Stara baśń/Tom III/całość
<<< Dane tekstu >>> | ||
Autor | ||
Tytuł | Stara baśń | |
Podtytuł | Powieść z IX wieku | |
Wydawca | Spółka wydawnicza księgarzy w Warszawie | |
Data wyd. | 1876 | |
Miejsce wyd. | Kraków | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Cały tekst | |
| ||
Indeks stron |
Na spustoszonym grodzie Chwostkowym zwołano wielki wiec kmieci, o następnego miesiąca pełni.
Trzema jednak dniami wprzódy, gdy księżycowéj twarzy wiele jeszcze brakowało by pełną była, starszyzna już się po dworach i zagrodach zbierać, radzić i wadzić zaczęła. Wszystko zapowiadało, że na tém zgliszczu, co tyle okropności widziało, i wiec spokojnie nie przejdzie.
Ścibor do swoich jadąc, stanął po drodze u Piastunowego dworka, chcąc go téż z sobą na radę powołać.
— Jam się tam wam do niéj nie przydał — odpowiedział mu syn Koszyczków — a wolę moje barcie podpatrzyć... Możniejsi niechaj stanowią, jam ubogi człek i przodować nie chcę, bo się na siłach nie czuję... Nie nawykłem do tego, a rozkazywać nie umiem, ino pszczołom moim, które słuchają mnie... i czeladzi, która sprzeczną nie jest. Życzę wam tylko, abyście poczynali w dobry czas, a pospieszali z wyborem wodza... niemców tylko co nie widać, gdy zwietrzą, że wodza nam braknie... Stójmyż z sobą po bratersku za jedno... Ja, co mi nakażecie, zrobię, a co robić trzeba, to wy lepiéj wiecie...
Ścibor się mu uśmiechnął, potrząsając głową.
— Waszegoby to nam bartniczego rozumu potrzeba, miły ojcze — rzekł — bo się u nas nie na pogodę, ale na straszny wicher zanosi. Leszków krwi, pomniejszego drobiazgu, zostało dużo, a naszych téż kmieci, Witeziów wiele takich, którzyby radzi na gród się dostać chcieli i kneziować... Nie pójdzie nam łatwo...
Westchnęli oba; ale stary gospodarz przy swojém stał, aby raczéj do pszczół iść niż do ludzi. Żegnali się więc u wrót, a Piastun na plecy kobiałkę wziąwszy, do lasu coprędzéj uszedł i drudzy jadący na wiec mimo zagrody, co późniéj o niego u czeladzi i niewiast pytali, dowiedzieli się tylko, iż go dawno doma już nie było.
Ciągnęli kmiecie ze wszech stron nad Gopło, jechali i Leszki ponuro patrząc, ze strachem w sercach, ale nie chcąc ustąpić. Myśleli może, iż gdy się na innych nie zgodzą ludzie, do nich powrócą. Spotykano się po drodze milcząc i nieufnie oczyma mierzono.
Miejsce na wiec pono takie wybrane było, ażeby nagłość sprawy przypominało.
Świeże gruzy, żużle ledwie ostygłe, sterczące z nich belki czarne, krwią jeszcze niewsiąkłą ociekła ziemia, opustoszała wieża, z któréj trupy pozrzucano do jeziora, pozakopywano i popalono, aby powietrza nie psuły; wszystko to napominało, ażeby wodza nowego niebawem obierać, bo pomsta za Pepełka nadciągała.
Roiło się już przybywającemi kmieciami, żupany, władykami dokoła, a coraz to nowi jeszcze przybywali. Jedni stali z końmi czekając, rychło się co pocznie, drudzy popuszczawszy je na paszę, pokładli się na ziemię, inni chodzili od kupy do kupy rozwiadując się i dostając języka.
Wszystkim było jawném, że te Myszki, które Chwostka zjadły, będą górą, ale nie wszyscy za niemi i z niemi trzymali.
— Choć to czysta kmieca krew nasza — mówili — a no za łebby nas wzięli pewnie jak tamten, któregośmy pozbyli.
W gromadzie znajdował się i uzdrowiony już Doman i Ludek Wiszów syn, i innych wielu, nawet z kończyn ziemi i z puszcz a lasów, upatrywano tylko Piastuna próżno.
— Tenby się nam tu zdał — mówiło wielu — człek prosty, a rozum ma zdrowy, bystrzéj widzi, choć mówi niewiele i nie trzyma z nikim, tylko dla gromady dobra pragnie...
Pytano o niego. Ścibor rzekł.
— Do pszczół poszedł...
Już się miało ku południowi, a ludzie się ściągali powoli; niektórym pilno było już poczynać bardzo, zaczęli kołem siadać wszyscy i najstarszych wołano, aby zagajali.
Najsędziwszy wiekiem był Żuła, z rodu Jaksów, kmieć bogaty, daleko w lasach mieszkający, który spokój lubił, a do obrad i wieców nie był nawykły. Za srogiego i okrutnika go miano, lecz sprawiedliwym téż był, gdy sądzić przyszło. Musnął się starzec po wąsach i brodzie, a rzekł krótko brwi namarszczywszy.
— Wybierajmy, a rychło... w domu każdy ma co czynić. Chciało się wam pana odmienić, próbujcie szczęścia... Nie mam ja co rzec, krom tego, że tu już widzę kneziów siła, choć i jednego nie mamy... o posłuszną gromadę trudniéj będzie... Czemubym i ja kneziem nie miał być?..
Myszkowie, jak inne rody, siedzieli kupą przy sobie, całe téż zgromadzenie mirami i rodzinami się rozłożyło. Myszków było przecie pono najwięcéj i najgłośniéj szumieli. Na nich się téż oczów najwięcéj zwracało.
Każdy ród chciałby był ze swoich knezia dać. Najmożniejsi, równemi się Myszkom czując, cisnęli się téż naprzód.
Ze krwi Leszków zeszło się także dosyć i stali z kmieciami na równi w prawie, nie chcąc im ustąpić. Na tych koso patrzano. Przybył téż milczący stary Miłosz z oślepionym Leszkiem, którego przy sobie trzymał, na nim się opierając, jakby okazać chciał, że drogo za swą krew zapłacił. Z nim trzymali Bumiry i wielu innych.
Gromadami téż siedziały rody Jaksów, Kaniów, Porajów, Starżów, Wizimirów i innych mnogo. Patrzyli ku sobie wszyscy, oczyma mówić się zdając.
— Tacyśmy dobrzy jako i wy.
Szeptano między sobą naradzając się.
— Myszka wybrać — rzekł jeden z ich drużyny — Myszka z krwawą szyją. Przecie już dowód dał, że wodzić umie... a nam witezia trzeba i wodza...
— Hej! hej! — przerwał drugi — czemu nie jednego z Kaniów, ci téż oszczepem dobrze władną, a nam téż i możnego trzeba, abyśmy nań składać się i zsypywać nie potrzebowali...
— To i Wiszów ród zamożny — mówił trzeci — a Wisz stary pierwszy życiem za wiec zwołany opłacił.
Wszczynała się już wrzawa, zgody nie było zaczęli wołać za sobą Leszkowie, podstawując swoich jednego.
— Leszków mieliśmy już dosyć! — krzyczeć zaczęto — nie chcemy ich! mścić się będą! precz z niemi!..
Od słowa do słowa, rody się z sobą w kole ujadać zaczęły; wystąpiły nienawiści odwieczne, zemsty pozapominane, urazy stare. Powstało zamieszanie, a niektórzy już i pięści nastawiali.
Aż gdy do tego przyszło, Ścibor wołać zaczął o upamiętanie, że to wiec jest i że tu nie pięść, ale poczciwe słowo stanowi.
Ochłonęli zwaśnieni, oczyma się już tylko wyzywając i mrucząc.
Ludek, Wiszów syn, choć młody, wystąpił śmiało, po sobie mając pamięć ojca.
— Wieści już chodzą — rzekł — że o losie Chwościska stary ojciec niemkini i synowie kneziowi wiadomość mają. Ludzie prawią, że w sam dzień ognistych wici synowie jego byli na grodzie, zkąd ich wczas matka przez jezioro uprowadziła, aby z odsieczą naspieszali. Do Kaszubów i Pomorców posyłać mieli o posiłki... wtargną z niemi prędko, bo ich długo prosić nie trzeba. Ziemię nam spustoszą, zagrody popalą, nim się my na wodza zbierzemy... A nas, by kupa była największa, bez głowy nie poradziemy.
W tém wystąpił Dobek. Był on żupanem możnym, znali go wszyscy jako dzielnego, przebiegłego i wielkiego serca człowieka. Lat już na świecie przeżył ze czterdzieści, choć tego po nim znać nie było. Siłę miał taką, że niedźwiedzie dusił za szyję wziąwszy, a zamiast dzidy, często drzewko wyrwawszy z korzeniem, żgał niém jak drugi lekkim oszczepem. Konia dosiadłszy, gdy mu był nieposłuszny, nogami na śmierć sciskał. Dla ludzi téż na razie ostrym bywał, ale do bitwy, napaści i utrzymania ludu w ładzie nie było nad niego... gdyby gorącością nie psuł, co dzielnością dokazał. Znano go i z nienawiści ku niemcom, bo nad granicą połapawszy niewolnika, zwykł był ich do sochy zaprzęgać i orać niemi. W dybach téż u niego różnego stworzenia obcego, co niemiara chodziło, które on ze psy razem karmił.
Czasu pokoju wesół był, ochoczy, do słowa łatwy, gdy miłował serdeczny, nieulękniony niczém, a w potrzebie tém chytrzejszy, że się porywczym wydawał.
Ten Dobek tedy wlazłszy na kupę kamieni, mówić począł.
— Knezia nam trzeba jednego, a swata się ich czterdziestu... za każdego swoja krew bić się gotowa... ustąpić nie chce nikt... Nie nowina to... Wszakci to powiadają u nas dawno, że gdy starszyznę wybierać przychodziło, Leszki aż do słupa biegały, inaczéj zgody nie mogąc dopytać... A no nam nie tyle końskich nóg, co ludzkiéj głowy potrzeba... Więc... a no... po staremu... rzućmy na losy... prędzéj będzie... nie umieją ludzie, niech wybierają Bogowie.
Wszyscy zamilkli, nie w smak to poszło.
— Jak zgody nie będzie — zawołał Myszko krwawa-szyja — dosyć mamy czasu na losy rzucać... Nie warto od tego poczynać, kiedy wolę swą mamy.
Wstał Doman.
— Czemu nie na losy? — zapytał. — Czasuby się nie marnowało. Pokładnijmy włócznie, każdy swoją, konia białego przyprowadźmy, którą włócznię nogą pierwszą potrąci, czyja będzie, tego Bogi chcą.
— Lub na Lednicę poślijmy, na ostrów święty, sprowadźmy dziewkę od ognia, połóżmy przed nią czapki rzędem, każdy swą... czyją wybierze, ten nam kneziem będzie... — odezwał się Zgorzelec.
Tu się dopiero swar i gwar wziął okrutny; losów nie chcieli za nic ci, co się pewnego wyboru dla siebie spodziewali. Zgody nie było... a tu i noc już nadchodziła.
Poczęto się ruszać z koła. Jedni po dworach pojechali nazad z niczém, drudzy się na grodzisku porozkładali, inni po okolicy poszli obozować w gajach.
Leszka chcieli jedni, Myszka drudzy, Wisza inni, Dobka wreszcie i z dziesięciu jeszcze stawiono. Byli tacy, co już Dobka znając, okrzykiwać go chcieli, ale sam im usta zamknął.
— Nie chcę! — zawołał. — Wolę słuchać niż rozkazywać... i swobodnym być, niż mieć tysiąc panów. Uciekłbym raczéj za kraj świata, niżbym się niewoli téj miał poddać...
Myszkowie, którzy się napewno spodziewali, że ich jednym okrzykną głosem, odjechali gniewni i zasmuceni. Ale coraz więcéj było takich, którzy mówili.
— Nie gorsiśmy od nich... mienia mamy tyleż albo i więcéj, ziemi dużo, rodu mnogo... jeżeli im kniażyć, toć i my potrafiemy.
I tak porozpraszali się wszyscy nieradzi z siebie, nieradzi z drugich, gniewni, nachmurzeni, niecierpliwi.
Wieczorem, gdy Piastun od swoich barci do zagrody powrócił, właśnie Dobek zajeżdżał przed jego wrota i zsiadał przed niemi.
— Ojcze Piastunie — rzekł — woleliście wy do pszczół iść niż do ludzi, a gdybyście się byli do nas pokwapili, możebyście nam z sobą zgodę przynieśli. Pszczołyby sobie bez was radę dały...
— A cóż się tam u was stało? — zapytał stary.
— Nic... słychać tylko, że Chwostka synowie Kaszubów już na nas i Pomorzan prowadzą... my tymczasem nie im a sobie pięści pokazujemy. Wiec się zrywa. A że my sami wybierać nie umiemy, jedni nam do wyboru konia radzą, drudzy dziewkę, trzeci losy rzucane... i drewienka... wreszcie choć do słupa biegać, jak za dziadów bywało.
— Widzisz Dobek — rzekł Piastun spokojnie — żem dobrze do pszczół szedł, bo tam w lesie ja wiem, com zrobił, a na grodzie ja ubogi człek z małym głosem, nicbym nie dokazał... Jużeście się to rozjechali?..
— Jedni precz poszli gniewni, drudzy leżą i mruczą... inni, jako ja, gospody szukają... Przecie wybierać trzeba, bo nam niewybrany na kark siędzie.
Nazajutrz zrana i Doman podjechał do wrót z pokłonem, bo starego wszyscy szanowali.
— Cóżeście to wy tak pobledli? — zapytał gospodarz, który go i nie widział dawno i nie słyszał o nim nawet.
— Nóż miałem w boku, krwi mi siła upłynęło! — rzekł Doman.
— Któż was pchnął?
— Wstyd rzec... dziewka... Porwałem Wisza córkę, bo mi się srodze podobała... Na koniu będąc, w moich rękach, nóż mi mój własny wychwyciła i zadała ranę głęboką.
Drogoście kupili dziewczynę...
— Anim jéj dostał — odparł śmiejąc się Doman — wymknęła mi się i uciekła do chramu na Lednicę, a jam się długo lizać musiał...
Piastun rzekł.
— Znajdziecie drugą.
— Jużem ci i znalazł — dodał Doman — a co mi po tém, kiedy zawsze pierwszéj żal.
W tém się głos dał słyszeć z boku piskliwy.
— I gdyby nie ta stara wiedźma Jaruha, jużby was na świecie nie było... ha! ha!..
Obejrzeli się i ujrzeli staruchę, która do nóg się im kłaniając, głową i rękami, uśmiechała się.
— A ty na wiec czy z wieca? — rzekł szydersko Dobek — możebyś się nań przydała?
— Dopiero na wiec — ciągnęła daléj stara niezmięszana — czemu nie? Słyszałam ja, że tam ładu nie ma... Kto wie? przyszedłby może ze mną... bo ja różne rzeczy w worku noszę... i wiele wiem... Powiedziałabym gromadzie baśń...
— Jaką? — zapytali ciekawi.
— E! to stara babska klechda... — szepnęła Jaruha. — Raz mówią trafiło się tak, że w mrowisku nie stało króla... Mrówczy pan z dębu spadłszy zabił się, a potomstwa po sobie nie zostawił... Tymczasem łakome ptactwo naciągało, aby złupić mrowisko... Zebrała się starszyzna i radzi... Jedni chcą komara wybierać, drudzy muchę, inni pająka, byle nie mrówkę... bo one wszystkie czarne, a wszystkie sobie równe... Tak dobra jedna jak i druga. Wybierali, wybierali i wybrać nie mogli, a ptactwo jaja dziubało tymczasem i wyjadało do szczętu... wszystkich równo... Aby ono to i tu tak nie było, miłościwi panowie. Ale staréj babie co do tego?..
