powietrze. Gdy po jakimś czasie, na wysokości już snadź będąc dostatecznej, Jacek śrubę zatrzymał, samolot począł płynąć w cichem najzupełniej przestworzu, nad morzem, z którego właśnie po prawej stronie podróżników wyzierać poczynał późny księżyc, czerwony i niecały.
Do drzwi pracowni Roberta Tedwena zapukano lekko.
Starzec wzniósł głowę z nad karty papieru, po której kreślił znaki jakieś i kolumny cyfr i nadsłuchiwał przez chwilę... Pukanie powtórzyło się wyraźniej: siedm uderzeń, cztery zwolna po sobie następujące i trzy szybkie. Uczony dotknął palcem umieszczonego w biurku guzika i drzwi rozsunęły się cicho, niknąc w ścianie. Przez rozchyloną ciężką portjerę wsunął się Jacek.
Podszedł ku siedzącemu w wysokiem krześle starcowi i skłonił się przed nim w milczeniu. Sir Robert Tedwen, poznawszy go, wyciągnął dłoń.
— A to ty... Czy z ważną sprawą jaką przychodzisz?
Jacek zawahał się.
— Nie, — odrzekł po chwili. — Chciałem cię zobaczyć tylko, mój mistrzu...
Lord Tedwen popatrzył badawczo na dawnego a ukochanego dotąd ucznia swojego, ale nie nalegał pytaniami.
Zaczęto rozmawiać. Starzec dopytywał, co słychać na świecie, gdy mu jednak Jacek odpowiadał, słuchał obojętnie o wypadkach i zdarzeniach, nie przywiązując w istocie zgoła wagi do tego wszystkiego, co się dzieje tam — na zewnątrz, po za drzwiami metalowemi jego pracowni, wciąż niemal zamkniętemi.
A przecież niegdyś trzymał w ręku los tego świata ruchliwego, o którym obecnie zaledwie raczył pamiętać, że istnieje.
Sześćdziesiąt z górą lat temu, kiedy dochodził dopiero trzydziestki, był już wybranym prezydentem Stanów Zjednoczonych Europy — i zdawało się, że w dniu, kiedy zechce, dożywotnim samowładcą zostanie.
Zadziwiający gienjusz administracyjny i praktyczny łączył się w nim z żelazną stanowczością i wolą niezłomną, umiejącą prostą drogą a niechybnie dążyć do wytkniętego celu. Zmieniał śmiało istniejące prawa, zakreślał losy narodom i społecznościom — nie cofał się przed niczem. W ogromnej masie urzędniczej (a któż wówczas nie był urzędnikiem, jakikolwiek zawód społeczny pełniąc?) wrogów miał zaciętych samowoli swej i bezwzględności: szemrano powszechnie i czasem bardzo nawet głośno, lecz gdy Tedwen rozkazał, nie było, ktoby śmiał nie posłuchać. Mówiono, że dąży do władzy nieograniczonej i że koniecznością jest usunąć go nietylko od steru, lecz wogóle od jakiegokolwiek udziału w rządach, i wiedziano równocześnie, że w dniu, w którym mu się spodoba włożyć na głowę z muzeum jakiegoś wygrzebaną koronę królewską, wszyscy się przed nim pochylą.
Sir Robert Tedwen sam i dobrowolnie porzucił władzę. Tak nagle i bez widocznego powodu, z jednego dnia na drugi, iż długo nie mogli się ludzie z tym faktem pogodzić i łamali sobie głowy, doszukując się dziwnych przyczyn i zawikłanych.
A lord Tedwen tymczasem zaczął pracować. Przyrodnik jeden z największych, zajmujący się osobliwie bio-chemją — a przytem umysł o rozległym widnokręgu i niesłychanej wiedzy ogólnej — w ciągu lat kilkunastu od chwili swego ustąpienia rzucił ludziom garść wynalazków zadziwiających i błogosławionych.
W jakiś czas zapomniano nawet, że bywał prezydentem Zjednoczonych Stanów Europy, a wiedziano tylko, że dzięki środkom jego, organizm odradzającym, choroby istnieć przestały — że on zapomocą opanowania atmosferycznej elektryczności i władzy nad pogodą i ciepłotą, urodzaje zbóż zgóry ustanawia i karmi ludzkość głodną — i mnóstwo rzeczy jeszcze większych i cudowniejszych.
To był drugi okres w życiu Roberta Tedwena. Zerwał z nim, nim doszedł lat pięćdziesięciu. Tak niespodziewanie, jak poprzednio stanowisko naczelne był porzucił, odstąpił teraz od »kuźni« swoich, skąd na świat rok rocznie nowe szły wynalazki, i zaniechawszy praktycznego wyzyskiwania wiedzy, jął się zawodu nauczycielskiego, przysposabiając uczniów wybranych do trudu największego: dźwigania dorobku myśli ludzkiej.
Jednym z umiłowanych i najzdolniejszych uczni jego był Jacek. Znał on go już starcem i czcił nietylko jako nauczyciela i mędrca największego, lecz nadto jako przyjaciela swego, który mimo ogromną różnicę lat gotów był zawsze myślą i sercem życie jego dzielić...
Ale i ten czas, kiedy starzec zadziwiający był wychowawcą i niejako ojcem »wiedzących«, należał dziś już do przeszłości. Z wiekiem coraz mniej uczniów przyjmował i coraz skąpiej udzielał im swej mądrości niezgłębionej, aż dnia pewnego ci niewielu, których miał jeszcze przy sobie, przychodząc doń, zastali drzwi jego domu zamknięte.
Lord Tedwen przestał nauczać.
Gdy błagano go o słowo wiedzy, wzruszał tylko ramionami i mówił ze smutnym na ustach uśmiechem:
— Sam nie wiem nic... Blizko ośmdziesiąt lat życia strwoniłem; muszę teraz korzystać z ostatnich dni, aby pracować dla siebie.
Jakoż pracował. Umysł jego potężny, wiekiem nie osłabły, wgłębiał się w tajniki istnienia, snuł teorje ogólne a otchłanne, odkrywał prawdy nagie i tak straszliwe, że chociaż rzadko i tylko najzaufańszym rąbek ich odkrywał, dreszcz słuchaczy przechodził i zawrót ogarniał głowy najmędrszych, jakgdyby w przepaść znagła spojrzeli.
Legienda zaczynała się rodzić około olbrzymiej, milczącej postaci starca. Dawno już w żadne czarnoksięstwa nie wierzono, a jednak stroniono przed nim z obawą, jak przed czarnoksiężnikiem, gdy wyniosły, zadumany przesuwał się nad brzegiem morza w codziennej przechadzce.
W domu nie przyjmował nikogo, z wyjątkiem członków wielkiego bractwa uczonych, któremu przewodniczył, prośbom dawnych uczniów swych ulegając.
Jacek, nazbyt dociekaniami własnemi i koniecznym jeszcze w swym wieku urzędem społecznym zajęty, rzadko go nawiedzał. Za każdym razem jednak, gdy stanął przed nim, nie mógł się oprzeć zadziwiającemu uczuciu: starzec zdawał się młodnieć wciąż duchem, jakby myśl jego z biegiem lat nabierała owszem coraz straszliwszej jasności i odwagi...
A przytem ten wzrok — spokojny i chłodny, co przebiegał ludzkie sprawy, usiłując udać, że go zajmują, i padał gdzieś w przepaść blizką a niezgłębioną, która się otwiera tuż za wypowiedzianem słowem, tuż za promieniem światła, zawieszonym na pyłku powietrza, za drgającą cząstką tak zwanej materji, za najprostszem sprzężeniem tej rzeczy niepojętej, którą ochrzczono mianem siły — i biegnie aż poza gwiazdy, aż poza kres wszelkiego bytu, zarówno dusze człowiecze, głazy i nicość obejmując.
Nie dawał jednak lord Tedwen nigdy znać po sobie, że cośkolwiek jest mu obojętne lub niegodne uwagi. W chwili, wolnej od pracy umysłowej, rozmawiał na pozór tak samo chętnie z przechodniem na brzegu morza lub z dzieckiem muszle zbierającem, jak i z którym z członków stowarzyszenia mędrców... Zdawało się nawet czasem, że w rzadkich godzinach wytchnienia chętniej myśl ku rzeczom drobnym, codziennym i prostym zwraca...
I teraz siedząc z Jackiem w cichym gabinecie, zwrócił wkrótce rozmowę, która o światowych zdarzeniach toczyć się jęła, na skromniejsze tory osobistych wypadków i znajomości...
Pytał o uczniów dawnych, którzy w zadziwiającej pamięci jego byli żywi, choć niejeden z nich w grób się już położył, przypominał z dobrym na ustach uśmiechem drobne okoliczności, temu lub owemu wypadkowi towarzyszące.
Jacek ku oknu twarzą zwrócony, głos tylko mędrca słyszał i miał złudzenie, że zajmuje go istotnie to, o co pyta. — Kiedy się jednak przypadkiem obrócił i spojrzał w oczy jego, przerwał mimowoli obojętne jakieś opowiadanie... Oczy starca rozwarte, nieruchome, podobne były do dwóch otchłani bez dna, do promieni dziwnych, z nieskończoności biegnących i ponad tem wszystkiem, co się mówi i dzieje, szukających czego w bezkresie...
Wstyd go ogarnął i wtłoczył mu słowa nazad w pierś. Zaległo krótkie milczenie. Lord Tedwen uśmiechnął się.
— Z czem przybyłeś do mnie, synu? — powtórzył. — Mów teraz o sobie. To mnie zajmuje naprawdę.
Młody uczony poczuł rumieniec na twarzy. Miał zamiar istotnie mówić o Grabcu, o tym ruchu, którego nieuchronne wszczęcie przeczuwał, — rady starca, co mógł być władcą, zasięgnąć, o zdanie go zapytać: i naraz zrozumiał, że to wszystko tego dziwnego człowieka równie mało musi obchodzić, jak liść suchy, który może spada w tej chwili z drzewa przed jego domem, — albo równie wiele, gdyż on ujrzy poza tem wszystkiem czarnoksięskiemi swemi oczyma jeno tajemnicę bytu, objawiającą się zarówno w ziarnku piasku, falą morza miotanem, jak w przewrotach największych światów i ludzkości, jak w myśli najświetniejszym przebłysku.
Schylił głowę.
— Chciałem mówić rzeczywiście o pewnych sprawach, ale widzę w tej chwili, że drobne są ostatecznie...
— Niema rzeczy drobnych, — odparł sir Robert. — Wszystko ma swoją wartość i swoje znaczenie. Mów.
Jął tedy mówić. Opowiadał o spotkaniu swem z Grabcem i o tem, jaką on walkę, jakie powstanie wzniecić zamierza na oddawna uspokojonej ziemi, i jak chce wciągnąć w wir ten ich, mędrców i uczonych, aby mieli jako mózg świata przynależne im stanowisko.
Starzec słuchał w milczeniu, z nieco pochyloną głową, patrząc z pod krzaczastych, wysoko wzniesionych brwi nieruchomym wzrokiem prosto przed siebie. Czasem tylko po wygolonej, bruzdami wieku zoranej twarzy przebiegł mu około wązkich i zaciśniętych warg uśmiech przelotny i gasł szybko w zadumie.
— Ojcze, — ozwał się wreszcie Jacek, kończąc opowiadanie, — ten człowiek wezwał mnie wprost, abym mu dopomagał, bym tę moc, jaką wiedza nasza stanowi, rzucił na szale...
Lord Tedwen zwrócił nań teraz przenikliwe spojrzenie swych oczu.
— A ty — coś mu odpowiedział?
— Rzekłem, że moc wiedzy naszej jest wszystka, już podarowana, w rękach tłumu, i my nie mamy nic, kromia prawd najwyższych, nie dających się już przekuć na złoto ani żelazo...
Zaległo krótkie milczenie. Robert Tedwen skinął zwolna głową kilkakrotnie, szepcąc — więcej może do siebie, niż do słuchającego go ucznia:
— Kromie prawd — najwyższych... Tak, tak! — jeno że już nie wiemy, co ten wyraz »prawda« oznacza, tak dalece niczem jest wszystko, co tem mianem zwiemy...
Wzniósł głowę szybko i popatrzył na Jacka.
— Daruj, do myśli swoich wracam mimowiednie, ale to jest zajmujące, coś ty mi powiedział.
Jacek milczał. Starzec przyjrzał mu się uważniej.
— Nad czem dumasz?
— Skłamałem w rozmowie z Grabcem.
— A!
— My mamy moc. — Ja mam moc, — poprawił się.
Lord Tedwen nie odpowiadał. Wzrokiem nieco roztargnionym przebiegł po twarzy Jacka i wzruszył dziwnie ustami...
— Masz moc... mamy moc... — szepnął po chwili.
Coś jakby uśmiech po wargach jego przemknęło.
— Tak, — rzekł Jacek w zamyśleniu. Siedząc z pochyloną głową, nie zauważył uśmiechu na twarzy nauczyciela.
— Tak, — powtórzył, — mam moc. Zrobiłem odkrycie straszliwe. Czynię fizycznie to, co dotąd robiliśmy tylko myślą badawczą: rozprzęgam »materję« i gaszę ją w tak prosty sposób, jak podmuchem ust świecę się gasi zapaloną. Gdybym chciał...
— Gdybyś chciał...?
— Mógłbym grozą wymusić posłuszeństwo najzupełniejsze dla siebie, czy dla tego, komubym oddał swój wynalazek... Jednym ruchem palca, na przyrządzie nie większym niż zwykły aparat fotograficzny położonego, mogę unicestwiać miasta i burzyć kraje całe tak, iż śladby nie pozostał, że były...
— I co z tego? — spytał lord Tedwen, nie spuszczając zeń oka.
Teraz Jacek wzruszył ramionami.
— Nie wiem, nie wiem!
— Dlaczego nie oddałeś Grabcowi swego wynalazku?
Szybkim ruchem wzniósł Jacek głowę. Patrzył przez chwilę na twarz starca, jakby chciał z niej wyczytać znaczenie i zamiar tego pytania, ale oczy i rysy sir Roberta zarówno nic nie mówiły, jak obojętny na pozór ton słów wypowiedzianych.
— I tego nie wiem, — rzekł wreszcie. — Miałem wrażenie, że powinienem to zostawić dla siebie i zniszczyć przed śmiercią, albo użyć... w razie ostatecznej potrzeby... tylko jeden raz...
— Zniszcz swój przyrząd dziś jeszcze. Po co używać wysiłku na rozwianie fantomu, który nazwano materją, kiedy wcześniej czy później rozwieje się sam nieuchronnie?
— Źle jest tymczasem i podle...
— Cóż z tego? Czyż przeto mamy fizycznie robić to, co w każdej chwili, jak sam przyznajesz, myślą zrobić możemy, nie wytrącając naszych bliźnich ze stanu, który dla nich może najlepszy jest właśnie? Pamiętaj, że gdy z pęt fizycznych przez tak zwaną śmierć się uwolnimy, czyn naszej myśli będzie dla nas rzeczywistością jedyną...
— Trzeba wierzyć...
— Tak. Trzeba wierzyć, — powtórzył Tedwen poważnie.
— A ten świat, ten świat dookoła — czyż ma się dalej toczyć taką drogą, jaką dotąd się toczy?
Starzec oparł dłoń na ramieniu Jacka.
— Twój wynalazek na właściwe tory go nie sprowadzi.
— Gdyby władzę mieli najlepsi...
— Chcesz władzy?
— Nie złączyłem się z Grabcem. Nie wiem, czy umiałbym władzę wykonywać. Żal mi świata mojego, w którym żyję codziennie. Ale...
— Co?
— Zdaje mi się, że dobrowolnie a niedołężnie po za życiem zostaję i wstydzę się tego czasem.
Lord Tedwen milczał przez parę chwil. Oczy jego szeroko rozwarte zdawały się błądzić gdzieś po latach minionych, co ze wspomnień żywo przed nim wstawały... Otrząsnął się wreszcie i zwrócił ku Jackowi.
— Cóż można zrobić dla tego życia, dla współżycia ludzi raczej? Wiesz o tem, że miałem ja władzę, jak może nikt inny...
— Tak.
— I porzuciłem ją. Czy wiesz dla czego?
— Nie dawała ci, mistrzu, zadowolenia; wolałeś pracę ducha swojego...
Mędrzec potrząsnął głową zwolna ale stanowczo.
— Nie. To nie o to idzie. Przekonałem się jeno, że dla ustroju społecznego nic zrobić nie można. Społeczeństwo nie jest wytworem rozumnym i dlatego doskonałe nigdy nie będzie. Wszelka utopja — od najstarszych Platońskich począwszy przez ciąg wieków aż po dni dzisiejsze, aż po sen Grabca twojego, utopją na zawsze pozostanie: dopóki się roi po książkach, buduje się gmach z kart, nie dbając o prawo ciężkości, ale z chwilą, gdy się rękę do dzieła przyłoży, widzi się nowe zło, które na miejscu dawnego, usuniętego powstaje. Współżycie ludzi doskonałe, ustrój idealny — to problemy z natury swej niedające się rozwiązać. Zgoda jest pojęciem sztucznem, wyrozumowanem; w przyrodzie, wszechświecie i ludzkiej społeczności istnieje tylko walka i przemijająca, pozorna równowaga prących na siebie sił przeciwnych. Sprawiedliwość jest postulatem uwodzącym i niezmiernie popularnym, gdyż właściwie z ludzkiego stanowiska nic rzeczywistego nie oznacza i każdy może ją sobie inaczej rozumieć. — I słusznie: gdyż właściwie dla każdego powinna by być inna sprawiedliwość, a tymczasem społeczeństwo jest jedno, lub chce być jednem przynajmniej. Wkońcu to obojętne, czy włada lud, czy tyran, mędrcy wybrani czy szalona zgraja krzykaczy: zawsze ktoś jest uciśniony, zawsze komuś jest źle, zawsze jakaś krzywda się dzieje.
»Ktoś zawsze musi cierpieć. W jednym wypadku większość cierpi, w innym nieliczni, ale może najlepsi, a zresztą chociażby jeden tylko cierpiał — pokrzywdzony, ten właśnie, któremu kazano być »równym«, gdy on się przypadkiem na samowładcę urodził. — Któż oceni, kiedy większa krzywda się dzieje i kto wymierzy prawo, jakie człowiek każdy na świat ten ze sobą przynosi? Oddanie słuszności jednej zasadzie jest pogwałceniem drugiej, niemniej »sprawiedliwej« i tak zawsze — bez końca.
Zamilkł na chwilę i przesunął dłonią po wysokiem, zmarszczkami pooranem czole.
— Nie znaczy to, — podjął znów, wzrok na milczącego Jacka zwracając, — abym sądził, że nie trzeba się starać o poprawienie istniejących każdego czasu stosunków. Ale robić to mogą — nawet muszą — ludzie mający złudzenia, to jest wierzący, że to, co zrobią, będzie lepsze od tamtego, co było. Takich nigdy nie braknie, — leży to już w ludzkiej naturze.
— Ty sam tak myślałeś, mistrzu, — wtrącił Jacek.
Tedwen skinął głową.
— Ja sam tak myślałem, z górą pół wieku temu, kiedy młody byłem jeszcze... A później, straciwszy tę wiarę, myślałem znowu, że kiedy nie można wszystkich zadowolić i idealnych, »sprawiedliwych« stworzyć stosunków, to niechże przynajmniej będzie wiele, jak najwięcej dobra do podziału... Wiesz, że przez szereg lat »uszczęśliwiałem ludzkość« wynalazkami, ażem się w końcu przekonał, że i to jest nic... Hawel hawolim, omar koheleth, hawel hawolim, hakol huwel... »Marność marności, powiedział kaznodzieja, marność marności, wszystko marność!« I to nie jest droga właściwa. Z wynalazków, z odkryć, dobrodziejstw, ułatwień, korzystają przedewszystkiem ci, co i tak są syci, a najmniej warci w społeczności: większość olbrzymia, gnuśna i bezmyślna. Wynalazki wzmagają tylko te »zalety« tłumu...
— Więc sądzisz, panie, że robić ich nie potrzeba, nie warto?
— Czyż przeto mniej by się pojawiały, gdybym powiedział, że nie potrzeba ich robić albo nie warto? Zawsze będą ludzie, których myśl z przyrodą się zmaga i zaprzęga ją do służby człekowi. Są oni pożyteczni — a nadto: są ludźmi jedynymi. Pomyślałem, że o nich chodzi przedewszystkiem a nawet może jedynie, o tych, co są mózgiem i duszą ludzkiej społeczności. Stary już byłem, kiedym się jął zawodu nauczycielskiego. Chciałem, aby jak najwięcej prawdziwych, myślących ludzi było na świecie. — Znasz mnie z tych czasów; i tyś słuchał mych słów, synu ukochany.
— Błogosławimy cię wszyscy, nauczycielu.
— Niesłusznie. Jeszcze raz przytoczyć muszę kaznodzieję: Kto wiedzę mnoży, przyczynia boleści. — Patrzę na was, ludzkości kwiat i światłość ziemi, i widzę was dumnych ale smutnych, wplątanych w kołowrót świeckich wypadków, wysilających ducha na tak zwany pożytek tłumu, przepaścią od was oddzielonego. Moja to wina, że tę przepaść widzicie i czujecie, moja wina, że jesteście smutni i osamotnieni, moja wina, że myśl wasza znużona przelatuje nad pustką ostateczną, nie mogąc znaleść odpocznienia, jak orzeł na szerokich skrzydłach nad wodami oceanu zbłąkany...
»A cóżem ja wam dał w zamian? Jaką prawdę niewątpliwą? jaką wiedzę? jaką moc? Zaiste, że zbyt mało wiem ja sam, abym mógł być nauczycielem... Wszystko, co wam mówiłem o wszechświecie i bycie, było tylko rozszarpywaniem rzeczywistości, jaką oczy wasze znają, a niestety, niestety! na żadne: dlaczego? nie umiałem wam dać dostatecznej odpowiedzi.
»Dlatego to właśnie pewnego dnia zamknąłem się przed swymi uczniami, pragnąc znaleść wpierw mądrość dla siebie, w tych dniach ostatnich, które mi jeszcze do żywobycia zostały... dzisiaj — niewiela mi już do stu lat niedostaje: od dwudziestu blizko pracuję w samotności i skupieniu.
— I co nam masz do powiedzenia dzisiaj, nauczycielu? — zapytał Jacek.
Zdawało się, że lord Tedwen nie słyszy pytania. Wsparł czoło wysokie na dłoni i patrząc przez okno na szerokie, rozkołysane letnim wiatrem morze, mówił zwolna głosem, rozpływającym się niemal w szepcie:
— Trud życia jest już po za mną i wysiłek wszelki, jaki myśl ludzka zdolna była ponieść. Wychodziłem na szczyty najwyższe, kędy już oku ginie oddalony świat i pustka jest naokoło, i zaś zstępowałem w głębokości takie, kędy już znowu pustka jest jeno. Nie uląkłem się żadnego pomyślenia i żadnej istności nie uważałem za nietykalną, badając ją owszem aż do ostatnich korzeni, rozrywając na włókna najpierwsze...
— I co nam powiadasz dziś, nauczycielu? — powtórzył Jacek, nalegając.
Starzec zwrócił nań oczy szeroko rozwarte, spokojne.
— Nic.
— Jakto: nic?
— Wszystko, com odkrył, jest tylko patrzeniem na znany nam świat z blizka, z wnętrza kropli wody, z wnętrza atomu albo drgającej cząstki elektronu, lub z takiej odległości, gdzie giną szczegóły i różnice a byt w jedno równomierne morze się zlewa. Nie wyszedłem nigdzie poza doświadczenie, nie odpowiedziałem sobie na żadne: dlaczego? — i przeto nie mam wam i dzisiaj nic do powiedzenia.
— Ale co, co odkryłeś? mów!
W głosie Jacka zadrgała nuta natarczywej ciekawości człowieka, co dążąc na górę wysoką i niedostępną, spotyka na drodze podróżnika, właśnie ze szczytu jej wracającego.
Starzec zawahał się przez jedną chwilę. — Wyciągnął rękę i zgarnął leżące przed sobą papiery, — przez pewien czas przebiegał jeszcze okiem kolumny cyfr i znaki i drobne, na brzegach kart w pośpiechu robione zapiski...
— Nihil ex nihilo... — szepnął. — Zmysłowy świat naprawdę i dosłownie jest niczem.
Wzniósł głowę. Budził się w nim gienjalny odkrywca, budził się nauczyciel...
— Stara, przed wiekami wysnuta teorja tak zwanego »eteru« — począł mówić, — upadła wobec zasady względności ruchu, nie mogąc się pogodzić z drugim fantomem myśli człowieczej, jakim jest materja... Dzisiaj dzieci w szkołach już wiedzą, że światło rozchodzi się z jednakową we wszystkich kierunkach szybkością, bez względu na to, czy źródło jego w ruchu jest czy w spoczynku... Gdybyśmy chcieli ten fakt pogodzić z istnieniem eteru, jako przewodnika drgań, musielibyśmy przyjąć nie jeden, ale tyle eterów wszechogarniających, niepodzielnych i bezgranicznych, ile jest ciał zmieniających względem siebie położenie we wszechświecie... A przecież musi być jakiś ośrodek, kiedy przezeń falami idą z gwiazdy na gwiazdę strugi światła i ciepła i elektryczności, kiedy jedno ciało niebieskie ciąży ku drugiemu...
Powstał i począł chodzić po pokoju, ręce w tył założywszy. Naraz stanął nad Jackiem i dłoń mu wsparł na ramieniu.
— Eter jest, — ozwał się, — bez względu na to, jak go nazwiemy, niema tylko materji. To, co zmysły nasze od wieków za jedyną rzeczywistość uważają, nie jest nawet skupieniem sił, nawet zagęszczeniem ni rozrzedzeniem stałem eteru, lecz tylko pozorem śmiesznym, falą jedynie, która idzie przez eter podobnie jak fala głosu przez powietrze. Niema rzeczy stałej ani istotnej: zarówno słońca i systemy słońc, jak każda drobina, każdy atom i elektron są falowaniem tylko, zjawą niesamoistną i mknącą po eterze, który wobec badawczej myśli ludzkiej sam w jedno wszechogarniające i nieskończone nic się rozwiewa... Materja jest jeszcze mniej niż niczem.
Usiadł teraz i podparł dłońmi obiema czoło zamyślone.
— Wszystko płynie: panta rhej... Jak płomień gazowy, który dla oczu naszych trwa, mimo że składają się nań coraz inne cząstki węgla z tlenem się łączące! Ale po płomieniu ślad jakiś zostaje w nowem ciał połączeniu; fala materji bez śladu przemyka po eterze. Słońce w przestrzeń pędzące w każdej minucie, sekundzie i setnej sekundy z innych rozedrganych, pozór mu dających cząstek eteru się tworzy i gdyby to drganie powstrzymać, zniknęłoby bez śladu i reszty jak tęcza, gdy promień światła zagaśnie. Zasada niezniszczalności materji i energji jest kłamstwem myśli naszej, za stałą goniącej wartością: wszystko w nic się obraca, z niczego wszystko powstaje. — —
— Więc gdzież jest prawda? gdzie byt niewzruszony? — szepnął Jacek pobielałemi wargami.
Robert Tedwen opuścił dłoń na rozwartą starą księgę, co na stole obok leżała.
— Tutaj. Patrz, czytaj.
Jacek nachylił się i jął czytać w mroku zapadającego wieczoru.
Stare, przed wiekami ręką w bukowem drzewie rznięte czcionki na pożółkłym, niezniszczalnym papierze odbite...
— Na początku było Słowo, a Słowo było u Boga, a Bogiem było Słowo.
»To było na początku u Boga.
»Wszystko się przez nie stało, a bez niego nic się nie stało, co się stało.
»W niem był żywot, a żywot był światłością ducha.
»A światłość w ciemnościach świeci, a ciemności jej nie ogarnęły...«
Oderwał oczy od kart i spojrzał ze zdumieniem w twarz mędrca posiwiałego.
Wargi starca poruszały się zwolna, jakby szeptem powtarzał zdania przeczytane:
»Na początku było Słowo...
— Nauczycielu?...
Zwrócił głowę w jego stronę.
— Tak jest. Wiedza moja cała, której życie poświęciłem, zdolna była tylko jedno wykazać: iż niema przeszkód, aby wierzyć. Te wszystkie śmieszne mary, te »oczywistości«, które rzekomo Objawieniu się sprzeciwiają, tak się przed myślą moją badawczą rozwiały, jak sen gorączkowy, parną nocą śniony: przed pustką stanąłem, pustką niepojętą a wszystkorodną, którą Słowo jedno wypełnić i zapłodnić jest zdolne...
»Jedyną prawdą i rzeczywistością wśród płynącej fali jest duch. Z niego, dla niego i przezeń wszystko jest: Słowo stało się ciałem.
— Amen! — odpowiedział głos jakiś z proga.
Jacek wzniósł oczy.
Pod ciężką kotarą drzwi, do dalszych izb gdzieś wiodących, stał ksiądz młody w czarnej sukni o suchej zastygłej twarzy. W białych dłoniach książkę trzymał niewielką z krzyżem w pośrodku i ze srebrnem na rogach okuciem.
Skinął głową i wskazał ręką okno otwarte, przez które właśnie wpadać poczynał odgłos bijącego gdzieś zdala dzwonu.
Lord Tedwen powstał.
— Oto mój nauczyciel, — rzekł. — Na starość znalazłem źródło Mądrości i Prawdy, którą Bóg zsyła na świat ten przez usta pokornych...
Jacek spojrzał na księdza, a chociaż mu się zgoła nie wydało, aby ten kapłan o tępych, twardych rysach był sługą Prawdy pokornym, nie rzekł ani słowa, głowę jeno nieco pochyliwszy.
Starzec tymczasem żegnał się z nim spiesznie.
— Daruj, lecz sam muszę pozostać; godzina codziennej modlitwy nadchodzi...
Mrok już gęstniał, kiedy Jacek wracał zadumany nad brzegiem morza do samolotu swojego. Teraz dopiero przyszło mu na myśl, że właściwie stary nauczyciel nie dał mu żadnej odpowiedzi ani nie usunął dręczącej go wątpliwości, jak się ma zachować wobec ruchu, który za poduszczeniem Grabca lada dzień się rozpocznie... Przypomniał sobie także, iż jeszcze wiele pytań miał zadać, że chciał opowiedzieć o przybyciu dziwnych z Księżyca posłańców, powtórzyć wieści o Marku, prawić o niepojętym czarodzieju Nyanatiloce, ale brakło mu jakoś czasu na to. Zresztą tam — wobec tego starca — zgubiło się to wszystko w jego własnej świadomości...
Przez chwilę myślał, czyby nie zawrócić lub do następnego dnia nie poczekać, aby jeszcze z sir Robertem pomówić?
Uśmiechnął się sam do siebie i wzruszył ramionami.
— Na co? po co? przecież i tak nic mi nie odpowie. Stary już jest i wiekiem przytłoczony...
Przykrość mu sprawiało wspomnienie młodego księdza, którego widział tam — we drzwiach pracowni uczonego, zwłaszcza iż czuł, że włada on teraz duszą mędrca niepodzielnie.
— Stary jest i myśl jego osłabła... — szepnął znowu.
Ale w tejże chwili przypomniał sobie to, co mu ten starzec mówił o swoich odkryciach, przypomniał sobie pokryte cyframi karty jego rękopisu, który miał w dłoniach: odwagę ducha, co się nie zawahał przed postawieniem teorji napozór szalonej i nieprawdopodobnej, i wytrwałą bystrość jasnej myśli, która do ostatka ją prześledziła i niewątpliwym dowodnym poparła rachunkiem — i uczuł, że nic już nie rozumie...
Usiadł na kamiennej ławce na wybrzeżu i wsparłszy brodę na ręku, zapatrzył się w niebo pociemniałe nad morzem, kędy już gwiazdy pierwsze błyskać poczynały...
Myśli snuły mu się uporczywie około punktu jednego:
— Ten ksiądz, ten młody, zastygły, nie znany nikomu ksiądz, który zawładnął umysłem mędrca sławnego.
Przeżuwał w duszy długo tę zagadkę niepojętą dla siebie, aż naraz jak gdyby światło jakieś, raczej przeczucie...
Nie ksiądz! nie ten lub ów człowiek ułomny i niedoskonały, ale coś ogromnego, coś niewyrażonego, co z rozumem ludzkim zgodzić się nie chce, a w ludzkich duszach trwa i w tęsknotach i w pragnieniach: Objawienie...!
Jakie? czyje? komu dane? Czemu to a nie inne?
Może to wszystko jedno?
Posiwiały mędrzec powiedział, że cała nauka i wiedza jego zdołały jeno, jako czyn największy, rozkruszyć te rzekome oczywistości, co niby na przeszkodzie stoją przyjęciu Objawienia i wiary...
Może w istocie nauka nie robi nigdy nic innego, jak tylko to, że zwite zmysłami naszemi sieci pozorów rozsuwa, aby światło mogło przez nie przeniknąć? Twórcza moc jest gdzieindziej — i o tem, co ona tworzy, wiedzieć nie można, — w to tylko można wierzyć.
Tworzy ludzki duch i duch wszechświata tworzy...
»Na początku było Słowo, a Słowo było u Boga, a Bogiem było Słowo...«
I pod ciężarem Słowa najbardziej znikoma nicość eteru rozfalowała się w siły, światłem rozbłysła i ciepłem, zadrgała elektrycznością i poczęły iść przez nią dreszcze materji: elektrony, atomy, drobiny, w kosmiczny pył się zbijające, w gwiazdy i słońca i systemy słońc.., i w gromady systemów, w mleczne drogi, w wszechświat.
Słowo!
»Wszystko się przez nie stało, a bez niego nic się nie stało, co się stało...«
Błogosławieni ci, którzy wierzą!
Błogosławieni owszem, którzy nie widzieli, a uwierzyli!
Jak wzbudzić w sobie ten płomień, mówiący ustawicznie: tak! — jedynie twórczy i dający moc prawdziwą a spokój?
Wiara i czyn są ponad myśleniem i wiedzą, ale tak trudno, tak trudno, tak trudno rękami je z zewnątrz dosięgnąć, gdy się nie obudziły w duszy same.
A zresztą — może to wszystko śmieszne są rzeczy, tęsknoty rozbudzonej fantazji jeno, której nie należy dawać do siebie przystępu?
Odrzucił w tył głowę.
Nad morzem rozkołysanem, na niebie pośród gwiazd smuga światła olbrzymia, wodotrysk białego ognia, ginący mgłą rozperloną gdzieś u zenitu, jasną głową niemal o widnokrąg na zachodzie oparty...
Kometa, która pojawiła się niespodziewanie przed kilku dniami i za kilka dni, o słońce się otarłszy, zniknie z jego pobliża na wieczność, na wieczność całą!
Świecące nic, na miljony kilometrów przestrzeni rzucone, symbol i żywy obraz świata całego...
Mimowoli przypomniał sobie, jak przed wiekami dawnymi obawiano się komet, mając je za zwiastuny nieszczęścia lub wojny, i w tej chwili przyszedł mu na myśl Grabiec...
Czyżby to była jego kometa?... Jego, który z czynem na świat ten chce iść, wzgardziwszy dumnie wszystkiem, co jest tylko samem myśleniem? — Kometa wiodła pono niegdyś Aleksandra i Cezara, Atyllę, Wilhelma Zdobywcę, Napoleona...
Igraszka cieniów, cieniów bój, zwycięstwa cieniów...
Jedyną prawdą jest duch!
Zamyślił się, twarz w dłoniach obu ukrywając.
Właśnie pan Benedykt siedział w swoim gabinecie przy biurku, zarzuconem fotografiami Azy, kiedy przyrząd automatyczny, oddawna już zastępujący niezręcznych a kosztownych, lokajów, oznajmił mu, że ktoś pragnie się z nim widzieć.
Zacny staruszek nie rad był natrętowi. — Po owem niefortunnem zajściu w Aszuan zmuszony był zerwać wszelkie stosunki ze śpiewaczką, która więcej na oczy nie chciała go widzieć. Przez jakiś czas nie mógł sobie dać rady zupełnie. Nazbyt przywykł do próżniaczej włóczęgi po świecie i towarzyszenia divie, która wprawdzie nigdy przesadnie dlań łaskawą nie była, ale przyzwyczaiwszy się nawzajem widzieć go koło siebie, nieraz kpiny przyjaznym osładzała uśmiechem. Nie wiedział po prostu, co ma teraz robić ze sobą i z czasem swoim, którego naraz zaczął mieć bardzo dużo. Zbyt cenił swą wartość — chociaż byłby w kłopocie, gdyby mu kazano określić, na czem ona polega, — aby nie być przekonanym, że wcześniej czy później Aza zatęskni za nim i błąd swój uznawszy, w skrusze a pokorze zawezwie go znowu do siebie. Ale tymczasem tygodnie mijały w próżnem oczekiwaniu, a śpiewaczka znaku życia nie dawała.
Wreszcie brakło mu cierpliwości i postanowił się zemścić.
— Ożenię się, — pomyślał, — i o niej nie chcę już wiedzieć!
Niewiadomo dlaczego zdało mu się, że jej to straszną przykrość sprawi.
Zatarł ręce zadowolony. Wyboru wprawdzie jeszcze nie zrobił, ale to była już rzecz najmniejsza. Tyle jest dziewcząt młodych i biednych, do ciężkiej pracy albo do występów gdzieś na małej scence zmuszonych, które będą szczęśliwe, gdy bogaty emeryt raczy im miejsce u boku swego ofiarować...
Zabrał się zaraz do dzieła, to znaczy postanowił Azę zawiadomić o swojem postanowieniu...
Zapytał w centralnem biurze adresowem o miejsce jej pobytu i kupił melancholijną, liljową ćwiartkę listowego papieru. Przyszło mu na myśl, że razem z listem należałoby Azie zwrócić jej fotografje. Nie był tylko pewien, czy wraz z nielicznemi, które z rąk jej własnych różnymi czasy otrzymał, ma jej też odesłać to mnóstwo, skupowane po sklepach, którem stroił dumnie ściany swego gabinetu i szuflady biurka zapełniał?
Po głębszym namyśle dla większego wrażenia postanowił przesłać jej wszystko razem.
Skrzynka była już przygotowana i właśnie żegnał się z fotografiami, układając w myśli zwroty listu, jaki miał napisać, gdy gość mu się oznajmił.
Pan Benedykt zaklął zcicha ale nie mniej przeto siarczyście. Nie miał sposobu ukryć rozrzuconych portretów. Składanie ich do szuflad zbyt wieleby czasu zajęło, a nie chciał ich oddać na pastwę oczom przybysza... Kręcił się tedy przez chwilę niezaradnie, aż nagle pomysł gienjalny strzelił mu do głowy: zdjął pokrowiec wzorzysty z obok stojącej sofy i przykrył nim całe biurko wraz z fotografjami. Poczem poszedł ku drzwiom i otworzył, naciskając równocześnie guzik, wprawiający w ruch windę elektryczną.
Za chwil parę w drzwiach przedpokoju stanął Łacheć.
— Ach, to ty...
— Tak, to ja.
Uśmiechnęli się obaj kwaśno.
Dawno cię nie widziałem.
— I ja również dawno nie widziałem wuja...
Przeszli do gabinetu.
Łacheć przybył do pana Benedykta z myślą wprost rozpaczliwą wyciągnięcia od niego jeszcze jakiejś pożyczki. Po owej nieszczęśliwej grze w Aszuan, zostało mu tyle grosza zaledwie, że mógł najtańszym pociągiem wrócić do Europy. Zniknął też tak nagle, że ani Halsband, nie rad go z rąk wypuszczać, ani szukający go Grabiec nie wiedzieli gdzie i kiedy się zgubił...
Od samobójczych myśli, pod wpływem rozdrażnienia w nim wybujałych, ocaliła go jakaś wewnętrzna, uparta, chłopska tężyzna — a nadewszystko pomysł nowy dzieła muzycznego, zwycięski, tryumfalny, mocy pełen i pełen śmiechu bogów, rodzący się w duszy nie wiadomo skąd w chwili największego zgnębienia... Odkąd pierwsze twórcze zarysy w głowie mu zamajaczyły, nie był już zdolny myśleć o niczem innem. Wszystko mu znikło z przed oczu, oprócz jednego wielkiego pragnienia: stworzyć, napisać, usłyszeć!
Parę tygodni, parę miesięcy spokoju! trochę możności skupienia się i pracowania, bez koniecznej pamięci o tem, że trzeba jeść, mieszkać, zarabiać!
Wiedział, że od wspaniałomyślnego Halsbanda każdej chwili w formie zaliczki jakąś sumkę podłą może dostać, ale wiedział również dobrze, iż w takim razie jednej godziny spokoju mieć nie będzie, nagabywany wciąż, co robi? czy wnet już skończy? kiedy do obowiązkowych zajęć powróci?
Pomyślał o wuju Benedykcie jako ucieczce ostatniej i postanowił go złupić za wszelką cenę.
Myśl o tej operacji koniecznej nie była mu przyjemna. Miał wstręt nieprzezwyciężony i aż bolesny przed wszelkiem poniżaniem się, prośbą, dziękczynieniem — i przez dziwaczną »konsekwencję« duszy ludzkiej uczuł z góry nienawiść do wuja za to, że ma zamiar pieniędzy odeń pożyczyć.
Teraz siedząc naprzeciw niego po drugiej stronie biura, pokrowcem ze sofy ściągnionym przykrytego, patrzał nań z wściekłością nie licującą zgoła z zamiarem, jaki go tu sprowadził, i poruszał żuchwami, jakby miał ochotę zacnego staruszka zemleć w zębach bez litości.
— Jakże się miewasz? — ozwał się pan Benedykt po głębszym namyśle.
— Jak najgorzej, — zgrzytnął Łacheć.
Pan Benedykt uczuł ochotę powiedzenia siostrzeńcowi czegoś przyjemnego.
— Podobała mi się muzyka twoja dla pani Azy napisana.
Łacheć podskoczył na krześle.
— Podobno zarobiłeś mnóstwo pieniędzy?
— Przegrałem wszystko.
— O!
Wzniósł brwi wysoko i patrzył przez chwilę na kuzyna, kiwając głową smutno i z wyrzutem. A potem rzekł niespodziewanie:
— Żenię się.
— Czy wuj osza...!
Urwał w połowie wyrazu i wypluł ze siebie niby uprzejmie:
— Winszuję. A z kim, jeśli wolno zapytać?
Pochylił głowę, aby ukryć uśmiech złośliwy i w tej chwili wzrok jego padł na połowę twarzy Azy, z pod pokrowca na biurku wyglądającą.
Oddech mu zaparło dzikie podejrzenie; chwycił pokrowiec oburącz, aby go odrzucić, ale pan Benedykt czuwał. Przyparł dłońmi tkaninę i tak mocowali się przez parę chwil, aż wreszcie muzyk zwyciężył. Za zdartą szmatą posypały się fotografje na podłogę całą kupą. Pan Benedykt, zarumieniony jak młodzieniaszek, schylił się, aby je zbierać, a Łacheć pobladł. Wbił oczy w tę twarz, z setki kawałków kartonu doń wyglądającą i zacharczał głosem stłumionym:
— Z kim? z kim się wuj żeni?
— Nie wiem jeszcze! Czyś ty zwarjował? po co to rozsypałeś? Muszę odesłać... Ożenię się w najbliższych dniach, ale nie wiem jeszcze z kim.
Łacheć wybuchnął śmiechem.
— A, tak to co innego!
— Jakto co innego? — sapał zaczerwieniony z wysiłku emeryt. — Pomóż-że mi zbierać. Licho cię nadało, czy co! Przecież ja to muszę odesłać!
Muzyk zmieszał się nagle i onieśmielił... Potrącając krzesło, przypadł na kolana i począł zgarniać niezgrabnie fotografje rozsypane, bąkając jakieś wyrazy usprawiedliwienia wobec zrzędzącego wciąż staruszka. Wreszcie robota była ukończona. Usiedli znowu naprzeciw siebie i rozpoczęli dziwnie zajmującą rozmowę, podczas której każdy z nich myślał co innego niż mówił. Panu Benedyktowi świdrowało wciąż w głowie, po kiego licha siostrzeniec nawiedził go o tej porze mało właściwej, a Łacheć, opowiadając jakąś wymyśloną historję, grał w myśli ze sobą w cetno i licho: pożyczy, czy nie pożyczy?
W końcu nie mógł już wytrzymać. Przerwał zdanie w połowie i zagadnął niespodziewanie:
— Wuju, jestem w nędzy. Pomocy mi trzeba...
Pan Benedykt zamilkł. Przez pewien czas przypatrywał się gościowi, ruszając brwiami białemi i głową kiwając poważnie, aż się tamtemu to nareszcie znudziło.
Zagadnął po raz drugi:
— Czy nie mógłby mi wuj... dopomóc?
I teraz pan Benedykt nie odrazu odpowiedział. Powstał naprzód, przeszedł się po pokoju i chrząknął parę razy.
— Mój drogi, — zaczął, — powinienbym ci właściwie robić wyrzuty, że jesteś lekkomyślny... Istotnie w Aszuan nie trzeba było grać, lecz grosz zarobiony tak niespodziewanie schować dobrze...
Łacheć powstał, ażeby odejść. Pan Benedykt dostrzegł jego zamiar i ujął go kordjalnie za ramię. Uśmiechnął się nawet dobrotliwie.
— Siadaj, siadaj! Przecież ci nie odmawiam! Żenię się, jak powiedziałem; chciałbym zatem i tobie dla pamięci sprawić przyjemność...
Podszedł do biurka i wysunął jednę z szuflad. Przerzucał coś długo, aż wydobył wreszcie parę ćwiartek zapisanego papieru. Przebiegł je szybko oczyma.
— Jesteś mi winien dwa tysiące sto szesnaście sztuk złota... Oto twoje rewersy.
— Tak. Gdyby teraz jeszcze taką sumę... choćby połowę...
— Na bieżącą srebrną monetę to zamieniwszy, będziemy mieli...
— Gdyby teraz choć czwartą część tego...
— Powiedziałem ci już, że się żenię. Nie chciałbym, aby w takiej chwili coś między nami... Twoja matka była mi jakąś siostrą cioteczną...
Pan Benedykt był istotnie roztkliwiony. Przełknął ślinę i rozwarł szeroko wilgotne oczy. Bohaterskim a serdecznym ruchem wyciągnął dłoń z kwitami w stronę zdumionego Łachcia.
— Masz! Od tej chwili nic mi już winien nie jesteś! darowuję ci dwa tysiące sto szesnaście złotników. Przyjmij to dla pamięci matki twej.
Głos mu zadrgał ze wzruszenia.
Łacheć oniemiał, zupełnie oszołomiony takim niespodziewanym obrotem rzeczy. Widział, że wuj stoi i czeka, aby on mu się rzucił na szyję lub przynajmniej podziękował, bąknął tedy coś niezrozumiałego i wsunąwszy własne rewersy do kieszeni, jak gdyby one rzeczywiście jakąś wartość miały dla niego, zaczął się zbierać do odejścia.
Pan Benedykt poruszył się niecierpliwie. Znać było, że jest zdumiony chłodnem zachowaniem się siostrzeńca wobec swej hojności — i ma jeszcze ochotę coś powiedzieć... Jakoż zatrzymał go na progu.
— Słuchaj, — rzekł, nieco tajemniczego podźwięku słowom swoim nadając, ale tyś mi przez trzy lata nie płacił zgoła procentu... Kapitał ci podarowałem, ale procent... widzisz..., ja się teraz żenię, będę miał znaczne wydatki... Jeśli nie masz przy sobie, to przyślij mi za kilka dni procent zaległy. Niech już między nami wszystko będzie wyrównane!
Uścisnął go serdecznie i wrócił do pokoju. Nie mógł zgoła zrozumieć, dlaczego się Łacheć nie cieszył, lecz owszem, wychodząc, takie na niego rzucił spojrzenie, jakby go chciał wzrokiem uśmiercić.
Westchnął głęboko i boleśnie nad ludzką niewdzięcznością, uśmiechnął się łzawo do własnej szlachetności i z uczuciem spełnienia dobrego czynu siadł przy biurku, aby pisać list do Azy.
Tymczasem Łacheć, wyszedłszy z domu wuja, począł się włóczyć po ulicach miasta bez myśli i celu.
Ogromne lampy elektryczne, błękitnem oszkleniem złagodzone, zalewały światłem chodniki szerokie, pełne przechadzających się wieczorem tłumów... Oddawna zniesiono już stary i śmieszny zakaz otwierania sklepów nocą. Obecnie magazyny zamykane bywały od jedynastej do piątej po południu, a za to do północy i dłużej świeciły rozlśnionemi wystawami, pełne ruchu, gwaru i przesypującego się ciągle wraz z ludźmi złota. Złoto sypało się zresztą wszędzie, płynęło rzeką, to rozpryskując się na boki, jak woda w kroplach, to spływając w innem miejscu w jedno, szersze koryto... Dźwięk jego nieustanny słychać było u wejścia do olbrzymich, licznych teatrów, sal koncertowych, cyrków i bio-fono-skopów, — we drzwiach kawiarni, gdzie w przerwach między głosem fonografu (Halsband & Co, Ltd.), wykrzykującego naprzemian ostatnie depesze i arje najmodniejszych śpiewaków, niby skromnie odziane, a jednak obrzydliwie nagie tancerki wierzgały nogami w czarnych, siatkowych trykotach, — w bankach, najintensywniej teraz pracujących, — w zamtuzach, urządzonych z niesłychanym przepychem i przeto wyższych ponad wszystkie ograniczenia policji publicznej obyczajności, — i wszędzie, wszędzie, gdzie tylko było oko zwrócić lub stopę.
Krążącym tłumem potrącany, spychany z chodnika i znów ustępujący z drogi licznym samochodom, środkiem ulicy pędzącym, szedł Łacheć dokąd nogi go niosły, nie wiedząc zgoła gdzie idzie i co jutro będzie robił. — Nie umiał już nawet myśleć o swojem położeniu. Po przez gwar rozmów, krzyku, nawoływań, świstu syren i wrzasku trąbek samochodowych, chrapania obrzydliwego samograjów i zgrzytu kół hamowanych, wpadały w uszy Łachcia jakieś okruchy, strzępy oderwane muzyki jego własnej, co zda się z duszy mu wybuchała, otaczając na chwilę dobroczynną falą głowę jego umęczoną... Stawał wtedy na moment w tłumie ulicznym, setki mil odeń myślą odległy i chwytał dźwięki przelatujące, nim zginą, nim je rozgwar zwycięski porwie i zagłuszy. Lecz oto znowu ktoś go potrącił, ktoś nazwę świeżo wyszłego dziennika w ucho mu wrzasnął, albo stróż porządku publicznego iść mu dalej kazał, by nie tamował ruchu swobodnego, więc znów się zbierał pospiesznie i szedł przed siebie, jak gdyby rzeczywiście dokądś zdążał wśród tego zamętu.
Stanął nareszcie we wnęku jakiejś bramy, nie wiedząc właściwie, dlaczego staje. Miał wrażenie, że się znajduje kędyś w dobrze sobie znanem miejscu. Wzniósł głowę. Przed nim, po drugiej stronie ulicy widniał napis olbrzymi, ozdobnie i poniekąd zalotnie z kolorowych lampek ułożony: Halsband & Co, Ltd. — Udoskonalone Gramofony.
Żachnął się jak koń, którego spłoszy nagle pękająca pod nogami petarda. Z okien gmachu ogromnego brzmiała straszliwa kakofonja setki instrumentów dla próby snadź w ruch puszczonych: każdy z nich wygrywał co innego, jedne śpiewały, inne, w których pokutowała jakaś uwięziona orkiestra, jęczały rozpaczliwie, jakby prosząc o litość nad własnym losem, a były i takie, co udawały równocześnie głosy zwierząt lub pijane krzyki kłócących się robotników na przedmieściu.
Łachciowi włosy stanęły na głowie. Chciał już uciekać od tego straszliwego piekła i więzienia swojego, gdy nagle wpadł mu w uszy zwycięsko z gardzieli jakiegoś potężniejszego instrumentu dobywający się, jakby szyderstwo straszliwe, jego własny hymn o Izydzie. Poznał słowa Grabca dostojne a mocne i burzę swych dźwięków i Azy głos... zniekształcony, sponiewierany w blaszanej gardzieli...
W oczach mu pociemniało; wsparł się plecami o mur i począł patrzeć na dom z tak straszną nienawiścią, z takiem wrogiem zapamiętaniem, że aż wargi mu drżały ponad odsłoniętymi zębami i ręce zwijały się w pięście, mocno, coraz mocniej, do bólu... Przez myśl przelatywały mu jak błyskawica różne straszne a niewykonalne pomysły: wysadzić budę w powietrze, potrzaskać wszystkie przyrządy, Halsbandowi gardło poderznąć albo wsadziwszy mu w uszy dwie najgłośniej ryczące machiny, na śmierć go niemi zawrzeszczeć...
Naraz uczuł całą śmieszną bezsilność swoją i wtulił jakby zawstydzony głowę między wysokie ramiona. Brwi mu się ściągnęły, — patrzył teraz ponuro przed siebie jakimś tępym, zmartwiałym wzrokiem...
Trwał tak długo bez myśli prawie, gdy nagle poczuł, że ktoś mu kładzie dłoń na ramieniu. Odwrócił się. Obok niego stał Grabiec.
— Szukam pana od dawna... Pójdź pan ze mną.
Łacheć mimowoli posłuchał tego głosu rozkazującego i nie pytając nawet, dokąd go wiedzie, zapuścił się z Grabcem w sieć słabiej oświetlonych bocznych uliczek.
Szli przez długi czas w milczeniu. Minąwszy dzielnice rojne i gwarne, pełne sklepów błyszczących, przedostawali się właśnie ku ogromnym fabrykom na krańcach miasta, gdzie noc i dzień za czarnymi murami gorączkowa wrzała robota. Drogi tu byty i dziedzińce przeważnie nie brukowane, lecz tylko okruchem i żużlem węgla na pewną wysokość pokryte; miejsce łagodnych świateł ze śródmieścia zajmowały nie osłonięte lampy łukowe, wyglądające na wysokich masztach, jak gwiazdy zawieszone na szubienicach. W jaskrawym, zimnym ich blasku cienie padały czarne od kominów fabrycznych, od przesuwających się raźno po szynach wagonów, od ludzi krążących. — Ogromne okna zabudowań, na drobne, od pyłu wiecznego mętne szybki podzielone, buchały żarem światła, jak czeluście pieców jakichś piekielnych.
Grabiec przystanął z milczącym wciąż Łachciem w załomie muru. Była właśnie pora, kiedy robotnicy w jednej z fabryk zmieniali się po zwykłej dwugodzinnej pracy, ustępując miejsca świeżym zastępom. Przez szeroko rozwarte drzwi wpłynęła fala ludzi milczących, w spodnie szare i bluzy płócienne jeno odzianych. Widać ich było doskonale, jak rozsuli się po hali ogromnej, stojąc w gotowości tuż za zajętymi przy maszynach robotnikami. Ten i ów zakasał rękawy, roztarł dłonie stwardniałe... Zabrzmiał pierwszy dzwonek; twarze oczekujących przyjęły wyraz tępy a czujny.
Na drugi znak setka ludzi nagle od maszyn odstąpiła i w tejże samej chwili, bez sekundy przerwy, sto nowych rąk opadło na dźwignie, pochwyciło rękojeście regulatorów, wparło opuszczone czopy. Uwolnieni, gromadząc się w pośrodku, przeciągali teraz wolno i leniwie mięśnie znużone, jakby z kataleptycznego snu jakiegoś zbudzeni, słowa urywanych rozmów towarzyszom rzucali, stawali się ludźmi napowrót. — Przy maszynach niestrudzonych stały już nowe manekiny.
Z otwartych drzwi poczęła się fala ludzi wysypywać na dziedziniec obszerny. — Grabiec przebiegał bystrem okiem mijających go robotników, aż naraz postąpił ku jednemu z nich.
— Józwa!
Zagadnięty obrócił się i zatrzymał. Chłop ogromny, ryży, o ponurem wejrzeniu. W młodych oczach tlił się dziwny płomień uporu i stanowczości.
— To wy, Grabiec?
— Tak.
Robotnik spojrzał podejrzliwie na Łachcia.
— A kto to przyszedł z wami?
— Nowy towarzysz. Mniejsza o imię. Pójdźmy.
Wysunęli się z mijającej ich gromady, zwracając kroki ku wielkiej tawernie w pobliżu, gdzie nocną porą po pracy zbierali się robotnicy na odpoczynek i zabawę.
W obszernych izbach tłumnie było i gwarno. Łacheć patrzył z zajęciem i nie bez pewnego podziwu na twarze te i postacie jędrne, silne, zwaliste, tak inne od tych, które widywał przez całe życie swoje w śródmieściach, na teatrze, na ulicy, w biurach urzędniczych i w kawiarniach. — Przepaść oddzielająca masy robotnicze od reszty społeczeństwa wzrosła w ciągu wieków tak dziwnie i niepojęcie, że tam »na wyżynach« cywilizowanego motłochu nie wiedziano prawie o ich istnieniu...
Usiedli w kącie przy osobnym stoliku. Korzystając z chwili, kiedy się Józwa oddalił dla wydania służącemu poleceń czy też rozmowy z jakimś znajomym, Grabiec zagadnął Łachcia, głową na tłum wskazując:
— Czy wie pan, co to jest?
Łacheć spojrzał mu w oczy.
— Morze, morze, które trzeba rozkołysać, rozwichrzyć, wzdąć i zalać niem świat...
W głowie Łachcia, dotąd oszołomionej, nagle coś błysnęło; zdawało mu się, że zaczyna rozumieć...
— I pan chce...?
Grabiec skinął głową, wzroku zeń nie spuszczając.
— Tak.
— I pan mnie wezwał...?
— Tak.
— Aby już nie było Halsbandów, gramofonów, starych emerytów?
— Tak jest. Aby nie było nic z tego, co jest. Jedno wielkie morze, chłonące brud ziemi — a nad niem rozkazujący falom bogowie.
Józwa zbliżył się do nich i usiadł ciężko na krześle.
Zaczęli rozmawiać, pochylając głowy ku sobie. Początkowo Łacheć tem, co mu Grabiec rzekł, oszołomiony, nie mógł powiązać treści dolatujących go słów. Patrzył tylko na te dwie głowy ku sobie pochylone, tak bardzo różne a jedną jakąś myślą w tej chwili objęte. Oczy Józwy otwierały się ciężko, gdy mówić zaczynał, i trwały nieruchomie rozwarte, uporczywe, twarde. Słowa wypowiadał wolno, każde z osobna, z najzupełniejszym, niemal obojętnym spokojem na pozór, ale chwilami znać było, że drga gdzieś pod niemi nieubłagana, obłędna nienawiść i moc, wysiłkiem woli tylko od wybuchu powstrzymywana...
Twarz o nizkiem czole pod okrągłą czaszką wydawała się na pierwsze wejrzenie tępą i niemiłą. Gdy jej się jednak Łacheć po kilku chwilach lepiej przypatrzył, przyszło mu do głowy, że ten człowiek nie może być tylko robotnikiem... Zaczął zwracać uwagę na jego słowa.
— Grabiec, — mówił Józwa, pięściami obiema wsparty na stole, — czy wy myślicie, żem ja po to zszedł między robotników i dziesięć lat życia spędził w ogłupiającej pracy fabrycznej, aby dzisiaj spełniać czyjekolwiek życzenia? Słuchajcie mnie, Grabiec, mnie dobro niczyje zgoła nie obchodzi, utopji nie piszę, o przyszłości ludzi nie marzę. Ja tylko wiem, że trzeba, aby czasem na wierzchu było to, co przez wieki całe bywało na dole, aby ognie podziemne wybuchały na zewnątrz... Co jutro będzie, jutro pokaże.
— Jednakże nie wzbraniacie się iść ze mną? — wtrącił Grabiec.
Po szerokich wargach Józwy uśmiech przebiegł nieznaczny.
— Niema powodu wzbraniać się, — odparł. — Na razie cel jest wspólny. Jeno że wy chcecie nas, dzicz, jak myślicie w duchu, użyć za narzędzie, a ja się śmieję i z tego i z was. Najlepiej sprawę postawić jasno i otwarcie. W waszem przekonaniu ze zwycięstwa, z naszą pomocą otrzymanego, skorzystacie wy, mędrcy, uczeni, artyści i coś tam podobnego. A ja wam powiadam, że nie my wam, lecz że wy nam później służyć będziecie, o ile naturalnie przyjdzie nam ochota korzystać z tego, co wy możecie dać.
— Czas to pokaże. Wyzyskać was nie chcemy.
— Chcecie. Ale mniejsza o to. Macie słuszność, że czas wszystko pokaże. Na razie niema o czem mówić. Teraz nam i wam chodzi tylko o jedno: o zniszczenie tego, co jest, o zgnębienie rozpanoszonego środka, o przewrót. Idziemy razem... Gruzy zostaną tam, gdzie przejdziemy, zgliszcza i krew.
Łacheć słuchał z zapartym oddechem, — myśli jakieś nowe, winu mocnemu podobne do głowy mu uderzały.
Była godzina południowa, kiedy samolot Jacka, wracającego od lorda Tedwena, opadł na platformę dachową domu jego w Warszawie. Jacek wyskoczył szybko z siedzenia i zadzwoniwszy na mechanika, aby się zajął maszyną, zbiegł po schodach na dół. Ogarniał go dziwny niepokój, którego sobie nie umiał wytłumaczyć: pilno mu było do pracowni, — miał wrażenie, jakby się tam stało coś pod jego nieobecność...
Myśl ta dręcząca naszła go w pewnym momencie podczas drogi, gdy wysoko po nad ziemią na powietrzu zawieszony napróżno jeszcze śledził okiem we wschodnich krańcach widnokręgu miasta rodzinnego. — Od tej chwili pędził też z zawrotną szybkością, największą, na jaki stać było lotny jego pojazd. Warczenie śruby, rozdzierającej oszalałemi śmigami powietrze, łączyło się ze świstem wichru nieustannym; Jacek musiał założyć maskę na usta, aby umożliwić sobie w tym pędzie niesłychanym oddychanie... Krew biła mu w skroniach, pulsa bolały poprostu od tętna przyspieszonego.
Doznał pewnej ulgi, gdy zobaczył, że dom jego stoi na dawnem miejscu niewzruszony.
W wielkim, asbestowemi dywanami o świetnych barwach zasłanym przedsionku tuż u drzwi pracowni spotkał służącego, który na łoskot opadającego samolotu z dalszych wybiegł pokoi.
— Co słychać?
— Nic nowego, ekscellencjo. Czekamy waszego przybycia.
Jacek pomacał się po kieszeni, gdzie klucz miał od drzwi swojej pracowni.
— Nikt o mnie nie pytał?
— Nie. W ciągu tych dwuch dni nie było nikogo.
— A przybysze z Księżyca?
Służący uśmiechnął się.
— Mają się dobrze. Tylko ten rozczochrany...
Urwał.
— Co takiego?
— Ekscelencja kazał zadowalać wszystkie ich życzenia. Ten rozczochrany wydaje ciągle rozkazy. Podołać im nie można. Mówi przytem dziwnym językiem, który doprawdy mało polszczyzny ma w sobie i gniewa się, że go nie rozumiemy.
Jacek skinieniem dłoni oddalił lokaja i odkładając na później przywitanie z karłami, włożył klucz do tajemnego zamka. Kilka naciśnień i obrotów i drzwi rozsunęły się nagle na obie strony, ciemną czeluść otwierając za sobą. Metalowe zasłony na oknach były pospuszczane; Jacek wyszukał dłonią guzik w uszaku drzwi i włożywszy w otwór poniżej mały kluczyk, nacisnął. Fala światła wpadła przez naraz odsłonięte okna, ćmiąc mu źrenice.
Raźnym krokiem przeszedł pierwszy, okrągły gabinet, w którym zazwyczaj przy biurku pracował i otworzywszy jeszcze jedne metalowe drzwi w ścianie ukryte, szyją wązkiego korytarza udał się do laboratorjum swego prywatnego, które tem jednem przejściem tylko przez gabinet jego ze światem się łączyło.
Stanąwszy na progu drzwi, wydał mimowoli lekki okrzyk.
Nad przyrządem, w którym zamkniona była straszliwa tajemnica jego wynalazku, siedział nieruchomo człowiek jakiś pochylony... Jacek jednym skokiem był przy nim. Człowiek powstał zwolna i odwrócił się.
— Nyanatiloka!
Patrzył przez jedną sekundę w twarz buddyście, a potem nie pytając nawet jak się tu dostał przez zamknięte żelazem drzwi i okna, schylił głowę nad przyrządem... Jeden z drutów, przewodzących prąd elektryczny, był przecięty. Jacek spojrzał na wskazówkę zegara, natężenie prądu notującego i zmartwiał! Drut został przerwany właśnie w tej chwili, kiedy prąd, z niewytłumaczonej jakiejś przyczyny ponad miarę wzmożony, dochodził tego natężenia, że przyrząd mógł samorzutnie wybuchnąć... Jeszcze jedna cząstka sekundy, a nietylko dom jego, lecz miasto całe byłoby się zamieniło w kupę gruzów na porytej ziemi.
— Już niema niebezpieczeństwa, — rzekł Hindus, uśmiechając się. — Prąd jest przerwany.
— Ty to zrobiłeś?
Nyanatiloka nie odpowiadał. Ujął Jacka za rękę i zwolna poprowadził do gabinetu z powrotem. Uczony dał się wieść jak dziecko, myśleć prawie nie zdolny. Chaos jakiś w głowie mu kotłował; bał się po prostu pytać Trójświatowiednego, co się stało, tak mu się to wydawało nieprawdopodobnem i wywracającem wszelki porządek ludzkiego myślenia.
Po jakimś czasie dopiero, kiedy siedział już w wygodnym fotelu przed swojem biurkiem, ocknął się z oszołomienia i począł patrzyć na Nyanatilokę jakby ze snu zbudzony szeroko rozwartemi oczyma. Miał ochotę wyciągnąć rękę i dotknąć jego burnusa dla przekonania się, że ten człowiek stoi przed nim rzeczywiście, ale jakiś wstyd go powstrzymał...
Niewiadomo, czy Nyanatiloka zaczątek ruchu jego zauważył, czy przeczuł myśl...
— Czy sądzisz, — ozwał się, — że zmysł dotyku jest pewniejszy od zmysłu wzroku? Przecież mnie widzisz oczyma.
— Skąd się tu wziąłeś?
— Nie wiem, — odparł Hindus zupełnie szczerze.
— Jakto nie wiesz? Przecież to niepojęte! W chwili, kiedym zamykał pracownię przed dwoma dniami, wiem napewno, że nikogo w niej nie było...
— Wczoraj jeszcze byłem na wyspie Cejlonie w towarzystwie mych braci...
— Nyanatiloko! miej litość nade mną! Mów prawdę!
— Prawdę mówię. Dziś — przed godziną czy może przed dwiema, modląc się, uczułem nagle, że w pracowni twojej dzieje się coś strasznego. Mimo największego wysiłku nie zdołałem zrozumieć, co to jest, nie mogłem więc powstrzymać katastrofy z odległości, a czułem, że niema chwili do stracenia.
Jackowi kroplisty pot wystąpił na czoło.
— Mów, mów dalej!
— Nie wiele jest już do powiedzenia. Zamknąłem wszystkie zmysły, aby mi pozór świata zewnętrznego nie przeszkadzał i zapragnąłem znaleść się tutaj. Gdym oczy otworzył, zobaczyłem drut przyrządu twego przed sobą, — przeciąłem go.
— Gdybyś się był zawahał przez jednę ćwiartkę sekundy, byłbyś pod wpływem wybuchu wraz z domem całym zamienił się w jedno nic po prostu.
Nyanatiloka uśmiechał się, patrząc mu w oczy.
— Nie wierzysz? — rzucił Jacek.
— Czy wybuch maszyny twojej zdolny jest zamienić w nic to jedno, co naprawdę jest, ducha?
Jacek zamilkł. Białemi dłońmi przetarł czoło kilkakrotnie i powstawszy, zaczął chodzić po pokoju. Po chwili dopiero odezwał się:
— Nie mogę dziś mówić z tobą. Zbyt wielki chaos czuję w głowie i jestem po prostu myśleniem znużony... Dziwną rozmowę już miałem wczoraj wieczorem, która mi jeszcze z myśli nie wyszumiała.
Urwał i przystanął — a potem naraz zwrócił się żywo ku Nyanatiloce.
— Słuchaj! mów mi, co jest duch! Ciągle, ciągle słyszę to słowo... Wiem wiele, a o tem jednem nie mam pojęcia, chociaż to jest najbliższe, choć to jest mną! I nikt o tem nie wie, nikt o tem nigdy nie wiedział! Czyż naprawdę zawsze tylko wierzyć w to trzeba, co jest w człowieku głębią najistotniejszą?
— Wierzyć — to mało, — szepnął Nyanatiloka, patrząc przed siebie szeroko rozwartemi oczyma. — Trzeba wiedzieć koniecznie.
— A ty wiesz?
— Wiem.
— Skąd? jak?
— Bo chcę.
Jacek wzruszył ramionami z wyrazem zawodu w twarzy.
— W błędne koło wchodzimy. Tak różny jest sposób myślenia mój a twój, że snadź nigdy nie dojdziemy do porozumienia. Czyż wiedza może być od woli zawisła.
— Tak. Jest od woli zawisła.
Zaległo na chwilę milczenie. Jacek usiadł znów i wsparł głowę na dłoniach.
— Dziwnie mi prawisz. Trudno mi uznać wyniki twego, tak niepojętego dla mnie rozumowania. A jednak pociąga mnie to wszystko, ta wiedza twoja spokojna i pewna, na akcie woli oparta. Mówże mi, czem jest ten duch dla ciebie?
— Duch jest tem, co jest. Wszystko się stało przez niego, a bez niego nic się nie stało, co się stało.
Jackowi zamajaczyła w oczach ogromna siwa głowa lorda Tedwena, nad księgą Ewangelji św. Jana schylona.
— Więc i ty, i ty to samo... — szepnął.
Nyanatiloka zdawał się nie słyszeć.
— Świat powstał z ducha, prawił dalej, duch jest światłością życia i prawdą jego jedyną, a co naokół niego, to pozór jedynie zeń wysnuty i na razie przemijający. Duch stał się ciałem...
— A jeśli zamrze wraz z ciałem? — wtrącił Jacek mimowoli.
Wschodni mędrzec uśmiechnął się.
— Jestżeś zdolny bodaj na chwilę tak przewrotną rzecz przypuścić?
— Nie wiem nic. Przed tobą przyznaję się otwarcie do tego, że nie wiem. Są ludzie, co twierdzą, że tak zwane ciało, bez względu na to, czem ono jest, nie zaczątkiem, ale ostatnią fazą jest ducha, który się weń ścina, aby się nareszcie uwolnić od prężności własnej i zginąć z niem razem.
— Nie ginie duch. Nie może zginąć to, co naprawdę jest.
— Więc jaki jego los po śmierci ciała? po stracie tych zmysłów, któremi widzi, czuje, słyszy, po stracie mózgu, za pomocą którego myślał?
Nyanatiloka nie spuszczał oka z mówiącego.
— Wolny wtedy jest.
— I co?
— Jest. Jedyną prawdę czerpie wtedy ze siebie, zamiast ulegać z winy zmysłów tak często innych duchów prawdzie lub śnieniu.
— Nie rozumiem.
— I rozumieć nie potrzeba, jeno wiedzieć. Co robisz, gdy zamkniesz zmysły?
— Śnię.
— I duch, ostawszy sam, śni, jeno że sen ten jest wówczas dla niego rzeczywistością niewątpliwą i jedyną, bo nic mu się z zewnątrz nie przeciwstawia. Skąd przypuszczasz, że to życie, w którem jesteśmy obaj obecnie, inną ma podstawę? że jest czemś... mniej, niż ducha pomyśleniem — boć to przecie najwyższe! Może w życiu jakiemś innem, gdyśmy się innego choć również z woli wysnutego pozoru ciała zbywali, myśl nasza ostatnia zawiązkiem tego życia się stała, co trwa...
— Tak, przypuśćmy. Ale dlaczegóż myślimy wszyscy to samo i podobną rzeczywistość duchem dla siebie tworzymy, bo przecie widzę to samo ja, co i ty?
— Bo duch w zasadzie jest jeden i przez przemiany różnie do statecznej dąży jedności, która snadź była kiedyś na początku, choć nie wiem, czy ten początek można brać w czasowem znaczeniu.
— A to życie przyszłe?