Rozśmieli się słuchający, a Jaruha pokłoniwszy się, poszła do Rzepicy piwa się napić.
Więc przybyli mocno nalegali na Piastuna, aby z niemi nazajutrz na wiec jechał.
— A po co mnożyć głowy, kiedy i tak nie ma zgody? — odparł stary. — Radźcie bezemnie, jam się nie zdał...
Nazajutrz dzień toż samo było. Zjechali się starsi radzić, a poczęli wadzić i zeszło na sporach co było dnia. Widać było około stołba wijące się ludzi gromady, to przypadające do siebie, to odskakujące i rozchodzące się daleko, to nabiegające na siebie znowu. Ręce się podnosiły do góry... i głosy, rzucano czapki, potém wszyscy szli precz i za chwilę się do kupy cisnęli.
Zgody nie było... Leszkowie z jednéj, Myszki z drugiéj strony przewodzili.
Wieczorem późnym Myszko krwawa-szyja podjechał pod chatę Piastuna, jak noc chmurny.
— Pozdrawiam was, ojcze.
— Z wiecu wracacie?
— Tak ci jest, z wiecu jadę... — westchnął Myszko.
— Cóż niesiecie?
— Wiadro próżne — rzekł z goryczą Krwawa-szyja — nie ma wody, nie ma zgody. Mało się już za włosy nie pobierzemy. Każdyby kneziem chciał być, a słuchaćby się nikomu nie chciało.
— A wy? — zapytał stary.
— No... ja téż... a ja prawo po sobie mam — rzekł Myszko — któż Chwosta przemierzłego zdusił, jeźli nie ja i moi? Kto szyi i zdrowia nastawiał? Juścim tak dobry jak i Leszki, jak Jaksy albo Kanie?..
— Pewnie — rzekł cicho Piastun — ale cóż będzie? Mówią, że Leszek i Pepełek ciągną?
— Nie ma co już i mówić o wyborze — dodał głosem stłumionym — kto ludzi zbierze więcéj, sam się kneziem ogłosi... i będzie na grodzie panował.
— A po cóż tamtego zrzucać było? — odezwał się stary — wszak i on takiém prawem siedział.
— Cóż, jeźli do zgody nie przyjdzie — przerwał Myszko — czy lepiéj, aby nas jedli niemcy, czy aby swój za łeb wziął?
Gospodarz umilkł trochę, w ziemię patrzył.
— Czyńcie jako wiecie, ale wiec szanujcie — rzekł po chwili. — Co się stało Pepełkowi i Leszkom, może i drugich spotkać...
— Ja nad sobą innym nie dam przewodzić! — krzyknął rękę do góry podnosząc Myszko.
I z tém jakby zagniewany odjechał.
Nazajutrz dzień na grodzisku nie było nikogo. Stado wróbli po niém latało, zbierając pruszyny po koniach i po ludziach, świergocąc jak wczoraj ludzie, kłócąc się i czubiąc o ziarna, jak wczora tamci o panowanie nad sobą.
Piastun siedział na przedsieniu, dziwiąc się w duszy swéj, że ludzie tak bardzo pragnąć mogli tego, co było straszném brzemieniem... i cieszył się téż, iż ubogim był, a nie potrzebował do sporów należeć i stać mógł na uboczu.
Wiec, powiadano, rozszedł się z niczem, lub gorzéj jeszcze, bo ci, co nań przybyli druhami, popowracali wrogami, w sercu z żalem i nienawiścią. Myszkowie zwłaszcza, nieprzyjaciół napytali i współzawodników, a Leszki pocichu cieszyli się z wszystkiego, bo niejeden już głowę ku nim obracał, mówiąc: — Lepiéj niech stary ród nam panuje, byle zakonu strzegł.
Pusto było na grodzisku dni kilka, ale wrzało i gotowało się po zagrodach.
Nadchodził dzień świąteczny żniwa. Zdało się tym co przewodzili, iż za drugim razem wiec nie darmo się zbierze i wybór stanąć musi. Poczęto więc znowu obwoływać się na zbór a sejm nowy nad Gopło. Pojechali Myszkowie po swoich, Leszki téż i inne rody, zbierając druhów dla narady i poparcia.
Wielu już zrażonych iść nie chciało. Byli i tacy, co się cieszyli, że knezia nie mieli, bo danin, osypów i służby do grodu nie było, a gdy o najazdach mówiono, głowami potrząsali, utrzymując, iż niemce doma i nad Łabą mieli roboty dosyć, a nad Wartę się tak rychło wybrać nie mogą.
Tymczasem że dzień nowy naznaczony był świąteczny, a niektórzy myśleli, iż chlebem sobie ludzi zjednają, kazali na wozy nabrać mięsiwa, kołaczów, piwa i miodu, i wieźli je z sobą dla częstowania. Tak uczynili Myszkowie, a gdy się o tém dowiedział Bumir i jego drużyna, nie chcieli się téż dać wyprzedzić, naładowali co w domu mieli na wozy i konie i słali na gród.
Zbór nie był tak gromadnym jak pierwszym razem, ale wyglądał uroczyściéj.
Ludzie téż baczniejsi, bo doświadczeńsi, więcéj się przysłuchiwali niż mówili i serca sobie jednać usiłowali.
Już koło zasiąść miało, gdy z dzidą w ręku nadciągnął Wizun stary, który przybywać się zdawał znużony z drogi dalekiéj.
Starzec poważanie miał u ludzi nietylko dla doświadczenia i rozumu, bo w ciągu życia dalekie zwiedzał kraje, i znał prawie wszystkie gdzie sięgało „słowo“, ich obyczaje, ład, zakony, prawa wszystkich gromad i plemion siedzących po za Wisłą i Dnieprem, i po Tatry, i nad Dunajem, nad Łabą i Odrą, i nad morzem Białém — ale wróżbitem téż był wielkim i proroczo widział a wiedział, co się dziać miało... Chadzano doń nieraz po radę, acz jéj szczodrym nie był. Wszyscy mu więc okazali radość wielką, iż na wiec przychodził, a spodziewali się, iż przemówiwszy, do zgody nakłoni.
Więc gdy się zdala ukazał, i Myszkowie i Leszki witać go szli, a nim do mówienia o sprawie przystąpili, wystawiono niecki z mięsiwem i chlebami i napój, prosząc wszystkich — na strawę.
Posiadano na ziemi około wozów. Wizunowi poczestne miejsce zrobiono i częstować się poczęli z dobrą myślą. Dzień téż był dziwnie pogodny i piękny; napoju wszelkiego stało siła, a gdy się raz ugaszczać zaczęto, ani się postrzeżono, jak dobra część dnia na ucztowaniu zeszła. Wizun milczał. Myszkom się zdało, że go mieli za sobą, a Leszkowie prawie byli pewni, iż przeciwko nim nie stanie. Więc nim do koła szli, prosili go, aby im radę dał, co czynić mieli, dla rychlejszego sprawy końca.
Stary obejrzał się dokoła i namyśliwszy począł.
— Potom ci ja tu się przywlókł, ażebym wam prawdę przyniósł, nie z siebie ale z tego źródła, zkąd ona płynie. Umyślniem odbył pielgrzymkę do miejsc świętych, pytając co czynić, abyśmy się od biedy uratowali. Wracam z niéj właśnie. Byłem daleko, byłem po kontynach Światowida, Radegasta, Porewita... byłem na Kołobrzegu, Szczecinie, w Retrze i na ostrowiu świętym Ranów, u Czarnego-Stawu... Bogowie tam królują, którzy całemu plemieniu naszemu rozkazują, Obodrytom i Wilkom równie jak Ludkom i Polanom...
Nie ma u nas takich chramów i takich bóstw, jak te, co są u Redarów i Ranów... czcimy i my przecie Rugiewida o siedmiu twarzach i mieczach siedmiu, Trygłowa o trzech głowach, Porewita o czterech obliczach z piątą na piersi, Światowida, który czterma głowy patrzy na cztery świata strony...
Tam ja do nich chodziłem po wróżbę i wieszczbę dla nas, ztamtąd wam przynoszę co mi rzeczono...
Obejrzał się, słuchano w milczeniu, a Myszko spytał.
— Jakżeście się do Retry dostali?
— Któż co starcowi bezbronnemu miał uczynić? — odezwał się Wizun. — Zatrzymywali mnie Wilcy po gościńcach nie jeden raz, ale puścili wolno... Do Radegasta téż niełatwo się dobić... Leży kontyna na wyspie zewsząd wodą otoczonéj jak Lednica nasza, długa hać i mosty prowadzą do niéj, a gdyś już na ląd wszedł, dziewięć bram przebywać musisz, a do każdéj z nich pukać i prosić się, bo u każdéj stróż stoi czujny dniem i nocą, a pyta cię i opatruje. Nie puszczają zaś więcéj jak trzech na raz do chramu. Kontyna stoi na podwyższeniu, z trojgiem wrót w tynach co ją otaczają, z których dwoje się tylko otwiera, a trzecie tajemne do wody prowadzą... Bóstwo stoi całe złocone w koronie na głowie, na rogach jeleni i kozłów, misternie wywyższone pod dachem purpurowym, ze słupy malowanemi, a obok niego łoże jego królewskie purpurą zasłane... I wkoło Bogowie drudzy we zbrojach, z mieczami... Tamem ja naprzód szedł o wyrocznię pytać...
— Cóż ci powiedziała? — zaczęli szemrać otaczający.
Wizun spuścił oczy.
— Musiałem na wyrocznię czekać... póki mi nie przyszła w jedném słowie: Wybierzcie pokornego... Nie dość mi na tém było i szedłem na ostrów święty, nad Czarny-Staw, na Jasmund, do Rekony... pytałem u Trygłowa i Światowida... Światowid mi rzekł: Wybierzcie małego. Trygłow kazał powiedzieć: Wybierajcie ubogiego... Pytałem Rogu Światowida przez miód, który w nim stoi i rzeczono mi, że niepokój i wojna czeka nas, dopóki mały nie będzie uczyniony wielkim...
Słuchając Wizuna wszyscy się po sobie oglądali, i widać było na twarzach frasunek, a stary mówił daléj.
— Com przyniósł od wyroczni Bogów, to i w sobie nosiłem wprzódy... Zgody nam prędko potrzeba i jedności... Zwędrowałem wszystkie plemiona i narody nasze, jakie na ziemiach siedzą od Dniepru do Łaby, od jednego do drugiego, od sinego do białego morza, i liczyłem w myśli, wiele nas jest, a jak my mało możemy... Jedni z nas już się niemcom poddali i trzymają z niemi; drudzy z sąsiady braćmi wojują, inni się po lasach chowają, a swoich o miedzę znać nie chcą... Każdy żyje jako woli, a do kupy się zebrać i w kupie zgodzić najtrudniejsza rzecz... Chodzili jak ja nieraz Polanie nasi do Ranów, do świątyni, spotykali się tam z Serbami i Ludkami i Dulebami i Wilki, i wszelkiemi plemionami jednéj mowy, pili z niemi z czary razem, chleb łamali, a nazajutrz znać się nie chcieli...
Niemcy mają jednego wodza, a gdy się pokłócą, ten ich jedna jak matka dzieci przy misce, obojgu po głowach dając naukę; u nas swoboda panuje, a kto chce szarpie... Dla onéj swobody, pana nie znając, zwierzom dzikim dostajemy się na pastwę...
Gdy inaczéj nie może być, choć nasze ziemie i miry niech zgodne będą, a niech wybiorą jako rzekły wyrocznie, pokornego, małego, ubogiego...
Gdy Wizun skończył, panowało długie milczenie, a co wprzódy każdy się wielkim czynił, terazby był rad mniejszym się stać lub okazać. I nie w smak szły te wróżby znaczniejszym, a na starego szemrali.
W tém z tyłu poczęły niecierpliwe gromady wołać.
— Do rady! do koła!
Wszystkie rody poczęły się kupić i ustawiać, a każdy swoich zalecać. Wnet i o przepowiedni zapomniano. Myszkowie się krwią przelaną i pracą chlubili, Leszkowie stali przy jakiémś prawie, inni bogactwem się zalecali.
A że gromada Krwawéj-szyi najliczniejsza była, śmielsi poczęli już go obwoływać, ale zaledwie to posłyszano z przeciwnego końca, zerwała się burza i odskoczyła połowa, ani znać go nie chcąc za wodza.
Tuż najpokorniejszego z Leszków wywoływać zaczęto, lecz zagłuszyła wrzawa ze strony przeciwnéj luźne głosy.
Ci co w kole siedzieli, powstawali, rozpierzchli się, rozbiegli.
Zgody nie było... Część znaczna precz szła na okopy, pokładła się na trawie i pijąc, narzekała na drugich. Wizun stał z boku na swéj dzidzie oparty i uśmiechał się. Słońce zapadało.
W tém na zdyszanym i potem oblanym koniu przypadł człowiek w koszuli, zdala już ręką coś ukazując a krzycząc.
Porwali się wszyscy biegnąc ku niemu. Zsunął się w tém z konia, wołając głosem wielkim.
— Synowie kneziowi z Pomorcami i Kaszubami a Niemcy, już idą na nas... już puszczę na granicy przestąpili...
Ledwie to usłyszawszy, wszyscy do koni swych biegli; popłoch i wrzawa się stała niezmierna.
— Tegośmy się doczekali spierając i krzycząc! — krzyknął Dobek gniewnie. — Rozbiegniemy się li teraz, potraciwszy głowy, to zginiemy wszyscy, bo nas po jednemu wybiorą... jak wróble ze strzechy powykręcają...
Leszkowie milczeli stanąwszy na stronie, im się z synami Chwostka łatwiéj było porozumieć. Myszkom o głowy szło... zwołali się do kupy osobno.
— Na koń, kto żyw, niech każdy swoich ludzi zbiera... — poczęli zaklinać — nie ma czasu na długie rady... Gromadą iść i ławą im zastąpić drogę... Nie staniemy im do oczów, późniéj już nie czas będzie...
Dobek przerwał gwałtownie.
— Do domów, po ludzi! — zakrzyknął nakazująco — czeladź idźcie zbierać... nazajutrz wszyscy z czém kto ma, tu nad Gopło... a ztąd razem ruszym na wroga... Wieczora i nocy starczy! na koń! na koń!
Dosiadali téż już koni, chwytając je z paszy i od wozów, kto co napadł, rozsyłano gońców i nim mrok nadszedł, grodzisko znowu stało pustém i milczącém.
Gdy noc zapadła, w stronie, z któréj się spodziewano najazdu, dalekie łuny już widać było na niebie.
Nazajutrz nie przybył nikt jeszcze na zborne miejsce, wszyscy się gotować musieli, niejednym i dzid i oszczepów brakło... Trzeciego dnia dopiero zaczęły się gromady powoli spływać nad brzeg jeziora. Wieść o napaści wroga ruszyła wszystkich, z odleglejszych téż osad szły gromadki.
Nie pytając wyboru, Dobek, który się pierwszy znalazł na placu, sam sobie dowództwo nadał, a posłuszeństwa mu nie odmawiano. Silnym był dość, aby je wymódz, gdyby mu się kto sprzeciwił.
Ledwie ówczesny lud zbrojny, mógł się nim nazywać. Nie byli jeszcze Polanie narodem wojennym i łupiezkim, ale rolniczym i spokojnym. Konieczność obrony uzbrajać się im kazała, a uzbrojenie lichém było.