— Wiem, że będzie, dopóki się ze złud ostatnich, z obłędów woli, różności żądnej, nie wyzwolimy, — lecz nie wiem, jakie. Może myślą swą ostatnią przed zmysłów zatraceniem to nowe życie dla siebie stworzymy i każdy będzie miał w nim to na razie, w co wierzył, czego pragnął, spodziewał się, lub czego się właśnie obawiał... Pomyśl, jaka rzecz piękna i straszliwa zarazem: móc stworzyć życie nowe z ostatniej myśli swojej, rozwijać ją, wypełniać, urzeczywistniać! — I jak trzeba pilnować tej myśli ostatniej, aby nie była podłym strachem lub męką, bo w jakiemż piekle nieodwołalnem wtedy człowiek się pogrąża — !
— A wyzwolenie?
— Nie pragnąć niczego! Święte i wielkie słowo, aż nazbyt często i świętokradzko nadużywane, byt wszechogarniający, niezmienny, pełny, istotny — bogostan ostateczny, pierścienia przemian zamknięcie: Nirwana. Bóg jest otchłanią, otchłań jest Bogiem, i my do Boga wrócimy!
Jacek po chwili zamyślenia powstał i otrząsnął się.
— Niepotrzebnie mówię z tobą dzisiaj o tych rzeczach rzekł. — Myślenie nuży mnie teraz i do ostatnich granic wyczerpuje. Mam wrażenie, żem stracił chwilowo zdolność sądzenia, — słowa twoje w dziwny stan mnie wprowadzają. Nie mów, nie mów mi więcej. Boję się! Gdzieindziej muszę myśl teraz zwrócić... a głowę mam oszołomioną, niemocną...
Tarł czoło rękami.
Hindus powstał.
— Pójdę, — rzekł. — Odwiedzę cię kiedyindziej.
Jacek zaprzeczył żywo.
— Nie, nie! Pozostań. Wiele jest rzeczy co do których właśnie chciałem ciebie spytać o radę... Tylko teraz muszę nieco ochłonąć.
Dotknął ręką dzwonka, wzywając służącego.
— Trzeba się przedewszystkiem posilić, — rzekł z wymuszonym uśmiechem.
Służący właśnie wchodził. Jacek zatrzymał go we drzwiach skinieniem dłoni.
— Przygotuj nam śniadanie i poproś posłów z Księżyca, żeby tu do mnie przyszli...
Po odejściu lokaja Nyanatiloka podniósł oczy na Jacka.
— Jak zamyślasz postąpić wobec tych wieści o przyjacielu twoim Marku?
Jacek tak już był przyzwyczajony, że ten niepojęty człowiek myśli jego czyta, nim w słowach się pojawią, iż nie zdziwił się nawet, skąd może wiedzieć o wydarzeniach ostatnich tygodni. Wzruszył tylko ramionami i rozłożył ręce szeroko.
— Nie wiem jeszcze. Podejrzani mi są ci karzełkowie. Zdaje mi się, że trzeba będzie nowy wóz zbudować i jechać na Księżyc...
Błysnęła mu jakaś myśl. Urwał i spojrzał na Nyanatilokę.
— Słuchaj, przecież ty byś mi mógł powiedzieć, co się z Markiem dzieje...
»Bikhu« potrząsnął głową przecząco.
— Nie wiem. Mówiłem ci już raz, bracie, że wola ludzka nie posiada granic w swojem działaniu, ale wiedza jest ograniczona i świadomość nie wszędzie dotrzeć zdoła. Zasady poznaje najgłębsze, lecz wiele szczegółów jest przed nią zakrytych, bo z obcych wynikają źródeł.
— A jednak wiesz zazwyczaj, co ja myślę.
— Gdy mówisz do mnie myślami, wiem. Uderzasz mimowoli myślami ducha mojego.
Położył dłoń na jego ramieniu.
— Dajmy temu jednak pokój w tej chwili. Sam mówiłeś, że jesteś znużony...
Jacek uczuł, że nagle pod wzrokiem buddysty myśli poczynają mu się mieszać i coś, jakby dziwnie słodka, obezwładniająca mgła całą istotę jego ogarnia... Błysnęło mu jeszcze w świadomości, że on go wolą swoją usypia; szarpnął się buntem wewnętrznym, chciał krzyczeć, uciekać i naraz cień go ogarnął nieprzemożny, gaszący świadomość jego do małej, maleńkiej iskry, tlejącej tem jednem tylko uczuciem, że w cieniu istnieje...
Stracił zupełnie poczucie czasu i miejsca, w którem się znajduje. Stan ten mógł trwać zarówno sekundę, jak tysiącolecie... Nie pragnął niczego, o niczem nie wiedział, nie czuł nic z zewnątrz siebie.
Powoli, powoli jakiś dźwięk, jakaś mgła, zrazu tak gęsta szara, że od ciemności różniąca się zaledwie, potem coraz jaśniejsza, srebrna, w tuman obrzasku nieokreślonego się rozwiewająca...
Dziecięca, bezinteresowna, prawie nieosobista ciekawość zaczęła się w nim budzić. Coś mu błysło przed oczyma, — niby zarysy krajobrazu dziwnego: zielone pola, nizko zawieszonem słońcem oświetlone... Po jakimś czasie zauważył, że nie umiejąc zgoła określić miejsca w przestrzeni, kędy sam się znajduje, widzi jednak dokładnie kotlinę obszerną, zasianą stawkami okrągłemi o dziwnej, nieznanej u brzegów roślinności. Kotlina zamknięta była ze wszech stron niby pierścieniem olbrzymiemi górami o śnieżnej, poszarpanej pile szczytów.
Począł się zastanawiać, gdzie jest i co tutaj robi? Męczyło go to, że chłonąc najwyraźniej wrażenia wzrokiem, nie może dostrzec ani poczuć siebie samego, własnego ciała, jak gdyby był czemś nieważkiem i nieuchwytnem zgoła.
Myślał właśnie o tem, gdy naraz poznał, że i przez słuch mimo swą niematerjalność może odbierać z zewnątrz wrażenia. Dźwięk go jakiś uderzył, coś jakby zamęt bitwy: strzały, jęki, okrzyki. Teraz dopiero spostrzegł, że w pośrodku ogromnej kotliny na turni wysokiej wznosi się miasto. Naokoło walka wrzała rzeczywiście. Garstka ludzi szła przebojem przez napadające ją zewsząd, z powietrza i z ziemi, chmary niby ptactwa, niby płazów skrzydlatych...
Potwory czterookie na szeroko rozpiętych błonach unosiły się całem stadem, rażąc z góry pociskami odstrzeliwających się ludzi...
Zdało się naraz Jackowi, że głos znajomy posłyszał. Nagłym wysiłkiem woli rzucił świadomość swoją w tamtą stronę.
— Marek!
Tak, zobaczył go całkiem dokładnie, jak biegł na czele szeregów — dziwnie olbrzymi przed skarlałymi towarzyszami. Jakąś broń o kształcie jatagana długiego miał w ręku i wskazywał nią na mury miasta, czerwone od ostatnich słonecznych promieni...
Chciał krzyknąć, chciał nań zawołać.
Szum, zamęt, łoskot jak gdyby walącego się świata, — błyskawica czarna, wszystko na jeden moment pochłaniająca.
Otworzył oczy. Przed nim, po drugiej stronie biurka w jego gabinecie siedział Nyanatiloka z brodą na dłoniach opartą i wpatrywał się weń uporczywie.
— Spałem?
— Tak, bracie. Zasnąłeś na chwilę. Cóż widziałeś?
Jacek naraz zrozumiał.
— Byłem na Księżycu?!
— Chciałem, abyś był. Nie wiem, czy mi się udało. Nie jesteś martwym przedmiotem, lecz świadomym duchem jako i ja. Duch duchowi nigdy bezwzględnie nie podlega, lecz walkę z nim toczy...
— Tak jest. Byłem na Księżycu. Widziałem Marka. Miasto tam jakieś na dziwnych potworach zdobywa. Jest może królem istotnie. Ale mało wiem, mało! Zbyt rychło się obudziłem. Czy nie mogłeś mnie dłużej w tym stanie utrzymać?
— Nie zdołałem. Zwłaszcza że musiałem baczyć, byś nie zaprzestał myśleć po swojemu, swojemi patrzeć oczyma, a nie przez moje.
Jacek chciał coś odpowiedzieć, ale w tej chwili drzwi się otworzyły: służący oznajmił przybycie wezwanych karlików.
Weszli obaj, poglądając nieufnie na Nyanatilokę. Roda zląkł się nawet niepomiernie, gdyż strój Hindusa, prosty burnus biały, przypomniał mu jakoś Hafida, który w klatce ich woził. — Jacek nie dał mu ochłonąć. Otrzeźwiony już ze snu zupełnie, żywym krokiem ku księżyczanom postąpił i zapytał wręcz:
— Dlaczego mówiliście nieprawdę, że Marek panuje spokojnie nad ludem księżycowym, gdy on właśnie w tej chwili walczy z potworami we wnętrzu wielkiego pierściennego łańcucha gór — ?
Roda pobladł i zaczął się trząść na całem ciele.
— Panie najdostojniejszy! wojnę on toczy rzeczywiście...
Przerwał. Przyszło mu na myśl, że przecież Jacek żadnym sposobem wiedzieć nie może, co się tam na Księżycu dzieje, więc niema zgoła powodu, aby go o istotnym stanie rzeczy powiadamiać. Odął wargi mięsiste i głowę hardo w tył rzucił.
— Boleśnie mi jednak, panie, — kończył niby zdanie rozpoczęte, — że, z lekkiem sercem kłam mi zadajesz. Do obowiązków i zwykłych zajęć króla należy wojna; cóż więc dziwnego, gdyby się Marek obecnie rzeczywiście na wyprawie znajdował, o czem zresztą ani ty, ani my w tej chwili wiedzieć nie możemy.
Jacek patrzył przez jakiś czas na karzełków w milczeniu, wreszcie odezwał się:
— Chciałem wam powiedzieć, że postanowiłem w nowym wozie udać się na Księżyc za moim przyjacielem. Czy zechcecie mi towarzyszyć?
Chwilowa pewność siebie włochatego »mędrca« znikła w jednym momencie. Nogi poczęły znów pod nim drżeć, wybełkotał jakieś słowa niezrozumiałe...
Ach! tak, na Księżyc! powrócić na Księżyc, znaleść się znowu w mieście przy Ciepłych Stawach, wśród uczniów swoich w pośrodku uwielbiających go członków Bractwa Prawdy! To było tęsknotą jego od pierwszej chwili, kiedy nogę na Ziemi postawił, — ale ciarki go przechodziły na samą myśl, że mógłby się znaleść na Księżycu w towarzystwie Jacka i może jeszcze innych jakich ludzi, którzy rychłoby poznali wszystkie jego kłamstwa i podstępy...
Nie wiedział co robić, jaką dać odpowiedź, gdy naraz spostrzegł, że Mataret, stojący dotąd za nim, wysuwa się naprzód. Straszne przeczucie czegoś niedobrego ścisnęło go za gardło, — chciał jeszcze dać ręką znak towarzyszowi, powstrzymać go, ale już było zapóźno.
— Panie, — rzekł Mataret poważnie, głowę na Jacka podnosząc, zdaje się, że już czas, abyśmy prawdę wyznali...
— Milcz, milcz! — zakrzyknął Roda rozpaczliwie.
Mataret nie zważał nań zgoła. Śmiało patrzył w oczy Jackowi i mówił:
— Marek nie wysłał nas wcale tutaj. Myśmy sami podstępem wóz jego opanowali i nie chcąc prawie tego, przybyli na Ziemię.
Jacek pobladł gwałtownie.
— A Marek! Marek... czy żyje?
— Walczy z szernami, jak sam, nie wiem skąd, domyśliłeś się, panie, przed chwilą.
I zaczął opowiadać, jak po przybyciu Marka, którego lud księżycowy odrazu zapowiedzianym przez proroków »Zwycięzcą« okrzyknął, oni za oszusta go uważając, walkę z przewagą jego rozpoczęli i jak gromadzili nieuznających go towarzyszy około siebie. Mówił o walkach z potwornymi pierwobylcami, szernami, toczonych, o klęskach i zwycięstwach i o tem wreszcie, że oni wozem zawładnęli raczej z myślą sprowadzenia pomocy z tamtej, niedostępnej strony Księżyca, skąd, jak sądzili, Marek pochodził, niźli w zamiarze uniemożliwienia mu powrotu do ojczyzny. Nie wspomniał tylko, że jego to był zamiar wyłącznie, a nie Rody, chcącego jedynie pognębić znienawidzonego przybysza.
— Spadliśmy niespodziewanie na Ziemię, — kończył, a co dalej było, wie pan zarówno dobrze, jak i my sami. Kłamaliśmy w strachu, aby się tutaj na nas nie mszczono; byliśmy słabi wobec was, bezradni i osamotnieni. Teraz zna pan już całą prawdę. Niechaj pan uczyni, co pan uważa za stosowne, jeśli pan jednak ma istotnie zamiar udać się na Księżyc, to niech to pan robi spiesznie, bo Marek może naprawdę potrzebować pomocy.
W milczeniu wysłuchał Jacek długiego opowiadania. Brwi zwolna ściągały mu się ponad oczyma, aż sparły się w łuk twardy i nieruchomy. Wargi zacisnął, oczy wytężył przed siebie...
— Pojedziecie ze mną na Księżyc, — rzekł naraz, do karłów się zwracając.
Mataret przyświadczył ruchem głowy.
— Tak, panie, pojedziemy.
Roda pochylił się również na znak zgody, ale w duszy zaprzysiągł sobie, że wszystkich środków raczej użyje, niźli zgodzi się dobrowolnie na tę drogę, podczas której byłby najzupełniej w mocy człowieka, mogącego się mścić na nim. Niedługi pobyt na Ziemi wystarczył mu już, aby zrozumiał, że tutaj chroni go bądź co bądź prawo równe dla wszystkich i żadna krzywda stać mu się nie może, dopóki mu winy ktoś nie dowiedzie, ale tam — lecieć samotrzeć przez otchłań wszechświata z przyjacielem wroga swojego...!
W głowie Jacka tymczasem myśli wartkim prądem płynęły. Obejrzał się pomimowolnie na Nyanatilokę, ale ten znikł kędyś, cicho z pokoju się wysunąwszy, więc nie mając mówić do kogo, ujął skroń w obie ręce i zadumał się głęboko nad losem przyjaciela, nad zamierzoną podróżą, nad tem, co tutaj zostawia i tam co zastać może.
Wir, który się tutaj zerwie lada chwila! Nie chciał w nim brać czynnego udziału, a jednak dziwne ogarniało go uczucie, że zejdzie stąd, ulatując w przestrzeń jakby w ucieczce przed walką, przed grozić mogącem niebezpieczeństwem, przed ostatecznem zmaganiem się sił...
A jeśli tu będzie potrzebny? jeśli tu czyn ostatni, straszny, który dla siebie samego zachowuje, nie chcąc broni w obce dać ręce, spełnić wypadnie, a jego tu nie będzie, aby rzucić grom — ?
— Cóż mnie to wszystko obchodzi? — szepnął zcicha do siebie. — Odejdę. Niechaj się dzieje, co chce. Tam przyjaciel jedyny mnie woła...
Powstał właśnie, kiedy na progu zjawił się znów służący z listem na tacy.
— Od pani Azy, — rzekł, kładąc na stole kopertę.
Jacek rozerwał ją szybko i przebiegł pismo oczyma, zapominając o obecności karłów księżycowych, którzy z zajęciem śledzili zmianę na jego twarzy...
Usiadł zwolna w krześle i ćwiartkę papieru zapisaną przed sobą położył. Aza donosiła mu, że przyjeżdża wkrótce do Warszawy na czas dłuższy, odpocząć po występach i tryumfach...
»Chcę, abyś był wtedy w domu, mój przyjacielu, — pisała, o przelotnem, dawnem nieporozumieniu snadź już zapomniawszy, — gdyż pragnę o wielu rzeczach z tobą pomówić i czas wyłącznie w twojem spędzić towarzystwie... Może się niejedno zmieni w mojem życiu, — ty pierwszy będziesz o tem wiedział...«
— Mam jeszcze czas, — rzekł do siebie po chwili, prawie głośno, — nim wóz mi zbudują, a potem...
Urwał i dawszy ręką znak służącemu, aby się wraz z karłami oddalił, podszedł ku oknu i wsparł o szybę czoło zamyślone i smutne.
— Pani musi za wszelką, cenę wydostać tajemnicę Jacka. Jest nam nieodzownie potrzebna.
Mówiąc to, Grabiec usunął, jakby mimowoli rękę, którą właśnie dłoń Azy dotknęła. Śpiewaczka zauważyła ten ruch i cofnęła się wstecz. Brwi zbiegły się nad jej oczyma. Uraził ją suchy, rozkazujący niemal ton jego słów.
— A jeśli nie zechcę mieszać się w to wszystko? — rzuciła wyzywająco.
Grabiec wzruszył ramionami.
— To trudno. Znajdę inny sposób i wynalazek ów mieć będę. Pani zaś będzie dalej śpiewała...
Urwał i począł się oglądać za kapeluszem i rękawiczkami. Znalazłszy je, skłonił się szybko przed milczącą kobietą.
— Żegnam panią...
— Nie! Zostań pan jeszcze!
Nagłym ruchem przystąpiła doń z roziskrzonemi oczyma
— Panie! grajmy w otwarte karty. Co mi pan daje za... ową... tajemnicę?
Cofnął się zwolna ode drzwi i usiadł na najbliższem krześle.
— Nic, tak dalece. Mówiłem już pani. Sam nie wiem co będę miał...
— Więc czemuż ja się mam narażać?
— Bo pani chce. Zaciekawia panią i pociąga to wszystko, co się stanie, co się stać może, właściwie rada pani wziąć udział w tej największej i ostatecznej może już walce, która zatarga trzewiami ludzkości.
Zaśmiała się.
— I to już wszystko? Gotów pan wmówić we mnie, że to ja właśnie proszę was o pozwolenie zrobienia wam przysługi największej!...
— To obojętne, jak się rzeczy brać będzie. Pani chce władać i wie pani, że jedynie w naszych szeregach i po naszej stronie jest miejsce dla królów.
Usiadła naprzeciw niego i wsparłszy łokcie na kolanach, brodę między dłonie rozłożone wsunęła.
— Czy pan nie pomyślał, że mogłabym... wynalazek Jacka... zużyć dla siebie samej?
— Nie pomyślałem tego i nie pomyślę. Zbyt dobrze sądzę o pani, abym miał przypuszczać, że pani miewa zamiary tak niepraktycznie zabawne. Sama niczego pani dokazać nie zdoła.
— Więc może z Jackiem na współkę?
Grabiec spojrzał na nią z mimowolnem zaniepokojeniem, lecz w tejże chwili uśmiechnął się.
— Niech pani spróbuje. Może on się zgodzi.
Lekkie szyderstwo brzmiało w jego głosie.
Wstała, dotknięta znowu i zbliżyła się o krok.
— Czy pan myśli, że nie mam już innego sposobu panowania nad światem i wami, jak tylko przez wyłudzenie od kogoś przepisu na środek wybuchowy?
Ogarnął ją chłodnem, badawczem spojrzeniem. Milczał przez jakiś czas, wodząc oczyma po jej twarzy, ramionach, biodrach, jakby ją oglądał i cenił.
— Tak — wyrzekł nareszcie — pani jest piękna i przeto pani się zdaje... Nie, pani droga! pani — jak dotąd — nie włada, ale służy ludziom swoją pięknością.
Żachnęła się gwałtownie. Przypomniało jej się, że to samo zdanie niedawno z ust Jacka słyszała. Zdławiony śmiech zadrgał jej w krtani.
— A jednak dzieje się wszystko, co ja tylko zechcę! I pan przyszedł do mnie z prośbą...
Przerwał jej ruchem ręki.
— Pani Azo, dajmy teraz pokój roztrząsaniem. Ja czasu mam nie wiele; czekają na mnie. A więc słowo ostatnie: czy się pani podejmuje wydostać tajemnicę Jacka — dla niczego innego, jak tylko po to, aby mieć prawo stanąć po jednej stronie z nami?
Mówiąc to, powstał był znowu, ku drzwiom już połową ciała zwrócony. Zawahała się na jedno mgnienie oka.
— Tak! bo wy wszyscy w końcu mnie służyć będziecie.
Grabiec uśmiechnął się.
— Być może. Na razie — dziękuję. Wybór środków naturalnie już od pani zależy.
We drzwiach odwrócił się jeszcze.
— Pospieszyć się pani musi — rzekł. — Jacek gotów nam ulecieć...
Spojrzała nań pytająco.
— Czyż pani nie wie, że buduje wóz?...
— Wóz?
— Tak. Aby się udać w nim na Księżyc, za owym Markiem, co posłów przysłał właśnie. Czasu niema do stracenia.
Wyszedł z lekkim ukłonem, pozostawiając Azę samą i zadumaną. Od czasu przybycia karłów z Księżyca raz tylko zapytała, jakie wieści od Marka przynoszą... Powiedziano jej — wierząc jeszcze wówczas kłamstwu przybyszów — że dobrze mu się powodzi i nie ma zamiaru powracać na Ziemię.. Chciała jeszcze spytać, czy dla niej listu jakiego lub słowa bodaj nie przekazał, ale wstyd ją zdjął dumny i zęby jeno zacisnęła.
Miała wrażenie w owej chwili, że nienawidzi Marka tak samo i gorzej nawet, jak tych ludzi wszystkich, co płaszczą się około jej nóg, ślizgając lubieżnem spojrzeniem po ciele jej niedostępnem, jak tych artystów i poetów, co kłamiąc, jak ona sama, o sztuce, wywyższenia tylko pragną za jej pomocą i władzy i dostatku, jak Jacka wreszcie, tego ohydnego człowieka z mózgiem potężnym i sercem miękkiem jak u kobiety, niezdolnego zażądać i zdobyć i mieć...
Jeno że Markiem nie mogła gardzić tak, jak tamtymi. Bunt się w niej odzywał, że kochała go niegdyś naprawdę i smagała się sama szyderstwem i z niego szydziła, że dla gwiezdnych mżonek jakichś, dla śmiesznego na księżycu królestwa, zapomniał o niej, szczęściu najwyższem i największej rozkoszy, — głupcem go nazywała i narwańcem, ale mimo to nie mogła się oprzeć uczuciu podziwu, że zdołał zrobić to wszystko i poszedł od niej tam — na wieczność...
Coś jakby pragnienie zemsty nieokreślonej pierś jej rozpierało.
— Będę tutaj władczynią, będę! — myślała — tutaj na Ziemi, a ty siedź sobie, jak Twardowski na Księżycu.
Żywa w niej zawsze i przemożna żądza władzy i panowania nową w tej myśli znalazła podnietę. To stało się też poniekąd przyczyną, że mimo wahań do zwolenników Grabca przystała, wierząc, że wcześniej czy później sama wszystkich u nóg swoich zobaczy. A choć się przekonała wkrótce, że Grabiec sam wyniosły i chłodny nie bardzo się do roli poddanego nadaje, trwała dalej w sprzysiężeniu, zwłaszcza gdy się dowiedziała, że Jacek nie chce do niego przystąpić. Miała wrażenie, że po za innemi rzeczami, jest to jeszcze gra, pomiędzy nią a tym młodym i pięknym jak dziewczyna mędrcem, i chociaż kromia dobra niczego odeń nie doznała, pragnęła instynktownie raczej, niźli rozumowo, aby go za wszelką cenę pognębić.
Urządzała u siebie na zlecenie Grabca zebrania sprzysiężonych i wedle możliwości brała udział w przygotowaniach, nie zastanawiając się nawet zrazu, dlaczego ją w to wszystko wciągnięto. Teraz dopiero zrozumiała, że ma być jeno narzędziem dla zdobycia zazdrośnie strzeżonej potęgi Jacka. W pierwszej chwili oburzyło ją to i mało brakowało, a byłaby się cofnęła od dalszego współudziału. Wysiliła swą moc, aby Grabca usidlić z myślą, że parsknie mu w twarz śmiechem szyderczym i wzgardliwym, kiedy do nóg jej się osunie — i odwróciwszy się, pójdzie swą drogą, lecz Grabiec dziwny spokój wobec niej zachował. Zaczęła wierzyć, że ten człowiek niewzruszony i pewny siebie rzeczywiście gotów nad światem zapanować. Źle by było zrywać z nim przedwcześnie.
Zgodziła się więc na podejście Jacka, na »wyrwanie mu żądła«, jak myślała, którego zresztą on »niedołężny«, nigdyby sam nie użył.
»Wybór środków do pani należy«, powiedział Grabiec.
Uśmiechnęła się w myślach. Tak, niewątpliwie znajdzie środki — wcześniej czy później. Teraz rozumie, dlaczego Jacek milczał tak długo, nie dając nawet na listy jej odpowiedzi! Na Księżyc uciec przed nią zamyślił, jak tamten! — a chociaż jej na nim, tak jak wówczas na tamtym, nie zależy, to przecież chce, aby pozostał i służył jej.
Na jedno mgnienie oka myśl jej gorącą falą do piersi uderzy, aby rzucić ten próżny zamęt życia tu na Ziemi i z Jackiem razem lecieć na gwiazdy za jedynym królewskim kochankiem... Przymknęła oczy, — usta jej drgnęły żądzą prawdziwą i słodką: paść pod stopy jego mocarne, lico jego rozśmiane raz jeszcze zobaczyć...
Otrząsnęła się rychło z tej »dziecinnej słabości«. Drapieżny uśmiech błąkał się znów po jej wargach czerwonych, — twarde spojrzenie oczu szło w dal gdzieś po za chwilę obecną, wypadki dni wyprzedzając...
Zawołała na służbę i kazała się przebierać, kiedy jej oznajmiono, że przyszedł Łacheć. Spojrzała na zegar: była godzina czwarta.
— Zapomniałam zupełnie — szepnęła.
Nie kończąc stroju, narzuciła tylko na bieliznę suknię szeroką, domową z mieniącego się jedwabiu i włosy bujne pośpiesznie w węzeł zawiązawszy, wyszła tak do gościa.
Od owego przelotnego spotkania w domu gry nie widziała Łachcia. Słyszała jednak o nim często i z coraz większem zdumieniem słuchała tego, co jej donoszono. Łacheć — na pozór przynajmniej — przestał się zajmować muzyką. Zniknął na jakiś czas, że nikt nie wiedział, gdzie się znajduje, aż naraz wypłynął na jednem z tych zgromadzeń ludowych, które coraz częściej odbywały się po świecie... Mówił płomiennie, dziko, porywając za sobą tłum. Wzywał do wywrócenia wszystkiego, co istnieje, do stworzenia nowego porządku na ziemi. Aza, czytając o tem, sądziła zrazu, że to ktoś inny o tem samem imieniu, ale gdy ją po raz drugi i trzeci podobne wieści doszły, z wyraźnym dodatkiem, że tym podżegaczem szalonym jest muzyk, dotąd skromne stanowisko w oficynie Halsbanda zajmujący, nie mogła już wątpić. Nie znała wszystkich członków sprzysiężenia (Grabiec zbyt był ostrożny mimo pozorów dumnej i wzgardliwej beztroski), domyślała się więc tylko, że owe wystąpienia muzyka mają związek z tem, co się właśnie na świecie rozgrywa.
Władze Stanów Zjednoczonych Europy, przyzwyczajone od dawna z pobłażliwem lekceważeniem patrzeć na wszystkie »rozruchy« i »niepokoje«, nie pociągające już od wieków żadnych skutków poważnych za sobą, i teraz przez długi czas w niczem nie przeszkadzały Łachciowi. W ostatnich tygodniach dopiero zaczęto nań zwracać baczniejszą uwagę. Zbyt powszechnie go słuchano i nazbyt wiele wpływu zyskiwał — to zaś, z czem do ludu przychodził, zgoła dla rządu miłe nie było.
Wydano wreszcie rozkaz policji, aby go uwięziła. Tutaj jednak stała się rzecz nieoczekiwana. Ludność, która tak ufała i tak czciła powagę służby bezpieczeństwa, że nigdy we śnie nawet nie ośmieliła się przeszkodzić jej w czynnościach, tym razem jawny opór stawiła, wyrywając Łachcia przemocą z rąk władzy.
To było już niepokojące. Rząd dla samego utrzymania powagi musiał zwyciężyć za wszelką cenę. Postanowiono muzyka niebezpiecznego ująć przy najbliższej sposobności i przykładnie ukarać, atoli okazało się, że łatwiej to było postanowić niż wykonać. Podżegacz przepadł jak kamień w wodzie — i jeno co pewien czas w miejscach nieprawdopodobnych pojawiał się nagle, przemawiał, mącił, porywał i nikł znowu, nim go zdołała dosięgnąć »ręka sprawiedliwości«.
Aza z zajęciem śledziła w pismach codziennych tę niebezpieczną grę w chowanego z przemożnym rządem europejskich Stanów Zjednoczonych — i powoli w umyśle jej muzyk niepokaźny urastał do kształtów bajecznej jakiejś postaci. Zadrżała też mimowoli, gdy dnia wczorajszego zetknęła się z nim niespodziewanie na ulicy. Poznał ją pierwszy i skłonił się głęboko, przemykając się między krążącym gęsto tłumem. Aza zatrzymała natychmiast swój automobil, wolno w ciżbie się posuwający. Muzyk zauważył to i przystanął. Przez krótką chwilę znać było w jego twarzy wahanie: wszak narażał się na ujęcie, gdyby go poznano...
Przyskoczył jednym susem do pojazdu.
— Pani chciała mi co rozkazać?
Lecz ona zrozumiała już niebezpieczeństwo, jakie mu przez nią groziło.
— Przyjdź pan jutro, o czwartej!
Rzuciła mu adres swego mieszkania, nie wiedząc nawet w tej chwili, dlaczego mu przyjść nakazuje i co mu powie, gdy przyjdzie.
Muzyk zniknął w tłumie, a ona rychło o spotkaniu zapomniała, innemi zajęta sprawami. Teraz dopiero, gdy szła do salonu, aby go powitać, stanęła jej ta scena żywo w pamięci. Była nieco zakłopotana; nie wiedziała, jak go ma przyjąć, co mu powiedzieć. Wyobraźnią własną stawiała go na pewnej wyżynie bohaterstwa i niezwykłości i obawiała się, że ten śmieszny niegdyś choć gienjalny artysta zechce odpowiednio z tych wyżyn do niej mówić — i zła już była prawie, iż go do siebie nie wiedzieć po co zaprosiła.
Z twarzą wyniosłą i chłodną, z lekko namarszczonemi brwiami stanęła na progu. Muzyk zerwał się z krzesła i zbliżył się ku niej cicho, z głową kornie pochyloną. W oczach przepaścistych, po dawnemu zalękłych, miał nieme błaganie i dziękczynienie zarazem, że wolno mu na nią patrzeć, przy niej być...
— Witam pana.
Nie dosłyszał nawet tych banalnych aż do okrucieństwa słów. Ruchem jakimś samorzutnym osunął się przed nią na kolana i przypadł twarzą do jej sukni. Cofnęła się, naprawdę przestraszona.
— Co pan robi? co pan?
Wzniósł na nią oczy smutne i wstał zwolna.
— Przepraszam panią. Źle zrobiłem. Jeżeli pani każe, odejdę natychmiast.
Mówił z gorzką jakąś pokorą — drżącemi wargami, nerwowo, nieporadnie dłonie cisnąc do piersi.
Cień niesmaku przebiegł po pięknych ustach tancerki. Patrzyła nań długo i chłodno.
— To pan przemawia na zgromadzeniach?
— Tak.
— Szukają pana?
— Tak.
— Co panu grozi?
Ruszył ramionami.
— Nie wiem. Przypuszczam, że zamknięcie, może dożywotnie w jakim domu pracy...
— Pan się naraża na ujęcie, przychodząc tutaj — we dnie...
Zawahał się na mgnienie oka.
— Tak. Wiem o tem. Śledzą mnie.
— Czemu pan przyszedł?
Łacheć naraz wzniósł głowę, jak gdyby się żachnął pod uderzeniem tego zimnego pytania. Lękliwość dotychczasowa zniknęła mu z twarzy; patrzył na Azę dumnie, wyzywająco.
— Mógłbym odpowiedzieć: ponieważ mnie pani wezwała — zaczął zwolna, — lecz to nie byłoby prawdą. Przyszedłem, bo mi się tak podobało, bo chciałem panią zobaczyć — za wszelką cenę — choćby mi życiem przyszło za to płacić...
Uśmiechnęła się wzgardliwie.
— Dziwnie pan do mnie przemawia. Mogę panu kazać wyjść zaraz...
Łacheć przeląkł się nagle i znowu spokorniał, — oczy jeno płonęły mu gorąco i zapamiętale.
— Kocham panią, — mówił głosem stłumionym — kocham, nie wiedząc nawet, kim pani jest właściwie, ani co pani zrobi z moją miłością, na nic zresztą pani niepotrzebną! Mówię to, bo mi trzeba wszystko wypowiedzieć... Nie wiem, jak długo będę jeszcze żył i czy panią kiedy zobaczę...
— Dlaczego mnie pan kocha?
— Na cóż to pytanie! Przecież ja od pani nie żądam niczego...
Przerwała mu ruchem ręki. Okrucieństwo niebaczne zadrgało jej w oczach. Osunęła się zwolna na fotel i z pod powiek, nieco spuszczonych, patrzeć jęła na niego, zlekka usta w uśmiechu rozchylając.
— A gdybym ja była gotowa... oddać panu... wszystko?
Muzyk cofnął się o krok; w pierwszej chwili zdumienie najwyższe i obłąkanie w źrenicach jego się odbiło. Natychmiast jednak pochylił głowę i rzekł cicho, jak gdyby tonem za treść słów o przebaczenie błagając:
— Odszedłbym stąd...
— Pan by odszedł? Pan by mną wzgardził?
— Nie. Toby nie była wzgarda... Ja wiem, że pani dla żartu tylko spytała, ale ja odpowiadam poważnie... Czy pozwoli mi pani mówić?
— Niech pan mówi — rzekła z zajęciem rzeczywistem, czy też udanem.
Usiadł na nizkim taburecie nieopodal jej nóg i zaczął opowiadać, w oczy jej zapatrzony.
— Widzi pani, całe życie moje dotąd było jedną uporczywą walką, aby móc tworzyć... Po co powtarzać, com przeszedł, jakie upadki, jakie klęski, jakie upokorzenia! To wszystko jest już po za mną. I teraz...
— Teraz rzucił pan muzykę — wtrąciła.
Potrząsnął głową i uśmiechnął się.
— Nie, pani. Nie rzuciłem muzyki. Tylko mi oczy otworzono. Człowiek, który rękę mi podał, czy też przypadek — sam nie wiem doprawdy. Zrozumiałem, że złą szedłem drogą. Nie pracować i mrzeć trzeba, ażeby tworzyć, ale żyć!
— Żyć!...
— Tak! Ja pani tego lepiej nie objaśnię; nie umiem, nie potrafię. Wiem tylko, że dla mnie skończyła się już ta walka podła i bez chwały, którą wiodłem. Z głodu przymieram, upadam ze znużenia, szczuty jestem, jak zwierz w kniei, niepewny dnia ani godziny, a przecież serce w piersi mojej z radości się śmieje! Parłem się niegdyś w górę i kopano mnie, — zeszedłem teraz w dół i podnoszę! Byłem między ludźmi »cywilizowanymi« i nie rozumieli mnie anim ja ich nie rozumiał, — dzisiaj z »dziczą« przestaję i czuję każde drgnienie ich serc, ku światłu się rwących — przez pożar i gruz, ale ku światłu, i wiem, że oni głosu mego słuchają! I wie pani, że teraz dopiero rodzi się w duszy mojej wielka, wielka pieśń! Jeśli przeżyję te dni, co oto nadchodzą, zahuczę nią ponad zniszczeniem, jak wicher, zagrzmię takim hymnem tryumfu po nad skowytem ludzkiej nędzy, że serca człowiecze będą pękać z nadmiaru życia, z obłędu rozkoszy!
Zerwał się — oczy zapłonęły mu szeroko rozwarte.
— Do djabła teatry! — krzyknął — precz z kulisami, z malowanką, ze światłem sztucznem i z tą orkiestrą bezduszną, nazbyt uczoną a tchórzliwą! Morze zagrać mi musi, wichry na skałach, gromy na niebie, lasy żywiczne i stepy! Pani, pani moja! dożyć ja chcę tej pieśni, stworzyć ją chcę! Tworzę już dla niej słuchaczy, oczyszczam świat, aby się po nim mogła rozhulać szeroko! gdy z piersi mojej wybiegnie...!
Pięści zaciśnięte wsparł na piersiach, z za szerokich warg, w uśmiechu rozchylonych, zęby mu białe błyszczały...