Żelaznego oręża mieli mało, miedziana stara broń u niewielu się znajdowała; szła czeladź uzbrojona w młoty kamienne i obuchy, pałki nasiekiwane, łuki, proce i pociski. Kawał łubu lipowego stał za zbroję, a ozdobną zwała się tarcz, gdy ją kto skórą jedną lub dwiema obciągnął. Siekiery i noże, na jakie kogo stało, wiązano do pasa i do konia.
Czeladź i parobkowie pieszo szli, co przedniejsza drużyna i kmiecie jechali konno na głowach, dla osłony mając albo kruszcowy kabłąk, lub czapkę tylko, na ramionach kręgi mosiężne, które od uderzenia mieczem obraniały.
Każdy ród wiódł swą gromadę, niebardzo sworną, grozą i strachem trzymając ją w posłuszeństwie.
Dobek latał opatrując gromady i szykując jedne przy drugich, a tu mu czeladź zaraz się waśnić poczynała, że ją uspokajać kijem musiał. Myszków sługi z Leszkami stać obok nie chcieli. Lecz Dobek gdy się rozpalił, ani spał, ani jadł, ani spoczął, póki do potyczki nie doprowadził. Wojnę lubił i dopiero żył, gdy dzidę w rękę wziąwszy, na konia siadł. Śmiały mu się oczy i drgały usta. Ku wieczorowi powysyłał najprzebieglejszych ludzi na zwiady, aby dopytali, gdzie się nieprzyjaciel obracał. Dopiero języka dostawszy, miał przeciwko niemu wyruszyć. Tymczasem odstąpiwszy nieco u jeziora, położył się z ludźmi w gaju, aby nocą nie zdradziły ogniska i dymy.
Wrócili wysłani z tém, że niemców nieopodal już słychać było — podpełznąwszy widzieli ich nawet, ale sił obliczyć nie mogli.
Szli zabierając ludzi, spędzając trzody, zagrody paląc, łupy garnąc jakie pochwycić mogli, kędy się przesunęli, zostawała po nich pustynia i zgliszcza.
Czas było co najprędzéj naprzeciw nim wystąpić, aby dalszą zaprzéć drogę, bo każdy dzień ludzi wielu życie i mienie kosztował. Ale straszono gromady walką i uzbrojeniem, a zbierana kupa czeladzi, nie starczyła na taką siłę, Dobek więc postanowił ciągnąć cicho, aby ich na noclegowisku napaść śpiących.
Cicho i ostrożnie przerzynać się poczęli lasami, po bokach, w prawo i lewo, posłał leśnych ludzi, co i po ziemi i po drzewach chodzić umieli — aby przepatrywali, gdzie się nieprzyjaciel znajdował i jak go osaczyć najlepiéj.
Drugiego dnia w głębi puszczy naszli na cały obóz niewiast z dziećmi, starców i niedołężnych, z trzodami i dobytkiem, którzy ze dworów i chat zbiegli, chroniąc się przed nieprzyjacielem na niedostępne uroczyska.
Płacz i trwoga panowała między niemi. Siedzieli na ziemi jęcząc, zawodząc, tuląc się do siebie za każdym szmerem w dali, zdradzając się krzykami.
Ci mówili, że wiele już ludu poszło w pęta, a mało kto zawczasu zbiedz mógł, ratując życie. Lasy, łozy i trzciny nad wodami za przytułek służyły, ale i ztamtąd psy, których gromady ciągnęły z Pomorcami, schronionych płoszyły.
Pomorcy z niemcami, szli pustosząc ogniem i mieczem, lud tylko młodszy wiązali w łyka i gnali za sobą. Na czele ich stali kneziowie Leszek i Pepełek, za rodziców zemsty chciwi.
Kmieciów schwytanych bez litości na dębach wieszano.
Jęki niewieście, kwilenie dzieci, żałosne wołania starców — nie dodały serca Dobkowéj gromadzie, ale do zemsty budziły.
Zbiegi mówiły z przerażeniem o ludziach całych w żelazo pozakuwanych, ze szczytami kruszcowemi, od których strzały odskakiwały, których pałki nie brały. Za tarczami temi stali jak za murem z żelaza.
Dobkowi serca przybyło i gniewu, mówili mu, że łupiąc zagrody zapijali się, a najadłszy i opiwszy nocami jak wieprze leżeli, dysząc bezsilni... a ktoby ich napadł wówczas, tylkoby wiązać i dobijać potrzebował.
Z tych zbiegów złapanych w lesie, stary jeden się podjął drogę ku niemcom pokazać. Przeleżeli tu do zmierzchu, jak mrok po cichu wyciągnęły gromady, krajem lasu posuwając się ku północy. Księżyca na niebie nie było i noc okryła ich chmurna.
Szli tak długo, zwracając na różne strony, gdy wreszcie z za drzew, ujrzeli w dali szeroko porozkładane, dogasające ogniska.
Dobek wysunął się naprzód rozpatrzeć, jak ognie leżały, by po nich siłę nieprzyjaciela policzyć. A było ich tyle, że rachować przestał, bo mu siec było pilno. Nie spodziewali się znać najezdzcy, aby im kto śmiał czoło stawić i odpoczywali bezpieczni. Gęsty las z jednéj strony, dozwalał się podkraść niemal do samego obozowiska w dolinie.
Ludzie na ziemię się pokładłszy, pełznęli cicho na brzuchach. Obóz Pomorców był dla nich łakomą zdobyczą, choćby się nie obciążył łupami. Lud tam się do nich kupił z całego wendyjskiego wybrzeża, aż do ujścia Łaby, zbóje i łotry ze szerokiego świata. Pomorcy wojownicy razem i przekupnie, mieli téż u siebie doma, czego dusza zapragnęła. W Winedzie mieniali swoje skóry i bursztyny na żelazo, na miecze, sukna i towary idące z południa, wschodu i zachodu. Choć mowę mieli słowiańską, ale serca już niemieckie, byle łupu dostać gotowi byli iść na swoich, służyć każdemu, palić i zabijać choć braci rodzonych. Chciwość ich ciągnęła i zwierzęca dzikość.
Przebiegłszy kawał kraju, w którym tylko zgliszcza i pustkę zostawili po sobie, zniszczywszy osad kilka, złupiwszy dworów wiele, położyli się właśnie obozem u lasu; w miejscu bezpieczném. Osłaniała ich puszcza, jezioro i błota do koła. Spoczywali bez straży. Jadło się warzyło w kociołkach, tarcze i miecze leżały porozrzucane po ziemi. Pozdejmowali pasy, pociskali żelazne blachy, aby im lżéj dychać było.
I leżąc śpiewali dziko, a wśród pieśni, straszne krzyki a wołania słyszeć się dawały.
Pastwili się nad niewiastami i dziećmi pozabieranemi w drodze. Nieopodal od obozu ich, widać było skupioną gromadę ludzi łykami i powrozami pokrępowanych; jeńcy to byli, którzy głodni, pokrwawieni, pobici leżeli na piasku, a nikt im chleba nawet nie rzucił. Stado psów ujadało nad niemi. Jęczeć nie śmieli, bo słabych zabijano. Niewiasty na rękach trzymały martwe już dzieci żywi i trupy razem leżeli.
Ludzie Dobkowi podpełznąwszy z przerażeniem poznawali swoich, między niewolnikami — w sercu się im gotowało. Opodal trochę stali kaszubowie i niemcy, a tych mniéj było. Dobrze uzbrojeni, dodani przez dziada wnukom Sasi trzymali się na uboczu, straż przy nich odbywając. Sami kneziowie na pagórku, pod szałasem odpoczywali bezpieczni.
W obozie śmiechu, ryhotania i pieśni pełno było. Czasem tylko dwu zbójów przemówiwszy się porwało z ziemi i cisnęli się na siebie, chwycili za bary, padając, gniotąc i tarzając. Inni z nich stroili śmiechy. Czasem wstał który, aby do jeńców pójść i łuku na nich spróbować.
Polanie mieli czas dobrze się rozpatrzeć i rozmyśleć. Pomorcy, którzy najbliżéj ich leżeli, cale się niczego nie spodziewając, tak zawodzili i wrzeszczeli, iż zbliżających się posłyszeć nie mogli. Łamane gałęzie i szmer pochodu, wiatru szum głuszył i pieśni. Dobek ze swojemi zbliżył się na sam kraj lasu, kilka kroków go dzieliło od najezdnika.
Konie jazdy opodal nieco się pasły na łące. Dobek, który jak bartnik na drzewa łazić umiał, z wierzchołka staréj sosny, obejrzał dobrze jak był obóz rozłożony i kazał swoim wprzód nimby się na odpoczywających rzucili, starać się ich osaczyć do koła jak zwierza w ostępie, drogę im zapierając do ucieczki.
Stało się tak, z jednéj tylko strony od pola zająć ich nie było można, boby zawczasu popłoszono, na dany dopiero znak zabiedz i z téj strony mieli ludzie, aby nikt nie uszedł z życiem.
Jedną część oddzielił Dobek, by się natychmiast do jeńców podkradła i pęta ich poprzerzynała. Oni téż mieli na wroga paść i swoim dopomódz do rzezi.
Gdy wszystko było gotowém, przemyślny Dobek stanął z mieczem na przedzie i od pasa róg wziąwszy, dał znak, aby się rzucono na Pomorców.
W obozie choć usłyszano głos ten, nikt się nie ruszył, sądzili, że który ze swoich znak daje, nie ulękli się i nie spłoszyli. Gwar i śmiechy szły górą.
W tém z lasu posypali się Polanie pędem lecąc i spadając na karki leżącym, wprzódy nim za broń pochwycić mogli.
Krzyk straszliwy ze stu wrzasków złożony rozległ się jak grzmot po lesie i już rzeź rozpoczynała okrutna. Jeńcy téż z okrzykiem ruszyli zbrojąc się w głownie i koły, bliższych niewiasty zrozpaczone chwytały za gardła rękami i dusiły nim na nogi porwać się uspieszyli.
Tylko daléj leżących gromada wstała, lecz w zamięszaniu i popłochu gniotła się sama, zabywszy broni i lecąc to ku jezioru, to na las, gdzie im zastępowano drogę.
Choć ze wszech stron razem napadnięto na obozowisko, do pagórka na którym stali kneziowie i niemcy dobiedz tak rychło nie pospieli, ani Dobek, ani jego kmiecia drużyna.
Z góry spostrzegli niemcy, że na Pomorców uderzono i mordowano, chwycili wnet za miecze ludzie żelaźni — ale już było za późno. Pomorcy ściśnięci wili się bezbronni padając pod oszczepami i młotami. Niektórzy pełzając uchodzili w zarośla i ginęli po drodze, inni na ziemi leżąc o darowanie życiem prosili daremnie.
Kaszuby stojący téż daléj, podnieśli się zrazu za broń chwyciwszy, ale na nich rzuciła się nawała wielka, zagnała ich na pobojowisko i trupy, na ciała pobitych, ku lasowi, od którego na nich drudzy czekali.
Niemcy sami jedni zostawszy garstką niewielką — opasali Leszka i Pepełka, których konie u szałasu stały i z niemi co tchu i siły uciekać zaczęli na pole. Ciemna noc ucieczce sprzyjała. W pogoń za niemi puścił się Dobek w kilkanaście koni, lecz pierzchali tak szybko, iż dogonić ich najmniejszéj nie było nadziei.
Wrócili więc, spodziewając się, że ta mała garść tułając się po spustoszonym kraju, zagarniętą być musi lub wybitą.
Na obozowisku rzeź okrutna pomściła zniszczenie. Mało kto ztąd wyniósł życie. Własne miecze Pomorców porzucane na ziemi, służyły do mordowania, łyka ich przygotowane do wiązania tych, co o miłosierdzie prosili, wykup obiecując za siebie.
Jeńcy, którzy tylko co jęczeli spętani, nie spodziewając się już nigdy zagród swoich oglądać, jakby na nowo na świat się narodzili, szaleli z radości, całując zbawców swych nogi. Inni jak pijani dobijali trupy na pobojowisku.
Zwycięztwo było wielkie, bo kaszubów mało co, podając tył, ujść podążyło — a i tych jeszcze część wybito po drodze.
Z północy skończyło się wszystko, radość niezmierna śpiewami się rozlegała po lesie. Dobek leżał pod dębem i pot z czoła ocierał. Kazał wnet stanice bogów powbijać z dzidami na placu, rozpalić ognie, a trupy pobitych, gdy je odarto, zwlec na kupy i palić na stosach.
Jeńcy natychmiast poczęli nosić gałęzie i toczyć kłody. Rzucono pozabijanych na ogień, innych do jeziora spychać kazano i pagórki ogniste wznosząc się na pobojowisku, daleko łunę swą oznajmywały zwycięztwo. Siedząc około nich śpiewano pieśni.
Łupu, broni różnéj i kruszcu, łuków i młotów, tarcz skórą obszywanych i obijanych blachami, nabrano tak wiele, że jak drzewa stosy leżały. — Niewiasty, starcy, dzieci, które z pęt uwolniono, stali u ogni opowiadając, skarżąc się, dziękując obrońcom. Choć mało kogo życiem darowano, i jeńców przecie do dwu kop się zebrało. Tych zaraz łykami i powrozami spętano mocno i na to samo miejsce spędzono do kupy, gdzie niedawno swoi jęcząc leżeli.
Gdy się tak powoli uspokoiło wszystko, poszła starszyzna rozpatrywać pobranych, śledząc czy między niemi się kto z dowódzców i znaczniejszych nie ukrywał. Ale ci leżeli twarzami do ziemi i musiano im łby podnosić za włosy, aby zajrzeć w oczy. Pomorcy lud dziki, korzyć się i litości prosić nie mieli zwyczaju. Leżeli pokrwawieni, tuląc oczy i czoła, nie sycząc nawet, choć ich powrozami do krwi pokrępowano, a z ran broczyli posoką.
A gdy upartym głowy gwałtem do góry unoszono, nie jednemu jeniec wściekły rzuciwszy się palca odkąsił, choć wiedział, że go tam zaraz oszczepem do ziemi przybiją.
Gdy tak szli, Dobek, Ludek syn Wiszów i Bolko Kania potrącając nogami leżących, na boku spostrzegł Ludek człowieka rudego związanego, który oczyma nań łypnąwszy, głowę prędko za plecy towarzysza ukryć się starał. Wyciągniono go wnet z kupy za nogi — aż gdy twarz osmalona na jaw wyszła — Ludek zawołał.
— O! ten ci to jest, który ich tu pewnie prowadził, wypatrzywszy wprzódy drogi! Znam ja go, to niemiec, Hengo się zowie. Zamianą wrzekomo po chatach chodził, był u ojca naszego, łamał chléb z nami, a poznawszy kraj, teraz niemców braci przyprowadził, służąc im przeciwko nam...
Dobek krzyknął porywczo.
— Na gałęź z nim!
Lecz Ludek wstrzymał.
— Nie — dajcie go mnie, dyby mu nałożę i do sochy zaprzegę, za wołu stanie, bo silny. Niech żywie, śmierci z mojéj naprawy dlań nie chcę, bo naszym gościem bywał.
Ludkowa czeladź na skinienie zaraz go odprowadziła — lecz, nim odszedł na ziemię padłszy, płakał dopraszając się litości. Przysięgał, iż wcale winnym nie był zdrady, bo go kneziowie z sobą gwałtem pochwycili, wiedząc iż bywał u Polan, ale dróg im nie okazywał. Iść tylko musiał, bo mu śmiercią grożono. Wiary mu jednak nie dając, w pętach precz go nazad odciągnięto.
Zebrane drużyny legły odpoczywać na pobojowisku, weseląc się i ofiary bogom składając dziękczynne za zwycięztwo.
Stosy z trupami, do których drew przyrzucano, rozpłonęły jasno — stała się noc jako dzień. Lasy dokoła jak złotem oblane drżały, gorzały łunami pola dalekie, ogromne słupy dymu purpurowego wyrastając po nad puszczę, nad wzgórza — daleko i szeroko roznosiły postrach jednym, drugim przeczucie zwycięztwa.
W kotłach znowu ponastawiano jadło, warzono i pieczono, pozasiadała starszyzna rany zawiązywać i opowiadać jak walczyła, a czeladź tymczasem gromadziła łup, rozkładając z osobna tarcze, odzieże, miecze. Było się czém obdzielać i w czém wybierać, bo łupiezki żołnierz niósł z sobą dużo wszelkiego mienia i nigdy zdobyczy obfitszéj nie pamiętali ludzie. Radość ztąd czeladzi była wielka.
O pogoni za resztą kaszubów i niemców, nikt już nie myślał — utrzymywali nawet kmiecie, że kneziowie klęską tą odstraszeni, nie odważą się na drugi najazd i pomorców ani kaszubów do posiłkowania nie znajdą tak łatwo; a niemców zdala sprowadzić nie będą mogli.
W obozie teraz znalazło się do zbytku wszystkiego, najezdzcy łupiąc po drodze, wieźli z sobą nawet beczki z miodem i piwem, pobrane po dworach, pod lasem całe trzody stały w zasiekach, zabijano więc bydło dla nakarmienia ludzi i do rana przeciągnęło się ucztowanie i ofiary.
Nad świtaniem, wśród téj radości i dostatku, ochota się wzięła wielka a zbytnia, tak, że gdyby naówczas owa garść kaszubów wróciła na pobojowisko, łatweby może nad biesiadującemi odniosła zwycięztwo.
Jeńcy tylko, jak skoro nadszedł dzień, podziękowawszy wybawcom, zabrawszy z trzód co kto poznał za swoje, do zagród popalonych odciągać zaczęli. Reszta, straże rozstawiwszy, na ziemi leżąc się pospała.
Słońce już było wysoko, gdy czujniejsi budzić się zaczęli — a tu głód znowu czuć się dawał — powrócono więc do mięsa, piwa i miodu, a biesiadowano znów do nocy.
Ta gdy ich zaskoczyła, nie czas już ruszać się było — zmęczenie dawało się czuć wszystkim, pozostali więc na pobojowisku. Tylko, że ze spalonych trupów smrodliwy dym im dokuczał, położyli się nieco opodal, drew przyrzuciwszy aby się ciała podopalały do szczętu.
O wieczornéj porze Ludek kazawszy przyprowadzić przed siebie Henga, i z litości go nakarmiwszy, badać zaczął, wraz z Dobkiem. Posądzano bowiem niemca, iż wiedział więcéj, niż się przyznawał. Nic z niego jednak prawie dobyć nie mogli, mimo groźby. Prawił tylko, że dziad dwu młodych Pepełka synów, który nad granicą za Łabą siedział i zbrojnego ludu miał podostatkiem, dla pomszczenia córki i pomocy wnukom wszystko ważyć był gotów, że młodzi zajadli téż byli i odważni, zatém, jeśliby do swoich dzielnic nie mogli powrócić, nieustannie Polanów niepokoić będą. Dawał téż do zrozumienia, iż zgoda łatwoby się mogła dać zrobić, gdyby się o nią postarano.
Puszczono go z tém nazad, Dobek szedł ze starszyzną radzić, co miał daléj przedsiębrać — czy na granicę iść mścić na Pomorcach napady nieustanne, lub do domów powracać. Wszyscy jeszcze świeżém zwycięztwem zagrzani, gotowi byli iść na kraj świata i wojować, postanowiono przynajmniéj granicę splądrować i nastraszyć najezdzców w domu. Jak świt więc daléj ciągnąć miano. Ludkowi tylko i Domanowi zdano jeńców pomorskich, aby ich odprowadzili i jako niewolników rozdali po kmiecich zagrodach. Do dnia poczęło wojsko ruszać na wyprawę, stanice podniesiono do góry, jazda na koń siadła, kupy piesze gromadzić się zaczęły. Ludkowa czeladź, co Pomorców pędzić miała, biczami smagając, poczęła ich zmuszać do wstawania z ziemi. Straszny był widok téj dziczy zrozpaczonéj, która losowi swemu nie chcąc się poddawać, wyła, targała się, rzucała, dopóki biczyskami jak trzoda nie została zmuszona do pochodu. Pędzono ich pieszo, otoczywszy konnemi, z rękami w tył powiązanemi, poczepionych razem. Ciągnęli się nie mogąc uciec, ani nawet ruszyć inaczéj tylko wlokąc jedni drugich za sobą. Na pół nadzy, poodzierani, ranni, wlekli się, padali i wyli. Upartszych koniom do ogonów przywiązywano. Henga sam Ludek na postronku prowadził, aby mu nie uszedł.
Tak gdy Dobek ku granicy szedł, Wiszów syn z jeńcami powracał i z dobrą wieścią — niewolników po kilka do zagród rozdając — co we żniwa bardzo się przydało.
Wszędzie z radością wielką witano tego posła zwycięztwa — bo łuna widziana nocą, postrach była rozniosła. Ludzie biegli przypatrywać się pobranym zbójom, obrzucać ich przekleństwy i razami. Pozostających zabijano w dyby, by uciec nie mogli.
Starszyzna jednak zazdrościła Dobkowi odniesionego zwycięztwa, lękając się może, aby wojsko w ręku mając po władzę nie sięgnął — niepokoiła się spóźnionym jego powrotem i odkładanym knezia wyborem.
Mruczano powtarzając rozkazy wyroczni, aby wybrano, pokornego, ubogiego i małego.
Myszkowie i Leszki znowu swoich objeżdżali. I jedni i drudzy stawali często przed zagrodą Piastuna, żądając od niego rady, a wymawiając mu, że pszczoły swe więcéj kochał, niż sprawę mirową, od któréj trzymał się zdala.
Stary uśmiechał się, milcząc.
— Gdybym ja pomódz mógł — mówił — chętniebym rękę przyłożył. Cóż ja mogę biedny, gdy możni jak wy, nic potrafić nie umiecie. Bogów tu raczéj prosić trzeba niż ludzi, aby oni nam dopomogli. Łatwiéj było złego obalić, niż na lepszego się zgodzić.
Leszków nikt nie chciał, aby się za krew swoją nie mścili. Myszków się lękano, by nieprzyjaciół i niechętnych sobie nie prześladowali. Spokój, który na chwilę zapewniało zwycięztwo, dozwalał odetchnąć i przygotować wiec nowy.
Poczuli już możniejsi, że jedni drugich nie dopuszczą do władzy. Wyrocznia téż chodziła ze swą radą po głowie, rodziła się więc u wszystkich myśl, aby wybrać takiego, coby pokornym i małym będąc, wdzięcznym był im za cześć i wyniesienie a łagodnie z niego poczynał. Szło tylko o wynalezienie człowieka.
Na każde imie było więcéj tych, co mu się sprzeciwiali, niż coby je popierać chcieli.
Korzystając z uspokojenia, Doman się do wesela sposobił. Chciał je mieć huczném i głośném, stary téż zdun, który córkę za bogatego kmiecia wydawał, pragnął pokazać, iż go stało na przyjęcie i uraczenie choćby najliczniejszych gości. Z obu stron przygotowania czyniono wielkie.
Doman naprzód, odziawszy się bogato i czeladź postroiwszy, wędrował od dworu do dworu, drużbów sobie na wesele spraszając.
A gdy tak jechał i stanął po drodze przed Wiszów zagrodą, ścisnęło mu się serce — Dziwa przypomniała mimowoli.
Ludka znowu doma nie było, bo zdawszy jeńców, za Dobkiem pośpieszył nad granicę, młodszy brat gospodarzył.
U wrót stanąwszy, ręce sobie podali.
— Dziewkę sobie biorę — odezwał się do niego Doman - za drużbę was proszę...
— Będę wam chętnym drużbą — odparł chłopak. — Cieszę się, żeście o naszéj zapomnieli...
Popatrzał mu się Doman w oczy i rozśmiał niewesoło.
— Nie myślcie — odpowiedział — żem sobie dziewczynę napytał jak wasza... Krasy chciałem, więcéj nic... hoża jest i młoda!.. Biorę córkę zduna z nad jeziora Lednicy... Co mi tam? nie dbam czy mi co przyniesie!.. Oczy jéj się śmieją, może i ja poweseleję... bo mi jakoś nieraźno... Weźcie więc konia a gotujcie się do drogi... będziecie mi bratem, niech ludzie wiedzą, że zemsty nie szukam i żeśmy druhami jak dawniéj.
Ścisnęli się znowu za ręce, pożartowali chwilę wesoło i Doman pojechał daléj. W chacie u Wiszów wiadomość o tém zadziwiła niewiasty, Żywia stojąca u ogniska zarumieniła się mocno, spuściła oczy. Może myślała, że się odezwie do niéj i ją weźmie. Teraz, bez ojca i matki, cicho było i smutno. Bratowe popychały, bracia nie bronili bardzo... Poszłaby była z nim, ale — brał inną. Taka dola...
Stary zdun trochę o garnkach zapomniał, gotując wesele. Córka téż mu nie dawała pokoju, tak wielu rzeczy jéj było potrzeba. Mirsz na nic nie żałował.
Miód dawno sycony na to wesele stał pogotowiu, piwo warzyć zaczęto, a chmielu dosypywano do niego dostatkiem; tego chmielu, o którym stara pieśń niosła, że psotnik, nic-dobrego, „z dziewcząt robił mężatki,“ bo go przy weselach dużo spijano.
Baranów i koźląt dość téż na rzeź naznaczono, a i wieprzaków kilka miało paść ofiarą. Na kołacze mąka sucha, wysiewana stała w bodni, pogotowiu.
Jednego dnia Jaruha znalazła się w progu zagrody, dobrawszy znać taką porę, gdy stary zdun był u pieca zajęty. Spojrzała na Milę i twarz się jéj od śmiechu tak wykrzywiła i pomarszczyła, jak grzyb, który człek nogą przyciśnie.
Wzięła się wiedźma w boki.
— A co, Miluchno? a co?.. może się stara nie zna? może nie umie zaczyniać i odczyniać? może ziele jéj nieskuteczne?.. Dajże mi piwa, bo w gardle zasycha...
Dziewczę zarumieniło się, zmięszało, pobiegło prędko kubek piwa podać staréj. Ta w progu usiadła, torbę położyła na ziemi, dobyła placka kawałek i z roskoszą do ust poniosła napój ulubiony.
— Widzisz — mówiła powoli uśmiechając się i mrugając — żupanam ci dała a będziesz panowała... a gdyby nie ja i nie mój lubczyk... ho! ho! alboby to nie było nigdy lub nie rychło. Stare baby młodym się téż na coś przydać mogą. Zaczynić i odczynić... przyciągnąć, odepchnąć... my to wszystko znamy... Będzie ciebie kochał — dodała ciszéj — a jeźli tam u niego już są inne jakie... te ci służyć będą jak niewolnice... U bogatych ich bywa wiele, a tobie to co szkodzi?..
Zarumieniła się Mila znowu i oczy zakryła rączkami.
Teraz jakoś, gdy otrzymała to czego pragnęła, lękała się i trwożyła. Przyszło jéj to tak łatwo! strach ogarniał.
A Jaruha piwo piła i głową potrząsała, nie czekając odpowiedzi. Kubek był już próżny, milcząc podała go Mili i dziewczę napełniło raz drugi.
Jaruha wypróżniła go chciwie.
— Na cześć Trójgłowowi, Miluchno — odezwała się — daj trzeci kubek, to się już powlokę. Nogi mam słabe, muszę pić na jednę, a potém na drugą nogę, i na rękę téż która kij trzyma, bo to tak jak trzecia noga...
I śmiała się Jaruha, śpiewać już zaczynając.
— O! o! co oni tu porobili, co porobili na tym białym świecie naszym! — poczęła smutniejąc nagle i głową wahając z jednego ramienia na drugie. — Kneź i biała pani... oboje... poszli do ojców bez stosu i pogrzebu! Mnie ich szkoda... gród pusty! Trawa rośnie na zgliszczu... Kneźna się na zielu znała, wiedziała, co z niém robić! o! o! nosiłam i ja jéj ziele, na młodziku rwane po mogiłach... Dawała czasem pić i jeść, dni dwa i trzy, płótna kawałek, sukna okrawek... Kneź szczuł sobakami z podwórza, bo młode ściskał, a starych nie lubił... ale mnie żaden pies nie ukąsi. Zarazby się wściekł. Teraz na grodzisku... het, pustki i węgle... nie ma nic. Sroki skrzeczą tylko... Chodziłam grzebać w kupach popiołu... ino gdzieniegdzie kostki bieleją... Szkoda dworu malowanego! szkoda!
Dopiwszy trzeciego kubka, rozweseliła się znowu, otarła usta, oczy się jéj zaświeciły, chciała wstać, nie mogła, dziewczę ją podniosło z ziemi. Podparła się na kiju, zmocowała i głową kiwnąwszy, powlokła się daléj śpiewając.
— O lubczyko, ziółko złote!.. Jaką ty masz wielką cnotę, czy pan czy chłop, nic nie pyta, a za serce wnet go chwyta... o lubczyku, dobre ziele, prośże ty mnie na wesele!..
Obiecując sobie przybyć na nie, choć nieproszona, Jaruha, która nigdy na miejscu nie mogła długo usiedzieć, daléj się powlokła.
W drugiéj chacie krowa mleko dawać przestała, trzeba ją było okurzyć, aby czar i uroki zadane odczynić... Daléj ktoś w życie zawiązał węzeł na chorobę i cały zagon stał nietknięty, aż Jaruha go dopiero rozplątać mogła bez szkody. Znała tajemnic wiele, odejmowała zimnice, uspokajała tych, których duchy o ziemię rzucały, sama się czasem dziwiła sobie, iż umiała tak wiele.
Po tém piwie chmielném świat wydawał się jéj dziwnie wesoły i jasny, chociaż nogi za to ledwie się wlokły.
Doman wedle obyczaju przysłał swaty; naznaczono dzień wesela. Zdjęto koło na tyce zatknięte nad chatą, oznajmujące parobczakom, że tu coś było do wywiezienia.
Mila dobrała sobie drużek sześć, wszystko krewniaczek z okolicy, których się powstydzić nie mogła, bo wszystkie były hoże, młode, świeże jak ona i wesołe, a żadna nad nią piękniejszą nie była.
Doman téż sześciu drużbów prowadził z sobą, wszystkich jak jeden, kmiecych synów dorodnych, z których każdy suknią, kołpaczkiem, pasem i koniem się mógł pochwalić, zręcznością, przytomnością i siłą.
Dziewierza nie miał; Wisz mu go zastępował, prowadząc drużbów za sobą. Poszły zaprosiny urzędowe naprzód od dworu do dworu z wieńcami i śpiewami, wedle dawnego obyczaju, od ojca dziewczyny i od pana młodego.
W chacie zduna zawczasu kręciło się niewiast biało odzianych bez liku; siostra Mirsza starego miejsce matki zastępowała.
Lecz, jak to bywa często przed weselem, choć się wszyscy radują, Mila, co tak za kmieciem iść pragnęła, czuła jakąś trwogę, a Doman, choć ją znajdował piękną, gniewał się na siebie, że go serce gdzieindziéj ciągnęło. Żal mu było jéj i siebie.
Ale cóż? słowo się rzekło... musiało się odbyć wesele jak zapowiedziano.
Stary Mirsz téż, choć nie przeciwił się doli, chodził chmurny, chata mu opustoszeć miała ze szczętem. Bracia téż milczeli posępni.