Aza — nieruchoma — patrzyła nań spokojnie z pod spuszczonych powiek.
— Panie...
Oprzytomniał i pochylił głowę.
— Przepraszam panią. Zbyt głośno mówię...
— Niech pan tu przyjdzie bliżej. Tak. Pan jest dziwny, dziwny człowiek. W panu się pali duch. Ale niechże mi pan powie nareszcie, co to wszystko ma ze mną wspólnego? Dlaczegoby pan... uciekł... gdybym dłoń wyciągnęła...
Twarz Łachcia rozjaśniona sposępniała nagle.
— Kocham panią.
Zaśmiała się głośno.
— To już wiem.
— Nie, nie wie pani. Pani nie może nawet wiedzieć, co to znaczy; gdy myślę o pani, świat mi się cały gubi z przed oczu. O! jak to dobrze, że ja nie mogę mieć żadnej nadziei!
Ukrył twarz w dłoniach i trwał tak chwilę w milczeniu. Ona patrzyła nań teraz z istotnem zaciekawieniem.
— Niech pan mówi dalej. Chcę wszystko wiedzieć.
— Dobrze. Będzie pani wiedziała.
Oczy na nią znowu zwrócił, zapamiętaniem miłosnem aż obłąkane i mówić jął szybko, popędliwie:
— Nie wiem, czy to miłość zawsze taka bywa, ale ja nienawidzę panią jednocześnie! Boję się — nawet nie pani, ale siebie samego się boję. Czuję, że gdybym raz bodaj do ręki pani przylgnął ustami, to byłby koniec wszystkiego, wszystkiego... ja jużbym się od niej nie zdołał oderwać.
— Niema obawy. Samabym ją panu wyrwała, gdyby było potrzeba.
Błysnął oczyma niesamowicie.
— Zabiłbym panią.
— To się tak mówi...
Igrać z nim poczynała, jak kot, bawiący się myszą.
— Nie, pani. Ja jeżeli mówię... Ach! gdybyż to pani mogła wiedzieć, ile ja razy o tem myślałem, patrząc na panią z ukrycia, chłonąc panią oczyma!
— Aby mnie zabić?
— Tak. Pani powinna być zabita. Pani na ten świat przyszła na nieszczęście ludzi!
— Ja i szczęście dać umiem. O! jeszcze jakie szczęście!
Dreszcz gwałtowny wstrząsnął postacią Łachcia.
— Ja wiem, domyślam się, czuję. I właśnie dlatego... Szczęście obłędne, które łamie, niweczy... Być mocnym na tyle, zdobyć się na to: palce około białej szyi pani owinąć i ściskać, ściskać, aż dech ostatni uleci! A przedtem nawet ust pani nie dotknąć...
Dziwna, aż bolesna rozkosz przebiegła Azę dreszczem po grzbiecie.
— Dlaczego... przedtem... moich ust nie dotknąć? Czy pan nie widzi... jakie są krwawe? czy pan nie czuje — zdaleka — jakie są gorące?
Łacheć, wyczerpany wzruszeniem, oparł się plecami o ścianę i patrzył na nią w milczeniu nieprzytomnemi oczyma.
Coby się stało, gdybym ja pana pocałowała?
— Nie wiem, nie wiem. Ja muszę już iść.
Zerwał się pośpiesznie.
— Zostań...
— Nie chcę.
— Musisz.
— Niech pani... niech pani...
— Słuchaj, — patrz na moje usta. Powiadasz, że to zatracenie? Niech będzie. Czy ty czujesz, że jeden mój pocałunek więcej wart, niż te wszystkie śmieszne zbawiania ludzkości, te walki, te wielkie słowa i czyny, sztuka cała, całe życie? Czy ty nie czujesz?
— Czuję. Ale... dlatego... odejdę...
— Nie. Zostaniesz. Póki ja zechcę!
Łacheć uczuł jej wzrok palący na sobie i zachwiał się naraz na nogach. Miał wrażenie, że mięśnie się w nim wszystkie rozluźniają, w oczach mu pociemniało, w głowie szum i bezwładność... Ostatnim zdławionym wysiłkiem wyrzucił jeszcze:
— Odejdę...
Zaśmiała się głośno, tryumfalnie — i nim spostrzec mógł, co się dzieje, przypadła drapieźnemi wargami, co tak bosko miłość udawać umiały, do ust jego rozpalonych.
Blady, cichy świt wstawał ponad Tatrami... Nyanatiloka siedział nieruchomy, jakby zastygły, twarzą ku zachodzącemu księżycowi zwrócony. Oczy miał przymknięte, dłonie zaplecione około kolan. Zimna rosa poranku pokrywała ciało jego nawpół nagie i lśniła ściekając kroplami po długich, czarnych włosach. Kilka świerków rozłożystych chwiało się nad nim w wietrze, zawiewającym czasem od turni, których szczyty poczynały już różowieć w pierwszych promieniach wschodzącego gdzieś za skałami słońca. Cisza była doskonała, świat cały obejmująca; zdawało się, że usnął w niej nawet potok daleki, nie śmiejąc szmerem mącić tej przedziwnej godziny łaski i zamyślenia.
Nyanatiloka nie wznosząc powiek, poruszał zwolna wargami, jakby się modlił szeptem Istocie wszechrzeczy.
— Bądź pozdrowione niebo, — mówił cicho — bądź pozdrowiona ziemio i duszo moja, które wszystkie jednem jesteście, pomyśleniem stworzone, w pomyśleniu żywe...
»Dzięki ci, duszo moja, że czujesz niebo i ziemię, dzięki ci, żeś zrozumiała swój prapoczątek i wiesz, że końca ci nigdy nie będzie! Wraca wszystko do morza, do obfitości i mocy i kropla żadna nie jest stracona, choćby na piasek padła lub skały, ale długa jej droga i praca mozolna.
»Nie skróci się obieg rzeczy doczesnych, bo niczem jest czas, i żywot ponadeń jest wzniesiony — nie zmniejszy się brzemię pracy ani mąk, bo nie tam patrzy dążący do prapoczątku swego duch.
»O, duszo moja, bądź pochwalona w przedwiecznej i niezniszczalnej, wszechogarniającej istocie swojej, że nauczyłaś się patrzeć ponad czas i męczarnię bytowania ku morzu i źródłu wszystkiego — jednemu!
Kamień gdzieś zerwał się u szczytu skał i runął w przepaść, lawinę całą głazów pociągając za sobą. Załoskotało dalekie echo i zgasło w wąwozach. Blask słoneczny opadał coraz niżej; złociły się w niem już rozległe pola piargów ponad halami i wierzchołkami najwyższych limb, do skrzesanego zbocza poprzyczepianych. W toni fijoletowej stawu przeglądało się niebo coraz jaśniejsze i złote na nim kawały górskich czół...
Nyanatiloka zwolna rozwarł oczy. Tuż u stóp jego przy ognisku wygasłem leżał Jacek w płaszcz przed nocnym chłodem owinięty i spał. Włosy jego kędzierzawe rozrzucone były po mchu wilgotnym; zgiętem ramieniem zakrył oczy, ale usta widać było rozchylone w sennym oddechu, od chłodu nieco przybladłe. Buddysta patrzył nań długo z dziwną, smutną serdecznością w zadumanym wzroku.
— Gdybyś ty wyjść mógł po za ciało swoje, — szeptał znów — gdybyś zdołał zrozumieć, jaka jest twoja droga... Tak mi się zdaje, żem jako perłę znalazł duszę twoją, a powinienem ją uczynić kroplą wody przeczystej, w słońcu mgłą się na wszechświat rozpływającej. A nie przeto, iżbym miał jakikolwiek inny obowiązek, oprócz dbania o rozwój własny, lecz że żal mi piękności przyćmionej i pochowanej mocy najwyższej...
Nad nimi, na skałach wysoko odzywały się wróble skalne, dziobiące dojrzałe siemię górskich ziół, — gdzieś na zboczu przeciwległem zabrzmiał ostry, porywczy gwizd ukrytego w trawach świstaka.
Trójświatowiedny poruszał jeszcze jakiś czas ustami bez głosu, jakby tylko myśli modlitewnej drżeniem warg wtórując — aż wreszcie wyciągnął rękę i dotknął lekko ramienia śpiącego.
Jacek zerwał się szybko i usiadł, przeciągając członki zesztywniałe. Naraz obejrzał się dokoła z wyrazem zdumienia najwyższego.
— Gdzie my jesteśmy?
— Na stokach Żabiego. Patrz, turnie Mięguszowieckie przeglądają się w Morskiem Oku...
Stał już na nogach.
— Skąd ja się tutaj wziąłem?
Zamajaczyło mu jakby przez sen przypomnienie, że dnia wczorajszego wieczorem we własnym domu rozmawiał z Nyanatiloką o ukochanej puszczy tatrzańskiej... Dłońmi przycisnął czoło. Tak, pamięta dobrze! Miał wrażenie, że wsparty o biurko swoje zasypia, a potem śnił mu się ogień, w żywicznym lesie rozłożony i księżyc, płynący po nad szczytami... Śniło mu się... a teraz...
Pojrzał po sobie. Płaszcz mu opadł z ramion; odziany był, jako przyszedł był wczoraj do domu: w ubranie miejskie, codzienne... Rzucił okiem, czy nie dojrzy gdzie samolotu swego, którym by go Hindus przewieść mógł we śnie. Pusto było naokół; zioła jesienne, rosą zimną pokryte, stały równo, — nie znać było na nich nawet śladu stopy, jakgdyby oni przychodząc tutaj, nogami ziemi nie tykali.
— Skąd ja się tutaj wziąłem? — powtórzył.
— Mówiliśmy wczoraj o Tatrach — rzekł Nyanatiloka skromnie a nieco wymijająco... — Zmarzłeś. Pójdźmy się ogrzać ku schroniskom w dole.
Jacek nie ruszał się z miejsca.
— Czyż mówić o czem wystarcza?...
— Nie. Ale myśleć. Duch stwarza sobie otoczenie, którego chce. Pomyślenie jest prawdą jedyną.
— Przeniosłeś mnie tutaj wolą swoją?
— Nie sądzę, bracie, aby tak było. Zdaje mi się owszem, że bezwzględnie rzecz biorąc, jesteśmy tam, gdzieśmy byli. Zmieniła się tylko rzeczywistość zmysłów naszych...
To mówiąc, Nyanatiloka szedł raźno naprzód, roztrącając nagiemi kolanami zioła bujne i strząsając czołem rosę z obwisłych smrekowych gałązek. Jacek postępował za nim w milczeniu i szukał mimowoli jakiegoś wybiegu dla siebie, którym by mógł wobec własnego rozumu upozorować to niepojęte przeniesienie się niewiadomo kiedy z dalekich równin Mazowsza w serce tatrzańskich gór. Uderzał się w czoło kilkakrotnie, aby się upewnić, że nie śpi, — próbował wiązać szeregi myśli logiczne i subtelne, zupełnej wymagające trzeźwości.
Posłyszał głos, mówiący doń:
— Czy nie chcesz, bracie, abyśmy tutaj zostali? Mówiłeś wczoraj w pracowni swojej, że to miejsce jedyne, gdzie mógłbyś być i rozmyślać, i sobą samym żyć...
— Boję się, żem jednak jeszcze nie dojrzał do tego — szepnął Jacek. — Oto strach mnie przejmuje na samą myśl...
Wzrokiem obejmował wszystko niezmiernie wyraźnie, jasno — i dziwił się jeno, że gdy usta otworzy, słyszy swój głos, jakby zdala skądś przychodzący... Czuł, że Nyanatiloka zatrzymał się i patrzy nań teraz — i ogarnął go wstyd, żeby myśli jego utajonej nie spostrzegł temi czarodziejskiemi oczyma... Schylił się dla ukrycia twarzy i zerwał rosnącą u nóg gałązkę goryczki, kwiatem ciemno-błękitnym pokrytą.
— Aza miała być dzisiaj u mnie, — myślał — tak w liście pisała...
Żal mu się zrobiło, że nie jest teraz w swojej pracowni, chociaż wczoraj uciec był rad przed zapowiedzianą wizytą.
Wyprostował się z gałązką zerwanego kwiatu w ręce i oczy wzniósł.
Zdumienie piorunujące, straszne, z przerażeniem graniczące schwyciło go za pierś.
Był w swoim pokoju — przed stołem zarzuconym papierami, wobec książek swoich i obrazów.
— Nyanatiloka!
Nikt mu nie odpowiadał; sam był. Przez rolety podniesione wpływało zimne światło poranne, gwar rozbudzonej już ulicy dochodził z dołu.
— Śniłem! — szepnął Jacek z ulgą i wzniósł rękę do czoła. — Zasnąłem był widocznie przy rozmowie wczoraj w fotelu i...
Skoczył w tył. Dojrzał we własnej dłoni, na wysokość oczu wzniesionej, kwitnącą gałązkę goryczki świeżą, błyszczącemi kroplami rosy jeszcze pokrytą...
Palce rozwarł z przerażeniem tak szybko, że kwiat z nich wypuszczony upadł na dywan tuż obok stóp jego, odzianych w buty przemoczone i zwalane. Lśniły na czarnej ich skórze rosą przyklejone drobne listeczki borówek i iglice smreków uschnięte... Ubranie jego całe miało ostry zapach żywicznego dymu, jak kiedy się noc przy watrze z kosodrzewiny przepędzi.
Postąpił ku fotelowi i usiadł na nim zwolna, głowę wspierając na ręku.
— Czemże jest — myślał — wszystko, co widzimy, czemże jest tak zwana rzeczywistość życia, jeśli ja siedzę tutaj w tej chwili z górskim kwiatem w ręce i nie wiem poprostu, co się to stało i jak to było możliwe?... Mówił Nyanatiloka (wszakże mnie się nie śniło!?), że nie my się w takich wypadkach z miejsca na miejsce przenosimy, lecz stwarza sobie duch otoczenie wedle woli — ale przecież ja przed chwilą nie duchem jeno byłem w Tatrach, lecz z ciałem mem i z tem ubraniem nawet, które mam na sobie, rosą pokryte i kawałkami zielska leśnego, przesiąkłe żywicznym dymem watry na noc rozpalonej?... Czyż jest na świecie jakakolwiek teorja, któraby mogła usprawiedliwić to zamieszanie i nieporządek ten w wypadkach? Lord Tedwen istnienie świata fizycznego — jako pozoru tylko złudnego — udowodnił poprostu, ale nie odebrał przeto temu, co się staje, niewzruszonych praw, nie wyrwał z głębi naszych człowieczych dusz przekonania o porządku istnienia i stawania się... Nie wiem nic! nie wiem zgoła nic!
Ścisnął głowę rękami i trwał tak przez jakiś czas w milczeniu, usiłując już nie myśleć nawet o tem.
Zachrzęściała po za nim w ścianie metalowa skrzyneczka, którą mu z centralnego urzędu wprost do domu ranną pocztę przesyłano. Wstał i aby myśl rozerwać, dotknął sprężyny, skrytkę zamykającej. Paczka papierów wysypała się na stolik — były to przeważnie karty niewielkie, na których obok nazwiska zapisano tylko numer jakiś i godzinę, o której wysyłający pragnie rozmówić się z Jego Ekscelencją telefonicznie... Jacek przerzucał te karty prędko, nie myśląc prawie o tem, co robi. Myśl jego wbrew woli wracała uporczywie do zdarzeń nocy ostatniej, nie zdolna zatrzymać się na doniesieniach mniej i więcej ważnych, które miał w ręku.
Nareszcie jedna rzecz zajęła go żywiej. Było to codziennie przysyłane mu sprawozdanie kierownika zakładów, którym polecił wedle planów najściślejszych nowy »wóz księżycowy« dla siebie zbudować. Dyrektor donosił, że robota postępuje zwolna, ale pewnie i on spodziewa się za dwa lub trzy miesiące oddać Jackowi pojazd do drogi gotowy.
Dwa lub trzy miesiące! Drgnął niecierpliwie. — Tak długo czekać wprost niepodobna! Jeżeli Marek tam, na Księżycu, pomocy jego potrzebuje, to może ona być już spóźniona — a przytem... co tu może zajść w tym czasie, nim on zdąży wyjechać! Czyż niema już innego środka nad ten wóz, w przestrzeń ścieśnionemi wyrzucony gazami?...
Obejrzał się. Za nim siedział w fotelu Nyanatiloka, milczący, spokojny, jak zawsze. Jacek przywykł już był tak do jego niespodziewanego i dziwnego pojawiania się w różnych miejscach i najczęściej wtedy, gdy o nim myślał, że nie okazał już nawet zdziwienia. Przystąpił jeno żywo ku niemu.
— Mówiłeś kiedyś, — zaczął bez wstępu — że dla woli niema przeszkód mniejszych lub większych, — że jeśli pokonała jeden milimetr przestrzeni, to już pokonać potrafi i tysiące mil...
— Tak myślę, bracie.
— Byliśmy dziś w nocy w Tatrach, nie ruszając się niby stąd...
— Tak myślę.
— Byliśmy tam naprawdę. Leży na mym stole łodyga goryczki, kwiatem okryta świeżym... Jestem pewien, że ją zerwałem dziś rano na stokach Żabiego... Nyanatiloka!
— Słucham cię, bracie.
— Ja chcę być na Księżycu — dzisiaj! za godzinę, natychmiast! Być nie we śnie, ale rzeczywiście, jak w Tatrach dziś byłem i móc tam działać.
— Nie wiem, czy zdołasz tego dokazać.
— Zrób to ty! dopomóż mi!
Nyanatiloka potrząsł głową zwolna i stanowczo
— Nie.
— Dlaczego? Ja chcę, ja cię proszę o to!
— Nie. Nie teraz...
— Więc nie możesz zrobić tego widocznie! Snadź mądrość twoja cała i potęga polegają jedynie na robieniu figlów i sprowadzaniu omamień.
Urwał. Wstyd mu się zrobiło tego, co mówił, — spojrzał na Nyanatilokę z obawą. Mędrzec buddyjski patrzył nań pobłażliwie i uśmiechał się nieznacznie.
— Daruj! szepnął Jacek.
— Nie mam ci nic do darowania, bracie mój...
— Uniosłem się...
— Przecież to zabawne, — dodał po chwili, siadając zwolna na krześle — że mówię do ciebie tak, jakbym ci właśnie miał za złe, że cudów działać nie możesz...
Zamilkł szybko, przypomniawszy sobie, że jednak to, co ten buddysta już niejednokrotnie przed oczyma jego czynił, cudem bywało jednak...
— Nic nie rozumiem! — rzekł głośno, chociaż mówił tylko do siebie samego.
Nyanatiloka spoważniał.
— A jednak mógłbyś to, bracie, zrozumieć tak łatwo, gdybyś tylko chciał...
— Działasz cuda!
— Nie. Cudów nie działam. Nie działa cudów wogóle nikt z tej prostej przyczyny, że nie jest zgoła cudem panowanie ducha nad pozorem i nie wykracza po za zakres praw Bytu odwiecznego... A jeśli ci odmawiam...
— Tak, dlaczego mi odmawiasz? — powtórzył Jacek.
— Posłuchaj mnie.
Nyanatiloka przysiadł się ku niemu i dłonie obie wsparłszy na poręczy krzesła, mówić począł, oczu od twarzy jego nie odwracając:
— Chcesz się dostać bezzwłocznie na Księżyc za przyjacielem swoim, na skutek posłyszanych wieści. Dopomogłem ci już raz myślą tam być i patrzeć duszy oczyma na czyny twego przyjaciela, ale ciebie to nie zadawalnia. Chciałbyś tam być tym kształtem marnym owinięty, który nazywasz swem ciałem — z możnością udzielania się innym, wykonywania pewnych ruchów, słowem: działania, tak jak ty jeszcze działanie w tej chwili rozumiesz. Nie sądzę, aby to było potrzebne i duszy twojej pomogło, — a przecież o co innego zgoła nie chodzi.
— Owszem, chodzi o przyjaciela mojego, który pomocy mej może potrzebuje.
— Co mu ty pomożesz? Czy weźmiesz z sobą maszynę swoją zabójczą i zniszczysz księżyc cały, aby jego ocalić, jeśli mu co zagraża? Czy ty zresztą wiesz, co się tam dzieje naprawdę? Mówiłeś wczoraj w przytomności mojej z karłami i wnioskujesz z tego, coś od nich usłyszał, że przyjaciel twój Marek z zamiarem, czy wbrew zamiarowi — wdał się niespodziewanie w los księżycowego ludu i wpływa osobą swą na jego dzieje. Cóż chcesz teraz zrobić? Stanąć przy nim i dopomóc mu, aby się prędzej stało na Księżycu wszystko tak, jako jest na ziemi! Czy sądzisz, że dobre jest rzeczywiście to, co jest tu u was?
— Może Marka trzeba z niebezpieczeństwa wybawić, — wtrącił Jacek wymijająco.
— Po co? A jeśli taki los jego, który wziął już na siebie? Nie przeszkadzaj mu umrzeć, bo może właśnie tego jest mu potrzeba. Jestżeś pewien, że przyjaciel twój więcej zdziałać może żyw, i sam, niźli jasna jaka o nim legienda, która z pokoleń pójdzie w pokolenia? Czy chcesz ją przerwać w zaczątku? Zniweczyć? Uniemożliwić?
Podszedł ku siedzącemu ze schyloną głową Jackowi i dłonie mu obie z tyłu wsparł na ramionach.
— Słuchaj mnie! Nie myśl o księżycu, nie myśl o globach zaziemskich: dość rychło je poznasz! Nie przeszkadzaj temu, co się dzieje, choćbyś miał moc, choćbyś nawet miał moc! Nie trzeba przeszkadzać niczemu, bo nie o to chodzi, co się dokoła nas dzieje, lecz o to, ku czemu we wnętrzu własnem dążymy...
Jacek uniósł głowę. Czuł za sobą postać stojącego Nyanatiloki, ale oczu nie odwracał ku niemu, jeno wytężył je kędyś w zamyśleniu na ścianę przeciwległą, kędy portretów kilka wisiało.
— Skąd ty wiesz, że nie idzie mi o siebie samego? — rzekł. — Może ja właśnie chcę uciec?
— Nie ucieczesz. W twarz trzeba pojrzeć wszystkiemu i wszystko przejść, nie odwróciwszy się. Bez żalu przejść, bez wysiłku, bez radości nawet. Być sobą.
Pochylił się jeszcze więcej. Jacek nie był już pewien, czy głos jego słyszy, czy tylko szelest myśli swych własnych, tamtego dziwną podnietą wzbudzonych.
— Osiąga się wszystko wtedy dopiero, gdy się nie żąda, nie pragnie niczego. Beznamiętnym trzeba się stać, jak wszechświat, — jak światło niezatroskanym, — wiedzącym, a nie badającym, jak Bóstwo!
Myśli Jacka szły gdzieś w dal nieokreśloną i rozwiewną.
Wiedzącym a nie badającym!
Stworzycielem prawdy własnej, będącej zarazem prawdą wszechświata, który się zamknął w człowieku —
Zamiast poszukiwaczem cudzych prawd, co niczem się okazują, i pustką, i pozorem!...
A prawda własna? — to wiara!
Jakakolwiek wiara, ale twórcza, mocna, stworzona w duchu i niewątpliwa — a właśnie przez to prawdą niewzruszoną będąca!
To znaczy: wiedzieć, a nie badać!
Tworzyć a nie szukać.
Myśleć a nie wątpić.
Nie poddawać się, a czuć; nie pragnąć, a chcieć!
Gdzie droga do cudu takiego?
Nyanatiloka powiedział raz: »Trzeba się nauczyć być samotnym w pośrodku gwaru i ciżby, jako na puszczy głuchej jeszcze samotnymi być nie umiecie«.
Nad Nilem to mówił, kiedy od zwalisk chramu Izydy powracała Aza...
— Ekscelencjo...
Drgnął i zerwał się żywo. Lokaj stał we drzwiach nieruchomy, wyprostowany.
— Co tam?
— Niepokoiliśmy się, że Ekscelencja na noc nie zeszedł do swojej sypialni...
Jacek rzucił ręką niecierpliwie.
— Co słychać?
— Pani Aza...
— Co? Przybyła?
— Tak jest. Osobnym pociągiem dziś rano. Chcieliśmy zbudzić Ekscelencję wedle polecenia, ale sypialnia była pusta, tu zaś nie śmieliśmy wchodzić.
— Gdzie jest pani Aza?
— Wskazano jej przygotowane od paru dni pokoje. Kazała oświadczyć, że za godzinę będzie na śniadaniu i spodziewa się spotkać Waszą Ekscelencję...
Po odejściu lokaja Jacek zwrócił oczy na twarz Nyanatiloki. Patrzył nań pilnie, jakby chcąc wybadać, jakie na nim zrobiła wrażenie ta wieść o przybyciu w odwiedziny śpiewaczki sławnej, ale lico jego spokojne było, pogodne i zastygłe, jak zawsze. Zwykły uśmiech nawet nie schodził mu z warg, w oczach nie było oburzenia, smutku ani nawet pobłażania...
— Czy zejdziesz zaraz na dół, bracie? — zapytał głosem zgoła obojętnym.
Aza czekała już tymczasem w sali jadalnej, rozgościwszy się swobodnie, jakby we własnym domu. Zrzuciła podróżne ubranie — i w lekką suknię ranną odziana, z wonną przy ustach cygaretką — siedziała w głębokiem, skórą krytem krześle z poręczami. Przed nią na stole nakrytym lnianym, wzorzystym obrusem kilkuwiekowym, lśniła srebrna zastawa do herbaty i kryształowe, grube rznięte czary z różnym owocem i słodyczami. Ona odsunęła dłonią filiżankę z niedopitą chińską herbatą i odrzuciwszy głowę na oparcie fotelu, patrzyła przymrużonemi oczyma na błękitny dymek egipskiego tytoniu, co się snuł zwolna ku rzeźbionemu stropowi. Przegub stopy wsparła na kolanie drugiej nogi; wśród rozrzuconych fałdów jasnego jedwabiu widniały dwie łydki smukłe i jędrne w czarnych, lśniących pończochach i stopy drobne, złotemi obute trzewikami.
Od czasu odwiedzin Łachcia i śmierci jego niespodziewanej, Aza porzuciła już zupełnie dawne swoje mieszkanie, w którem i tak dotąd, włócząc się po świecie, gościem jeno rzadkim bywała. Dziwne to wszystko na niej zrobiło wrażenie. Ginęli dla niej ludzie niejednokrotnie — pod drzwiami jej i zdala — na kraniec świata niby przed nią uciekając, — ginęli cicho, bez słowa jednego, bez skargi, bez wyrzutu, albo też listami sążnistymi zapowiadając jej dzień i godzinę swojej śmierci, obwiniając ją lub błogosławiąc nieszczerze i po błazeńsku za «bolesne szczęście», jakie im dała — a ona przechodziła zazwyczaj nad tem wszystkiem do porządku dziennego, jak nad szpilką zgubioną, złamanym w gorsecie fiszbinem...
O Łachciu nie mogła myśleć spokojnie. Ile razy z domu wychodziła, zdawało jej się zawsze, że widzi na progu od ulicy tego trupa skurczonego, o przerażająco białej, męką przedśmiertną wykrzywionej twarzy, którego niewiadomo po co jej przyniesiono...
Zatrzęsła się teraz na samo przypomnienie. Widziała, że zginął dla niej i przez nią.
Myśl jej, przeciw nieokreślonym wyrzutom zbuntowana, zżymać się zaczęła. Przecież ona nie wyrządziła mu żadnej zgoła krzywdy? — czegóż mógł chcieć? Cóż, że go pocałunkami oszalałymi doprowadziła do obłędu, a w chwili ostatniej, kiedy się ośmielił sięgnąć po nią, jak psa odepchnęła? Czyż dlatego zaraz życie sobie odbierać! — lub jeszcze gorzej: tak je ważyć na śmierć dobrowolnie i widocznie?
Zamajaczyły jej w pamięci oczy jego, w pierwszej chwili obłąkane zdumieniem i strachem, a potem smutne tak przeraźliwie i jakby gasnące...
Leżał złożonemi ramionami na jej kolanach i ku twarzy jej wyciągał głodne usta prawie piękne w tym momencie. Kazała mu bluźnić. Przeklinać mu kazała sztukę swą i to odrodzenie przez czyn, którym się chełpił; głośno musiał zaprzeczyć wszystkiemu, co poprzednio ośmielił się był przeciw niej powiedzieć — i powtórzyć wyraźnie, że niczem jest on wobec niej i niczem jest wszystko wobec jednego ust jej pocałunku...
Ha! przecież go nawet w pierś nie pchnęła, kiedy w najwyższym obłędzie miłosnym objąć ją chciał rękami; uderzyła go tylko wzrokiem i temi słowy chłodnemi: Cóż ty jesteś wart dla mnie? — marny, podły i bezsilny, jak inni, chociaż jak inni chełpliwy... A on rzekł odchodząc: Nie dlatego, żem cię nie posiadł — lecz że owszem usta twoje pocałowałem, żem przestał wierzyć już w siebie...
Śmieszna historja!
Rzuciła precz dopalony papieros i stopy w złotych trzewikach wyciągnęła na puszystym dywanie. Zła była na siebie, że myśli wciąż o rzeczy wedle przekonania swego drobnej i niewartej pamięci i tak na dnie gdzieś w duszy śpiącą słabość swoją potwierdza, kiedyby właśnie mocną być winna, mocną i nielitościwą, jak leśny ryś w gałęziach drzewa ukryty, co nad puszczą całą panuje.
Odwróciła się na szelest drzwi otwieranych. Na progu stał Jacek — przybladły nieco i kłaniał jej się głęboko, przepraszając za spóźnienie. Nie wstając z krzesła wyciągnęła ku niemu dłoń lewą, wypieszczoną, z długiemi, różowymi paznogciami. Jacek pochylony dotknął jej lekko drżącemi, gorącemi wargami — i w tej chwili Aza, spojrzawszy z góry ponad jego głowę, dostrzegła we drzwiach dziwną postać półnagiego buddysty. Drgnęła mroźnym, niewytłumaczonym przestrachem i oczy rozwarła szeroko... Ta twarz wydała jej się znaną skądś, tak dobrze, tak dobrze znaną...
Powstała zwolna — i podczas gdy Jacek zdziwiony jej zachowaniem, na bok nieco ustąpił, ona wytężyła oczy i pamięć...
Coś jakby mętne przypomnienie, kiedy małą jeszcze była dzieweczką: sala olbrzymia, ludźmi zapchana, estrada w światłach rozjarzona — a na niej postać ta sama, te same dłonie o długich, subtelnych palcach, które teraz widzi na klamce drzwi — i ta twarz, długimi czarnymi okolona włosami...
I skrzypce czarodziejskie, w żywy chór aniołów dotknięciem dłoni tych zamienione, śpiewają. Czuje w dziecinnej piersi oddech zaparty: gra on, mistrz nad mistrze, skrzypek niezrównany, pan strun i złota i serc, wielbiony, sławny, potężny, kochany, bogaty, piękny — jak bóg...
— Serato!...
Trójświatowiedny głowę zlekka pochylił.
— Rzeczywiście, niegdyś nosiłem to imię — rzekł bez śladu zakłopotania, zwykłym, spokojnie brzmiącym głosem.
Dniem i nocą przemyśliwał Roda nad tem, jakby uniknąć grożącego mu niebezpieczeństwa. Nie chciał w towarzystwie Jacka jechać na Księżyc i postanowił raczej wszystko uczynić, aby do tego nie dopuścić. Zdawał sobie jednak zupełnie jasno sprawę z tego, że to »wszystko«, co w mocy jego leży, jest właściwie bardzo niewiele, i drżał na samą myśl pojawienia się z Jackiem w mieście przy Ciepłych Stawach.
Już nawet nie tyle gnębiła go obawa zemsty za Marka ze strony uczonego, któremu mimo całą pobłażliwość jego, nie bardzo dowierzał, co strach przed wstydem, na jakiby się musiał na Księżycu narazić...
Toby już było naprawdę ironją losu nie do pojęcia! On — Roda — przewodniczący Bractwa Prawdy, który przez całe życie zwalczał »bajki« o ziemskiem ludzi pochodzeniu, powracający teraz właśnie z ziemi i zmuszony zaświadczyć, że jest zamieszkana i pod względem urządzeń od Księżyca o niebo całe doskonalsza.
Roda bowiem stał się zapamiętałym wielbicielem — zwłaszcza technicznej — kultury na ziemi. Poznał ją doskonale — przynajmniej w powierzchownych objawach. Jacek, mając niewzruszony zamiar wziąć obu »posłów« ze sobą na Księżyc z powrotem, chciał, aby przedtem o ile się da jak najwięcej skorzystali z pobytu na Ziemi i najął przewodników, z którymi zwiedzali różne kraje i miasta, patrząc się i ucząc z każdym dniem więcej.
Początkowo odbywał tę podróż Roda wspólnie z Mataretem, ale później zdołał Jacka uprosić, że go od towarzysza uwolnił. Od owego pamiętnego dnia, kiedy Mataret wyznał prawdę niepotrzebnie, stosunki między nim a mistrzem były już tak naprężone, że nie mówili prawie do siebie, chyba żeby sobie rzucać oskarżenia i obelgi nawzajem. W podróży ten stan pogorszył się jeszcze, o ile to było możliwe. Innemi oczyma patrzyli na świat; Mataret, cały cud postępu ziemskiego uznając, nie przestawał być i tutaj po staremu sceptykiem, który i na odwrotną stronę medalu nie ma oczu zamkniętych. Podczas gdy Roda zachwycał się i chwalił ustawicznie, on — ziemski świat poznając — coraz częściej uśmiechał się szyderczy i wzruszał jeno ramionami, gdy go pytano, czy jednak nie lepiej i nie doskonalej tu, niż na Księżycu? Przychodziło stąd do zażartych kłótni między oboma członkami Bractwa Prawdy, które w końcu tak się stały nieznośne, że się musieli rozdzielić.
Pozbawiony towarzystwa swego rodaka, Roda czuł się wprawdzie nieco osamotniony, ale ostatecznie to co widział i słyszał, tak go pochłaniało, że nie często brak ten odczuwał.
Korzystał zaś wiele i prawdziwie. Bystry z natury, chwytał w lot formę ziemskich urządzeń i wkrótce już zdawał sobie wcale dobrze sprawę z panujących stosunków. Ponieważ zaś niepokoiła go ciągle myśl o możliwym a bynajmniej nie pożądanym już teraz powrocie na srebrny glob rodzinny, więc szukał wśród nich wyjścia dla siebie jak najdogodniejszego.
Jasno określonego planu nie posiadał jeszcze, ale majaczyły mu już w głowie jakieś niewyraźne zarysy, z których mogło się coś z czasem utworzyć.
Z pobytu na świecie dowiedział się o wrzeniu coraz wyraźniejszem i bardziej zdecydowanem, w domu swego opiekuna spostrzegł, że tutaj jest niejako węzeł jakiś tego ruchu. Nie wiele mu stosunkowo czasu było na to potrzeba, aby odgadnąć, że o tajemnicę tu chodzi jakiegoś wynalazku — straszną i potężną — która posiadaczowi zapewnićby mogła bezkarność, moc i przewagę.
Zrozumiał, że wydobycie tej tajemnicy było celem kilkakrotnych odwiedzin Grabca, a także niewątpliwie i tego przedłużającego się pobytu Azy w domu uczonego.
Roda wbrew dotychczasowym swoim zwyczajom, milczał, patrzył i czekał.
— Przyjdzie moja godzina! — myślał. — Jako tamtemu opanowałem wóz, tak spróbuję przy sposobności i temu wydrzeć jego maszynę.
Rzeczywiście wszyscy o tę maszynę walczyli. Grabiec, niepojętą dla siebie śmiercią Łachcia dotknięty i w działaniach swych osłabiony, tem więcej parł na Azę, aby się śpieszyła... Pragnął mieć w ręku straszną, niszczącą potęgę i stawiać warunki, społeczeństwu, światu — bez walki zwyciężać.
Bo mimo wszystko, w chwilach spokojnego rozmysłu strach go ogarniał przed tą burzą, którą oto rozpętywał. Poruszył podziemne moce, rzucił zarzewie w olbrzymie masy zastygłego w fizycznej pracy robotnika — i już dziś przed wybuchem zląkł się, widząc, jak fala się wznosi, wydyma, rośnie. Chciał to morze na smycz niejako wziąć i w służbie wiedzących tego świata puścić na ohydną, cywilizowaną trzodę ludzką — a uczuł rychło, że gdy ono się raz rozpęta, nie będzie miał nad niem władzy nikt, gdy się rozwichrzy i rozkołysze, nikt go napowrót między połamane tamy nie wciśnie.