Pocichu za węgłami mówili sobie: — Wolelibyśmy, aby poszła za swoim, za zdunem... Kto wie, jaki ją tam los czeka i ile ich tam jest?..
W przeddzień wesela wszystko było pogotowiu. Chata wybielona, wymieciona, wykadzona jadłowcem i ładanem, posypana kosaćcem, u drzwi powieszano wianki, wszystkie naczynia postawiono nowe. Około dziewczyny, jak zwykle, zasępionéj i smutnéj, kręciły się druchny wesołe i przybrana macierz stara. Strojną była Mila na ten dzień ostatni w najcieńsze płótno, w najpiękniejsze pierścienie i kolce, które od ojca miała; dziewicze kosy pozaplatane starannie raz ostatni ją zdobiły.
W chacie już od rana nie ustawały pieśni na chwilę, bo każda godzina tych dni uroczystych miała swoją, którą odśpiewać musiano.
Przed przybyciem młodego zaczęto już korowaj miesić, placek weselny, na którego przyjęcie piec się dopalał jasno i wesoło.
Dziewczęta koło dzieży stały i sypały w nią siedem miarek mąki jak śnieg białéj, lały miód, lały wodę kryniczną, a każdemu sypaniu i laniu każdemu nowa pieśń towarzyszyła, co je tłumaczyła.
W takt potém pieśni białemi rękami ciasto ugniatały niewiasty, śmiejąc się i żartując z narzeczonéj smutnéj, w któréj smutek udany niebardzo kto wierzył, choć oczy miała naprawdę zapłakane.
Z pieśnią się odbył taniec wkoło dzieży, w któréj ciasto rosło, z pieśnią poczęto lepić misternie korowaj święty, ofiarny, na którym spleciona kosa panny młodéj siedziała i ptaszki, i pozatykane gałązki zielone, jagódki czerwone, kłosy dojrzałe... Wszystko to były godła dziewictwa, młodości, wesela, które się z tym dniem ofiary kończyło, a poczynało od niego życie trudu, łez i pracy, które jedna miłość miała osłodzić.
Gdy korowaj był skończony, ulepiony, ustrojony, z nową pieśnią do pieca go niesiono uroczyście, rzucając z nim razem kukułki z ciasta urobione, ptaszki poświęcone bóstwu żywota — Żywi.
Zamknięto naówczas piec, przy którym starsze niewiasty pozostały na straży, a pannę młodą posadzono uroczyście na ulu, zasłanym ręcznikami i druchny poczęły nucić smętny śpiew pożegnalny, zamykający w sobie całe dzieje młodości, żal po domowych progach, źródle z którego wodę czerpała, ogródku gdzie rutę sadziła, po dobrych braciach, po ojcu i macierzy kochanéj, po złotych dniach majowych.
Mili płynęły znów łzy z oczów, gdy jéj kosy rozplatano. Pana młodego nie było jeszcze, spodziewano się go, wyglądano co chwila. Brat miejsce jego zasiadał przy siostrze, jako dawny jéj stróż, opiekun i obrońca ze krwi prawa.
Zmierzchało już gdy zatętniało na drodze i — plaszcząc w dłonie, druchny wołać zaczęły.
— Księżyc jedzie młody!
Księżycem dnia tego był Doman, któremu sześciu młodzieży na koniach towarzyszyło, w kołpakach futrzanych z piórami, w pasach kowanych, w opończach suto bramowanych, z ręcznikami bogato szytemi przez ramiona.
Pan młody choć blady jeszcze, krasą i odzieżą wszystkich przechodził. Konia pod sobą siwego miał z długą grzywą, okrytego suknem czerwoném, któremu na łbie świecił czub błyszczący. Pas na nim cały był z kółek złocistych, pod szyją zapinka świecąca, u boku lśniący miecz, na głowie czapka z piórem i łańcuszkiem.
Na stajanie od chaty puścili się ku niéj czwałem, a gdy u proga stanęli, aż ziemia zatętniała.
Broniono im przystępu zrazu niby najeźdzcom i gwałtownikom, co na cudze dobro czyhali, nie dawano im przejść proga, musieli się spierać, opowiadać i okupić. Dopiero ich przepuszczono, gdy podarki dali. Doman wiele ich wiózł z sobą, a gdy z krasnéj chusty wysypał u nóg młodéj, dziewczętom się aż zaiskrzyły oczy. Były tam zamorskie, zdala przywiezione klejnoty, pierścienie, naszyjniki, naramienniki, korony na głowę, szpilki i para garści pieniążków srebrnych i droższe nad nie może paski malowane, pstre wstęgi, które tylko z Winedy dostawano, dokąd nie każdy wiedział i przebyć mógł drogę. Był i kubek jakby złoty i naczyńko przeźroczyste z drogiego kamienia, któremu się wszyscy dziwowali, bo było niby z lodu, a słońce na wskróś przez nie patrzało.
Temi darami okupił sobie młody miejsce przy dziewczynie, którego mu brat ustąpił. A tuż i korowaj wynoszono i rózgę weselną zieloną, całą we wstęgi przybraną, w blaszki, pióra i strzępki, z szytym ręcznikiem krasnym.
I znowu brzmiała pieśń napół żałosna, pół wesoła, żal za domem, za swojemi, przyszłości obawa, przeczucia pracy ciężkiéj, modlitwy do Bogów i wróżby.
Wtoczyli się téż zaraz za młodym do świetlicy dwaj gęślarze i dudarz z kobzą — grajki weselne, co i pieśniom wtórować, i pieśniami kierować, i do skoku przygrywać umieli.
Chata już pełna była jak nabił. Mirsz stary częstował i prosił, bracia z dzbankami chodzili i poili, piwo i miód nalewano nieustanie. A że w izbie miejsca wkrótce nie stało, chłopcy i dziewczęta koło wiedli w podwórku, gdzie i gędźba usiadła na przyźbie.
Pieśni a pieśni, lały się jedna po drugiéj.
Śpiewano za młodę, za braci, za młodego — prześpiewano tak niemal noc całą. Nocka była letnia, gwiaździsta, księżycowa, ciepła, nikomu się spać nie chciało. Starzy chyba siedząc zdrzémnęli się po miodzie na ławach, drudzy na trawach pod drzewami, a gędźba nie ustawała. Co jeden przerwał, to poczynał drugi.
Młody siedział przy Mili, a patrzał na nią i wzdychał, téj serce biło ze strachu. A! tamtych dni, gdy się jéj ptaszkiem z chaty furknąć chciało, o tym smutku i obawie pojęcia nie miała. Zkądże się teraz wzięły te łzy i ta trwoga?..
Doman téż pasem się bawił, na ścianę patrzał, milcząc się niby uśmiechał, a gdzie był myślami, o tém nikt nie wiedział.
Tymczasem druchny nuciły.
Żegnaj mi progu domowy, żegnaj ogródku ruciany, studeńko w któréj ja wodę czerpałam dla mojéj trzódki. Żegnaj mi siostro kochana, żegnaj mój bracie rodzony, i tobie ojcze mój siwy do nóg upadam spłakana... W świat idę, obcy mnie wiedzie, wianek mój z strumieniem płynie, kukułka wróży na brzozie, łzy z oczów cisną się gorzkie... Ojcze mój, bracia rodzeni, kiedy ja znów was zobaczę? Tam mi obarczą ramiona, nikt nademną nie zapłacze...
Tętni droga, lasy gwarzą, potok szumi na dolinie... Brzęczy coś, huczy coś, ktoś do chaty pędzi... Księżycowe lice, oczy ma jak gwiazdy, królewicz to pan — po naszą dziewczynę. Cały w złocie, w jasnéj szacie, przy nim drużby królewicze, złotem, srebrem przepasani, jak jabłuszka malowani. Hej! otwórzcie chaty wrota, drużyna jedzie od złota, po dziewczynę, po malinę... Dary ojcu wielkie wiozą, bratu, siostrom i macierzy... Nie płacz, otrzyj oczy czarne, wianuszek mu oddaj rada... Malowany dwór u niego, złote progi, srebrne statki... A! ja płaczę, łzy mi biegą, nie będzie mi jak u matki...
O słońca wschodzie ruszył cały pochód na uroczysko pod dęby święte; stary ojciec miał im tam pobłogosławić. Drużby na konie posiadali, pannę młodą na wóz wsadzono cały suknem okryty, cały kwiatami obwieszany. Za nią jechały nucąc a zawodząc druchny, goście, tłum ciekawy.
U starego dębu młodzi szli po kolei wszystkich prosić o błogosławieństwo, padli ojcu do nóg, przybranéj matce, wszystkim stojącym dokoła, aż do małych dzieci. Potém za ręce się pobrawszy kołaczem się łamali, włożono im korony na głowy, pili z kubka jednego, dłoń w dłoni siedem razy dąb święty obeszli dokoła i ojciec ich trzykroć ziarnem obsypał, a po za niemi stojąca drużyna ciągle pieśni nuciła weselne.
Wylano Bogom ofiarę, odpędzono czary i uroki, kadzono zielem, rzucano liśćmi, kropiono wodą i orszak cały nazad się puścił do chaty.
Tu zabrzmiały pieśni nowe, a inne. Dziewczęciu rozplatano włosy, kosę dziewiczą obcięto i głowę czepcem osłoniono, a gdy biała namitka otoczyła czoło młodéj, łzy się jéj z oczów rzuciły żałosne, śpiewy rozległy tęskne i bolejące. Żegnały ją drużki dziewice... ale gęślarz głośniéj w struny uderzył i płaczu słychać nie było.
Do skoków stawać musieli weselni i na gwałt się weselić, aby wieczór ten złą dla życia nie był wróżbą.
Zanucono pieśni chmielne, bo téż chmiel w głowach panowanie swe rozpoczynał.
— Chmielu ty psotniku, co ty robisz z ludzi, dziewicą szła z chaty, mężatką się zbudzi... Chmielu ty mój chmielu, jak ty psujesz głowy, świat był wczoraj czarny, dzisiaj mi różowy... Chmielu co po tyczce zwijasz się do góry, chciałoby się z tobą tak uczepić któréj... Dziewczęta, dziewczęta, uciekajcie z drogi, Chmiel idzie, pan idzie, popodcina nogi... O chmielu, o chmielu, cudowneś ty ziele, przez cię jest szczęśliwych i biednych jest wiele. Chmielu ty weselny, królu nasz a panie, niechaj choć do jutra trwa twe panowanie...
O chmielu!..
Całą tak noc tętniała od skoków chata Mirszowa, tętniało i rozlegało się podwórko, niektórzy znużeni na przyźbie spocząwszy ledwie, wracali pić i skakać.
Już młodzi byli na swironku w łożnicy, a piwo i miód bez ustanku krążyły. Kto przypadł, ten sam sobie do woli czerpał z kadzi, bo w taki dzień każdy gościem był miłym. Kupy téż tych, co szli na Lednicę, z ciekawością zwracały się ku chacie, stawały, zbliżały, dudarz grał, a gęślarze śpiewali.
Już słońce wstawać miało, gdy ujrzano z pola, spiesznym krokiem idącą o kiju starą babę. Stawała niekiedy, oglądała się jakby przelękła, podnosiła kij i wołała coś przeraźliwym głosem, ale słów dosłyszeć nie było można, bo i dudarz grał donośnie, i gęślarze śpiewali, a młodzież hasając pokrzykiwała.
Wiedźma coraz żywiéj biedz zaczęła zdyszana, poznano w niéj zdala Jaruhę.
— Co jéj jest? — zawołał stary Mirsz — leci jakby oszalała...
— E! ona tak zawsze! — śmieli się inni — lubi piwo, a chmiel z nią czyni co chce, gotowa jeszcze pójść w skoki...
A Jaruha szła, biegła, oglądała się po za siebie strwożona i kijem kędyś pokazywała. Włos miała rozwiany w nieładzie, bieliznę pomiętą i zdartą, nogi pokrwawione.
Dobiegłszy zdyszana pod same wrota, krzyknęła.
— Uciekajcie! uciekajcie! Jedzie, toczy się smok, gadzina! Pomorcy idą! Wrogi tuż, za mną w ślad...
Usłyszeli wszyscy, ale nikt nie chciał uwierzyć własnym uszom i szalonéj kobiecie.
— Tuman się toczy, dymy kłębią — tętni ziemia. Uciekajcie, uciekajcie, komu życie miłe. — Ludzie ratujcie się, Pomorcy idą!
Podniosła ręce obie do góry krzycząc i upadła zmęczona.
Stary Mirsz popatrzał w dal milczący i wpadł do chaty.
— Kto żyw, na konie! — zawołał.
— Jaruha przybiegła z wieścią, nawała Pomorców się toczy. Uciekać! Stara oszalała może, może stado owiec za Pomorców wzięła. Niech kto jedzie, podpatrzy. Tumany jakieś widać w dali.
Popłoch padł na taneczników, jak gdy kania się nad stadem kuropatw uwiesi — ale głowom zagrzanym, nie bardzo się wierzyć chciało. Mężniejsi się ku drzwiom rzucili, a dziewczęta i niewiasty do komory — krzyki zastąpiły śpiewy, głośniejsze od nich.
Doman téż wypadł z chaty, za rękę wiodąc Milę przestraszoną i płaczącą, która czoło i oczy tuląc w dłonie, wołała. O doloż moja — o dolo!
W podwórku zwijając się, wszyscy jak poszaleli wołali głosami różnemi.
— Niemcy. — Kaszuby — wrogi!
Młodzież biegła po konie na paszę. Ale cóż mogła ta mała garstka, przeciwko nawale nieprzyjaciela, o obronie myśleć było niepodobna, chyba o ucieczce jednéj.
Parobczak, który pierwszy świerzopę starą pochwyciwszy u płota, na wzgórze się dostał, zobaczył tuman w dali, usłyszał szczęk i wrzawę i nawrócił wnet, wołając — idą, idą!!
Głowy tracili wszyscy — nie było czasu prawie pomyśleć o schronieniu się gdziekolwiek, chyba na ostrów, na Lednicę — a tu już czółna, jakie były u brzegów, pierwsi co ich dopadli, pozajmowali i zamiast wioseł, chwyciwszy żerdzie — odbijali na głębinę.
Doman do szopy biegł po siwego, Mila za nim z rozpuszczonym włosem, bez wianka, ręce łamiąc, we łzach cała.
Nie myśląc już o drugich, mąż ją wpół chwycił i na konia rzucił, skoczył nań sam, wybiegł przed chatę, obejrzał się — krzycząc na swoich.
— Za mną! druhy.
Drużbowie téż konie prowadzili, i jak kto stał, jakiego kto dopadł, uciekali. Niewiasty biegły nad brzeg ręce łamiąc i padając. Czółen brakło. Niektóre z nich śmiało rzucały się w wodę i płynęły.
W wirze tym i popłochu — kto gdzie mógł szukał kryjówki, myśląc o sobie.
Mirsz stary miał jamę w ziemi wygrzebaną, do któréj wnijście było skryte, przy ludziach zdradzić jéj nie chciał, z synem tylko, zobaczywszy Domana uciekającego, spojrzeli po sobie, zawrócili się gdzieś ku szopom i znikli. Nie pierwszą to napaść podobną stary zdun w kopanéj jamie, któréj szyja dobrze była zakrytą, przesiedział bezpieczny.
Za górą, coraz silniéj tętniało i dzikie słyszeć się dawały okrzyki. Chmura Pomorców i Kaszubów leciała z tumanem kurzawy pędząc nad jezioro. Niekiedy z tego obłoku migały głowy i dzidy.
Jaruha zmęczona, jak martwa leżała na ziemi, dysząc sił ostatkiem. Chata przed chwilą brzmiąca weselem, stała otwarta i pusta. Z korowajem obłamanym na stole, z kadziami piwa i beczkami niedopitego miodu. W podwórku nie było żywéj duszy — psy u wrót ujadały.
Jedni, koni dopadłszy, ratując siebie i niewiasty, gnali czwałem po brzegu jeziora, drudzy czekali wroga, aby dopiero, gdy bliżéj naskoczy, rzucić się wpław i próbować ujść śmierci lub niewoli.
Po wrzaskach nastąpiło milczenie straszniejsze od nich jeszcze.
Gdzie i jak kto mógł krył się, tulił, pełzał, przypadał. Starsze niewiasty, opuszczone w kupkę się zbiwszy u wierzb stały na stoku nad wodą. W dali już widać było drużynę Domana i białe szaty Mili, które około siwego wiewały wiatrem rozdęte. Za niemi tuman kurzu pędził i uchodzących zdradzał.
Z dzikim wrzaskiem puścili się ze wzgórka Pomorcy, w pogoń za uciekającemi, siekąc konie i ścigając ich zapalczywie. Drudzy już otaczali chatę i zagrodę, zagarniając, co żywego znaleźli. Psy u wrót, jedyni stróże, leżały pozabijane.
Reszta ludzi u brzegu stojąca plusnęła w jezioro, zbiegła w trzciny i sitowia. Do tych Pomorcy strzelać zaczęli, kilka pocisków utkwiło w nich, krzyki słyszeć się dały, znikli. Pozostali odsuwali się od brzegu, który gęsto obsadzili najezdnicy.
Z Mirszowéj chaty oberemkami wynoszono łupy i wiano młodéj, podarki młodego, nagromadzone mienie starego zduna. A że garnków brać nie myśleli — poczęli je z gniewem tłuc i o ściany rozbijać, pokrzykując za każdém uderzeniem.
Wzgórze całe, jak zajrzeć, przez wrogów było zajęte. Wśród tłumu ich, dwóch młodych dowódzców widać było na koniach, około których, cześć im oddając, drudzy się obracali. Po strojach za niemców ich wziąć było można i niemcami téż byli otoczeni, rozstępował się im tłum, a gdy z koni pozsiadali, szli z dwornią do pustéj chaty.
Oba z jasnemi włosy, twarzami blademi, czarnemi oczyma, podobni do siebie jak rodzeni, rodzonemi téż byli. Synowie Pepełka Chwościska, szli znowu mszcząc się i rodziców i niedawnéj klęski. Za niemi, na powrozie ciągniono starca z siwą brodą, który gęślę potrzaskaną w ręku trzymał. Pochwycono go gdzieś na drodze, a niemcy ślepych tych pieśniarzy nie cierpieli, bo oni śpiewali o starych, lepszych czasach. Gęślarz szedł niemy, ze spuszczoną głową, popędzany kijmi i biczami, nie stękając, nie płacząc, nie oglądając się na tych, co śmiejąc się i urągając mu smagali.
Na pustéj ławie, na któréj nie dawno panna młoda siedziała, zrobiono miejsce kneziowym synom. Tymczasem dwornia plądrowała po chacie wynosząc co gdzie było. Grabiono jedne sprzęty, drugie młodym znoszono. Starszyzna zmęczona czerpała chciwie resztki piwa, z zakątków dobywano, poznajdywane placki i mięsiwo na misach.
Stary gęślarz padł u progu, ale go za sznur wciągnięto do izby. Brodaty, obwieszany kawałami żelaza chłop, z oczyma zbielałemi, przystąpił do starca i kopnął go nogą. Chciano z niego dobyć wieści o bogatym chramie i skarbach na ostrowiu; grożono mu obwieszeniem i targano.
— Każcie wieszać! — wołał stary.
Chciano wiedzieć ilu ludzi, jaka straż na Lednicy broni przystępu do kontyny, jak się najbezpieczniéj dostać do niéj.
— Ptakiem dolecieć, rybą dopłynąć — jęczał szydersko stary.
Badano o najbogatszą w okolicy zagrodę, o najliczniejsze stada, ale starzec jęczał tylko, nie odpowiadał chyba szyderstwy. Zaczęto go nielitościwie smagać. Śmiał się i śpiewał razem, głosem jakimś strasznym — aż oprawcom ręce drętwiały.
— O doloż ty nasza — o dolo! Wesele i grób. Warzyli wesele, pogrzeb zgotowali. O doloż ty nasza, o dolo! Smagajcie a żywo, niech dusza wyleci z ciała, prędzéj, dość się nabolała! O Łado! Kolado! Kupało! pomóżcie jéj z ciała.
Jakby nie czując już krwawego smagania, stary przyczołgał się do wiadra z wodą, nachylił je do ust rękami obiema i pić począł. Zamierzył się nań jeden z oszczepem i strzymał.
Ciągniono do chaty połapanych u brzegów, powiązanych, płaczących. Starszyzna niemiecka otaczając młodych panów naradzała się. Spocząć tu chcieli, naplądrowawszy, o Lednicy nie myśląc, bo na nią przeprawa była trudną, a napaść niebezpieczną.
Radzili tak jeszcze, gdy w podwórzu wesołe zabrzmiały okrzyki. Stojący we wrotach wołali.
— Wiodą ich! prowadzą!
Niektórzy biegli ku brzegowi. Kupa ludzi co się w pogoń puściła, ciągnęła rannego Domana, którego pochwycono w ucieczce. Siedział na koniu na wpół skrępowany sznurem, a przed nim leżał trup młodéj żony, w któréj piersi tkwił oszczep i krew z niéj stygnąca płynęła. Lice miała białe — życie już z niéj uciekło. Doman zębami przytrzymywał ją za koszulę, bo rękami skrępowanemi nie władnął, sam był okryty krwią, ranny, ale nie zdawał się czuć bólu.
Ludzie go wnet z konia ściągnęli, ale rozerwawszy sznury, trupa pochwycił z sobą, chcieli mu go odebrać, lecz ściskał tak silnie, iż we dwu i trzech zmódz go nie potrafili — padł z nim razem na ziemię.
Po sukni i z twarzy łatwo w nim zamożnego władykę poznali i z chaty wyszli doń synowie Chwostka, a z niemi niemcy, ciekawie obstępując rannego.
Jeden z kneziów schylił się nad nim pięść podnosząc. — Psi synu — zawołał — gdy nasz gród palono, gdy naszych zabijano, tyś tam także być musiał, przewodziłeś może zbójom.
Drugi naglić począł, aby mówił kto na gród prowadził, kto knował. Grożono śmiercią.
Doman nic nie odpowiadając, na trupa patrzał niemy. Stali tak nad nim, to popychając go, to uderzając, to naradzając się z sobą, a chcąc koniecznie dostać języka. Lękali się może, aby ich znowu nie zaskoczono, ale nieszczęśliwy pan młody usta ścinał i słowa z niego dobyć nie było można.
— Myśmy kneziowie wasi! — wołał młodszy.
Doman dopiéro głowę podniósł i popatrzał obłąkanym wzrokiem.
— Z waszego rodu żaden u nas kniażyć nie będzie! — zamruczał — niedoczekanie wasze. Wyście wrogi i zbóje, nie wam panować gadzin plemię.
Przekleństwem skończył i zmilczał. Kazali go wlec precz i odeszli gniewni. Znęcali się niemcy nad nim długo — ale ścierpiał wszystko. Związanego, wraz z innemi poprowadzono do brzega — gdzie już gromada innych leżała.
Pod wierzbą Mirszową padł na ziemię wysilony. Ręce miał skrępowane, nogi wolne.
Wieczorem trup zabitéj Mili sam leżał u brzegu. Doman pełznął do wody, gdy straż się pospała, rzucił się w jezioro i zniknął.
Na ostrowiu, na Lednicy, u brzegu stał mnogi lud, patrząc i przysłuchując się w milczeniu.
Od dalekiego lądu wiatr mu przynosił wrzaski i dym, w którym czuć było palące się zagrody, od lądu woda niosła mu trupy, które podpływały do ostrowu, jakby o pogrzeb prosiły.
Płynęły w wiankach zielonych dziewczęta, jak na wesele poubierane, i niewiasty starsze w namitkach białych, które woda porozwiązywała i dzieci ze ściśniętemi rączkami, a straszliwie otwartemi oczkami ślepemi. Mrok padał, na lądzie tylko ognie widać było i dym, który pod wieczór rozścielał się jak chusty sine.
Stali u brzegu wszyscy z chramu wybiegłszy, i Wizun na kiju sparty i siwowłosa Nania i Dziwa z twarzą bladą, i stróżki od zniczowego ogniska, przy którém jedna ledwie została. Stali milczący, patrzali a słuchali — i co przypłynął trup wiatrem gnany do brzega, to się nachylał ktoś ku niemu, czy swojego nie pozna.
Przyjdą li Pomorcy? Napadną święty chram? Rzucić go i uciekać, czy pozostać i dać się pozabijać u ognia świętego? Myśleli tak wszyscy, a nikt powiedzieć i zapytać nie śmiał. Żaden jeszcze z najeźdzców nie ośmielił się nigdy na Lednicę. Nie jeden raz ognie widać było i słychać wrzaski — przecież odciągały wrogi jak przyszły, choć skarby chramu ich nęciły.
Na ostrowiu, ludu było dość do brania w niewolę, a na obronę mało. Niewiast najwięcéj, dziewcząt, niedołężnych starców i dzieci. W kontynie oręż by się znalazł, w szopach było go dosyć zabranego na wojnach i poskładanego w ofierze, ale któż go miał wziąć? za słabe były dłonie.
Wszyscy na starego Wizuna poglądali, który na pagórku stał, na kiju się oparł, patrzał i milczał. Chcieli mu wyczytać z twarzy co myślał — a twarz miał jakby zamarzłą z bólu i skrzepłą. Nie drgnął w niéj marszczek, nie poruszyły się usta, oczy osłupiałe nie mrugnęły nawet, ani się łzą zwilżyły.
Choć wieczór nic już dostrzedz nie dozwalał, stali tak jeszcze, patrzali ciągle na Wizuna i ku lądowi. W tém na fali coś plusnęło.
Ryba to się rzuciła, czy człowiek ratował? mrok widzieć nie dawał. Coś jasnego wystąpiło z fali i znikło. Poruszała się woda. Człowiek płynął powoli osłabły. Wizun z pagórka zszedł i zbliżył się ku brzegowi, tuż — oczy jego dopiero teraz patrzéć zaczęły, jakby rozeznać chciał.
Widać było ponad wodą głowę obmokłą, długim włosem okrytą... Pływak zbliżał się już ku wyspie. Jeszcze chwila, a miał do lądu przypłynąć — lecz zdało się, że mu sił brakło.
Wizun sam rzucił się prędko ku wodzie — wszedł w nią po kostki, po kolana — ręce wyciągnął, topielec się zbliżał, rzucił ku niemu jakby wysiłkiem ostatnim, i — za dłoń wyciągniętą pochwycił.
Starzec ciągnął go na suchy brzeg, ale już omdlałego. Nadbiegł posługacz — pochwycono go dyszącego jeszcze — lecz jakby uśpionego ze znużenia. Krew zgęsłą na nim widać było i rany sine... Wizun przyklęknął nad nim.
— Doman! dziecko moje! żyjesz ty! — zawołał.
Oczy się otworzyły tylko i zamknęły. Podniesiono go i na sukni, którą Wizun zwlókł z siebie, złożono na murawie — drugą opończą okryto. Stary klęczał wciąż przy nim. Zdala przypatrywały się niewiasty.
Dziwa, któréj imie Domana w uszach zabrzmiało — zbliżyła się téż trwożliwie. Wizun zawołał na nią — aby podała ciepłego napoju.
Dyszał już ledwie topielec, mówić nie mógł — ale żył. Wizun schylony nad nim z wody go ocierał, i dłońmi ogrzéwał własnemi.
Ruszyli wszyscy do ratunku, stara Nania pobiegła téż ziela zgotować, któreby życie przywrócić mogło.
Zwolna topielec jakby ze snu się przebudzał — klęknęła przy nim Dziwa pojąc go sama, zapomniawszy o sobie i o wstydzie. Przyszła siwowłosa, Doman otwierał oczy, ale powieki opadały mu znużone.
Wzięto go już nocą na nosze z gałęzi i niesiono do Wizuna chaty. Stary odstąpił mu posłania i na ławie usiadł przy nim. Sam poobwiązywał mu rany. Przy chramie zawsze dla chorych ziela wszelkiego była siła, Wizun znał leki stare, spodziewał się więc dawnego swego wychowanka ocalić. Orzeźwiony, napojony usnął mocnym snem — do rana.
Opatrzywszy go Wizun znowu poszedł czuwać u brzega. Po śmiałych Pomorcach wszystkiego się spodziewać było można, nawet napadu nocnego garści jakiéj na Lednicę.
Nikt téż spać się nie kładł do rana — siedzieli czatując u brzegu. Na brzask się miało, i cisza panowała do koła, na jeziorze nie widać już było pływających trupów, na lądzie pogasły ognie, gdy Wizun, który czuwał z oczyma wlepionemi w jezioro postrzegł przy słabém świetle poranku, jakby plamkę czarną na jaśniejszéj topieli... Posuwała się ona zwolna ku ostrowiu.
Płynął ktoś od lądu, lecz zwolna, jakby go sama fala niosła, bo wiatr dął z tamtéj strony. Czasem czółenko stanęło, to znowu pędzone podmuchem, zawróciło się i płynęło daléj.
Dniało — wkrótce stary mógł już dostrzedz, ponad wątłém czółenkiem, podobném do necki, zgarbioną, jakby uśpioną postać kobiecą, płachtą okrytą. Ze znużenia znać drzemała w tém czółenku, które jéj życie ocaliło — dając mu się nieść gdzie dola wiodła. Tak zwolna już nadedniem jasnym, skorupka ta do lądu przybiwszy, zaczęła się kołysać, stanęła... Kobieta siedząca w niéj przebudziła się, obejrzała, podniosła, płachtę zgarnęła, kij z czółna dobyła i — niepewnym krokiem chcąc na ląd dostać, upadła.
Była to nieszczęśliwa Jaruha, któréj Pomorcy nie zabili — ocalała jako wiedźma, któréj czarów się lękano. Nocą jakiś zapomniany czółenek postrzegłszy na brzegu, siadła weń, odepchnęła się kijem, i powierzyła wiatrom i wodzie.
Upadłszy starucha odzyskała siły trochę i przytomności, orzeźwiła ją woda, którą obmokła — podniosła się rozglądając do koła. Wizun wstał, poznała go zaraz, podnosząc ręce szła zwolna ku niemu.
— Żywie, bóstwo moje, od śmierci mnie uratowało. Już, już Marena chwytała za gardło chcąc ciągnąć do Jamy... a Żywie dobra macierz płaszczem swoim okryła... i stare kości ocalały.
— Dużo ludu zginęło? — zapytał Wizun.
— Dużo?? tyle ile go było... Zginęli wszyscy... Widziałam trupa téj co wczoraj była dziewczyną, a umarła oczepiona... Oszczep jéj w piersi wbili. Zginął młody, poginęli drużbowie, drużki, do psa wybili wszystkich, do nogi.
Potrząsała głową starucha, patrzając w ziemię i ocierając twarz zmokłą.
— Spalone chaty?
— W popiele wszystko... w popiele... Krukom biesiada, a ludziom żałoba i łzy, westchnęła.
— Pociągnęli daléj! — pytał Wizun. — Na to pytanie Jaruha nie umiejąc odpowiedzieć zrazu, palcem się zaczęła bić w czoło — sama z sobą biedując aby myśli zebrać rozprzęgłe.
— Leżałam zabita na ziemi, gdy mnie Żywie płaszczem swym odziało... nie widziałam nic... nie słyszałam nic. Szumiało długo koło mnie, deptali nogami. Czekajcie? cóż się stało?. Ha! nad ranem, nad ranem cóś ich nastraszyło.