Pewnego jesiennego popołudnia, przeleciawszy z Józwą w parę godzin szmat kraju, odwiedziwszy po drodze ogniska ruchu, podsyciwszy tu i owdzie ogień już płonący, zażegłszy go gdzieindziej, opuścił się na puste, słońcem spalone wzgórze ponad wiecznem miastem. Rozmawiali przez jakiś czas o dziennych sprawach rozszerzającego się wciąż sprzysiężenia, ale słowa padały im z ust leniwie, aż wreszcie umilkli obaj w przedziwny gród, tam, pod stopami swemi zapatrzeni.
Jasne, złote słońce wisiało na niebie; powietrze samo nasycone pyłem świetlnym, oczy niemal ślepiło. A pod tą błękitną i złotą śreżogą, pod tumanem przejasnym i opalowym, co brzegi widnokręgu zacierał i chłonął, spało w ciszy miasto Grabca ukochane, jedyny, wieczysty, królewski Rzym.
Tam, na północy daleko, na wschodzie i na zachodzie dwa były centra życia, dwa czerwoną i złotą krwią tętniące serca lądu europejskiego: Paryż i Warszawa. Dwa węzły potworne wszystkich sieci i dróg, dwa ośrodki tego, co tłum powszechnie nazywał kulturą, olbrzymie polipy, chłonące tysiącem ramion soki wszystkiej ziemi, stolice rządów i kupców i przemysłowców, ogniska zabaw, grzechu, podłości, miernoty. Na wzór tych dwóch miast największych rozwijały się, rosły i przemieniały inne, nie mogąc im zresztą nadążyć, dawne stolice dawnych państw europejskich, zawsze ogromne, potworne, ruchliwe, a jednak przez tamte dwa »słońca« do drugiej zepchnięte rangi.
Rzym pozostał tem, czem był przed wiekami: miastem jedynem. Dziwnym cudem jakimś uchował się przed niwelującą wszystko, barbarzyńską ręką »postępu« i »cywilizacji«. Stały po dawnemu nietknięte ruiny na Forum; nad resztkami złotych domów na Palatynie chwiały się w wietrze cyprysy sędziwe i kwitnęły krwawe róże pod drzewami pomarańczowemi.
W kościele Świętego Piotra dzwony biły po dawnemu i w Watykanie siwy starzec w potrójnej koronie — białą, słabą ręką bezludny żegnając dziedziniec, dumał o tych czasach, kiedy stąd jego poprzednicy ruchem palca dźwigali narody ziemi, a zaś głowy królewskie w pył uginali...
A na Kapitolu, na Kwirynale, w pałacu tysiącletnim u św. Jana Laterańskiego, w gigantycznych resztkach dawnych łaźni, teatrów, cyrków, w krużgankach bazylik, pod kopułami kościołów, w gmachach świt Odrodzenia pamiętających, w ogrodach, na placach, nad fontannami — stały posągi białe, bóstwa zdawien nie czczone, odłamy snów marmurowych, strzępy bujne minionej, twórczej młodości...
To miasto jedyne wymarzył sobie Grabiec na przyszłą dumną stolicę duchową odnowionego świata.
Pochylił głowę i patrzył w słońcu na setkę kopuł wydymających się ku niebu, pokrytych złoto-zielonawą patyną wieków, na obeliski stare i strzeliste, na poszczerbioną turnię Cyrku Flawjuszów.
Dostojeństwo spokojne a mocne biło od tego miasta, co tysiącolecia przetrwało i nie uznało za stosowne zmienić się za przykładem innych.
Grabiec śnić począł...
Tam na północy, na wschodzie czy na zachodzie niechaj sobie będą wielkie »współczesne« metropolje, ogniska pracy, ruchu, codziennych drobnych zabiegów, niech się roją jak ule, niech huczą jak kuźnie, byle gwar ich dalej nie dochodził, jak po krańce tej wyzłoconej słońcem i jesienią Kampanji, byle nie mącił zadumanej ciszy pod cyprysami na ruinach... Tu będzie mózg i dusza ludzkości, nieprzemijająca świątynia »ziemskich bogów«, siedlisko a stolica wiedzących, co będą zarazem królami świata.
Niegdyś, kiedy cezarowie w marmurowych domach na palatyńskiem wzgórzu mieszkali, okrąg świata słał miastu temu pszenicę, wino i oliwę, kruszec kosztowny i drogie kamienie, niewolników, kobiety i bogów nawet — okrąg świata mu służył, woli jego podlegał, za rację bytu swego miał poprostu istnienie, rozkwit i blask tego miasta jedynego.
Teraz ma się to powtórzyć. Co tylko kraje i ziemie i morza wydać mogą najlepszego, tutaj ma spływać; tutaj ma być na nowo środek świata, myśl jego i wola.
Wieści po lądach szerokich, po wyspach morza dalekich będą chodziły, że jest gród święty, do którego wstęp wybranym jeno jest dozwolony. Opowiadać o nim będą matki swym dzieciom, jakby starą baśń jaką wschodnią, że jest tam moc wszystka i wszystko piękno, światło, mądrość i życie, ale w nieprzebytych murach bramy są wysokie i nie giąć się trzeba, lecz raczej na miarę ich wzróść, aby wnijść do wnętrza.
O, miasto wyśnione, miasto ukochane!
Krótki, twardy śmiech Józwy wyrwał Grabca z zamyślenia. Odwrócił żywo głowę i spojrzał na towarzysza.
Stał on z pięściami wspartemi na jakimś starym, połamanym już i w zielsko wrosłym sarkofagu, z czołem jakby do uderzenia pochylonem, z namarszczonemi brwiami.
— Józwa, tyś się śmiał?
Przewódca rzucił w tył głową.
— A co? Śmiałem się.
Zakreślił ręką szerokie koło.
— Przecież to zabawna rzecz pomyśleć, że po tej burzy naszej będą tu tylko gruzy bez kształtu i kamienie, na których zielsko porośnie, i krzewy i potem las... Damy my radę o! damy tym gmachom, co wieki przetrwały, tym starym sklepieniom, połatanym sztucznie cementem, kolumnom tym, żelaznymi prętami związanym. O! będą się tu w proch sypały te kopuły, będzie trzęsienie ziemi, jakiego od stworzenia świata nikt pono jeszcze nie widział!
Rozśmiał się znowu drapieżnie, a potem zwracając się wprost do Grabca, dodał:
— Słuchajcie, Grabiec, wy coś kręcicie... Jak się ma naprawdę sprawa z ową maszyną Jacka!
Grabiec nie miał ochoty odpowiadać. Ostatnie blaski zachodzącego słońca, tak podobne do królewskiej aureoli, miasto otaczającej, zmieniły mu się w oczach nagle na pożar; zdawało mu się, że widzi wieczny Rzym, walący się w gruz bezpowrotnie — i dziką, od dawnych hord barbarzyńców straszniejszą tłuszczę, co idzie przez zgliszcza i przez zwaliska — niepowstrzymana, szalona...
Dopiero gdy Józwa po raz drugi natarczywiej powtórzył pytanie, Grabiec zwrócił oczy na niego.
Zawahał się jedną chwilę: Czyż mu ma powiedzieć prawdę, że straszny wynalazek Jacka, jeśli się do ręki jego dostanie, to służyć mu będzie zarówno do pognębienia rozwielmożnionego dzisiaj społeczeństwa ludzkiej trzody, jak do utrzymania w tamach i... w niewoli nowej rozpętanych na jeden dzień mas roboczych? Czy mu to ma szczerze i bezczelnie powiedzieć? i dodać jeszcze, że dopóki on żyw, to raczej wszystko się zwali na świecie, nim tu jeden kamień ze szczytu starych kolumn opadnie?
Patrzył na Józwę i myślał, jakieby to na nim zrobiło wrażenie. Tak, ten człowiek — usłyszawszy to — nawetby się nie żachnął, nawet nie oburzył, roześmiałby się tylko szerokiemi ustami, białe, drapieżne i mocne zęby odsłaniając, tak pewien, że potęgą ostateczną i niezmożoną będzie zagłada i będzie zniszczenie, które on właśnie wiedzie za sobą.
— Posłałem Azę do Jacka — rzekł Grabiec na pozór spokojnie i obojętnie, w inną patrząc stronę — ona uczyni, co się da...
— Głupstwo! — syknął Józwa pogardliwie. — Nie rozumiem tych półśrodków! I na co tutaj kobieta? jakaś komedjantka? co ona potrafi? Lepiej by było rozbić ten dom jego w Warszawie na piargi i wziąć, co trzeba, przemocą.
— Nie należy zapominać, że Jacek może się bronić! Jednym ruchem palca wysadzić zdoła całe miasto.
Józwie oczy zabłysnęły.
— To cóż! Właśnie prześliczny początek! Warszawa, Paryż, a potem te inne mniejsze wrzody na zarażonem cielsku Europy...
— Na to by już kolej nie przyszła — rzekł Grabiec, jakby do siebie. — W tych warunkach razem z Warszawą przepadłaby też i tajemnica piorunującej maszyny Jacka.
— Więc co?
— Musi on nam swój wynalazek oddać dobrowolnie, zwłaszcza że bez jego wskazówek, kto wie, czybyśmy sobie umieli poradzić!...
Józwa wyciągnął ręce żylaste, potężne.
— I to zresztą niekonieczne — rzekł po chwili. — Niech djabli mędrców wezmą z ich maszynami! Mam ja u siebie składy potężniejszych a żywych materjałów wybuchowych! Niech się tylko wszyscy moi ruszą, niech taniec zawiodą, a duszą wam ręczę, Grabiec, że ani śladu, ni wspomnienia z tego ślicznego świata nie zostanie.
Grabiec usta już otwierał, aby odpowiedzieć, ale naraz zrozumiał, że wszelkie słowa są tutaj próżne i stracone. Pojrzał w oczy Józwy, płonące zaciekłą, nieubłaganą nienawiścią do wszystkiego, co było i jest — po prostu dlatego tylko, że jest i że było — i po raz pierwszy w życiu zimny strach go objął. Przez jedno oka mgnienie myślał, czyby nie pchnąć zawczasu noża w tę szeroką pierś, ale zbuntował się rychło sam przeciw tej myśli, podłej i tchórzliwej. To by znaczyło przed podróżą roztrzaskać okręt, do nowych krajów wiozący, z obawy przed burzą, która może pokonać siły i mądrość sternika...
Patrzył na Józwę. To nie był przecież człowiek tępy ani ślepy, nienawidzący dlatego, że przypadkowo urodził się i żył w ciężkich warunkach, na ręczną i ogłupiającą pracę losem skazany... Przeszedł on owszem ongi wszystkie stopnie szkół publicznych i miano go nawet dla wielkich zdolności posłać na koszt państwa do Szkoły Mędrców, gdy on nagle przepadł, jak kamień do wody rzucony.
Rychło się w zamęcie życia zapomina o przepadłym człowieku, nikt też wkrótce nie pamiętał, że Józwa żył, a tem mniej rozmyślał nad tem, co się z nim stało. A on tymczasem, doszedłszy pewnego dnia do przekonania, że złe jest to, co jest, w poszukiwaniu siły zstąpił w głąb i zbierał moc, wiedziony jedynem, obłędnem pragnieniem zniszczenia...
— Dziwna, żem ja go spotkał i poznał — szeptał Grabiec do siebie, zwracając oczy na słońce zachodzące w krwawych blaskach nad Rzymem.
Potrząsnął zwolna głową i uśmiechnął się.
— Nie — zaczął, nie patrząc na Azę, jakby nie na jej odpowiadał pytanie, — nie wyrzekałem się niczego, żadne mnie nie spotkały zawody, nie byłem zgoła na nic rozgoryczony, niczem rozczarowany.
Jacek poruszył się niecierpliwie na krześle.
— Więc czemuż...
Urwał nagle i zamilkł, wstydem jakimś ogarnięty, że pyta o to, coby powinien już był może zrozumieć.
Nyanatiloka podniósł nań oczy spokojne i jasne.
— Tamto było mało. Poszedłem dalej, chciałem żyć.
— Żyć!... — szepnął Jacek do siebie, jak echo.
W jednej chwili stanęło mu żywo w pamięci wszystko, co słyszał o tym człowieku dziwnym, jeszcze jako chłopiec nieletni, i co wiedział o nim teraz.
»Chciałem żyć« mówił Serato-Nyanatiloka, on, którego imię było niegdyś synonimem życia samego, rozpętanej mocy, szczęścia, rozkoszy, władztwa.
Mówiono o nim wówczas, jak o bożyszczu. Kędy się pojawił ze skrzypcami czarodziejskiemi, ludzie jak obłąkani padali przed nim na kolana, a on robił z nimi poprostu co chciał. Jeśli można było kiedykolwiek rzec o jakimś artyście, że władał, a nie służył sztuką swą tłumowi, to o nim niewątpliwie. W przesławnych, nieporównanych i jedynych improwizacjach swoich chwiał słuchaczami, jak trzciną nadbrzeżną; jednym ruchem smyczka, jednem palca przesunięciem rzucał ludzi z obłędu radości w smutek i przygnębienie, szeptał im baśnie cudowne, przerażał ich i unicestwiał, pod nogi swoje miotał, lub w tejże chwili, mocą cudotwórczą, podłych zjadaczy chleba przemieniał na rozszalałych, z wichrami pędzących bogów życia.
Przypomniało się Jackowi, co mawiał o nim biskup jeden, dzisiaj już nieżyjący:
— Ten człowiek, gdyby chciał, mógłby skrzypcami swemi nowe stworzyć objawienie, a ludzie poszliby za nim, choćby ich wiódł do piekła.
Kapłan mówił to z lękiem i krzyż kreślił na czole, a w oczach Jacka, młodego chłopca podówczas, rosła postać skrzypka do fantastycznych, nadludzkich rozmiarów, stawała się jakimś symbolem wywyższenia, władania, królewskości i pomazaństwa.
Nie można było powiedzieć, iż Serato jest bogaty, gdyż to określenie, zbyt słabe, nie malowało dosadnie tej potęgi złota, która przez palce jego nieopatrzne płynęła. Nie było myśli, którejby nie mógł urzeczywistnić, ani tak fantastycznego zamiaru, którego wykonaćby nie zdołał. Jeden koncert przynosił mu więcej, niż wynosiły niegdyś listy cywilne królów i cesarzy, dopóki jeszcze w Europie istnieli.
Piękny, silny, zdrowy, niezatroskany, życiem jak burza huczący, pił rozkosz istnienia pełnemi piersiami i naprawdę nie było rzeczy, którejby mu los odmówił. Kobiety drżały, patrząc nań, i mógł wśród nich wybierać, jak sułtan z baśni Tysiąca nocy, pewien, jak ów sułtan, że żadna wezwania jego nie odrzuci, chociażby wiedziała, że śmierć ją czeka nazajutrz z jego ręki.
Nikt nie widział nigdy Seraty smutnym ani przygnębionym; mówiono o nim, że się tak śmieje, jak słońce świeci na niebie. I gdy pewnego dnia wieść się rozniosła, że ten człowiek zginął kędyś nagle i niepojęcie, przypuszczano powszechnie zbrodnię i szukano długo jej śladu, tale dalece nie mógł nikt pomyśleć, aby on sam dobrowolnie odwrócił się od tego życia, które chciwemi usty z pełnej dotąd pił czary.
Mimowoli wzniósł Jacek oczy i zwrócił spojrzenie na twarz siedzącego przed nim pustelnika.
I to jest on! on sam — Serato!...
Nyanatiloka, Trójświatowiedny.
Półnagi, spokojny, użebranym chlebem żyjący, a boski...
»Chciałem żyć« — mówi.
Chciał żyć!...
Więc czemże było tamto — ten szał bujny, kipiącej mocą sztuki, sławy, miłości? Nie byłoż to właśnie życiem, które jemu, Jackowi, błyska czasem jak ogień przelatujący przed mózgiem, zmęczonym mądrością? I możnaż było tamto wszystko — gdy się już miało — rzucić tak niepowrotnie a lekko...
— Nie żal ci?...
Dawny skrzypek wzniósł powoli głowę.
— Czego? Czy patrząc na mnie, możesz przypuścić, że było tam coś poza mną, czegobym mógł w obecnym stanie swoim żałować? Nie cofnąłem się od niczego, nic nie odrzuciłem, jenom poszedł dalej i wyżej. Tamto mogło było być coś warte, lecz to, co mam teraz, warte jest bez porównania więcej. Sławę miałem, bogactwo, władzę. Cóż mi to znaczy, co inni myśleli o mnie wobec tego, że dzisiaj za to, bez cudzego zdania, wiem ja sam, czem jestem? Bogatszy jestem dziś, niż kiedykolwiek, bo nie mam pragnień niezaspokojonych wobec tego, że nie pragnę niczego, co przez innych tylko mogłoby być spełnionem, — miast pozornej władzy nad bliźnimi, mam doskonałą nad samym sobą.
— A sztuka — wtrącił Jacek — czy nie tęsknisz za nią?
Nyanatiloka uśmiechnął się.
— Jakaż harmonja zewnętrzna, choćby najdoskonalsza, może się równać z tem dostrojeniem duszy, które teraz zdobyłem? jaka moc twórcza artysty z tą pewną świadomością, że świat swój cały stworzyłem i, póki chcę, utrzymuję?
Powstał i zbliżył się ku Jackowi.
— Niepotrzebnie zresztą o tem mówimy — rzekł, — gdy jest tyle rzeczy ważniejszych. Nie trzeba myśleć o tem, czem człowiek był, aby nie brakło czasu na myślenie, czem być może. I to każdy, każdy może być, każdy bez wyjątku, kto zechce.
Jacek zaśmiał się.
— A tak, kto zechce! Kto się zdobędzie na moc, aby się wyrzec odrazu wszystkiego, jak ty.
Nyanatiloka przerwał mu ruchem dłoni.
— Ileż ci razy mam powtarzać — zaczął łagodnie, — że ja się niczego nie wyrzekałem. Wszak wyrzec się znaczy porzucić jakąś rzecz ponętną, wartość dla człowieka mającą. Ja wyzbyłem się tylko pewnych form życia, które stały się dla mnie próżnemi z chwilą, gdy doskonalsze poznałem. Po latach pracy duchowej, która z każdym dniem większą rozkoszą mi była, po latach odosobnienia i samotności najszczytniejszej, w której moc życia w nieskończoność się potęguje, zdobyłem to, co my nazywamy »wiedzą trzech światów«, która, jeśli nie jest mądrości słowem ostatniem, jest niewątpliwie pierwszem i zasadniczem. Tej wiedzy już się nie traci. Mógłbym teraz powrócić do form życia dawnego, wejść między ludzi tutejszego społeczeństwa, szaleć, jak oni, pracować niepotrzebnie, cieszyć się sławą, bogactwem, powodzeniem i być w duszy nadal tym, czem jestem, ale śmiech mnie ogarnia na samą myśl o tem, tak to już dla mnie nie ma żadnego powabu.
Rozłożył ręce i głowę wzniósł nieco ku górze.
— Żyję w formie najdoskonalszej, — mówił dalej — osobistej a wszechogarniającej, przez to, że nauczyłem się łączyć ze światem i duchem jego w jedność prawdziwą, jaka snadź była na początku, nim się świadomość człowiecza poczęła. Nie potrzebuję patrzeć na łąki kwitnące, słuchać morza huczącego, ni burzy, bo sam jestem, zaprawdę, ziemią rodzajną i kwiatem i rzeką i drzewem, wichrem i morzem. W tętnie swej krwi, w rytmie myśli swojej czuję harmonję bytu — tę najgłębszą, tę pod zjawiskami złudnemi ukrytą, pod tem, co się człowiekowi, wyrwanemu ze świata, wydaje nawet złem, niesprawiedliwem lub niepotrzebnem. Całe długie życie moje poprzednie, chociaż skąpe dla mnie nie było, dać mi nie zdołało ni jednej chwili szczęścia bodaj podobnego temu błogostanowi, w jakim się obecnie znajduję ciągle i bez obawy utracenia go kiedykolwiek.
Nyanatiloka mówił to, do Jacka się zwracając, zupełnie tak, jakby zapomniał o obecności Azy, która w głęboki fotel wtulona, z brodą o złożone na poręczy dłonie opartą patrzyła nań w milczeniu szeroko rozwartemi oczyma.
Początkowo słuchała, co mówił, później słowa jego stały się dla niej dźwiękiem bez znaczenia, na który zważać nawet nie miała ochoty. Słyszała tylko brzmienie głosu — równe, spokojne i miękkie, widziała z boku ramię nagie i jędrne, choć szczupłe, przez słońce południowe barwą dojrzałego owocu powleczone. Jakaś młoda świeżość i moc szły od tego człowieka. Włosy czarne i lśniące, lekko faliste, spadały mu na odkryte, czerstwe ramiona — i Azie zdawało się, że czuje zapach jego kędziorów, rzeźwy, przypominający woń górskich ziół, rosnących nad zimnym, kryształowym strumieniem. Twarz jego widziała w zgubionym profilu: linję wypukłą, gdzie skroń łączy się z kością czołową, wzniesioną powiekę oka, jeden kąt ust świeżych, drgających, czerwonych.
— Młody, jasny, boski — szeptała w myśli, — taki był i wówczas...
Zerwała się nagle z przerażeniem.
— Serato!
Odwrócił się powoli i spojrzał na nią wzrokiem nieco roztargnionym, nierad widocznie, że mu przerywa.
Ona patrzyła przez pewną chwilę, jakby niepewna, oczom własnym niedowierzająca.
— Serato? — powtórzyła z odcieniem jakiegoś zdumienia.
— Słucham.
Aza liczyła coś półgłosem, oczu zeń nie spuszczając.
— Sześć... dziesięć... osiemnaście, nie! dwadzieścia! Tak jest. Dwadzieścia lat.
Nyanatiloka zrozumiał i uśmiechnął się.
— Tak. Przed dwudziestu laty opuściłem Europę, na Cejlon się udając.
— Ja byłam dzieckiem, małą dziewczynką w cyrku... Pamiętam... Mówiono wówczas, że Serato ma lat czterdzieści.
— Czterdzieści i cztery — poprawił.
Jacek, który śledził tę rozmowę z rosnącem zajęciem, zerwał się teraz z krzesła.
— Ty! tybyś miał sześćdziesiąt kilka lat obecnie?
— Tak. Czy cię to dziwi?
Jacek cofnął się o krok, nie wiedząc co myśleć, z oczyma w spokojnej twarzy pustelnika utkwionemi.
— Wszak to jest młody, trzydziestoletni człowiek — szeptała Aza, jakby do siebie, w bezbrzeżnem zdumieniu.
— Młodszy jest, niż wtedy, gdym go widziała, przed dwudziestu laty. To nie może być.
— Dlaczego?
Wypowiadając ten wyraz zwrócił się twarzą na przelotną chwilę ku Azie i uderzył ją owem spokojnem spojrzeniem chłodno patrzących oczu.
Zamilkła nagle, nie wiedząc nawet dlaczego ogarnia ją lęk niewytłumaczony. Przyszła jej na myśl bajka jakaś odwieczna, gdzie trup zaklęciem strasznem przy sztucznem życiu i przy młodości utrzymany, rozlał się, gdy je złamano, w okamgnieniu cuchnącem błotem około własnych kości.
Krzyknęła lekko i cofnęła się wstecz.
Nyanatiloka tymczasem mówił do Jacka:
— Czy nie rozumiesz, że przy pewnem udoskonaleniu może wola panować nad wszystkiemi funkcjami ciała, jak zazwyczaj panuje nad niektórymi tylko ruchami? Wszakże już fakirzy najniższych stopni, tak od wiedzy prawdziwej dalecy, jak ziemia od słońca, choć w jej promieniach żyjący, zdołają wedle woli powstrzymywać tętno serca i pracę nerwów i wprawiać się w ten sposób na jakiś czas w stan pozornej śmierci.
— Tu chodzi o życie, o niewytłumaczoną młodość twoją — wtrącił Jacek.
I czyż to nie wszystko jedno, w którym kierunku wola działa? Idzie ostatecznie o pewien stan organów, o ich funkcje, jak wy tu w Europie swoim językiem uczonym mówicie, albo — jak my byśmy powiedzieli — o wyrwanie formy z czasu i postawienie jej ponad nim.
Jacek ściskał rękami głowę.
— Myśl się miesza, myśl się miesza. Więc ty mógłbyś właściwie żyć wiecznie?
Nyanatiloka uśmiechnął się.
— Nie mogę nie żyć wiecznie, bo wszak duch jest nieśmiertelny, a ja duchem jestem, jak ty, jak my wszyscy. A co do ciała, które czem innem nie jest, jak tylko formą ducha zewnętrzną i przemijającą, to niewarto go nazbyt długo utrzymywać. Póki potrzebne, lepiej że młode jest i zdrowe, zdolne słuchać wszelkich rozkazań, niżby więdnąć miało i słabością swoją przeszkadzać, ale kiedy spełni już swe zadanie, dość człowiekowi wiedzącemu wolę utrzymującą je rozluźnić...
Urwał i naraz zmieniając ton, rękę wyciągnął do Jacka.
— Pójdź, nie wiem dlaczego w dusznej izbie siedzimy. Słońce już zaszło i chciałbym trochę z dachu na gwiazdy popatrzeć. Zamyślimy się tam razem i mówić potem będziemy o istnieniu, o istnieniu z tej i z tamtej strony gwiazd, jak o rzeczy jednej, ciągłej i nieprzerwanej.
Aza nie zauważyła nawet, kiedy wysunęli się z pokoju, choć jej się zdawało, że patrzy na nich ustawicznie. Siedziała jakiś czas jakby w odrętwieniu, oszołomiona całkowicie tem, co usłyszała, nie umiejąc sobie sprowadzić do kategorji ludzkiego rozumu historji wieczyście młodego skrzypka, co stał przed nią teraz w postaci buddyjskiego świętego.
Naraz przyszło jej na myśl, że ona musiała się raczej pomylić, że ten człowiek nie jest i nie może być zaginionym przed dwudziestu laty Seratą. Widocznie rzucone przez nią przypadkowo imię przyjął i okrył się niem, jak gdyby z niewytłumaczonego powodu chciał, aby jak najmniej wiedziano, kim on jest w istocie.
— To oszust.
Zerwała się odruchowo; chciała dzwonić na służbę wołać Jacka, krzyczeć, aby tego człowieka zamknięto w więzieniu, nie pozwolono mu nazywać się tamtem imieniem...
Wsparła się dłonią o stół.
Czyż to możliwe jednak, aby go nie poznała, innego zań wzięła, aby ktokolwiek do niego był tak podobny?
Spuściła zwolna powieki i pod powiekami zamajaczyła jej scena, tak dawna, że snem się już prawie stała, a jednak żywa i wyrazista...
Ongi — przed laty dwudziestu Serato miewał szalone pomysły. Czasem błagany i wzywany naglącemi telegramami, mimo wstawiennictwa najpierwszych dostojników, artystów i swoich przyjaciół, w teatrach pierwszorzędnych grać nie chciał, chociaż mu góry złota sypano pod nogi. Innym zaś razem występował tam, gdzie się go najmniej śmiano spodziewać i zamieniał swoją obecnością przydrożną gospodę na pamiętną długo salę koncertową. Bywało też, że jak grajek wędrowny szedł ze skrzypcami zapylonym gościńcem, ciągnąc za sobą w pola z wyludnionego miasta całe tłumy opętane.
Aza, mała w cyrku dziewczynka, słyszała o tem od starszych kolegów i koleżanek, z dziwnem drżeniem warg imię jego wypowiadających — i śnił jej się skrzypek czarodziejski, światami na czele rzeszy przeciągający, jak boskie jakie zjawienie, jak boska moc ucieleśniona. Nawet nie pragnęła go zobaczyć, tak go jej żywo malowała dziecięca fantazja. Gdy było ciemno, i ona zmęczona w kątku cicho zasiadła, opowiadała sobie niezmiennie jedną i tą samą bajkę najcudniejszą:
— Przyjdzie...
Będzie to dzień wcale do innych nie popobny, jaśniejszy jakiś i słodszy, kiedy on się pojawi i weźmie ją za rękę i każe pójść za sobą na świat, pod tęcze jakieś, na obłokach jak bramy rozpostarte...
Przyjdzie z pewnością. Uwolni ją, małą, biedną Azę od błazna strasznego, który żąda od niej rzeczy nieprawdopodobnie ohydnej; zabierze ją na łąki, na pola, które są pono gdzieś za murami miasta i ona tam, śpiewu skrzypiec jego słuchając, zapomni już o cyrku, o linie, na której trzeba tańczyć, aby nie bito, aby ludzie klaskali.
Uśmiechnęła się gorzko na to wspomnienie śmiesznych marzeń dziecięcych. Nie była przecież tak naiwną; wiedziała aż nadto dobrze, co znaczą wzroki podstarzałych panów z pierwszych rzędów krzeseł, ślizgające się po jej trykotach opiętych na szczupłem, dziecięcem ciele, i jaki mają cel błazna nagabywania.
A jednak...
A jednak w tych chwilach marzeń ukrytych nabywany przedwcześnie, z dnia na dzień, cynizm życia gubił się gdzieś naprawdę, opadał, jak ta żółwia skorupa czy powłoka żabia, w której uwięziona była zaklęta królewna z bajki. I wychodziła wtedy ze siebie samej niejako taką, jak była jeszcze w istocie w głębi duszy: dzieckiem, patrzącem na świat zdumionemi oczyma i śniącem o rzeczy jasnej, cudownej...
I przyszedł. Przyszedł rzeczywiście dnia jednego, raczej jednego wieczoru. Znużona była nad wszelki wyraz. Kazano jej po linie pochyło wyciągniętej wbiegać na deskę, skąd miała skoczyć na trapez rozbujany, potem na drugi, na trzeci, wirować, tańczyć w powietrzu. Wzięła rozpęd za pierwszym razem i ześlizgnęła się w połowie z liny drucianej, padając na bok dotkliwie. Wśród widzów posłyszała kilka lekkich okrzyków przestrachu, które zaraz zagłuszyły syki niezadowolonych. Kierownik przedstawienia podszedł ku niej i sprawdziwszy, że cała, łypnął złemi oczyma.
— Biegaj, psia...!
— Boję się — szepnęła w nagłym ataku trwogi.
— Biegaj — zasyczał groźnie przez zęby.
Cofnęła się posłuszna o parę kroków, drżąc na całem ciele. Poskoczyła — i nagle jakby ją siła niewidzialna osadziła na miejscu przed samym początkiem liny.
— Boję się, — jęknęła prawie z płaczem — boję się.
W widowni zaczynano się niecierpliwić. Afisze zapowiadały na ten wieczór »widowisko niebywałe, jedyną, oryginalną królewnę powietrza, czarodziejkę latającą«, a tymczasem czarodziejka stała zalękła, nieporadna z czerwonemi powiekami i z wargami dziecinnie do płaczu skurczonemi.
— To oszustwo! — wołano w dalszych rzędach. — Zwrócić pieniądze! Przerwać przedstawienie!
Tłum bezlitosny, żądający tylko zabawy za swój grosz, szydził z niej, miotał wyzwiska, wyśmiewał się, robił głośno nieprzyzwoite uwagi.
— Biegaj!
Usłyszała głos kierownika, wściekłością nabrzmiały, jakby przez sen. Cofnęła się jeszcze raz do rozpędu, zbierając wszystkie siły rozprężonej woli. W oczach jej pociemniało, w uszach szum miała nieznośny, drżały jej kolana — czuła, że spadnie, nim końca liny dobiegnie.
Podskoczyła, zrobiła kilka kroków z zamkniętemi oczyma i naraz uczuła, że ktoś ją chwyta za ramię właśnie w chwili, gdy stopą miała dotknąć drutów wyciągniętych.
Obejrzała się. Stał przy niej, dostawszy się snadź z widowni, człowiek jakiś wytwornie odziany, o czarnych falistych włosach i powstrzymywał ją białą, miękką, a silną jak stal dłonią.
— Czekaj.
Nie miała nawet czasu dziwić się, ani przerazić, — ogarnęło ją tylko niewypowiedzianie słodkie uczucie, że jest pod czyjąś opieką. Dyrektor skoczył ku natrętowi blady z wściekłości, lecz nim usta otworzył, opiekun jej rzekł głosem spokojnym a rozkazującym:
— Proszę mi dać skrzypce jakiekolwiek!
— Serato! Serato! — huczało już w całym amfiteatrze, jak w ulu.
Serato! — Gwałtownym ruchem zwróciła głowę, wpatrzyła się weń chciwie, zachłannie, serce jej niemal przestało bić.
Bajka, wyśniona, złota baśń: przyszedł, weźmie, powiedzie...
Nie! coś innego w niej zadrgało, coś, z czego w pierwszej chwili nawet sprawy sobie zdać nie umiała. Czuła palce jego mocne na odkrytem, dziecięcem ramieniu, żar ją jakiś objął pod przelotnym wzrokiem jego, co twarz jej musnął, w piersi się coś zatłukło. Miała ochotę łkać, zgubić się, unicestwić, zapragnęła, aby on ją zgniótł swemi rękami, albo nogą stanął na piersi i równocześnie uciekać chciała, uciekać...
Cisza nagle ogarnęła teatr. Usłyszała jakiś dźwięk nieziemski, przedziwny, jakiś srebrny płacz, — zdumiała się prawie, skądby pochodził.
Serato grał.
Nikt teraz już na nią nie zwracał uwagi. Przysiadła nieco na uboczu i patrzyła. Jakiś szum krwi w uszach kradł jej dźwięki muzyki; widziała tylko dłoń jego białą, wodzącą smyczek, opuszczone powieki, usta rozchylone nieco w wygolonej twarzy, wilgotne, krwawe. Dreszcz dziwny przebiegł ją od stóp do głów i po raz pierwszy w życiu to dziwne uczucie, że są na świecie pocałunki, uściski i że ona jest kobietą.
Przestała być dzieckiem w owem okamgnieniu.
Zakołowało jej w głowie; przez sekundę była tylko cała tem jednem, nieprzytomnem pragnieniem: czuć jego oczy, jego ręce, usta jego czuć na sobie.
Naraz zbudziła się w niej znowu świadomość. Spokojnie, prawie wyzywająco rozejrzała się dokoła. On — Serato — nie patrzył na nią. Zatopiony w przedziwnej improwizacji, zmieniwszy w narzędzie cudu jakieś z orkiestry podane skrzypce, zapomniał pewno o jej istnieniu i o tym odruchu litości, który go na cyrkową arenę dla jej wybawienia sprowadził.
Grał sobie samemu, a ludzie słuchali.
W amfiteatrze cisza była niepojęta. Aza przebiegła okiem szeregi siedzeń; wszędzie słuchacze na posągi zamienieni; jedni chłonący oczyma postać skrzypka królewską, inni z twarzą w dłoniach ukrytą — i jeszcze inni patrzący w dal szklanemi źrenicami, z których duch odbiegł, aby się kołysać kędyś za muzyką, na falach powietrza.
Nagle gniew ogarnął Azę, że on się nad nią zlitował i teraz na nią nie zważa i zazdrość, że uniósł widzów, którzy jej zwykle klaskali i odruchowa małpia żałość. Nim mogła sama zastanowić się nad tem, co robi, właśnie w chwili, gdy struny skrzypiec ledwo uchem dosłyszane śpiewać poczynały jakiś święty, cichy sen, wydała przeraźliwy okrzyk cyrkowy i jednym rzutem wbiegła na naprężoną linę i skoczyła prosto na trapez o kilkanaście metrów niżej zawieszony.
Postrzeżono jej skok szalony w amfiteatrze i zaczęto wołać, krzyczeć, klaskać, pokazywać ją sobie palcami. Nikt już muzyki Seraty nie słuchał — wszyscy na nią patrzyli, jak rzuca się, naprawdę do ptaka podobna, z drążka na drążek, z jednej liny na drugą.
Gorzkie, zaciekłe uczucie tryumfu w piersi. Nigdy nie była tak szaloną, tak zuchwałą, wyuzdaną po prostu w tym tańcu powietrznym, gdzie jeden fałszywy krok, jedno chybienie na milimetr równowagi — znaczyło śmierć... Gięła się i prężyła, dając drobne kształty swoje gawiedzi na pokaz z przedziwną bolesną rozkoszą, co nie wiadomo skąd nagle się w niej zbudziła, wyzywała spojrzenia lubieżne, szczerzyła zęby w bezczelnym uśmiechu do ludzi, odzierających ją z sukien oczyma.
Usiłowała nie spojrzeć na skrzypka — gniotła ją jednak bolesna ciekawość...
Nieznacznie, nieznacznie, tak aby on nie widział. Ręce podnosząc, nachyliła głowę; szybki rzut oka pod ramię...
Stał obok porzuconych skrzypiec na arenie i uśmiechając się z zadowoleniem, bił jej oklaski wraz z innymi.
Zeskoczyła z podniebnej huśtawki i wbiegła pędem do garderoby, ukrywając straszne, szarpiące łkania, których długo nie mogła ukoić.
Wtedy po raz pierwszy i ostatni zarazem widziała Seratę. Jednak każdy rys jego twarzy, spojrzenie oczu, wyraz ust — tak się wbiły w jej świadomość, że po upływie długich lat stawał on w oczach jej jak żywy i prześladował często jak zmora, której niepodobna odegnać.
Nie! Ona się nie mogła omylić! To jest naprawdę Serato, on sam — ten człowiek niepojęty, czarem jakimś wieczyście młody, co teraz tutaj przychodzi z niezrozumiałą dla niej nauką, z nadludzkiemi i przerażającemi ją siłami...
Nagły dreszcz wstrząsnął całem jej ciałem. Chwila podobna do owej, którą przeżyła ongi — przed dwudziestu laty, kiedy on dłoń na jej dziecinnem ramieniu położył, jeno ogień potężniejszą falą uderzył dziś na nią...
Zaplotła ręce na karku i wpatrzyła się z podniesioną głową przed siebie.
Myśli jej grały.
— Mocniejsza jestem, niż wszystkie moce świata: niż mądrość, niż sztuka, niźli zemsta nawet! mocniejsza będę, niż świętość twoja...
Uczuła dziwnie rozkoszne łaskotanie krwi w piersiach naprzód podanych, mgła jej jakaś oczy na jeden moment przesłoniła, usta same rozwarły się nieco:
— Przyjdź! przyjdź!...
Siedzieli w milczeniu z głowami pochylonemi, słuchając ze skupioną uwagą wywodów jednego z »braci wiedzących«, który rozwijał właśnie wśród nich, w zgromadzeniu mędrców, teorję nową o początkach życia.
Niewielki, o dużej płowej głowie i szarych oczach, bystro patrzących, mówił napozór sucho, jakby lekcję nauczoną wydawał, cyfry wymieniał, nazwiska uczonych, fakty i odkrycia — i zaledwie czasem twarz mu drgnęła nieznacznie, kiedy w krótkiem, piorunującem i niespodziewanem zdaniu jednym błyskiem myśli wiązał w całość i oświecał mozołem wieków zdobyte i aż dotąd sprzeczne jeszcze napozór spostrzeżenia całych pokoleń badaczy.
I zdawało się słuchającym, że ten człowiek niepokaźny ale myślą potężny buduje przed ich oczyma piramidę przedziwną, o podstawie jak świat szerokiej, gdzie każdy głaz oddzielny jakimś łukiem śmiałym i nadpowietrznym z innymi spojony dźwiga niewzruszenie piętro nowe, coraz zwartsze, śmiglejsze, coraz wyżej ku niebu wstępujące, aż ponad majaczący już w myślach szczytowy cios, zwornik ostateczny, z którego wzrok jednym rzutem całokształt budowy obejmie. Wszystko, co dotąd sprawdzono, odkryto, wynaleziono, wysiłkiem rozumu zdobyto czy stworzono, cegłą się stawało i granitem dla mędrca o szarych oczach; zdało się czasem, że jednem słowem, jak gdyby pewnem i sprawnem młota uderzeniem łupie bezkształtny głaz doświadczenia, z którym dotąd rady sobie dać nie umiano i wydobywa zeń jądro przedziwnie do budowy dopasowane.
Słuchacze, przyzwyczajeni wstępować pod chmury i świat w samotnych wieżycach myśli swej z góry oglądać, wznosili się z mówcą bez zawrotu głowy na te wyżyny, gdzie ich wiódł pewnie i śmiało.
Zakończył długi wykład, oczy mu szare zapłonęły, słowa z ust popłynęły żywiej. Rzucił ręką naokoło, jakby ze szczytu wskazywał ściany piramidy swojej, skąd stopiły się już dla swobodnego oka poszczególne cegły i kamienie w całość jedną, doskonałą, nienaruszoną i tak prostą przedziwnie.
— Przeszliśmy — kończył — labirynt dziwu od plazmy najprostszej, pod nieorganicznym pozorem chcącej się jeszcze zataić, od zarodka — i pierwej: od wszczęcia się tego zarodka nim pierwszy jego podział ku zbudowaniu nowej istoty nastąpił, aż do przemian w mózgu, dumnej myśli ludzkiej towarzyszących — widzieliśmy wszystko i wiemy, że da się to jedno z drugiego wywiązać i wywieść, jak wzór matematyczny ścisły, błędowi niepodlegający, pewny, nieuchronnie do jednego prowadzący wyniku. Ten wzór oto, jakby tajemnicze słowo zaklęcia zdawien przeczuwane, a nie odkryte, ja określiłem, krzesząc i zestawiając materjał doświadczenia przez dziesiątki wieków nagromadzony.
»Widzieliśmy tedy życie we wszystkim jego mechanizmie od najprostszego do najskomplikowańszych i wiemy już, że wedle jednej wszędzie odgrywa się zasady, bez wyjątków, przeskoków, bez dowolności, któremi się łudzi oko ludzkie, nie dość jeszcze głęboko patrzące. Dowiedzieliśmy się także i niewątpliwie, że nie celem istnienia jest życie, nie wynikiem jakiegoś rozwoju, nie dającego się owszem bezeń pomyśleć, lecz jego początkiem, alfą i omegą, bytu całokształtem i jedynym walorem. Niegdyś, przed długimi wiekami szukano uporczywie i mozolnie, jakby z nieorganicznego bytowania wyrozumieć powstanie organizmu, — dzisiaj wiemy nie tylko, że jest w tem zasadnicza i pierwotna konieczność, lecz nadto, wedle jakiej zasady to się dzieje; tu i tam jedna włada niewzruszona matematyczna formuła.
Urwał na chwilę i obróciwszy się wskazał ręką szereg znaków zapisanych na czarnej tablicy.
— Oto jest zagadka istnienia — podjął znów z gorzką ironją w głosie — rozwiązana, do banalnej nagości cyfr sprowadzona. Jesteśmy dziś czarodziejami naprawdę i moglibyśmy wedle niej stwarzać nowy świat, nowy byt, rzeczywistość nową i dowolną, gdybyśmy tylko... Ach, tak! taka drobnostka stoi na przeszkodzie ziszczeniu tej mocy odnalezionego zaklęcia. Widzicie panowie, że zrównanie, które tu napisałem, ma w pewnej zasadniczej części swojej postać matematycznej całki i jak każda całka wymaga uzupełnienia przez pewną ilość stałą, owo C matematyków, tworzywo fizyków, odwieczna vis vitalis biologów, słowem to coś, o którem się nie wie w tym wypadku czem jest właściwie i wiedzieć się już nie będzie, bo to z formuły zgoła nie wynika.
Pochylił głowę i ręce rozłożył ruchem bezradnym.
Jacek ze skronią na dłoni opartą słuchał, milcząc jak inni. Słowa ostateczne uczonego towarzysza nie były dlań niespodzianką: wiedział już od chwili, gdy zoczył owo równanie magiczne na tablicy wypisane, że mądrość ludzka w najwewnętrzniejsze tajnie istnienia się wdzierając, uderzyła tu znowu o mur niewidoczny a wyczuwalny, stanęła znowu twarzą w twarz wobec jednej i tej samej, wiecznie się powtarzającej zagadki, wobec tego Nic, które zarazem jest wszystkiem.
»A Słowo stało się ciałem« — zadźwięczało mu w uszach przypomnieniem. Mimowoli wzniósł oczy na wyniosłą postać lorda Tedwena, z prezydjalnego miejsca wszystkim widną.
Starzec siedział prosto, z rękoma na pulpicie złożonemi, z oczyma patrzącemi nieruchomo przed siebie z pod zaczerwienionych powiek. Zaledwie lekkie drgnięcie w luk zaciśniętych ust świadczyło o życiu zastygłej, surowej twarzy. Jacek sądził, że sir Robert odezwie się teraz, gdy mówca uczony zakończył swój wykład — i czekał niecierpliwie jego słów — ciekaw, jak będzie rozwijał wobec grona najmędrszych na ziemi słuchaczy konieczność dogmatu, jako uzupełnienie wiedzy, niczem bez niego będącej...
Lord Tedwen jednak milczał i milczeli wszyscy dookoła, Jacek po kolei przebiegał oczyma zgromadzonych, patrzył na starców, chylących czoła, myślą poorane, na mężów w sile wieku, z dziwnym, zaświatowym smutkiem w wytężonych oczach, na ludzi, co z lat młodzieńczych wyszli dopiero, a od brzemienia wiedzy barki już mieli przygięte: szukał ust, któreby się głosem rozwarły, żądał słowa, objawienia...
Głuche milczenie mówiło aż nadto wyraźnie: Nie wiemy. W tej chwili, kiedy zagadkę fizykalną bytu, rozwoju i życia ujęto w matematyczny, jasny wzór, kiedy dotarto nareszcie po długich i mozolnych kołataniach do ostatecznego zrozumienia mechanizmu świata, w tej wyrocznej chwili to straszne słowo: Nie wiemy! patrzyło z zadumanych oczu mędrców, kładło się pieczęcią na ich ustach zaciśniętych, mgłą powlekało wysokie, bruzdami poryte czoła.
Natarczywym, o słowo krzyczącym wzrokiem wparł się Jacek w chłodne oczy lorda Tedwena.
— Mów! — błagał go tem spojrzeniem, nalegał, rozkazywał — mów, mów, wybaw nas od tej nicości, w którą się grążymy z myśli naszej jasnemi słońcami, wybaw nas, jeśliś sam jest wybawiony!...
Starzec zrozumiał.
Poruszył głową zwolna, patrząc w krąg, czyli nikt głosu nie żąda a kiedy pod jego wzrokiem wszyscy czoła jeno schylali, wzruszając bezradnie ramionami, on podniósł białą dłoń...
Powstał z siedzenia wysoki, poważny, dostojny, dźwigający niemal całe stulecie na barkach rozłożystych. Przez chwilę stał tak w milczeniu, jakgdyby się wahał.
— Tu wiedza się kończy — rzekł wreszcie, — zdobyliśmy wszystko, co można było zdobyć, usłyszeliśmy wszystko, co znieść było można ludzkim rozumem. Powiedziałem wam ja, com w latach dobył samotnych, pracy mojej myślowej snadź już ostatnich — mówili po mnie inni, mędrcy doskonali, światło ziemi, przyjaciele moi albo uczniowie, gdyż mistrza między wami już nie mam, będąc najstarszym. Dotarliśmy do jądra wszechrzeczy i może powinienbym powstać w tej chwili i rozwiązać to zjednoczenie badaczy, bo dalej już iść nie można — znieść nasz zakon wiedzących, gdyż wiedzieć już więcej nic nie będziemy. Krążymy teraz błędnym ruchem, jak ryby dokoła szklanej kuli nie do przebicia. Słońce daleko za nami, chłód nas ogarnia. Mieliśmy odwagę dotrzeć aż dotąd, miejmy też odwagę przyznać: Tutaj wiedza się kończy.
— Nieprawda!
Jacek drgnął na ten głos. Zapomniał prawie, że za zezwoleniem lorda Tedwena wziął był ze sobą jako gościa Nyanatilokę na doroczne zgromadzenie mędrców. Ze zdumieniem też spojrzał na niego i z lękiem prawie, słysząc jak niespodziewanie twardem słowem odpowiada starcowi.
Sir Robert zamilkł na jeden moment; jak szybka fala po morzu, zmarszczka przebiegła mu po czole, ale w tejże chwili uśmiechnął się jeno z wyniosłą pobłażliwością...
— Gość nasz — rzekł nie rozumiejąc dobrze słów moich przeczy tej oczywistej prawdzie i, niestety, już ostatecznej, że doszliśmy do kresu ludzkiej wiedzy i dalej kroku zrobić nie zdołamy żadnego. Domyślam się skąd to nieporozumienie. Gość nasz, mądrością Wschodu czcigodną karmiony, nie dość ściśle snadź określa sobie różnicę między wiedzą, a wiarą, czyli uznawaniem zapewne rzeczy, rozumem nieudowodnionych... Zarówno wiedzy jak wiary przedmiotem jest prawda, ale prawdy te są z pochodzenia i z rodzaju swego różne i mieszać ich nie można. Jesteśmy u kresu wiedzy, powtarzam; tam dalej już tylko dla wiary jest miejsce.
Zgromadzeni kiwać poczęli poważnie głowami, słuszność przyznając słowom swego arcymistrza. Jacek pojrzawszy wkrąg zobaczył twarze zadumane, z półuśmiechem rezygnacji na ustach i inne, bolesną ironją mimowoli skrzywione, i jeszcze inne, smutne już tylko... Znał tych wszystkich ludzi, na świecie najmędrszych i wiedział, co który myśli. Mógł wskazać palcem tych, co się trzymali wiary całym wysiłkiem: nielicznych katolików Kościołowi posłusznych i pełniących wszelkie jego przykazania (jako, że katolicyzm był religją jedyną, która się ostała wśród powodzi wieków) i tych znowu, co tworzyli sobie sami i tylko dla siebie systematy religijne, mniej lub więcej mgliste i mistyczne, wypełniając sobie nimi tę przestrzeń pustą a nieprzebytą, o którą wiedza uderzając rozbijała się, jak morze o brzeg arktycznego lądu. Większość wśród nich stanowili panteiści o najwyższym ducha polocie, co od matematycznych wzorów swej wiedzy odrywali oczy, aby objąć miłosnem spojrzeniem świat, w którym — wedle ich wierzenia — objawiała się najświętsza »amor Dei intellectualis«; nie brakło jednak także chłodnych racjonalistycznych deistów, teozofów różnego pokroju i mistyków wszelkich odcieni, aż do ludzi, którzy mimo wielkiej nauki i wiedzy przerażającej ogromem, zabobonów się różnych trzymali, śmiesznych nieraz i dziecinnych.
— Horror vacui — pomyślał Jacek, patrząc na tych ludzi, co za wszelką cenę szukali pozytywnej treści metafizycznej życia i świata, chociażby nawet trudno ją było pogodzić z tem, co im mówiła myśl ich badawcza a strudzona.
Przez jedną chwilę zazdrość go ogarnęła, gdy porównał w myśli, ich wiarę, nawet najkruchszą z tym stanem, w jakim on się znajdował i jemu podobni — ci, ze smutkiem największym słuchający słów Roberta Tedwena. Uczucie nicości, pustki najstraszniejszej, przerażającej i to przekonanie najgłębsze, że jeśli się ma żyć, to tę pustkę trzeba czemś wypełnić — a równocześnie jakaś niemoc, niedołęstwo samozachowawczego zmysłu, brak jakiś czy zbytek, niepozwalający uwierzyć — w cokolwiek, w cokolwiek, byle uwierzyć.
Z tej to gromady boleściwej wyszło i tych kilku skeptyków zapamiętałych, siedzących przed nim z śmiertelnie rozpaczliwemi oczyma a pogardliwym na bladych ustach uśmiechem. Podobni do szaleńców, ranę własną coraz więcej rozdzierających, zawzięcie sądowali bystremi rozmowami istnienie i osłupiałemi twarzami patrzyli w nicość, przyznać się już nawet nie chcąc, że i oni radziby w głębi duszy ujrzeć cokolwiek innego — choćby marną ułudę, którąby zaraz w następnej godzinie rozbili, tak są bowiem widokiem wiecznym kryształowej pustki na śmierć zmęczeni i przerażeni na śmierć.
Jacek zakrył twarz obiema dłońmi i w zadumie pogrążony nie uważał przez chwilę, co się wokoło niego dzieje. Dopiero, gdy go silniejszy głos Nyanatiloki znowu uderzył, podniósł głowę i z myśli swych zaledwie ocknięty słuchać jął.
Buddysta stał na wzniesieniu, przez lorda Tedwena snadź na mównicę wezwany — włos spadający na czoło ruchem głowy odrzucił w tył i wzniósł ramię śniade.
— Bo nie wiarę ja wam niosę — mówił kończąc zdanie zaczęte, — nie jeszcze jedno nowe wierzenie do tysiąca już istniejących, któreby wzmogło tylko zamieszanie, lecz wiedzę. Z całą świadomością i odwagą powtarzam wobec was, o najmędrsi: jest wiedza jeszcze po za tym kresem, który wyście oto wskazali, wiedza prawdziwa, radosna, dająca moc...
Poruszano głowami w niedowierzaniu, słuchając słów raczej z pobłażliwą łaskawością niźli z istotnem zaciekawieniem. Jacek zrozumiał, że Nyanatiloce udzielono głosu i mówić pozwolono wyłącznie dlatego, że jest on jego przyjacielem. Myśl ta ubodła go nieznośnie, jakby zniewaga wyrządzona dziwnemu pustelnikowi. Nagła odraza go zdjęła do tego zgromadzenia mędrców, którzy słuchaliby przybysza niewątpliwie, gdyby wystąpił był przed nimi jako cudotwórca i nowe objawienie im obiecywał, lecz nie wierzą ani przypuścić nawet nie chcą, w niezadowalającą ich mądrość własną mimo wszystko zaufani, by ktoś w dziedzinie wiedzy mógł innemi niż oni pójść drogami i dalej zajść, niż oni.
Powstał odruchowo i chciał przyjaciela pociągnąć za sobą do domu, ale Nyanatiloka ruch jego spostrzegłszy, dał mu ręką znak, aby się jeszcze zatrzymał. Poczem niezważając na uśmiechy i oznaki zniecierpliwienia u słuchaczy, obrócił się ku czarnej tablicy, na której mówca poprzedni swój matematyczny wzór życia był napisał i wskazując dłonią na człon jego nieznany a stały rzekł swobodnie, jakby lekkiej rzeczy jakiejś dotykał, a nie najgłębszych tajemnic istnienia:
— Czy nie sądzicie, że stąd należałoby zacząć zamiast stawać tutaj bezradnie? Chcę wam mówić właśnie o tej stałej a niepojętej ilości w równaniu bytu, która jest zarazem jego tworzywem i regulatorem. Wy wszyscy wiecie, że to jest duch... Źle mówię! wy raczej wszyscy wierzycie w to mniej lub więcej silnie — i to właśnie nie wystarcza, że tylko wierzycie. Patrzę na was, o najmędrsi i widzę smutek na waszych czołach, w oczach rozterkę, tęsknotę za rzeczą niewyrażalną w bolesnem rozchyleniu waszych ust. Nie zadawalnia was wasza wiedza choć wielka i wiara nie uspokaja najmocniejsza, gdyż nazbyt mądrzy jesteście, aby w rozdrobnieniu bytu kres zobaczyć ostateczny, a zaś zbyt przyzwyczajeni krajać ostrzem myśli wszystko dane, aby się wierze poddać bez zastrzeżeń i nie mieć żadnej chwili wątpliwości. Na rozdrożu stoicie; darujcie, że wam to mówię, lecz i ja szedłem niegdyś tą waszą drogą i sądziłem jak wy, że jest jedyna.
Urwał i zwrócił się twarzą ku sędziwemu przewodniczącemu zgromadzenia.
— Czy mnie nie poznajesz, mistrzu — rzekł. — Kiedyś począł nauczać byłem przed czterdziestu laty jednym z pierwszych uczni twoich, nim odszedłem od badań, aby szukać harmonji naprzód w sztuce, w życiu, wreszcie w wiedzy najgłębszej, nie dociekającej lecz twórczej — daleko stąd na Wschodzie.
Lord Tedwen oczy dłonią osłonił: zdumienie najwyższe na twarzy mu się odbiło.
— To ty? — to ty? — wyszeptał.
— Tak. Ja to jestem, nauczycielu, ja — Serato, jedyny, któregoś napróżno przy sobie zatrzymywał, choć wielką łaską to było, jeśliś kogo za ucznia raczył przyjąć. Stoję przed tobą po latach czterdziestu i widzisz, że nawet starszy nie jestem niż wówczas, gdym od ciebie odchodził, skrzypce w ręce ująwszy i tobie dziękował, żeś chciał dla mnie dobrze, a wskazał drogę mimowolnie, którą iść... nie należy, przynajmniej dopóki się nie ma wiedzy innej, z głębi ducha dobytej i pozwalającej z uśmiechem patrzyć na wszelką nicość doczesnego istnienia. To, ku czemu wy dążycie napróżno w rozpacznej tęsknocie, początkiem być winno. Patrzcie na mnie! Wy odkryliście formułę życia niewątpliwą, ujęliście ją w znaki algiebraiczne, na czarnej tablicy wypisali i — stoicie przed nią bezradni! Ja nie znając jej, życie swe nawet materjalne trzymam w ręku i nie pozwalam mu zamierać, a nie używam po temu innego środka, jak tylko swojej wiedzy i woli!
Niepokój ogarnął słuchaczy. Obojętni aż do tej chwili powstawali teraz z miejsc, podając sobie nawzajem znane wszystkim dawne imię dziwnego człowieka, który w ten sposób do nich przemawiał. Niektórzy cisnęli się bliżej, inni z niedowierzaniem kręcili głowami, żywo rozprawiając. Jeden sir Robert po chwili pierwszego zdumienia spokój odzyskał zupełny. Patrzył w milczeniu na Nyanatilokę, a gdy ten przestał mówić, ozwał się powoli i dobitnie:
— Jeśliś ty jest Serato naprawdę, dokonałeś rzeczywiście cudu dziwnego, jednakże działać w duchu a wiedzieć, to nie jest jedno. Zwierzę każde płodzi życie, nie mając jasnej świadomości własnego istnienia. Wszelka wiedza jest zawsze i tylko badaniem.
— A czemu nie ma być tworzeniem? — odparł Nyanatiloka. — Darujcie mędrcy, że śmiem wam powiedzieć: zapominacie w tej chwili, iż badanie i dla was jest tylko środkiem wiodącym do pożądanego celu, jakim jest jak najzupełniejsze uświadomienie bytu. To jest wiedza właśnie, to jest prawda niczem innem, jak samym bytem świadomym będąca. A jeśli wszechświat cały, z życiem swem i wszystkiemi siłami samookreślającym się duchem został stworzony, czemuż i prawd nie tworzyć tą drogą — tych najistotniejszych? Czemuż nie rozświecać tajemnicy wprost w duchu, gdy ona tam cała i bez reszty się mieści? Wszakże i wy znacie wyraz: intuicja i wiecie, że jest ona zawsze na początku i każdemu badaniu drogę musi wytykać. Dlaczego miast ją zabijać po pierwszem drgnieniu, wiodąc dalej rachuby, nie dać się jej wprzód w bujny kwiat rozwinąć? Jeśli wola usunie zewnętrzne przeszkody i doprowadzi ducha do odpowiedniej doskonałości, to znaczy wolności, da nam intuicja wiedzę na szczegóły nie rozproszoną a najprawdziwszą, bo w ten sam sposób powstałą, jak byt i bezpośrednim świadomym jego równoznacznikiem będącą.
Wzniósł ręce obie i wyciągnął je z góry ponad głowami mędrców. Jacek nie widział go jeszcze nigdy takim, choć wielekroć słuchał jego nauki. Oczy mu płonęły słonecznie, jasność biła od całej przedziwnie młodzieńczej jego postaci.
— Bracia, — wołał w uniesieniu — przyjmijcie mnie jako posła od duchów waszych własnych, który wam dobrą przynoszę nowinę. Przyszedłem wam mówić o tem wszystkiem, co w świadomości waszej śpi, nie umiejąc się inaczej dostać na zewnątrz, jak w kruchem wierzeniu: o wieczystem bóstwa królowaniu, o dusz nieśmiertelności, o wiedzy nieprzemijającej, o tem, co wartość nadaje życiu jedyną!
Śmiech nagły zabrzmiał około drzwi. Jacek zwrócił głowę pośpiesznie, patrząc ktoby się wedrzeć ośmielił do przybytku mędrców i zakłócać jego powagę. Uniósłszy się nieco w siedzeniu dojrzał ponad ramiona towarzyszy łysą czaszkę Grabca. Ktoś go tam przy drzwiach, zdobnych odwiecznym egipskim znakiem ziemi skrzydlatej, zatrzymywał czy pytał, jakiem prawem tu wchodzi, lecz on nie odpowiadając usunął jeno ruchem dłoni odźwiernego i szedł prosto ku krzesłu prezydenta.
Brwi lorda Tedwena zbiegły się razem; z surową wyniosłością spojrzał na przybysza.
— Sir Robercie! — zakrzyknął Grabiec, śmiało wzrok jego wytrzymując — sir Robercie, niegdyś władco i panie, zaprzestań słuchać śmiesznych bajań wschodniego omamiciela, bo doprawdy, że nie czas dzisiaj wyrzekać się wam czegokolwiek, ani szukać za światem szczęśliwości, gdy jest ona blizko...
— Ktoś jest? — zapytał lord Tedwen krótko.
— Ja jestem moc! Nie boże królestwo na mgłach wam przynoszę, nie o nieśmiertelności dusz ja wam chcę prawić, ale wam daję królestwo wasze własne: nieśmiertelność rasy wielkich utwierdzam! Z drogi niechaj mi zejdą ci, co życiu chcą przeczyć.
Pojrzał wyzywająco na Nyanatilokę, nie mając go za nic innego, jak za asketycznego pustelnika ze Wschodu, jakich ostatecznie w różnych czasach dość się po Europie włóczyło... Zdawało się, że czeka przedewszystkiem na jakieś słowo z jego strony, aby go przed oczyma mędrców pognębić, ale Nyanatiloka nie objawiał wcale ochoty wdawania się w rozprawę. Uśmiechnął się tylko tajemniczo i ustąpił z mównicy, zajmując dawne miejsce swe obok Jacka.
Więc Grabiec, na szemrania między zgromadzonymi wcale nie zważając, wstąpił sam żywym i śmiałym krokiem na podniesienie i zwrócił się twarzą wprost do mędrców, siedzących w szerokich stalach.
— Nie proszę was nawet — zaczął — o głos, nie przepraszam, że samowolnie się tutaj wdarłem: niektórzy z zebranych znają mnie dobrze i wiedzą, że to, czego pragnę, aż nazbyt mnie usprawiedliwia... Na zgromadzenie mędrców przyszedłem, bo nie dość mi mówić z tym lub owym, nie dość tego lub owego pozyskać: chcę się zwrócić do was wszystkich, wszystkich mieć za sobą!
— Mów pan do rzeczy i krótko — ozwał się przewodniczący, któremu ktoś szepnął tymczasem imię Grabca — nie mamy czasu do zbytku.
Grabiec skłonił lekko głowę ku starcowi i jął wyłuszczać rzeczowo plan, z którym przyszedł do stowarzyszenia braci wiedzących. Głos jego miarowy, siłą woli powstrzymywany, płynął równo, ale znać było, że kipi pod nim niepokój najwyższy, niepokój człowieka drżącego o los swojego dzieła, któremu życie poświęcił. W chwilach, kiedy przestawał mówić, aby powietrza w piersi zaczerpnąć, rozglądał się po sali ogromnej, śledząc okiem, jakie wrażenie słowa jego sprawiają, lecz ze spokojnych twarzy słuchaczy nie mógł wyczytać niczego.
— Powiedziałem wam wszystko — zakończył wreszcie. — Wiecie już teraz, czego chcę: dajcież mi odpowiedź. Od was zależy zostać panami świata, albo zginąć w zawierusze, która lada dzień się rozpęta, a może być jeno wichrem lecącym przed wschodzącym rydwanem waszej mocy.
Cisza zaległa po tych słowach. Wszystkie oczy zwróciły się powoli na twarz lorda Tedwena, który siedział milczący, z przymkniętemu powiekami i z lekkim uśmiechem na starczych, pomarszczonych licach. Usta mu jeno czasem drgały nerwowo i dłoń na pulpicie wsparta kurczyła się mimowiednie... Zdało się, że w myśli przeżywa jeszcze raz swoje dzieje, że przypomina sobie cierniową drogę od szczytów władzy, dobrowolnie rzuconej, aż do stóp krzyża, skrytego zazdrośnie gdzieś w sercu — tak głęboko, aby go ostrze jego własnej myśli nawet naruszyć nie mogło...
Tymczasem niecierpliwsi wśród zebranych, a zwłaszcza ci, co dawniej już porozumieli się z Grabcem i myśl jego za dobrą uznali, poczęli naprzód z rzadka, potem coraz śmielej na prezydenta nalegać, aby dał odpowiedź...
Lord Tedwen powstał. Blady był teraz; przelotny rumieniec znikł z lic jego pergaminowych — z pod brwi namarszczonych szeroko rozwartemi, stalowemi oczyma pojrzał po zgromadzonych.
— Czego chcecie?
— Czynu! — zakrzyknął Grabiec.
— Czynu! czynu! — zakrzyknięto chórem. — Jeden czyn nas może jeszcze zbawić! wyrwać z zaklętego koła naszej wiedzy! uwolnić od ciężaru naszej mądrości!
— Czyn jeden jest tylko: w głębi ducha!
Nie słuchano go już nawet. Otoczono wieńcem Grabca, dopytywano o szczegóły przygotowanej walki, rozwijano różne pomysły... Kilku tylko najstarszych i kilku najsmutniejszych skeptyków trzymało się na uboczu od tego zamieszania i rozgwaru.
Jacek mimowoli pojrzał na Nyanatilokę. Siedział on spokojnie, ze złożonemi na piersiach rękoma, patrząc wytężonem okiem przed siebie....
— Mów! odezwij się!
Nyanatiloka wzruszył ramionami.
— Nie pora. Z miłości jeno ku tobie dziś się tu odzywałem; teraz już nawet głosu mojego by nie usłyszano...
Rzeczywiście hałas wzrastał. Dały się już słyszeć głosy nieprzyjazne, wprost przeciw Tedwenowi zwrócone; domagano się odeń natarczywie, aby zdanie swoje wypowiedział.
Sir Robert stał jakiś czas nieporuszony. Dopiero gdy gwar zmieszanych głosów przycichł na chwilę, on powiódł spokojnem okiem wokoło, jakgdyby przeliczając tych, co nie brali udziału w powszechnem zamieszaniu. Nie wielu ich znalazł i uśmiechnął się gorzko.
— Czego chcecie ode mnie? — powtórzył.
Grabiec zwrócił się doń.
— Lordzie, — rzekł — słyszałeś, com mówił i widzisz, że wszyscy niemal odpowiadają chętnie memu wezwaniu...
— Nie szedłem nigdy za większością...
— Za sobą samym idź, lordzie! Byłeś niegdyś władcą, od wieków najpotężniejszym — zechciej nim stać się jeszcze i teraz...
Lord Tedwen wyprostował się dumnie.
— Gdybym był chciał, nie byłbym schodził stamtąd, gdzie byłem. Rzuciłem męty i wiry rzeczy pospolitej, gdyż nazbyt była pospolita; nie czas mi teraz wpływać na nie napowrót!
— Właśnie o to chodzi, — rzucił Grabiec popędliwie — aby od pospolitości zbawić świat...
Starzec zaśmiał się.
— Złudzenia! Jam to właśnie chciał uczynić i zbawić przynajmniej najlepszych, zawiązując przed pół wiekiem to bractwo; w arce z drzewa cedrowego zbawić chciałem myślących od powszechnego potopu, a widzę, że sami statek rąbiecie...
— Wzniesiemy go na szczyt góry Ararat, skąd światu będzie rozkazywać!
— Pójdziecie na dno!
— To słowo twoje ostatnie, lordzie?
— Tak.
Grabiec zwrócił się do rozproszonych po sali mędrców.
— Kto z was jest ze mną?
Ogromna większość poczęła się kupić około niego; przy lordzie Tedwenie pozostało kilku zaledwie...
Jacek chciał wystąpić, lecz poczuł, że chwyta go i na miejscu zdala od obu obozów zatrzymuje silna ręka Nyanatiloki.
— Słuchaj, patrz i — zrozum!
Wyzywającą, dumną twarzą pojrzał Grabiec na starca.
— Widzisz?
— Widzę — odparł lord Tedwen i wziąwszy oburącz księgę złotą, w której zapisane były imiona wszystkich członków braci wiedzących, rozdarł ją przed oczyma zgromadzonych.
— Jeżeli nie pokonałem tamtego, to jednak tego zgniotę z pewnością! — myślał Roda, Skradając się jak kot ku zamkniętym drzwiom, wiodącym z gabinetu Jacka do jego pracowni.
Trwoga go przejmowała w ciemności za każdym szelestem urojonym, choć wiedział, że na razie przynajmniej jest zupełnie bezpieczny. Pierwsza część zuchwałego planu udała mu się wyśmienicie. W chwili, kiedy Jacek z nieznośnym gościem swym o czarnych i przerażających oczach wybierał się na zjazd mędrców doroczny, Roda korzystając z jego nieuwagi i z nikłej swej postawy, zdołał się ukryć pod fotelem i tak w gabinecie pozostać. Słyszał zgrzyt zasuwanych pociśnięciem guzika metalowych okienic i w nocy, która po tem nastąpiła, trzask drzwi zamykanych.
Był sam. Nie wychodził jednak z kryjówki przez kilka godzin, obawiając się, że Jacek na odjezdnem przypadkowo nieobecność jego zauważywszy, może jeszcze powrócić i tutaj go szukać. Siedział skulony w najniewygodniejszy sposób, dusząc się prawie, w cieniu zupełnym, bez możności liczenia upływającego czasu.
Wreszcie kiedy mu się zdawało, że Jacek powinien już być na swym samolocie za dziesiątą granicą, gdyby w Europie jeszcze granice istniały, wyszedł powoli i ostrożnie i członki rozprostował zesztywniałe. Jakiś kawałek papieru, ręką wyciągniętą strącony, spadł ze stołu na podłogę. Roda zwinął się momentalnie w kłębek, jak zwierz czujący niebezpieczeństwo i długa godzina minęła zanim zdał sobie sprawę, że przecież nic mu zagrażać nie może. Drzwi oddzielające gabinet od reszty mieszkania głosu nie przepuszczały, a otworzyć ich nie mógł nikt dopóki Jacek nie wróci. Miał dwa lub trzy dni swobodnego czasu przed sobą.
To się tedy udało — myślał — ale to dopiero trzecia część zadania, i najłatwiejsza. Należało teraz dostać się do pracowni, zabrać straszliwy aparat, a potem czekać cierpliwie powrotu Jacka i wymknąć się z łupem niepostrzeżenie, kiedy drzwi otworzy.
Wiedział gdzie Jacek klucze od przejścia chował i podpatrzył tajemny znak, za pomocą którego jedynie drzwi można było otworzyć. Zaczął szukać rękoma w ciemności około siebie. Długie siedzenie pod fotelem, na środku pokoju stojącym, miało ten skutek, że wyszedłszy stracił najzupełniej orjentację. Poruszał się zwolna i ostrożnie. Dobrze znane meble, które przypadkiem spotykał, wydały mu się dziwne i o kształtach niespodziewanych, tak że zamiast połapać się wedle nich, w którem miejscu się znajduje i w jakim kierunku ma szukać drzwi upragnionych, gubił się jeno do reszty nie mogąc już zgoła określić swego położenia. Miał wrażenie, że przeniesiono go w ciemności do jakiegoś obcego i tajemniczego gmachu...
Wybawiło go biurko, o które naraz uderzył głową. Obszedł je dokoła i znalazł krzesło, na którem zwykle Jacek siadywał. W jednej chwili rozwikłało się wszystko w jego świadomości. Mógł teraz nacisnąć, guzik, na biurku się znajdujący i światło sobie zapalić, ale nie zrobił tego przez zbytek ostrożności, czy też nierozumne przy całem zuchwalstwie tchórzostwo, boć wiedział dobrze, że przy zamkniętych drzwiach i okienicach żaden blask nie dostałby się na zewnątrz.
Zresztą nie odczuwał już potrzeby światła, odkąd zdobył pewny punkt orjentacyjny. Tyle razy myślał o tem, jak się tutaj sam po ciemku znajdzie i wbijał sobie w pamięć wszystkie szczegóły urządzenia, że mógł się teraz śmiało poruszać.