Bogunki i wodnice występować zaczęły z jeziora, wiatr zadął i pędził ich precz... Ruszyli się, zawyli, i daléj z łupem pociągnęli, a trupy zostawili na brzegu. O! trupy bieleją jak kwiatki wiosną na łące... Poszli, poszli — już ich nie ma, ale któż wie czy nie wrócą?
Wizun lżéj trochę odetchnął, lecz czy staréj Jaruże, któréj się w głowie mięszało, uwierzyć było można?
Pytana, coraz inaczéj rozpowiadała... Potém i głosu jéj zabrakło, siadła na trawie przy drzewie, głowę o pień oparła, twarz płachtą przykryła i usnęła.
Tymczasem i drugi czółen nadpływał. Wiózł on starego parobka, który w trzcinach się schowawszy, po szyję w wodzie stojąc do rana, dopiero o brzasku znalazł łódkę jakąś, by na niéj do ostrowu dopłynąć.
Ten opowiadał, że Pomorcy złupiwszy i spaliwszy okolicę, nastraszeni jakąś wieścią w nocy im przyniesioną, nazad do swoich lasów pierzchnęli. Słyszał on, że tratwy i czółna wiązać chcieli, aby się dostać na Lednicę po skarby — ale ich spłoszył goniec, który od granicy bieżał. U jeziora nie zostały w istocie tylko popioły i gruzy a stratowana ziemia i nie pogrzebane trupy.
Uspokojony poszedł Wizun do chramu i do swojego chorego, ale ten spał jeszcze — a dobudzić się go było trudno. Stary więc nagotowawszy strawę, siadł czekać, ażeby sam z tego snu wyszedł. Niekiedy tylko rękę mu kładł na czole i sercu, czoło było gorące i serce biło żywo. Rany się pozamykały i przyschły.
Z południa ciężkiém westchnieniem zbudził się Doman, chciał podnieść — nie mógł, nie wiedział gdzie był i dopiero Wizuna mowa, pamięć mu zwolna przywróciła. Ten jeść i pić kazał mu, nie pytając już o nic — a po wypoczynku dopiero, usta otworzyć pozwolił.
Jak przez sen pamiętał Doman, wesele swoje — popłoch nagły, ucieczkę z Milą, pogoń za sobą, śmierć dziewczęcia, potém niewolę — znęcanie się, ostatni wysiłek dla ocalenia i walkę z wodą, którą choć osłabły, potrafił zwyciężyć, dostając się do ostrowu. Przypomniał sobie jak w gorączce rozpaczliwéj bronił się śmierci, zdrętwieniu, jak fale unosiły go i rzucały, jak tonął i dobywał się z topieli, aż nareszcie u brzegu ujrzał nad sobą znaną twarz starego Wizuna... O smutném weselu swém, Doman mówić nie umiał, Wizun nie chciał słuchać.
— Wydychaj no chorobę, sił nabierz — rzekł Wizun, potém na koń wszyscy, i Pomorcom dać naukę.
— My dziś pszczoły w ulu bez macierzy, nie ma prowadzić, nie ma kazać komu, zginiem gdy tak potrwa dłużéj.
Leszków nie chcieli — niech wezmą kto z brzega, bez głowy się nie ostaniemy. Wyrocznie rzekły wybierzcie małego, wybierzcie pokornego, ubogiego wybierzcie...
Ani tego dnia, ani następnego Doman powstać nie mógł, paliło go pragnienie, snem gorączkowym usypiał, budził się z krzykiem i drzemał znowu.
Wizun przychodził, przesiadywał, oddalał się. Dwa razy, gdy spał Doman, do chaty podkradła się Dziwa, podsłuchiwała podedrzwiami, uchyliła je ostrożnie słysząc że usypiał, popatrzała na twarz bladą i pierzchnęła zarumieniona i przelękła. Lękała się aby ją kto nie schwycił tu — a widzieć go pragnęła, wstyd jéj było saméj siebie.
Trzeciego dnia podniosłszy się, siedzieć mógł i był spokojniejszy. Dziwa się już nie pokazywała. Nad wieczorem na nią koléj przypadła zanieść strawę dla chorego i starego... zawahała się, strach brał i ochota razem. Wizuna właśnie w domu nie było gdy przyszła, a Doman siedział sam... Obaczył przez okienko jak pierzchnęła z sieni.
— Dziwa! Dziwa! — zawołał — ranę byś mi opatrzyła, świeżém liściem obłożyła, gdybyś liście miała.
— Toż ci Wizun czyni sam! — odpowiedziała zdala chcąc ujść.
— Staremu się ręce trzęsą! — odparł Doman.
Dziwa chciałaby była pójść i wahała się — aż Wizun nadciągnął. Doman ujrzawszy go, prośbę powtórzył.
— A idźże mu rękę przewiązać! — rozkazująco rzekł stary — nie czyja to sprawa tylko niewiast być powinna.
Dziwa usłuchać musiała i razem ze starym do chaty weszła zapłoniona cała. Doman siedział na ławie w koszuli i siermiężce, a na piersiach, gdzie się płótno rozchyliło, dziewczę postrzegło szeroką bliznę, tę, którą mu jéj własna ręka zadała. Zdało się nawet dziewczynie, że ją może odsłonił tak umyślnie. W milczeniu posłuszna przystąpiła do ręki i prędko świeże liście babki przyłożywszy, cofnęła się co żywo, a za drzwi wyszedłszy, jak strzała pobiegła do chramu.
Wizun w twarz patrzał Domanowi — oba niemym wzrokiem niby się coś sobie powiadać zdawali.
— Dziewka się ciebie boi — rzekł Wizun — a ty, niepoczciwy, znowu patrzysz na nią.
— Zapomniałbym może, gdyby mnie tu ta nieszczęsna woda nie przyniosła! — odpowiedział Doman.
— Dola — szepnął Wizun.
— Dola — powtórzył Doman i zamilkli, stary cóś poprawić poszedł w kątku, jakby chciał ukryć wyraz swéj twarzy.
Nazajutrz gdy Doman spróbował wynijść i usiąść w progu, nie pokazała się już dziewczyna ani tu, ani około chaty. Obiecywał sobie, że za dni parę ozdrowieje, sił nabierze i będzie mógł do domu powrócić.
Tymczasem zapadł znów gorzéj, do późnéj nocy przesiedziawszy na chłodnym wietrze i rosie, stary go do łóżka położył z gorączką. Żal mu się go zrobiło gdy potém ujrzał osłabłym i z żalu może, sam zapadł, skarżył się, że go po kościach łamało. Dziwę tego dnia wezwano do dwu chorych, aby im posługiwała. Nie wymawiając się bardzo od tego, zobaczywszy Domana chorym, zajęła się nim w milczeniu, troskliwie, unikając tylko wzroku i nierozpoczynając rozmowy. Doman téż może rad temu, że przybyła, płoszyć jéj niechcąc, siedział milczący. Dopiero wychodząc we drzwiach dziewcze podniosło nań oczy nieśmiałe, zaparło drzwi prędko i uciekło.
Jaruha od owego poranku, ciągle po wyspie błądziła. Było jéj tu dosyć dogodnie, bo pielgrzymi ciągle jéj potrzebowali i karmili, a od chramu téż coś dawano. Gdy nie było co innego do roboty, związawszy miotłę, zamiatała około tynów i przy progach. Nagadać się było z kim, pobłąkać, choć ciasno, mogła dowoli na ostrowiu, a sypiała pod drzewem, okryta płachtami, do czego zdawna była przywykłą.
Ciekawość prowadziła ją po wszystkich zakątkach. Z kolei siadała na łące przy gromadkach, u brzegu jeziora sama jedna pod starą wierzbą, lub na progu któréj chaty.
Tego dnia zobaczywszy Dziwę wychodzącą od Wizuna, zachciało jéj się także zajrzéć do mieszkania starego.
Otworzyła drzwi, Doman siedział na pościeli, zaczęła mu się przypatrywać pilno. Widząc że jéj wnijść nie broni, powoli do izby się wsunęła.
— A! a! — rzekła — oswoiwszy oczy z mrokiem, który w chacie panował, ty to jesteś com ja ci ranę goiła, co ci żonkę zabili! No — szkoda jéj, hoża była i wesoła jak szyczygiełek, aleby jéj u ciebie nie było tak dobrze jak w domu.
— Czemu? — spytał Doman.
— Bo wy bohatery, żupany — mówiła stara — wy niewiastami teracie, u was jest ich zawsze dosyć! E? wszakże to ciebie Wiszowa córka była tak ukłuła? — dodała śmiejąc się Jaruha — Doman się wzdrygnął. — A ona ci teraz ziele nosi!
— Nie pleć, babo — zawołał — nie wspominaj!
— Onać tu jest i panuje — mówiła baba — jéj się nie chciało u was garnki pomywać, woli z założonemi rękami przy ogniu siedzieć — ciągnęła powoli Jaruha — bo téż to kmiecia córa, a dla tych to i knezia mało. Rączki mają białe, co pracować nie umieją, i oczki czarne, co pogardliwie patrzą...
Mówiąc zaczęła się przypatrywać Domanowi; którego bladą twarz oblał nagły rumieniec.
— A cóż? tu na ostrowiu musieliście z nią zrobić zgodę? — zapytała.
— Mało co ją widziałem — z pozorną obojętnością dodał Doman i zamilkł.
Stara niby zamyśliwszy się, sama dla siebie, stukając kijem w takt pieśni, śpiewać zaczęła chrypliwym głosem.
Oj — chodzę ja chodzę,
Jak biała lelija,
Gdzie się nie obrócę,
Wiatrek mną powija...
Wyjdę na policzko
Zaśpiewam se jeszcze,
Spojrzę na słoneczko,
Wysoko my jeszcze...
Lecą ptacy, lecą,
Daleko, daleko,
Niech mój smutek wezmą
I niech z nim ucieką...
— Albo i to... dola — dodała prześpiewawszy — żeby was tu woda jéj pod nogi przyniosła... Lepiéjby już wam było nie spotkać się z sobą... a to się tobie blizna jeszcze otworzyć gotowa, gdy się zbliży dziewka co ranę zadała... Bo mówią tak, że nie pomszczona krew rzuca się, gdy ten, co ją przelał, podejdzie... A ona téż znać się was boi, chodzi jak ziele mrozem zwarzone...
I trzęsła głową Jaruha, a gdy Doman milczał, ciągnęła znowu daléj.
— Czy ona wam teraz zbrzydła? no, powiedzcie... przyznaj się! Gdybyście jeszcze do niéj lgnęli... hm... to moja sprawa dziewuchom do chłopców, a chłopcom do dziewcząt pomagać... Stara baba, która w żarnach nie miele, radyby choć popatrzyć, jak się mąka robi! Znalazłoby się ziółko, sposób, urok... musiałaby ona wam być posłuszną i pójść gdziebyście jéj kazali, jakbym ja jéj zadała!.. Wy sobie myślicie może, żem ja niewarta psa, kiedy w takich łachach po świecie się włóczę... a ja się z takiemi znam, co wiele mogą... I jak zawołam, przychodzą do mnie... a jak każę, robią co im powiem.
Potém ciszéj mruczała babina.
— Mnie się zmory boją i latawice... ja jak tupnę nogą, muszą mi krosnalki obuwie wiązać! o! o!.. Podziomki truchleją gdzie ja się pokażę, mary i nocnice płoszę... bo ja sama wiedźma jestem.
Doman milczał, aż nierychło się ozwał obojętnie.
— A cóż wy na to możecie, gdy dziewka bogom ślubowała? nie chce ona nikogo...
Rozśmiała się Jaruha.
— Hej! hej! — zawołała — ślubowały, ślubowała nie jedna, a mało to ich poszło od tego ognia w chramie do tamtego, co się w chacie pali? Niechby tylko chciała, nikt jéj nie zabroni, byle do chramu okup dać! Wizun ich ma dosyć na posługę...
Doman patrzał i słuchał z coraz większą uwagą.
— Ja ją wam namówię!.. — zamruczała Jaruha.
— Nie może to być! — żywo odparł Doman.
— Może! Ja wiele znam — śmiała się stara — choć popróbuję...
— Miałabyś chleb do żywota na stare zęby — rzekł chłopak.
— Tsyt! ja już zęba ani jednego nie mam — śmiała się wiedźma — co mi po suchym chlebie? nie ugryzę! Trzeba mi mleka, w którymbym go rozmoczyć mogła i kawałka mięsa, bo z tego posiłek najlepszy... a zjadłszy popić muszę... na dobry sen, juści nie wodą. Staremu ona niedobra.
— Wszystkobyś to miała — odparł Doman — i kożuch na zimę, ale to być nie może.
Jaruha z ławki wstała, zbliżyła się do łóżka, ręką pomarszczoną pogładziła po głowie chorego.
— Nie spieszno się doma, jeźli ją chcesz mieć... ja wiele znam...
To mówiąc zaczęła piosnkę nucić i wysunęła się z chaty wprost do kontyny.
Nie weszła jednak do środka, podniosła róg sukiennéj zasłony, zajrzała, spuściła ją i siadła czatować na jednym z kamieni. Wiedziała, że tamtędy dziewczęta przechodzić musiały po wodę. Z pod nóg tymczasem zrywała zioła i trawy, przebierała je starannie i w pęczki wiążąc, do torby wsuwała.
Długo tu siedzieć musiała, nim któraś z dziewcząt na pytanie odpowiedziała jéj, że stara Nania wysłała Dziwę dnia tego, aby w ogródku różne zioła zrywała, które w chramie na wianki i kadzenie dla chorych były potrzebne. Jaruha dopiero nad wieczorem dowiedziawszy się o tém, pociągnęła do sadu za chramem.
Był to niewielki pola kawałek, płotkiem ogrodzony, bo nie każdemu wchodzić tam wolno było, kilka starych wierzb i olch rosło pod okopem, który go opasywał. W pośrodku były zielone grzędy, a na nich pozasiewane zioła, macierzanka, smlot, boże drzewko, biedrzeniec, przestępy, wrotycze, dziewięciosiły.
Dziewczę już uzbierawszy to co jéj nakazano, siedziało na wale, układało, obrywając suche liście i wiążąc pęczki. Jaruha z za płotu ukazała się, zagadując.
— Córuś moja, a tobym ci pomogła...
Dziewczę główką obojętnie rzuciło, ale stara weszła zwolna, na ziemi usiadła, nieproszona wzięła się do kupek leżących na ziemi i bardzo prędko i zręcznie składać je i wiązać zaczęła.
Milczała z początku, wpatrywała się jéj w twarz, mrucząc coś niewyraźnie.
— O! o! — rzekła w końcu — jabym tu na Lednicy nie wyżyła... Ciasno, cicho, świata nie widać, jak w kleci...
Dziwa wiązała trawy i nic nie mówiła.
— Przy ogniu musicie się piec... dym oczy wygryza. Krasy waszéj szkoda... — coraz żywiéj i śmieléj ciągnęła. — Wy się tu męczycie, dziewucho!.. O! o! ja znachorka jestem, ja wiem wszystko i znam... i przez gzło widzę, co się w człowieku dzieje... Tak! tak!
Dziewczyna zarumieniona mocno, spojrzała bojaźliwie.
— A cóż wy we mnie widzicie? co? co?
— Coś ja widzę... coś... ono się dopiero zawiązuje... poczyna — mówiła daléj Jaruha — ale trawa byle z ziemi wylazła, prędko rośnie... Niedarmo tu dola znowu Domana przyniosła! Co komu przeznaczone, to nie minie...
Na wspomnienie Domana rzuciła się Dziwa, spuściła głowę ku trawom i przebierać je prędko zaczęła, a stara widziała dobrze, że co je układać miała, to mięszała coraz gorzéj.