W parę chwil miał już klucze, z tajemnej a zdawna wypatrzonej skrytki dobyte i zaczął pracować około drzwi do właściwej pracowni uczonego wiodących. I to poszło nadspodziewanie łatwo. Zamek odskoczył bez szelestu i Roda miał przed sobą wązką szyję korytarza, na którego końcu przez szyby w drugich oszklonych drzwiach majaczył słaby, siny obrzask wieczyście płonącego światła elektro-magnetycznego.
Ta nieoczekiwana jasność ucieszyła Rodę nad wszelki wyraz. Obawiał się, że i w pracowni przyjdzie mu ruszać się po ciemku, co mogłoby cały zamysł jego zniweczyć, gdyż nie znał jej tak dobrze jak gabinet, w którym często u Jacka przesiadywał. Śmiało tedy pomknął naprzód. Szklane drzwi były znowu zamknięte i to sprawiło mu trudność nieprzewidzianą, bo klucza od nich nie miał.
Mógł wprawdzie łatwo wygnieść szybę i tak powstałym otworem dostać się do wnętrza, ale nie chciał tego zrobić, aby się nie narażać na dodatkowe niebezpieczeństwo przez pozostawienie niepotrzebnego śladu po sobie. Jeśli plan jego miał się udać w zupełności, nie powinien był nikt poznać, że on tu wogóle przebywał.
Powrócił do gabinetu i jął po omacku szukać klucza, drżąc na samą myśl, że Jacek mógł go zabrać ze sobą i zniweczyć w ten prosty sposób jego plan tak świetnie rozpoczęty. Napróżno jednak myszkował po wszystkich znanych sobie skrytkach. Klucza nie było, albo przynajmniej nie było go w miejscu dlań dostępnem.
Zmęczony a przytem już zgłodniały powlókł się znowu ku drzwiom fatalnym, straciwszy prawie nadzieję, aby mu się udało je otworzyć. Mechanicznie myśląc o czem innem, oglądał zamek przy słabym, z za szyb bijącym obrzasku, który jednak wystarczał w zupełności jego oczom bystrym a nadto do ciemności już nawykłym. Przez głowę przebiegały mu straszne przypuszczenia, że naprzykład w tej chwili może Jacek nadspodziewanie wcześnie powrócić i otworzywszy drzwi, zastać go w tem podejrzanem miejscu. Niepokoiło go to tem więcej, że nie wiedział zgoła ile czasu upłynęło od chwili, gdy go tu zamknięto. Miał wprawdzie na taki wypadek przygotowaną wymówkę, że przypadkowo dostał się w pułapkę zdrzemnąwszy gdzieś w kącie w fotelu i zagrożony śmiercią głodową (mógł bowiem nie wiedzieć, kiedy Jacek wróci), szuka teraz wszelkich możliwych przejść, aby się wydostać — ale sam nie bardzo ufał skuteczności tego środka obrony.
Naraz wydał lekki okrzyk radosny. Rzucił okiem przypadkowo w wązką szparę między zamkiem drzwi a wgłębieniem w uszaku i zauważył, że nie wypełnia jej zasuwa. Wziął nóż i ostrożnie wraził jego ostrze w szparę. Nóż przeszedł bez oporu; widocznie drzwi nie były wcale na klucz zamknięte.
Roda chwycił całą mocą za klamkę: drzwi nie poruszyły się. Był snadź w nich jakiś zatrzask ukryty, który należało odnaleść. Zabrał się do roboty. Zwinnemi palcami badał każdą śrubę, każdej ozdoby na drzwiach dotykał, wkładał ostrze noża we wszelkie szpary i otwory, jakie tylko mógł namacać — wszystko napróżno.
Już miał, zniechęcony, odstąpić od drzwi i dać za wygraną, gdy naraz zauważył, że są one zamknięte na najprostszą w świecie »zakrętkę«, jakich się od tysiąca lat powszechnie używa. Wściekłość go ogarnęła na myśl, że tyle czasu strwonił niepotrzebnie. Przecież to było do przewidzenia, że na końcu korytarzyka, z drugiej strony już przed włamaniem zabezpieczonego, drzwi o cienkich, nie przedstawiających poważnej zapory szybach, nie będą już opatrzone żadnym zamkiem osobliwym.
Zakrętka znajdowała się zbyt wysoko jak na mały wzrost Rody; przyniósł więc krzesło z gabinetu i wszedłszy na nie drzwi otworzył.
Znalazł się teraz w upragnionej pracowni uczonego. W pierwszej chwili stanął oszołomiony pośród mnóstwa niepojętych dla siebie przyrządów i naczyń, nie wiedząc po prostu jak szukać między niemi straszliwej maszyny, na której zabraniu mu zależało. Po pewnym czasie dopiero przypomniał sobie, że jak słyszał z rozmowy Jacka, ma to być niewielka czarna skrzynka składana, podobna z wyglądu do podręcznego aparatu fotograficznego. Począł się rozglądać, przemykając ostrożnie między przyrządami w obawie, aby nie potrącić którego i nie uszkodzić, albo, co gorsza, trafiwszy na piekielną maszynę, nie sprowadzić przypadkiem wybuchu.
Na środku pracowni stał duży bęben metalowy o kolorze przyciemniałej miedzi, od którego pęki drutów izolowanych biegły ku ścianie, gubiąc się w wybitym w niej otworze. Dwa cienkie przewody złociste, z osobliwego jakiegoś stopu sporządzone, łączyły ten bęben zewsząd zamknięty z niepokaźną skrzynką na trójnogu, która musiała być prawdopodobnie owym poszukiwanym aparatem.
Rodzie zimny pot wystąpił na skronie. Należało zabrać tę skrzynię, czego nie można było uskutecznić bez przecięcia drutów z bębnem ją łączących — a nie sprowadzić przytem wybuchu, któryby nietylko jego zabił, ale i całe miasto niewątpliwie zniweczył. Na chwilę strach go ogarnął tak wielki, że gotów już był wyrzec się zdobyczy. Bezradny i drżący patrzył na aparat, jak mysz na kawałek przynęty w pułapce umieszczonej. Na szczęście przypomniał sobie, jak Jacek mówił przy jakiejś sposobności do Nyanatiloki, że od pewnego czasu nigdy maszyny naładowanej nie zostawia w pracowni.
Wyjął nóż i położył go na drutach, aby je przeciąć, lecz ręka tak mu drżała, że nie mógł się na to zdobyć. Gdy tak stał przerażony i niepewny co począć, wzrok jego padł przypadkiem na drugą skrzynkę całkiem do pierwszej podobną, która leżała osobno na uboczu. Poskoczył ku niej żywo w nadziei, że jest to drugi aparat, który będzie mógł bez trudu unieść ze sobą. Skrzynka ta jednakowoż była pusta. Widocznie Jacek zamierzał drugą maszynę dopiero zbudować — może z zamiarem wzięcia jej z sobą na Księżyc — i kazał sporządzić zewnętrzną dla niej powłokę, czekającą jeszcze na wypełnienie.
Roda nie namyślał się dłużej. Powrócił do aparatu, stojącego na środku pracowni i z zamkniętemi oczyma ciął nożem po drutach. Posłyszał lekki syk; krew mu z przestrachu zakrzepła w sercu, ale nie było to nic innego, jak tylko świst drutów, które przecięte skręciły się momentalnie jak węże.
Za kilka chwil Roda powracał do gabinetu unosząc cenny łup ze sobą. Na miejscu zabranego aparatu ustawił próżną skrzynkę i przecięte przewodniki tak z nią połączył, że ktoś wchodzący, choćby sam Jacek nawet, nie odrazu zamianę mógł spostrzec. Drzwi zamknął za sobą skrzętnie. W ciemności nie rozstając się ani na chwilę ze zdobyczą, którą sobie chustą na piersi przywiązał, wyszukał skrytkę i włożył w nią klucze z powrotem, poczem poszedł omackiem ku drzwiom wchodowym, gdzie postanowił był w ukryciu powrotu Jacka oczekiwać.
Wtulony w fałdy portjery przycisnął dużą głowę do marmurowego obramienia drzwi i przyczaił się jak kot, aby w chwili, gdy drzwi się otworzą, wyślizgnąć się jednym skokiem. Senność zaczynała go morzyć, spotęgowana jeszcze znużeniem i przebytemi wzruszeniami. Nadarmo usiłował ją pokonać, powtarzając sobie w myśli, że zasnąć teraz to znaczy narazić się na niechybne niemal wykrycie, gdyby Jacek wszedł niespodziewanie. Majaki jakieś chodziły mu po głowie — dziwnie błoga ociężałość członki ogarniała. Świadomość jego rozpływała się zwolna; coś mu się zdało, że jest na Księżycu, że w długiej nocy czeka na przyjście spiskujących z nim przyjaciół i uczniów.
Naraz...
Nie wiedział co to znaczy, że wskroś fałdów materji postrzega światło. Usiłował sobie przypomnieć gdzie jest właściwie i co się to stało, co jest majakiem, a co rzeczywistością, gdy dotknąwszy przypadkowo przywiązanego na piersi aparatu W jednem mgnieniu oka uprzytomnił sobie wszystko. Zasnął snadź nie wiedząc o tem. Chciał się zerwać. Ale nagle trwoga potworna członki mu sparaliżowała. Jeśli w pokoju było jasno, to znaczyło, że jest tu ktoś, czyli że Jacek powrócił.
Jakoż usłyszał jego głos:
— Niema czasu do stracenia. Czysty szał tych ludzi ogarnął...
Potem znowu milczenie.
Nie mógł na razie wyrozumieć, czy Jacek mówi sam do siebie, czy też jest kto drugi w gabinecie, a nie śmiał uchylić fałdów portjery, aby się ruchem nie zdradzić. Słyszał krok szybki miękkim dywanem tłumiony i głuchy stuk krzesła przesuwanego; znać było, że Jacek krąży po pokoju wzburzony jakąś wiadomością czy wypadkiem.
Wreszcie ucichło, chodzący zatrzymał się widocznie. Słychać było kilka słów niewyraźnie rzuconych.
Roda zaparł oddech. Jedną ręką przycisnął silniej aparat do piersi przywiązany, drugą z niesłychaną ostrożnością rozszerzył nieco szparę między uszakiem drzwi a zwieszającą zasłoną, aby głos go lepiej dochodził.
— Cóż możesz zrobić? Mówię ci raz jeszcze, porzuć to wszystko i pójdź ze mną w daleki świat, a wkrótce zobaczysz, że nie było się czem przejmować ani o co kłopotać
Zimny pot pokrył Rodę w jednej chwili od stóp do głowy. Poznał głos Nyanatiloki, którego przenikliwości bał się instynktownie i więcej niźli Jacka i wszystkich ludzi na ziemi. Zdało mu się, że straszne oczy pustelnika przebijają już tę wątłą zasłonę, za którą się ukrył — odruchowo chciał krzyknąć, uciec, ale na szczęście mięśnie odmówiły mu posłuszeństwa. Słyszał uderzenia swego serca tak głośne, że bał się, aby już one same go nie zdradziły.
— Teraz iść z tobą nie mogę — odparł Jacek jakby z wahaniem. — Muszę być tu, na miejscu.
— Po co?
— Bądź co bądź to mój obowiązek. Z tego powodu nawet odwlekam, wyprawę, choć tam może przyjaciel mój mnie potrzebuje.
Dalszej rozmowy nie mógł Roda dosłyszeć. Oddalono się snadź od jego kryjówki i mówiono szeptem, jak robią częstokroć ludzie, którzy zbyt ważne rzeczy mają sobie do powiedzenia, aby głos podnosić nawet wtedy, gdy są przekonani, że ich nikt nie podsłuchuje.
Roda chwytał tu i owdzie zaledwie jakiś wyraz oderwany, który przypadkiem głośniejszem echem zabrzmiał w ustach mówiącego. Było to najczęściej powtarzane imię Grabca — dwa czy trzy razy obiło mu się o uszy nazwisko Azy i Marka... Potem zdawało mu się jeszcze, że jest mowa o Księżycu, o nim i o Matarecie.
— Będziesz ty miał księżyc! — wyszeptał w duszy i mimo wewnętrzną trwogę uśmiechnął się złośliwie.
Stuk odsuwanego krzesła dał mu znać, że Jacek znów powstał.
— Czy nie najlepiej byłoby — mówił teraz głośno do Nyanatiloki — skończyć z tem wszystkiem odrazu i radykalnie.
Zaśmiał się zcicha jakimś śmiechem okropnym, który ściął krew w żyłach Rody.
— Wszak wiesz, — ciągnął, nie mogąc snadź dłużej tłumić głosu — że dość mi przejść tam, po za te drzwi żelazne i dwie maleńkie wskazówki połączyć ze sobą...
— Tak. I co?
— Ha, ha! Najzabawniejsza rzecz, jaką sobie można wyobrazić! Nie napróżno raczył mi Rząd powierzyć stanowisko dyrektora telegrafów całej Europy. Kazałem przewody powszechnej sieci drutów sprowadzić do mojej pracowni... Niby dla doświadczeń. Ha, ha, pyszne doświadczenie! Stwarzać jeszcze nie umiemy, ale potrafimy niszczyć. O tak, wystarczy puścić w przewód główny jedną iskrę, z mego aparatu...
— I co? — powtórzył Nyanatiloka spokojnie.
— Piorun. Grom, jakiego pono od początku świata nie rzuciła wola świadomej istoty. Cała Europa, dosłownie cała Europa siecią telegraficznych drutów oplątana, miasta, lądy, góry — to wszystko w jednej chwili zamieni się w potworną masę wybuchową, każdy atom rozluźniając się na cząstki pierwotne, działa jak nabój dynamitowy, woda nawet i powietrze...
— I co?
— Czy nie rozumiesz, że taki wybuch straszliwy musiałby zepchnąć ziemię z jej orbity, jeśli by jej wręcz na kawałki nie połupał? Księżyc, jak dziki koń w maneżu z uwięzi spuszczony, poszedłby w przestrzeń i kto wie o jakie ciało niebieskie by gruchnął; zamąciłaby się równowaga słonecznego układu...
— I co?
— Śmierć.
Zmartwiałemu Rodzie zdało się, że słyszy śmiech Nyanatiloki.
— Niema śmierci. Przecież ty sam wiesz dobrze, iż niema śmierci dla tego, co istnieje prawdziwie. Rozwiałbyś tylko ułudę marną i nie wiadomo po co, kiedy ją tak wiele duchów z tak wielkim trudem ze siebie wysnuło, czyniąc ją swą rzeczywistością. Co ci do innych, gdy sam dla siebie możesz ten majak zniszczyć jednem woli poruszeniem. A do tego nawet jeszcze nie dojrzałeś. Czyn niepotrzebny, czyn dziecka, co gasi światło, aby nie widzieć straszącego je obrazu, a potem jeszcze więcej boi się w ciemności.
Rozmowa znowu przycichła. Po jakimś czasie dopiero doleciało Rodę wyraźniejsze westchnienie, a potem słowa Jacka głuche, choć głośniej znów wypowiedziane.
— Tutaj naprawdę nie mam nic do roboty, a jednak nie mogę iść za tobą, dopóki wiem, że będę tęsknił za tem czego nigdy nie miałem i nigdy nie będę miał. Tyś przeszedł przez życie jak burza płomienna i nie potrzebowałeś niczego żałować w chwili, kiedyś się zamknął w sobie i swój świat zaczął stwarzać. Ja mam czasem wrażenie, że jestem dzieckiem niezaradnem, któreby chciało, aby mu się złote bajki jeszcze wyśniły.
Dalsze słowa rozpłynęły się w szepcie, który snadź Nyanatiloka tylko mógł słyszeć. Rodę cała ta, mało dlań zrozumiała rozmowa, niewiele obchodziła, a jeśli słuchał, to tylko dlatego, że spodziewał się pochwycić jakie słowo, któreby mu mogło być wskazówką, kiedy się drzwi otworzą i on będzie się mógł uwolnić z pułapki. Bardzo mu było niewygodnie, a przytem ciągle obawiał się, że może nie jest dość dobrze ukryty i fałdy portjery kształt jego zdradzają. Na domiar wszystkiego — po słowach, które usłyszał, piekielną trwogą przejmowała go maszyna do piersi przywiązana. Niejasne tylko przeczucie mówiło mu, że aby działała, musi być do niej z zewnątrz jakaś siła doprowadzona i mieć znów ujście na zewnątrz, jak to widział na ogromnym bębnie, w pracowni stojącym, ale to nie uspokajało zgoła jego lęku nerwowego. Były chwile, że czuł się blizkim omdlenia i drżał tak, że naprawdę Jacek mógł go zauważyć po ruchu przykrywającej go portjery, gdyby był patrzył w tę stronę...
Jacek jednak siedział przy biurku z twarzą w dłoniach ukrytą, nie myśląc nawet patrzeć ku drzwiom. Stał przed nim Nyanatiloka wyniosły, spokojny, jak zawsze i jeno na twarzy błąkał mu się zamiast zwykłego uśmiechu, cień smutnej jakiejś zadumy.
— Światy się tutaj walą — mówił — a ty nie masz odwagi wstać i odejść ze mną i nie oglądać się nawet za tem, co jest konieczne i nieuchronne i... obojętne, choć tak strasznie wygląda. Żal mi cię. Smutny jestem po raz pierwszy od dawnych, dawnych czasów, smutny tak, jakbym miał umrzeć. Tem smutniejszy, że wiem, gdzie leży źródło twego wahania. Ty oszukujesz sam siebie, wynajdujesz różne powody, aby się nie przyznać do tego jednego: strach ci, że odszedłszy stąd, nie będziesz patrzył w oczy tej kobiety... Pomyśl, że, odszedłszy stąd i odnalazłszy samego siebie, nie będziesz tego wogóle pragnął.
Jacek wzniósł głowę.
— A czy nie myślisz, że mogę się lękać tego samego właśnie, że poszedłszy za tobą, nie będę pragnął już patrzeć w jej oczy? Jeśli to pragnienie, będące męką moją, a może i przekleństwem, jest zarazem jedynem mem szczęściem?
Zamyślił się w głuchem milczeniu, aż naraz powstał gwałtownie i począł trząść rękami około głowy, jakby chciał odegnać obsiadające go roje nieznośnych os.
— Muszę się ratować! — zakrzyknął — i mam ratunek, mam, mam, chcę mieć!
Trójświatowiedny pojrzał nań pytająco.
Mój przyjaciel mnie potrzebuje — rzekł Jacek. — Zwlekałem i tak już zbyt długo. Pojadę na księżyc. To mój obowiązek. Wóz w tych dniach powinien być gotów.
Potem z wymuszonym nieco uśmiechem spojrzał na Nyanatilokę.
— Jeśli powrócę żyw, bez względu na to, co tu zastanę, pójdę za tobą!
Nyanatiloka skinął zwolna głową, a potem, patrząc Jackowi w oczy, ruchem ręki wskazał na zamknięte drzwi pracowni. Jacek zawahał się na chwilę.
— Przed odjazdem zniszczę tę zabójczą maszynę — rzekł wreszcie. — Nie chcę, aby się w niczyje, może szalone, ręce dostała.
To powiedziawszy, z nerwowym pośpiechem zadzwonił na lokaja i zmieniając ton, zwrócił się jeszcze do milczącego wciąż towarzysza:
— Każę sobie przygotować samolot, aby obejrzeć wóz mój księżycowy. Pozostań tu tymczasem; za jeden lub dwa dni powrócę i pożegnam się z tobą.
W chwili, kiedy lokaj wchodzący drzwi otwierał, w zapadającym mroku wieczornym Roda wyślizgnął się, jak kot, niepostrzeżenie z gabinetu i rzucił się w dół po schodach, nie patrząc już po za siebie.
Od czasu nagłego wyjazdu Jacka Aza przemyśliwała już tylko nad tem, jakby najprędzej zadanie swoje wypełnić: opanować zabójczą, maszynę... Nie domyślała się naturalnie wcale, że zniknięcie Rody miało z tem jakikolwiek związek i nie przypuszczała ani na chwilę, że mógł on już unieść cenną dla niej zdobycz.
Ze świata dochodziły głuche odgłosy zapowiedzianego przez Grabca »trzęsienia ziemi«. Wybuchały niespodziewanie bezrobocia, krótkotrwałe co prawda, ale zorganizowane przedziwnie, kończące się tak samo, jak powstały: na pozór zgoła bez przyczyny.
— Grabiec ćwiczy swoje wojska — myślała Aza, czytając wieści — i mierzy swe siły.
Jakoż tak było rzeczywiście. Nie należało jej więc bezwarunkowo tracić czasu, jeżeli chciała we wszczynającym się ruchu rolę jakąś odegrać, a nie być po prostu zdeptaną przez tę wzburzoną falę ludzką, co jak morze z przepastnych głębokości biła spieniona i niecierpliwa o brzeg...
Jacka nie udało się jej pozyskać wbrew wszelkim przewidywaniom i przypuszczeniom. Zazwyczaj wrażliwy na każde jej słowo, każdy uśmiech i ruch, poddający się, jak chłopię, jej woli, nawet kaprysowi, stawał się niepojęcie twardym i niedostępnym, kiedy jeno wspomniała o sprawie, najżywiej ją w tej chwili obchodzącej.
Trzeba więc było szukać innej drogi. Wzrok Azy mimowolnie zwracał się na Seratę. Wprawdzie, gdy na rozum rzecz brała, ten dziwny mędrzec i cudotwórca wydawał się jej jeszcze mniej przystępnym, niż Jacek, bądź co bądź pod jej wpływem będący, ale była to już droga ostatnia, której nie można było pominąć...
Dziwne było uczucie Azy wobec niego. Chwilami odzywało się w niej zmysłowe jakieś pragnienie zdobycia tego człowieka, który niegdyś pierwszy i mimowiednie obudził w niej kobietę, — spotęgowane jeszcze przewrotną żądzą złamania jego świętości... Gotowa mu była oddać się, gdyby się tylko dało do tego doprowadzić, i wyobrażała sobie nie bez pewnej rozkoszy, że w chwili miłosnego oszołomienia może osłabnąć jego wola, którą młodość swą trzyma, i ona odepchnie go jako zgrzybiałego starca, jak łachman sterany.
— Zwycięstwo! — uśmiechały się drapieżnie jej usta, tracąc zwykły wyraz dziecięcy, — zwycięstwo większe, niż to, które Grabiec może odnieść nad światem całym...
Kiedy o tem myślała, zapominała prawie, że to nieprawdopodobne opanowanie Nyanatiloki miało być jeno środkiem dla osiągnięcia celu, zdobycia jakiegoś marnego i w gruncie rzeczy nic ją nie obchodzącego przyrządu śmierciodajnego — i dyszała cała rozkoszną żądzą spróbowania swoich sił, walki, zwycięstwa... Grabiec, a nawet sam Jacek wydali się jej wobec tego świętego zdobyczą marną i niemal zachodu nie wartą...
Do Nyanatiloki trudno jej jednak było dostąpić. Mędrzec rozmawiał z nią, gdy tylko tego chciała, lecz tak obojętnie, jakby ona już nietylko kobietą, lecz nawet człowiekiem nie była, a jeno jakąś maszyną mówiącą. Wzrok jego ślizgał się po niej z roztargnieniem i znać było, że on się zmusza poprostu przez szacunek dla domu Jacka, w którym była gościem, aby ją zauważyć, słuchać i znosić cierpliwie. Kiedy mu raz nasunęła wspomnienie owego spotkania w cyrku przed laty dwudziestu, Nyanatiloka rzekł: »pamiętam« tak spokojnie i nic nie znacząco, że ona aż drgnęła z przykrem uczuciem upokorzenia. Chciała go wybadać, czy bodaj nie będzie unikał w słowach tego wypadku, coby dla niej było dowodem, że jednak nie jest mu obojętną, ale on — nie podtrzymując zresztą ze swojej strony rozmowy, mówił z nią, gdy chciała, o tem, z tą samą chłodną i uprzejmą obojętnością, z jaką odpowiadał na jej chytre pytania co do swego dawnego życia, stosunków z kobietami, miłości, miłostek...
To wszystko jednak, zamiast zrazić Azę, podniecało ją jeszcze więcej, tak że wkrótce nie mogła już myśleć o niczem innem, jak tylko o możliwości i sposobie pokonania tego mędrca nadludzkiego...
Jacek tymczasem nie wracał z oględzin wozu swojego. Oprócz obszernego pisma do Seraty, przyszedł tylko od niego krótki list do Azy, w którym przepraszał, że ją samą w domu pozostawia i usprawiedliwiał się kłopotami, jakie ma ze strejkującą co pewien czas fabryką oraz koniecznością osobistego dozoru roboty.
Aza zamyśliła się, przeczytawszy tę kartę pobieżną. Jakże inaczej pisywał do niej ten Jacek jeszcze niedawno, nawet wtedy, gdy dotknięty czemś, z pod przewagi jej chcąc się niby uwolnić, usiłował być chłodnym i obojętnym! Zrozumiała, że jest to wpływ Nyanatiloki, jeśli nie bezpośredni, to w każdym razie uboczny — i zawiętość tem większa ogarniała ją przeciw temu człowiekowi, który zjawił się tutaj chyba po to, aby wszystkie jej plany krzyżować.
Gdyby nie on — rozumowała, — nie ten w cudaka indyjskiego zamieniony skrzypek, wszystko poszłoby łatwo. Jacek sam nie byłby miał siły oprzeć się jej urokowi. Byłaby zrobiła z nim, coby jeno zechciała — wcześniej, czy później. Niewątpliwie wydałby jej był tajemnicę swego wynalazku, a nawet, kto wie, czyby się nie zgodził, miast innym korzyści płynące z niego oddawać, naspół z nią tylko potęgę tę wyzyskać i nad światem samowładnie zapanować? Byłaby ona wtedy królową naprawdę, nie potrzebując się oglądać na Grabca ani na nikogo, na nikogo na świecie...
Nyanatiloka to zepsuł.
— Zemszczę się — mówiła w myślach. — Ty sam, ty sam, stary czarowniku, musisz mi za to oddać jego moc; zdradzisz przyjaciela, jak Judasz, gdy zechcę, i zmarniejesz, zdechniesz w mych oczach, jak tylu innych pyszałków...
Były jednak chwile, kiedy sama nie bardzo wierzyła w powodzenie swoich zamysłów wobec przedziwnego człowieka. Przychodziło jej wtedy na myśl, czy nie lepiej byłoby dać tutaj pokój temu wszystkiemu i przenieść się na inny świat...
Wszak Jacek wybierał się na Księżyc. Gdyby zechciała, wziąłby ją z pewnością ze sobą — do Marka, który niewątpliwie jest królem i samowładcą całego globu srebrnego...
Przymknęła oczy wtedy i śniła na jawie ten znany sobie uśmieszek mocarnego człowieka, z którymby ją pewno na Księżycu powitał, rad, że ją widzi tak po nad wszelkie spodziewanie, wdzięczny, że o nim pamiętała i aby się z nim złączyć, naraziła się na podróż niebezpieczną a szaloną....
Tęskniła prawie za nim. Nawet nie za tym uśmieszkiem, nawet nie za spojrzeniem jego oczu i dotknięciem ręki, jak raczej za tą mocą jego męską i spokojną, w niczem do chłodnej, wyniosłej i zamkniętej w sobie obojętności Trójświatowiednego niepodobną, która kiełznała ją, jak wzrok pogromcy kiełzna dziką panterę, i słodkim napełniała spokojem.
Krótko trwały w niej takie chwile »słabości«, jak je sama nazywała, ale przychodziły dość często, tak że walczyć z niemi musiała i przeciwstawiać cały chłód swego rozumu tym fantastycznym, niewiadomo skąd budzącym się porywom...
Raz w takiem usposobieniu napisała do Jacka, odpowiadając właśnie na kartę, w której ją o przedłużeniu swojej nieobecności powiadamiał. Nie mówiła mu o przelotnych planach swoich wprost i nie żądała jeszcze, aby ją zabrał ze sobą, ale w każdym razie w liście jej brzmiała jakaś nuta tęsknoty i głębokiej, przyjaznej serdeczności, tak rzadko się u niej szczerze odzywająca.
List zastał uczonego w warsztatach mechanicznych wielkiej fabryki, w której właśnie wóz jego księżycowy przygotowywano. Był on zniecierpliwiony niespodziewanie wolnym postępem robót i ciągłemi przeszkodami, zwłaszcza że znał ich źródło i obawiał się poważnie, aby go wypadki nie ubiegły. Postanowienie odlotu na Księżyc, które zrazu było tylko odruchowem pragnieniem pomagania opuszczonemu przyjacielowi, stało się dlań z czasem rodzajem deski ratunkowej czy tarczy, którą się zasłaniał lub przynajmniej zasłonić usiłował przed wzrastającym dokoła niego i w nim samym zamętem.
To było jeszcze najprostsze wyjście z rozterki. Odlecieć i nie wiedzieć już o niczem, pozbyć się obowiązku zajęcia stanowiska w rozpoczynającej się burzy, z Grabcem lub przeciw niemu, uchylić się od konieczności wyboru między Nyanatiloką i Azą, a mieć przytem tę wymówkę przed samym sobą, że się spełnia wzniosły czyn, narażając się dla przyjaciela... Jacek zdawał sobie najzupełniej sprawę, że to, co robi, jest podyktowane raczej słabością i niezdecydowaniem, lecz rozumiał zarazem, że jestto jedyna rzecz, na którą może się zdobyć bez wyrzutów i wątpliwości, czy nie powinien był postąpić inaczej.
Jedyną jego obawą dotąd było, że wszystko na okół niego iść może raźniej, niżby on sobie życzył — i nim zdoła puścić się w podróż swoją nadpowietrzną, wybuchnie walka, uniemożliwiająca tu już fizycznie odlot w niewykończonym jeszcze wozie... To też naglił zarówno zarząd warsztatów jak i robotników, około wozu pracujących, patrząc z rozpaczą jak się robota wolno naprzód posuwa.
List Azy przyniósł mu nową rozterkę. Poczuł z niego, wyczytał między wierszami tę myśl, że Aza byłaby może gotowa odlecieć wraz z nim ze starej ziemi w międzygwiezdne przestrzenie i w pierwszej chwili drgnął dziwnie jasną radością.
Tak, tak! odlecieć z nią razem precz od tego życia, od stosunków, które duszą, od społeczeństwa, co przytłacza i od grożących walk, wyrwać ją przeszłości, która tu w dole — na ziemi — pozostanie, jak rzecz nieistniejąca, i nowy rozpocząć los...
Zaśmiał się gorzko.
— Tak, oddając ją w ręce Markowi!
Po raz pierwszy uczuł coś, jakby przypływ nienawiści do dawnego przyjaciela z dziecinnych lat. Równocześnie wydało mu się, że jest w nader śmiesznem położeniu. Przecież to oczywista — rozumował — że Aza przybyła do jego domu i teraz podsuwa mu myśl wspólnego na Księżyc odjazdu w tym wyłącznie celu, aby się z Markiem połączyć! Używa go poprostu za narzędzie swej woli. Nie mówi mu nawet wprost, co chce, lecz czeka, aby propozycja wyszła od niego, a wtedy jeszcze zapewne wzdragać się będzie i każe się prosić, jak o łaskę, by to uczyniła, czego sama widocznie pragnie nadewszystko.
Miał chwilę, kiedy chciał już kazać przerwać roboty około wozu.
— Zostanę tutaj — mówił do siebie głośno. — Coż mnie ostatecznie obchodzi los jakiegoś szaleńca, który kiedyś był moim przyjacielem! Wszystko jest podłe, wstrętne i złe! Najmędrsi nawet nie umieją zachować spokoju i chciwe ręce wyciągają po niepewną władzę, — nawet najwięksi nie umieją się zadowolić wielkością swego ducha... Dosyć już tego, doprawdy, dość! Powinienem wrócić do domu i położyć rękę na małej dźwigni mojej maszyny i unicestwić ten świat, nie wart już czego innego...
W tej chwili zaniepokoił się przypomnieniem, że po powrocie z owego ostatniego zebrania mędrców nie zaszedł wcale do swojej pracowni i nie obejrzał postawionego tam aparatu...
Machnął ręką.
To głupstwo! Przecież do mojej pracowni nie mógł się nikt dostać beze mnie... Chyba jeden Nyanatiloka. Ten-ci był ze mną wprawdzie na zebraniu, ale któż wie, czy nie potrafi on być w dwuch miejscach równocześnie!
Na wspomnienie mędrca zadumał się znowu głęboko... Nęciła go myśl udania się z nim razem w samotność cejlońskich puszcz lub niedostępnych gór himalajskich na poszukiwanie wiedzy ostatecznej i tak różnej od tego, co w Europie i wśród ludów po europejsku myślących mógł znaleść — a bał się, że nie zdobędzie się jeszcze na spokój, konieczny do jej uzyskania.
W każdym razie myśl ta pomogła mu do otrząśnięcia się z pod uroku listu Azy i pozbycia się niepokoju, jaki mu przyniósł ze sobą.
Postanowił odpisać Azie uprzejmie lecz chłodno i w taki sposób, jakby nie zrozumiał i nie spostrzegł zupełnie zawartego między wierszami listu życzenia, aby mu towarzyszyć w zamierzonej podróży...
W podróż jednak puścić się musi bezwarunkowo! Byle tylko wóz szczęśliwie i jak najprędzej był już gotowy!
Skończywszy list pośpiesznie w hotelu, kazał sprowadzić automobil i ruszył natychmiast z powrotem do fabryki, którą opuścił był przed godziną, właśnie dla odpisania śpiewaczce.
W drodze zaniepokoił go jakiś ruch niespodziewany, — mijał ciągle ludzi, którzy — jak mu się zdawało, byli robotnikami i powinniby obecnie stać przy pracy.
— Znowu jakieś bezrobocie — pomyślał. — Fatalność już widocznie ciąży nad tym moim wozem i nad całą podróżą księżycową!
Kazał pośpieszać woźnicy, łudząc się nadzieją, że wpływ jego osobisty może zdoła powstrzymać robotników od porzucenia ponownego pracy, na której mu tak wiele zależało.
Na progu fabryki spotkał dyrektora. Stał samotnie z rękami w kieszeniach i świstał przez zęby.
— Co słychać? — zapytał, wyskakując z automobilu.
Dyrektor ruszył ramionami, nie witając go nawet ukłonem, choć zazwyczaj odnosił się doń z uprzedzającą grzecznością.
— Robotnicy...? — zapytał Jacek.
— Poszli — odparł dyrektor spokojnie.
— Bezrobocie znowu?
— A tak!
— Kiedyż się to skończy?
— Nie skończy się.
— Jakto?
— Ano tak. Poszli sobie i niema ich. Mówią, że już nie wrócą. Mnie się to wszystko znudziło. Niech dyabli wezmą taką robotę!
Powiedziawszy to, odwrócił się na pięcie i poszedł, pozostawiając Jacka zdumionego na schodach.
Teraz dopiero, obejrzawszy się, dostrzegł, że stoi około niego nieco opodal kilku ludzi, którzy przypatrują mu się z zajęciem, szepcąc coś między sobą. Niektórych z nich poznał; byli to robotnicy fabryczni, starsi majstrowie, innych jednak nie widywał nigdy w tej okolicy. Przez jeden moment miał ochotę zapytać się ich, co tu robią i czemu tak patrzą na niego, ale — ostatecznie co go obchodziło!
Przygnębiony i bezradny począł schodzić ze schodów, zmierzając do czekającego na dole samochodu.
Na ostatnim stopniu zastąpił mu drogę jeden ze znających go robotników.
— Niech pan zaczeka!
Jacek spojrzał nań ze zdziwieniem.
— Czego chcesz, przyjacielu?
Robotnik nie odpowiadał, lecz zagrodziwszy mu drogę jedną ręką, drugą dawał znaki po za siebie. Jacek mimowoli spojrzał w tę stronę. Z za węgła szedł ku niemu człowiek ogromny o ponurej, upartej twarzy pod rozwichrzoną czupryną.
— Pan jesteś mistrz Jacek? — zapytał wręcz, przystępując ku uczonemu.
— Tak. Ale ja nie wiem, kto pan jesteś?
— To mniejsza. Nazywają mnie Józwa...
— A! Grabiec mi raz wspominał...
— Może. Mnie także mówił o panu. Pan masz maszynę, za pomocą której można miasta całe i kraje niweczyć...
— Co komu do tego?
— Owszem. Mnie jest coś niecoś do tego. Potrzebuję tej maszyny.
— Nie będziesz jej pan miał.
— Będę!
Skinął na robotników, którzy w oka mgnieniu otoczyli Jacka zwartym pierścieniem.
— Mogę pana kazać zabić natychmiast!
— Tak. I co z tego?
— Więc zatrzymamy pana tutaj, a tymczasem przetrząśnie się pańską pracownię w Warszawie.
Jacek mimo grozy położenia uśmiechnął się mimowolnie. Z pod spuszczonych powiek niewymownie wzgardliwym wzrokiem patrzył teraz na Józwę. Miał ochotę zapytać go, czy wyważywszy drzwi jego pracowni, aby zabrać zabójczą maszynę, zdoła również dobrać się do jego mózgu i wyłuszczyć stamtąd tajemnicę jej zastosowania, bez czego będzie ona zawsze tylko marną, na nic niezdatną łupiną?
W tejże chwili przystąpił do Józwy jakiś człowiek i podał mu kartkę z kilkoma nakreślonemi wyrazami... Przewódca rzucił na nią okiem i uśmiechnął się, poczem dał znak robotnikom, aby odstąpili Jacka.
— Nie potrzebujemy już pana — rzekł. — Mój przyjaciel, Grabiec, donosi mi właśnie...
Urwał, a potem dokończył z uprzejmym, nieco szyderskim ukłonem, ręką na stojący opodal samochód wskazując:
— Możesz pan wracać swobodnie do domu. A radzę panu dobrze skarbu swego pilnować...
Jacek wzruszył ramionami i wsiadłszy do samochodu, kazał wrócić do hotelu.
Tutaj nie miał już nic do roboty. Warsztaty widocznie stanęły na czas dłuższy: trzeba się było wyrzec myśli o rychłem wykończeniu wozu i na razie przynajmniej zapomnieć o podróży na Księżyc.
W hotelu kazał sobie przygotować na wieczór samolot z zamiarem jaknajśpieszniejszego powrotu do Warszawy.
W domu jego tymczasem Aza doprowadzała grę swą do końca.
Wieczór był parny, duszny. W powietrzu wisiała zda się burza, — burzę czuć też było na ulicach olbrzymiego miasta. Z nastaniem zmroku zapłonęły wprawdzie światła jak zazwyczaj, ale po jakimś czasie grążyć się zaczynały w cieniu całe ulice, jakby ręka jakaś złowroga pozrywała przewody i psuła elektryczne maszyny. Ruch mimo to nie ustawał ani na chwilę, jeno że zamiast zwykłych przechodniów, teraz niewiadomo czemu po domach się kryjących, pojawiły się tłumy jakieś nieznane, po raz pierwszy oglądane w śródmieściu, o których nikt nie umiał powiedzieć, skąd wyszły i gdzie się kryły zwyczajnie.
Spokojny, wypasiony i niezatroskany dotąd mieszkaniec ze zdumieniem patrzył na ludzi o posępnych, zaciekłych twarzach, w bluzy proste odzianych, o których istnieniu jeśli wiedział, to jeno ze słyszenia, prawie za bajkę to sobie mając, że tacy są gdzieś i żyją jak on...
Pomruk zły szedł ulicami, chociaż wszystko spokojne było jeszcze na pozór. Aza słyszała go z dachu Jackowego domu, gdzie wyszła się schronić przed dusznem powietrzem pokojów, którego nawet pracujące całą siłą wentylatory nie były zdolne odświeżyć. Siedziała na płaskim tarasie, w składanem krześle rozciągnięta — i patrzyła z pod spuszczonych powiek na ten mąt tam w dole, oświetlony płonącemi jeszcze w najbliższej okolicy latarniami. Dalej — była już noc nieprzenikniona i czuło się jeno, że przewala się wśród niej tłum, gotów ją każdej chwili rozjaśnić wybuchającemi minami i pożarem, na wspaniałe domy rzuconym... Śpiewaczka wiedziała, co to znaczy. Przez pewien czas siedziała nieporuszona, wciągając niejako wszystkiemi porami z dziwną rozkoszą to elektryczne napięcie buntu i walki, które wisiało już w powietrzu. Nozdrza rozdymały jej się drapieżnie, usta zastygły w jakimś lubieżnym półuśmieszku. Miała przez chwilę wrażenie, że czuje drażniący zapach dzikiego zwierza, ruszającego się z komyszy...
Nagle ocknęła się i zerwała. Wszak to ostatnia chwila, aby działać! Jeżeli jutro rozruch się pocznie, a ona nie stanie przed nim, jak anioł ognisty, ze straszliwem narzędziem śmierci i zniszczenia w ręku...!
Szybko zbiegła po schodach na niższe piętro i udała się wprost do gabinetu Jacka. Wiedziała, że zastanie tutaj Nyanatilokę.
Stanąwszy na progu, spojrzała pod światło płonącej na stole lampy, która zastępowała zwykłe strumienie blasku elektrycznego, przygasłe już z powodu przerwania przewodów.
Mędrzec siedział w krześle z pochyloną na piersi głową i można było sądzić, że śpi, gdyby nie oczy szeroko rozwarte, któremi wpatrywał się w pustą przestrzeń przed sobą. Nagi był do pasa, mając jeno chustę wełnianą około bioder owiniętą. Długi czarny włos spływał mu w spokojnych pasmach na ramiona.
Aza zatrzymała się we drzwiach. Na jeden moment onieśmielenie ją ogarnęło, a potem nagle niespodziewany przypływ żądzy wprost obłędnej, ażeby wyrwać tego człowieka z nieruchomości i wiecznej równowagi, zedrzeć zeń świętość, zmusić do namiętnego dreszczu... Zapomniała niemal w tej chwili, że nie to właściwie było jej celem, że miała go jeno podeptać, aby sobie otworzyć przejście do owych drzwi, za plecami jego się znajdujących.
— Serato!
Nie ruszył się z miejsca, nie zwrócił oczu, nawet nie drgnął na dźwięk swego imienia.
— Słucham — rzekł zwykłym, spokojnym głosem...
Wszystkie plany Azy, które sobie układała długo i mądrze dla tej rozstrzygającej walki, zamąciły się i pierzchły naraz z jej myśli.
Odruchowym instynktem pchnięta, skoczyła ku niemu i przywarła usta gorące do nagiej jego piersi, — dłonie jej błądziły koło jego twarzy, chwytały za włosy rozsypane, osuwały się wzdłuż ramion... Urywanym wśród obłędnych pocałunków głosem zaczęła mu szeptać słowa pieściwe, mówić o rozkoszach niewysłowionych, których on zapewne w życiu swojem całem jeszcze nie przeczuł, wzywać go, prosić, aby ją przygarnął do siebie, bo ona ginie z miłości...
Nie wiedziała nawet zgoła w tej chwili, czy mówi to, co myśli i czuje naprawdę, czy też jeno straszną jakąś komedję odgrywa, która ją samą porwała... Czuła tylko, że odchodzi od przytomności z tym ostatnim jeszcze błyskiem świadomym, że wszystko odrazu na jedną rzuciła kartę.
Nyanatiloka nie drgnął nawet. Nie odpychał jej, nie usuwał się od jej pocałunków, nie zmrużył powiek rozwartych. Zdawać się mogło, że nie jest człowiekiem żywym, lecz jakąś przerażającą figurą woskową, gdyby nie uśmiech nieco wzgardliwy, który mu się po wargach przewinął.
Aza nagłym przestrachem tknięta odsunęła się od niego.
— Serato, Serato... — wykrztusiła ze ściśniętego kurczem gardła.
Na jego twarzy, smagłej jak zawsze, nie było znać ani śladu rumieńca; krew w żyłach nie zatętniła mu żywiej.
— Czego pani żąda?
— Jakto?... Ty pytasz! Ciebie chcę, ciebie! Czyżeś ty nie czuł moich pocałunków?
Wzruszył nieznacznie ramionami.
— Czułem.
— I... i...?
Spojrzał jej teraz wprost w twarz wzrokiem jasnym, spokojnym.
— I dziwię się, że to ludziom sprawia przyjemność...
— A!
— Tak. A nawet, że to i mnie niegdyś przyjemność sprawiało.
Wzrok Azy padł przypadkowo na ostry bronzowy sztylet do rozcinania papieru, leżący obok na stole. Nim miała czas zdać sobie sama sprawę z tego, co robi, pochwyciła nóż i całym rozmachem pchnęła go w lewą nagą pierś Nyanatiloki.
Krew trysnęła jej na twarz i suknię — widziała jeszcze, jak pustelnik zerwał się, wyprężył i przechylił w tył...
Z krzykiem przerażenia i grozy rzuciła się ku drzwiom do ucieczki.
W przedsionku spotkała Jacka, który właśnie opuściwszy się samolotem na dach domu, szedł pospiesznie do swej pracowni. Na jej widok stanął jak wryty. Dostrzegł krew na jej twarzy i odzieniu.
— Azo! co to się stało? Jesteś ranna?
Usunęła mu rękę, którą chciał ująć.
— Nie, nie... — mówiła, jakby sennie, patrząc mu w twarz nieprzytomnym wzrokiem.
— Nie chodź tam! — krzyknęła nagle, widząc, że Jacek zwrócił się ku drzwiom gabinetu, skąd wyszła.
— Co to jest?!
— Ja... ja...
— Co?
— Zabiłam... Nyanatilokę.
Z krzykiem przerażenia rzucił się Jacek ku drzwiom. W tejże jednak chwili na progu stanął Nyanatiloka. Blady był jak trup, w pobielałych wargach nie znać było ani kropli krwi, która za to obfitą, zaledwie przyschłą falą zalewała mu ciało i owiniętą około bioder przesłonę. Na piersiach, pod lewą brodawką, miał świeżo zasklepioną bliznę.
Aza, zoczywszy go, zatoczyła się i oparła plecami o ścianę. Krzyk zamarł jej w ściśniętem gardle.
Jacek cofnął się o krok.
— Nyanatiloka?...
— Nic, już nic, mój przyjacielu. Byłem blizki śmierci...
— Ty jesteś krwią świeżą zlany, na piersi masz bliznę!
— Przed chwilą była tu rana. Mogłem był umrzeć, bo nóż przeszedł przez serce... Ale w ostatniej chwili przytomności wspomniałem, że jestem ci jeszcze potrzebny. Wysiłkiem gasnącej woli chwyciłem tlejącą jeszcze iskrę świadomości i począłem się zmagać ze śmiercią... To była walka najcięższa, jaką kiedykolwiek stoczyć mi wypadło. Ale w końcu, jak widzisz, zwyciężyłem.
— Ty się chwiejesz na nogach!...
— Nie, nie! — uśmiechnął się blado. — To reszta osłabienia, która wnet przejdzie. Nic mi już nie jest. Czekałem na ciebie, wiedząc, że wrócisz tej nocy... Odejdziemy stąd...
Jacek poderwał się nagle.
— A moja maszyna!
Mędrzec wstrzymał go ruchem dłoni.
— Niema jej już tam. Skradziono ci ją. Nie przeczułem tego wcześniej. Tak może lepiej. Wszak bez ciebie nikt jej użyć nie zdoła?
— Nie...
— Więc dobrze. Odejdziemy stąd obaj na zawsze, na zawsze...
Aza teraz dopiero oprzytomniała. Jasność jakaś przerażająca rozpłonęła jej w mózgu. Jednym rzutem poskoczyła naprzód i padła do nóg Nyanatiloce.
— Daruj mi, daruj!
Uśmiechnął się.
— Nie jestem wcale gniewny.
Chciał postąpić, ale ona rękami objęła jego stopy. Włos jej złoty, nieprzepłacony, jasny włos w gwałtownym ruchu rozwiązany, posypał się przed nim na posadzkę, usta jej wonne przylgnęły do jego bosych nóg...
— Ty święty jesteś naprawdę! — wołała. — Zmiłuj się, zmiłuj nade mną, boży człowieku! Weź i mnie ze sobą! jak pies będę ci służyć! będę czynić, co zechcesz! Poświęć mnie, oczyść!
Wzruszył obojętnie ramionami.
— Kobiety nie mogą dostąpić łaski wiedzy.
— Dlaczego? dlaczego!
Nie odpowiedział na jej jęk. Tam, za oknami zahuczały jakieś strzały, tłum się zakotłował, zaryczał... Krwawa łuna uderzyła w szyby; Nyanatiloka objął ręką ramiona Jacka.
— Pójdź!
Jacek się nie opierał. Słyszał jeszcze za sobą, jak we śnie, krzyk Azy, wlokącej się za nimi po ziemi, słyszał słowa jej, któremi zaklinała cudotwórcę, aby jej nie odtrącał, grożąc, że nadeptana przezeń, wpadnie na dno zbrodni, występku, podłości...
Spojrzał na mistrza: zdawało mu się, że usta jego się poruszyły, jakby mówił:
— Cóż mnie to obchodzi? Wszak kobieta nie ma duszy...
Mataret wahał się długo. Ilekroć zbliżył się ku drzwiom, aby kute zawory odsunąć, stawała mu w pamięci ta straszna chwila, kiedy w oczach jego w nocy owej pamiętnej miasto zaczynało się walić i ogarniał go znowu przypływ trwogi, podobnej do tej, co rzuciła go wówczas tu, w najgłębszy loch Jackowego domu.
I byłby może pozostał jeszcze w tem podziemiu niewiadomo jak długo, gdyby nie głód, śmiercią wprost grożący. W pospiesznej ucieczce nie myślał nawet o zapasach; całym pożywieniem jego przez te ośm dni był bochen chleba, zachwycony gdzieś przypadkiem po drodze, kiedy przebiegał około drzwi piekarni, mieszczącej się na dole wielkiego domostwa. Wody nie miał zupełnie, zadawalać się musiał winem, które w wielkiej obfitości stało tu pod ścianami w beczkach pękatych i we flaszkach, rzędami na półkach ułożonych.
Nie myślał wcale, jakiemu przypadkowi zawdzięczał to, że loch był właśnie otworzony i że on się w nim mógł ukryć. Wpadłszy tu, zasunął jedno wrzeciądze za sobą i przysiadł w ciemności zalękniony, nie śmiejąc przez pierwsze kilka godzin nawet ruszyć się z miejsca. Gdy mu pragnienie dokuczyło, piekąc ogniem wyschłe już i tak ze strachu podniebienie, począł po omacku szukać dokoła siebie, najpierw w myśli, że może gdzie dla odświeżenia ust znajdzie wilgoć cieknącą po murze...
Piwnica sucha była doskonale i wilgoci nie znalazł, ale natrafił na beczki i butelki. Przeląkł się w pierwszej chwili, czy nie są to zapasy jakowychś cieczy chemicznych, Jackowi do naukowych doświadczeń potrzebne, i mimo pragnienia wahał się długo, nim rozbitą flaszkę zbliżył do ust.
Pierwszy łyk wina rozszedł mu się w jednej chwili rozkosznym ogniem po żyłach i skrzepił znakomicie zwątlone trwogą jego siły. Miał ochotę pić dalej, aż do niepamięci, ale przemógł w nim rozum, ostrzegający, że ten napój jedyny i zbawienny może się stać śmiertelnym w razie nadużycia. Poskromił się więc i postanowił nie pić więcej, jak tylko tyle, aby nieco przygasić dokuczające mu pragnienie.
Zrazu było wszystko dobrze i wino okazało się napojem znakomitym, który nietylko poił go i wzmacniał fizycznie, lecz nadto w podniecenie umysł jego wprawiając, podtrzymywał duchowo i rozweselał. Jednak po dwuch czy może trzech dniach — czasu bowiem w ciemności dokładnie liczyć nie mógł — ciągłe i przymusowe upajanie się poczęło fatalne wywoływać skutki. Żołądek jego, skąpym kęsem suchego chleba jeno oszukiwany, nie znosił już w końcu wcale tęgiego napoju; bolesny zawrót głowy i ogólne osłabienie ogarniały go i z każdą chwilą bardziej gnębiły. Wolał już cierpieć pragnienie, niż wziąć do ust chociażby jeden łyk wina, do którego wstręt poczuł nieprzemożony.
Ostatni dzień spędzony w tem przypadkowem więzieniu był mu już męką niewysłowioną; brak pożywienia sprawiał, że wino, do którego mimowoli wracał z konieczności, silniej go zatruwało, i na odwrót zatrucie winem wywoływało tem gwałtowniejsze uczucie głodu.
Chwilami zapadał w sen, pełen majaczeń, który trwał niewiadomo jak długo. Zwidywały mu się wtenczas różne straszne rzeczy: rozruchy krwawe, miny potworne, miasta całe walące i walki jakieś, niby to z ludźmi, niby ze złośliwymi, księżycowymi szernami prowadzone... A potem znowu następowało niespodziewane ukojenie. Śniło mu się, że stoi wraz z Jackiem na jakiemś wzgórzu ponad miastem i słucha opowiadania o nowych, szczęśliwych stosunkach na Ziemi. Jacek uśmiecha się doń dobrotliwie i mówi, że wszystko szczęśliwie się skończyło, że teraz panują naprawdę najlepsi, najmędrsi, i on wkrótce pojedzie już na Księżyc, aby tam wspomóc Marka w zaprowadzeniu ładu wiecznego...
I znów jasny sen ginął w gorączkowym strasznym chaosie.
Miasto słoneczne w dole zamieniało się nagle w kupę gruzów dymiącą, łuny pożarów, gdzie okiem sięgnąć, krwawiły nieboskłon, jęki śmiertelne zewsząd dolatywały i śmiech potworny, szatański człeka jakiegoś, wyrosłego na bezmiar, co twarz miał Józwy i pięści jego potężne...
Mataret zrywał się ze snu w przerażeniu i chciał krzyczeć, wołać pomocy.
Cisza dokoła niego była bezmierna i noc, i jeno głód coraz gorszy, coraz więcej trawiący targał mu jelita i pchał go rozpaczliwie ku wyjściu.
Mimo to i chociaż odgłosy walki już były od dość dawna ucichły, z drżeniem odsuwał rygle ciężkich drzwi, ażeby wyjść na świat. W ciemnym i wązkim korytarzu i jeszcze na schodach w górę wiodących zatrzymywał się co kilka kroków i oddychał ciężko, pragnąc jakgdyby nabrać odwagi z powietrzem świeższem w zduszoną pierś wciąganem.
Wyobrażał sobie, co zobaczy, gdy stanie na ulicy i przygotowywał się z góry na ten widok.
Naokoło będą gruzy — myślał. Prawdopodobnie dom Jacka już nie istnieje i kto wie, czy chcąc wyjść na światło, nie znajdzie zapory ze spiętrzonych cegieł, kamieni i belek żelaznych, które go już może żywcem pogrzebały, podczas gdy on o tem nawet nie wiedział... A jeśli mu się uda szczęśliwie wyjść, to znajdzie się niewątpliwie w pustce straszliwej i ostatecznej. Miasta już niema, zwaliska jeno wszędzie i pośród nich trupy i pożar pełzający po gruzach, trawiący, co się jeno da strawić w tych kupach głazu i żelaza.
Drzwi na końcu schodów były rozwarte. Wyszedł niemi do szerokiej sieni; dom stał jeszcze widocznie, a przynajmniej dolne jego piętro było nienaruszone. Cichość jednak martwa panowała dookoła. Snadź domownicy zbiegli, lub ich może zabito, myślał Mataret, przemykając się wzdłuż marmurowych ścian ku szerokim podwojom, na ulicę wiodącym. Za lekkiem naciśnięciem roztworzyły się bez szelestu: stanął w oślepiającym blasku światła słonecznego i — zdumiał się.
Miasto miało zwykły, codzienny wygląd. Zaledwie zauważyć było można tu i ówdzie jakiś sklep zamknięty, okno rozbite lub drzwi wyłamane, gdzieniegdzie na murach widniały świeże dziury, jak gdyby strzałami wybite, w dali, zdawało się Mataretowi, że widzi dom jakiś zwalony czy też zniszczony pożarem... To wszystko. Ludzie snuli się po ulicy jak zazwyczaj, trochę ich może mniej było, ale w zachowaniu ich nie przebijało nic, coby świadczyć mogło o nadzwyczajnych jakich zdarzeniach.
Przed domem stało dwuch policjantów, jakgdyby symbol żywy niewzruszonego porządku.
Na lekki stuk drzwi, zamykających się za Mataretem samorzutnie, jeden z nich odwrócił się żywo i chwycił za broń, u boku wiszącą.
— Czego tam szukasz? — huknął gniewnie.
Mataret zląkł się.
— Schowałem się właśnie... — zaczął nieśmiało.
Tymczasem zbliżył się i drugi policjant. Przyjrzał się
Mataretowi uważnie, poczem zwrócił się półgłosem do towarzysza:
— Ekscelencja...
— Nie, odparł tamten. — Jego Ekscelencja Roda nie jest łysy. Widziałem go. To musi być ten jego towarzysz, czy sługa, z którym przybył z Księżyca.
Podszedł ku Materetowi.
— Do tego domu nie wolno wchodzić — rzekł.
— Ależ ja zawsze tu byłem...
— To nic nie znaczy. Tem gorzej raczej. Kto wie, ptaszku, czy ty nie jesteś wspólnikiem...
— Trzeba go związać — odezwał się drugi policjant.
— Tak jest — przyświadczył pierwszy — i zaprowadzić na odwach lub wprost do Ekscelencji...
Ponieważ kajdanki okazały się za wielkie na drobne ręce Matareta, więc związano mu dłonie sznurem i tak poprowadzono. Nie opierał się ani o nic nie pytał. Osłabienie ogarnęło go straszne, zaledwie powłóczył nogami, w oczach mu się ćmiło. Policjanci zauważyli wreszcie, że już nie może iść dalej, wsadzili go więc na rogu ulicy do samochodu i powieźli przed gmach jakiś wspaniały, którego on dotąd w wędrówkach swych po mieście nie zauważył.
Tutaj wprowadzono go do dużej poczekalni, w której przesiedział z godzinę, nim drzwi się wreszcie rozwarły. Służący w liberji zawezwał go przed oblicze Ekscelencji...
Mataret chwiejnym krokiem wszedł do gabinetu i — oniemiał. W pokoju z przepychem urządzonym, na krześle przed biurkiem, w bogatym stroju siedział — mistrz Roda.
— Ty... to ty? — wykrztusił po chwili.
Roda zmarszczył brwi.
— Noszę tytuł ekscelencji, proszę o tem nie zapominać.
Poczem skinąwszy na służącego, aby się oddalił, pozwolił Mataretowi zbliżyć się i usiąść.
— Gdzie się ukrywałeś? — zaczął surowym tonem.
— Jeść mi daj — jęknął Mataret — jeść i pić...
Ekscelencja łaskawie nie wzbraniał mu się posilić, a kiedy Mataret, pokrzepiony nieco, stanął znów, przyjął go dobrotliwie i zaraz na wstępie obiecał wziąć go do swojego boku, jeśli mu tylko będzie posłuszny.
Mataret patrzył przez pewien czas na dawnego mistrza a potem towarzysza niedoli ze zdumieniem, graniczącem wprost z nieufnością wobec swych zmysłów. Nie dowierzał własnym oczom i uszom i nie mógł wyrozumieć, czy Roda mówi poważnie, czy też kpi tylko...
— Ależ powiedz mi, co się stało — wybąknął wreszcie.
— Mówiłem ci już, że należy mi się tytuł ekscelencji.
— Skąd? Jak?
— Świat uratowałem!
— Co?
— Uratowałem porządek społeczny!
— Nic nie rozumiem.
— Naturalnie. Zawsze byłeś tępy... Gdyby nie ja, jużby to miasto dzisiaj nie istniało.
— Więc rewolucja — ?
— Zgnieciona! zgnieciona dzięki malutkiej maszynce, którą ja bohatersko z narażeniem własnego życia uniosłem z domu tego Jacka przeklętego.
— Jakże to?
W Rodzie odezwała się dawna żyłka oratorska. Zapomniał o nowej swojej powadze i wyskoczywszy nabytym na Ziemi narowem na krzesło, mówić począł w ożywieniu, wymachując przytem rękami:
— Tak, tak! nie w ciemię mnie bito. Skradłem naszemu czcigodnemu opiekunowi, a raczej zdobyłem na nim piekielną maszynę, którą mógł był świat cały w powietrze wysadzić! Uniosłem ją tu, na piersi i czułem, że los Ziemi niosę, rozumiesz? los tej Ziemi, która i dla nas, ludzi z Księżyca, matką była przedwieczną... Serce mi drgało żywiej; snadź Bóg mnie tu sam sprowadził, abym ją i plemię człowiecze ocalił...
Zamilkł na chwilę, spostrzegłszy snadź, że dziwnie te słowa w ustach jego wydawać się muszą uchu Matareta, przywykłemu zdawien do innych wręcz zdań, przezeń wygłaszanych. Zaraz jednak niezmieszany podjął na nowo.
— Zresztą mniejsza o to. Ty tego i tak nie zrozumiesz. Ostatecznie o tę maszynę dobijali się wszyscy. Mogłem ją był zanieść do Grabca i nawet miałem tę myśl początkowo.
— I co zrobiłeś?
— Czekaj! Do Grabca napisałem tylko, że maszyna zdobyta, aby w razie czego sądził, że mi ją przemocą odebrano... Można ją także było oddać Józwie, lub za nagrodą, niby wrogom wydartą, zwrócić Jackowi, jako prawemu właścicielowi...
— Co zrobiłeś?
— Ach! jaki ty jesteś niecierpliwy! Zrobiłem to, co najlepsze było w tym wypadku. Ty wiesz, że zawsze miałem poszanowanie dla władzy prawowitej...
— Ha, ha!
— Tak jest, nie śmiej się. Cenię władzę. I dlatego po dojrzalszym rozmyśle udałem się do przedstawicieli Rządu...
— I oni — za pomocą tej maszyny?
Roda zaśmiał się szeroko.
— A tak. Za pomocą tej maszyny.
— Wybili, wymordowali przeciwników?
— I, to nie, tak źle nie było... Zresztą...
Zeskoczył z krzesła i zniżając głos, rzucił do ucha Mataretowi:
— Zresztą, powiem ci w zaufaniu: z tej głupiej maszyny wogóle nie można było strzelać.
— Jakto?
— Poprostu: nie było można. Widocznie brakowało czegoś w aparacie, który ja przyniosłem. A kiedy wyważono przemocą drzwi w pracowni Jacka, aby zabrać resztę, okazało się, że on zniszczył wszystko przed swojem nagłem zniknięciem.
— Więc co?
— Nic.
— Nie rozumiem.
— Boś głupi. Wszak o tem, że maszyna jest bezużyteczna nie wiedział i nie wie nikt, prócz Rządu i mnie. Słyszeli zaś wszyscy z dawna, że Jacek straszliwą broń posiada... Wystarczyło, gdy się wieść rozeszła, że ten zabójczy aparat jest w rękach władzy...
— Ach! pojmuję, pojmuję...
Widzisz. Rozgłoszono to zaraz i połączono druty całej sieci telegraficznej z tą niewinną skrzyneczką. Rząd powiedział: jeśli mamy ginąć w rewolucji, to raczej niech ginie świat cały! Uczeni pierwsi stchórzyli. Potem przyszła kolej na robotników i cały ten motłoch, któremu żal się zrobiło słonka bożego...
— A Grabiec? a Józwa? a tylu innych?
— Grabca rząd kazał powiesić. Józwę zabili właśni jego zwolennicy, gdyż nie chciał się poddać, pragnąc owszem, aby świat wysadzono w powietrze, czego oni znowu nie chcieli...
— I ty ostatecznie jesteś ekscelencją?
— Tak jest: Mam tytuł »Stróża maszyny« i »Zbawcy porządku«.
Z powagą niewysłowioną przeszedł się Roda po gabinecie i stanął znów przed dawnym towarzyszem, ręce w tył zakładając.
— Czy ci nie mówiłem zawsze, — zaczął — że dam sobie radę? Ktoby był pomyślał, kiedy nas tutaj w klatce razem z małpą zamykano...
Urwał i obejrzał się lękliwie, czy kto nie słyszy. Poczem poklepał Matareta łaskawie po ramieniu.
— Nie zapomnę o tobie. Cierpiałeś razem ze mną, więc chociaż mam wiele do zarzucenia zachowaniu się twemu wobec Jacka, przed którym mnie oczerniałeś, jakobym był kłamcą, wszystko ci przebaczę i postaram się, aby...
Zamilkł, gdyż w tej chwili Mataret plunął mu w twarz i obróciwszy się na pięcie, wyszedł z gabinetu.
W sieniach nie było już policjantów, nikt go więc nie zatrzymywał. Wolnym krokiem zwlókł się z szerokich schodów marmurowych i wpadł w tłum uliczny. Ten i ów z przechodniów spojrzał na dziwnego karzełka, — niektórzy znali go jako przybysza z księżyca, przystawali więc, aby mu się przyjrzeć, ale przeważnie nie zwracano nań wcale uwagi.
Szedł więc w ruchu ogólnym zagubiony, bez celu, bez myśli prawie dokąd idzie. Czasem wzrok jego padł na dom jakiś strzałami rozwalony, z którego robotnicy pospiesznie gruzy już usuwali, gdzieniegdzie spotykał grupki ludzi, rozmawiających żywiej o wypadkach ostatnich dni, ale poza tem nie zauważył śladu żadnego, że groźna burza przeszła nad światem. Najwidoczniejszą zmianą była jedynie wzmożona liczba miejskich strażników i policjantów, którzy podejrzliwemi, brutalnemi oczyma wodzili za przechodniami...
Mataret myślał o Jacku. Gdzie się mógł podziać tak nagle? czy nie zginął w rozruchu? czy nie jest uwięziony? Mimowoli przychodziły mu na pamięć wszystkie chwile w towarzystwie uczonego spędzone, rozmowy z nim, zamiary nowej księżycowej wyprawy celem niesienia pomocy Markowi... A może istotnie Jacek na księżyc odleciał, jego tu pozostawiwszy?
Wzniósł głowę ku niebu, gdzie na błękicie rysował się mleczny, blaskiem dziennym przyćmiony sierp późnego księżyca, pośród chmurek pierzastych i rozwianych.
Ocknął się z zamyślenia, uderzywszy o zbity tłum ludzi, stojący pod jakąś ogromną płachtą papieru, na murze przyklejoną.
Czytano w głos wydrukowane na niej obwieszczenie; słychać było okrzyki zdumienia, a częściej jeszcze słowa uznania i pochwały dla rządu, który wydał rozporządzenie...
Mataret zbliżył się zaciekawiony i wydrapawszy się szczęśliwym przypadkiem na cokół latarni ulicznej, czytać począł sam...
W oczach mu pociemniało.
Właściwie nie powinnoby go to nic obchodzić, a jednak czuł, że go wstyd ogarnia, jego, barbarzyńskiego przybysza z Księżyca, za to, co się na Ziemi teraz dziać poczyna.
Ogłoszenie Rządu Stanów Zjednoczonych Europy, do ogólnej podane wiadomości, brzmiało jak następuje:
»Obywatele!
»Rząd opiekuńczy, dbały o dobro rzeczy społecznej, staraniom jego powierzonej, wobec niesłychanych i nader ubolewania godnych wypadków ostatnich dni, widzi się zniewolonym raz na zawsze koniec położyć złu, które społeczeństwo na piersi własnej, własną ofiarną krwią, niestety, wyhodowało.
»Uczeni, odkrywcy i wynalazcy byli niegdyś bezsprzecznie błogosławieństwem ludzkości. Im to poniekąd zawdzięczamy dobrobyt, z opanowania sił przyrody płynący, bo chociaż myśmy własnemi, pracowitemi rękami zbudowali fabryki i porządek gospodarczy ugruntowali, to trzeba przyznać, że oni niejednokrotnie wynalazkami swymi dali nam impuls do tej pracy owocnej. I chociaż oświata ogólna jest także zasługą społeczeństwa, które ku wiedzy i ducha podniesieniu się kwapiąc, szkół miljony pobudowało i ujęło nauczanie w swe ręce, to jednak nie da się zaprzeczyć, że mędrcy nie małą tu rolę odegrali, pomagając swemi badaniami do otwarcia nowych dziedzin myśli.
»Była to słuszna wypłata społeczeństwu, że im pozwoliło rozwinąć się i stworzyło im pracą swoją konieczne dla spokojnych dociekań warunki.
»W końcu jednak wynaleziono już wszystko, czego nam potrzeba, i dowiedziano się daleko więcej, niż możemy potrzebować. Uczeni, ci, którzy się dumnie »wszystkowiedzącymi« nazwali, stali się dla nas zbytkiem kosztownym i społeczeństwo jedynie przez pamięć zasług dawnych ich poprzedników cześć im oddawało.
»Atoli stała się rzecz straszna. Ci z łaski społeczeństwa żyjący mędrcy sprzysięgli się przeciw niemu i wespół z najciemniejszym motłochem usiłowali dla własnej korzyści zatrząść utwierdzonym od wieków porządkiem na ziemi.
»Obywatele! Mędrców już nie potrzebujemy! Wystarczy nam to, cośmy dotąd zdobyli. Rząd dobro społeczności ludzkiej mając na oku, położyć tu musi kres rozpanoszonej pysze i wichrzycielstwu.
»I przeto:
1. Rozwiązuje się od dzisiaj stowarzyszenie uczonych, pod nazwą »Braci wiedzących« istniejące.
2. Znosi się wszelkie pensje, dotąd uczonym wypłacane, pozostawiając im wolność zarobkowania ręcznego, jeśli chcą żyć.
3. Takoż znosi się wszelkie zakłady, tak zwanej czystej nauce i badaniom bezpłodnym poświęcone, pozostawiając jedynie instytuty społecznego pożytku i ekonomicznej wartości.
4. Zakazuje się na przyszłość najsurowiej i pod ciężkiemi karami utrzymywania prywatnych laboratorjów oraz wydawania dzieł, któreby przez osobną cenzuralną komisję w rękopisie za pożyteczne wprost nie były uznane.
5. Utrzymując w mocy i w pełnem uposażeniu istniejące szkoły zawodowe, zamyka się raz na zawsze wszelkie szkoły wyższe, tak zwane filozoficzne czyli ogólne, a przedewszystkiem dotąd kosztem Rządu utrzymywaną »szkołę mędrców«.
6. Aby uniemożliwić obejście powyższego rozporządzenia, zakazuje się stanowczo wszelkiego prywatnego nauczania, bez względu na to, pod jakimby ono pozorem było prowadzone.
»Obywatele! Rząd tuszy, że z wdzięcznością przyjmiecie do wiadomości to rozporządzenie«.
Mataret zsunął się z latarni i wsparty o mur, patrzył przed siebie osłupiałemi oczyma, tak mu się nieprawdopodobnem i potwornem wydało to, co przeczytał. Niedługi stosunkowo pobyt na Ziemi i ciągła styczność z Jackiem nauczyły go cenić nadewszystko dorobek myśli ludzkiej i rozkwit jej swobodny, to też teraz miał wrażenie, że przed oczyma jego dokonywa się jakieś straszliwe samobójstwo.
Wzniósł głowę i spojrzał bystro w tłum. Szukał ludzi, którzyby drgali tem samem, co on, oburzeniem, nadsłuchiwał, czy się słowo buntu nie odezwie.
Ale przechodnie, stanąwszy na chwilę przed tem ogłoszeniem, tak doniosłem dla losów ludzkości, robili zaledwie kilka uwag mniej lub więcej obojętnych, przeważnie wyrażali uznanie Rządowi, lub co najwyżej dziwili się jego stanowczości, i szli dalej niezatroskani, rozmawiając o rzeczach codziennych, tu i owdzie zaledwie słowem o wypadki ostatnich dni potrąciwszy.
Ktoś wspomniał o maszynie Jacka piekielnej na dowód niesłychanej złośliwości uczonych, za którą słusznie karę teraz ponoszą. Inny wymienił nazwisko Rody, jako zbawcy, wyrażając się przytem z uznaniem o Rządzie, który mu w nagrodę wielkiego czynu wysokie nadał odznaczenie. W treść tej rozmowy wplątało się z boku opowiadanie jakiegoś starszego jegomości, prawiącego dwom młodszym towarzyszom, że pono w nabliższych dniach wystąpić ma znowu w teatrze przesławna Aza, która od dłuższego czasu już się na scenie nie pokazywała.
Wiadomość, rzucona przypadkiem i z ust do ust podawana, zelektryzowała wkrótce cały tłum, tak że zapomniano o rozporządzeniu, mędrców dotyczącem. Dopytywano się, czy to prawda? skąd przyszła wieść? w jakiej roli naprzód da się widzieć boska aktorka?
Mataret nie słuchał więcej. Wolnym krokiem powlókł się dalej, ze schyloną na piersi głową, z szyderczo i wzgardliwie wykrzywionemi usty:
— Ziemia — szeptał — stara ziemia...
Za nim, przed plakatem głoszącym śmierć wiedzy, brzmiała jeszcze ciągle rozmowa o sławnej śpiewaczce i tancerce niezrównanej — Azie.