— Znacie wy bajkę o pięknéj królewnie? — rzekła.
Dziewczę nie śmiejąc jeszcze podnieść oczów, głową tylko milcząc potrząsło, jakby mówiła, że jéj nie zna, a Jaruha tak daléj ciągnęła.
— Jednego czasu była na świecie bardzo piękna dziewka u króla, który ją kochał nad życie. Co tylko chciała to miała, ptasiego mleka nawet jéj nie brakło... Aż, gdy wyrosła, a ojciec mówić zaczął, że czas za mąż iść, wręcz mu powiedziała, że nie pójdzie za nikogo, tylko za takiego, który od niéj rozumniejszy i zręczniejszy będzie, a jéj się upodoba.
Więc nad dworem królewskim złote koło przybito i zaczęli do niéj jechać w swaty, i jechali królowie, panowie, kmiecie, żupany, kneziowie, chłopaki dorodne, krasne... ale, gdzie!.. wolność jéj była miła, żadnego nie chciała.
Jeden był zaduży, to go obrem przezywała; drugi zamały, to go krosnalkiem zwała; ten był zaczerwony, tamten zablady, jeden zamądry, drugi zagłupi... dosyć, że się nie spodobał żaden.
Po ogródku sobie chodząc kwiatuszki zbierała, piosenki śpiewała, z ludzi się śmiała, w boki się brała i powtarzała: Nie będzie mnie miał żaden! nie będzie!
Przyjechał który, wydziwiała srodze. Jednemu kazała sobie przynieść wody żywiącéj, któréj smok o siedmiu głowach pilnował. Ten poszedł po wodę ze złotym dzbanuszkiem i nie wrócił; smok go połknął, a dzbanuszek sam do dworu przypłynął.
Drugiego posłała po złote jabłka na górę lodowatą, ten jechał, jechał, wpadł w przeręblę i ryby go zjadły tylko piórko od kołpaka pod dwór przypłynęło.
Trzeciego wyprawiła, aby jéj gwiazd na sznurek nanizał, do noszenia na szyi; ten poleciał wysoko i sępy go rozszarpały, co pilnują nieba, tylko sznurek kraśny upadł pode dworem.
Aż się wybrał w swaty do niéj królewicz Siła, czarownik wielki, ten gdy ją zobaczył, serce mu się zagotowało i rzekł w sobie.
— Bym i życie postradał, to ją muszę mieć!
Królowna jak go tylko zobaczyła, srodze się ulękła, poczęła bardzo drżeć i płakać.
Kazała mu zaraz iść za morze i przynieść tego ziela, co umarłych odżywia, do którego dostąpić nie można ino przez płomienie, a woda ich żadna nie gasi.
Królewicz zaraz ptakiem się stał, poleciał za morze, z góry na ziele padł, dzióbem je pochwycił, uszczknął i przyniósł gałązkę. Właśnie był królowi synek zmarł i smutek we dworze wielki był, przyłożyli ziele do serca, aż chłopak wstał, oczy przetarł i zawołał: Dawajcie jeść, bo mi się bardzo dobrze spało.
A król szczęśliwy uściskał go i zawołał do córki.
— Inaczéj już nie może być, musisz mi zaraz za niego iść.
Królewna zapłakała gorzkiemi łzami.
— Kiedy muszę, to pójdę — rzekła — ale nieinaczéj, aż mu się ja siedem razy schowam i siedem mnie razy wyszuka. Dopiero będę jego...
Była bowiem wiedźma wielka, a mogła siebie i drugich przemieniać, jak się jéj zachciało; ale królewicz téż czarownik był jeszcze większy i umiał tak się przerzucić jak zapragnął.
Drugiego dnia, przez okienko otwarte, królewna poleciała gołąbką po dworze, zamięszała się w stado i z ptastwem latała... A że ptaki czuły w niéj innego ducha, że nie swoją im była, co się do gromady zbliżyła, stado się zaraz rozsypywało, a ona siedziała jedna. Królewicz się jastrzębiem uczynił i pogonił za nią... Ulękła się go strasznie, usiadła na ziemi, przemieniła w dziewczynę. Patrzy, jastrząb przy niéj królewiczem stoi i za rączkę ją bierze...
Poszła więc gniewna, zamknęła się w komorze, płakała, myślała nockę całą, nadedniem do ogródka się wsunęła, usiadła na grządce i liliją zakwitła... Wszystkie lilije koło niéj jak śnieg białe, ona jedna, że krew miała, więc na grządce różowiała...
Królewicz z ojcem idą do ogrodu... bieduje bardzo, gdzie jéj teraz ma szukać, jak ją znaleść?..
Stanęli jakoś przy grzędzie, przy lilji; gdy się do niéj zbliżyli, biała lilija ze strachu jeszcze mocniéj pokraśniała.
Królewicz zaraz poznał ją po rumieńcu, rękę przyłożył do łodygi — aż tu panna stoi i płacze.
— Poznałeś mnie dwa razy, nie odgadniesz raz trzeci.
I do komory leci, zasuwa się, na łóżeczku siadła, płacze, płacze, aż z łez strumyk płynie. Myślała, myślała, płakała noc całą, nad rankiem okno odsunęła... i złotą muszką wyleciała.
Leci, leci, ale strach jéj wielki. Ptaszki za muszkami latają, tylko co ją który nie dzióbnie. Królewicz może podpatrywał, może mu kto podszeptywał, przemienił się w strasznego pająka, zasnuł w powietrzu pajęczynę ogromną — i czeka. Wróble muszkę napędziły i w siatkę mu wpadła... pająk do niéj... królewna stoi i płacze.
— O doloż ty moja, doleńko!
A pająk ją za białą rączkę trzyma.
— O! ja nieszczęśliwa! poznał mnie trzy razy... co ja teraz pocznę... gdzie ja się ukryję...
Znowu idzie do komory, siadła na łóżeczku, głowę nakryła i płacze a zawodzi. — Doloż ty moja, doleczko!
Siostry do niéj pukają, przyszły i powiadają.
— Popłyń ty rybką na morze... morze szerokie, głębokie morze... nie znajdzie tam ciebie...
A ona zawodzi.
— Poznał mnie trzy razy, co ja pocznę teraz, gdzie ja się ukryję?.. W morzu są potwory... i boję się morza...
Płakała noc całą, a gdy rozedniało, na brzeg morza biegła; nie widziała, jak królewicz patrzył z za drzewa.
Plusnęła w wodę rybką złotą, a on tuż w srebrną się przemienił. Gdzie się złota rybka obróci, srebrna goni za nią. Uderzyły się głowami; słyszy królewna słowa.
— Czwartyś raz przegrała i musisz być moją!
Gdy te słowa usłyszała, panna do brzegu płynęła i biegła do malowanego dworu, zamyka się w komorze i płacze.
Płacze znowu noc całą, nadedniem się namyśliła. U brzegu nad wodą tyle kamuszków leży... któż mnie poznać tam może, gdy ja się białym kamuszkiem położę?.. Poleciała na brzeg do świtu, w kamyczek się obróciła śliczny i leży.
Królewiczowi piąty raz już bardzo było odgadnąć trudno, rozpaczał strasznie. Gdzie tu jéj szukać, w powietrzu, na ziemi, w wodzie, pod ziemią, czy nad ziemią? Szedł tedy nad brzeg morza, chcąc się topić. Chodzi, chodzi, narzeka, ręce łamie, w tém na kamyk nastąpił przypadkiem... a jakie oczko śliczne!.. Schyli się do kamyka, a tu panna wykrzyka i z ziemi wstaje, z suknią przydeptaną, bo ją nogą ucisnął.
— Znalazłem cię piąty raz... musisz być moją — woła królewicz.
— Do siedmiu daleko! będziesz mnie miał za siódmą górą i za siódmą rzeką!
Panna do dworu gniewna bieży, aż na ziemi w komorze leży... tak się smuci, tak w łzach płynie. Postrzegła myszkę na podłodze, jak się zwinęła i do dziurki schowała, i myśli.
— Myszką się stanę... skryję się w norę... tam on mnie nie wyszuka.
Ale wróbel na oknie siedział, słyszał jak szeptała, poleciał do królewicza, usiadł mu na ramieniu i szczebiocze. — Panna myszką się stała... w dziurkę małą schowała! — Królewicz w kotka burego się odmienił, siadł i czatuje.
Myszce jeść się zachciało, pruszynki od korowaja pod stołem leżały, ledwie główkę pokazała, kotek drogę zastępując. — A tuś!
Zlękła się królewna, aby jéj nie połknął, nie schwycił, aż tu słyszy te słowa.
— Poznałem cię szósty raz... moją musisz być teraz...
Padła panna na ziemię i płacze.
— Nieszczęśliwa godzina... doloż moja, doleczko... co ja pocznę z nim?
Na siódmy raz zeszły się wszystkie siostrzyce i druchny i czarownice, radzą, radzą cały wieczór, i noc całą, dnieć zaczyna i nic nie uradziły... Królewna z płaczu i ze wstydu się zachodzi. Wolałaby już była odrazu za niego iść, niż siedem razy się sromać, a ósmy w niewolę popaść.
W okienku świta. Co tu począć gdy słonko wnijdzie?.. Musi się przemienić! A słonka tylko nie widać!.. Radziły siostry, radziły, aż się królewna zmieniła w starą żebraczkę, pomarszczoną, żółtą, straszną jak ja i... poszła żebrać na gościniec. Mówiła sobie: — Nie pozna mnie...
Stoi, stoi na drodze, jedzie król na koniku... co za baba stoi? Kazał dać jéj miłosierdzie... pojechał. Myśli sobie panna: Ojciec własny nie poznaje! Wygrana moja...
Jedzie pan brat, jedzie, spojrzał na staruchę i rozśmiał się. — A! co za ropucha... spędzić mi ją z drogi...
Panna się odstąpiła i raduje:
— Nie poznał mnie własny brat... Wygrana moja...
Jedzie królewicz na siwku, w boki się wziąwszy i piosenkę nuci. Kołpaczek na ucho włożył, włosy mu wiatr złote rozwiewa... Nic się nie frasuje. Patrzy, żebraczka stara stoi... rzuca jéj pierścień złoty.
W tém panna ze trwogi, choć jéj teraz poznać nie mógł, płachtę sobie na twarz zaciągnęła prędko. Tém się zdradziła. Patrzy panicz, i wnet do niéj przyskoczy i podgląda jéj w oczy... Oczów odmienić nie mogła, świeciły jak dwa słoneczka... Porwał ją w pół, na konika rzucił.
— Poznałem cię siódmy raz, musisz moją być teraz...
I sprawił król wesele, na którém ja téż byłam, miód, piwo piłam — dokończyła Jaruha.
Hę? hę?..
Co komu przeznaczone nie minie!
Dziwa słuchając uśmiechnęła się i zamyśliła.
— Może — dokończyła — tak to będzie i z Domanem, próżno od niego uciekać! W malowanym dworze byłoby lepiéj niż na Lednicy, na ostrowiu...
Rzuciwszy to słówko, Jaruha wstała prędko, zanuciła i poszła. Wiedziała, że się ziarno rzuca w ziemię i leżeć musi czasem długo, nim zejdzie.
Dobréj myśli, podśpiewując, poszła wróżyć pielgrzymom, leczyć, zamawiać, okurzać, byle się za to posilić i napoić.
Dziwa w ogródku siedziała, ręce opuściła, oczy w ziemię wlepiła, powtarzała pocichu.
— Przeznaczone nie minie!..
Spokoju nie było u Polanów od Kaszubów i Pomorców, których podprowadzali i zmawiali Leszkowie. Zaledwie odpędzono jednę gromadę, wpadała druga, każda z nich coraz głębiéj sięgała i niszczyła. Ludzie nie wiedzieli, gdzie ich szukać. Raz się wdarli od północy, to znowu od wschodu... z prawéj to z lewéj granicy, gdzie się ich nie spodziano.
A starszyzna się tymczasem na wiece ciągle to pod gród, to na uroczyska po lasach zwoływała, radziła, swarzyła i z niczém precz jechała. Knezia sobie wybrać nie umieli. Nie było komu rozkazywać, ni kogo słuchać, ni komu dowodzić, a wrogów odpierać.
Ludzie się zabrali i do domów prędko rozbiegli.
Niebezpieczeństwo gnało w lasy, głód z nich wyganiał; spasione i stratowane pola stały odłogiem.
Było i takich wielu, co już Chwostka żałowali. Myszkowie dobrzy byli do obalenia, ale się do budowania nie zdali.
Ledwie jeden zbór rozszedł się daremnie, gdy już wici na drugi słano. Tłumnie gromadzono się na niektóre, na inne ledwie kilku się przywlokło, a po granicy miecz i ogień bujały jako chciały.
Zwoływano starych. — Radźcie. — Starszyzna stękała i rozpowiadała, jak to ono za dawnych czasów bywało.
Starzy do niczego — mówiono — młodszych ściągnąć potrzeba. Zbierali się młodsi, o wojnie i o łowach prawiąc, dzień zmarnowali... pod wieczór piosnki śpiewali o dziewczętach.
Gdy Leszków napłynęło dużo, Myszkowie szli precz, kiedy się tych więcéj ściągnęło, Leszków drużyna swoich odciągała.
Co począć było, nie wiedziano, a przecież coś trzeba było poczynać.
Jednego wieczora, gdy się na Chwostkowém grodzisku znowu wiec kończył narzekaniem daremném, spostrzeżono jadących ku niemu dwóch obcych ludzi, a ci co u Piastuna byli na postrzyżynach, poznali w nich tych samych, z któremi tam biesiadowali.
A że właśnie jeść mieli i posilać się po całodzienném wołaniu i stękaniu, wyszedł jeden z Myszków ku nim i w gościnę ich do wspólnego ogniska zaprosił.
Zsiedli więc z koni i przyszli do gromady, pozdrawiając ją w imię Boga Jedynego.
Zastawiono przed niemi kołacze i mięsiwo, piwo i miód. Mięsa jednak tykać tego dnia nie chcieli i chleba tylko ułamawszy, po troszę się piwa napili.
Młodszy z nich, widząc zasępione twarze i oblicze chmurne, zapytał, jakaby była przyczyna, że w tych mirach polańskich takie panowało zamięszanie, a oni téż sami tak byli utrapieni.
— Jakże inaczéj ma być — odezwał się Ścibor stary. — Otośmy jednego zła pozbyli, a drugiego napytali. Nie chcieliśmy niewoli, a nastało zamięszanie. Zrzuciliśmy z tego grodu plemię złe, które nas nękało, a innego sobie dobrać nie umiemy. Ziemie nasze niszczą wrogowie, my się im skutecznie obronić nie umiemy...
— Zaprawdę — odezwał się młodszy z gości — jest to wielkie złe, że mając wojnę wodza nie macie... Przejechaliśmy ziem wiele, od Dunaju począwszy po Łabę i Odrę, a nigdzieśmy nie znaleźli ziemi, gdzie by knezia lub króla, albo wodza i głowy nie było. Sasi i Frankowie naciskają nas wszędzie, bronić się im trzeba, albo jak Obodryci trzymać z niemi, przeciw swoim, lub ze swojemi wiązać przeciw nim... Inaczéj pójdą ziemie w niewolę... Czémże się to dzieje — zapytał gość — że wodza sobie wybrać nie możecie?..
— Tém — rzekł Ścibor — iż każdy z nas chciałby nim być... i każdy się lęka, aby, gdy równy mu wczoraj nim zostanie, jutro go nie nękał.
Myślał trochę młodszy z gości.
— Jeżeli możniejsi się nie godzą — rzekł — jedni drugim zazdroszcząc i lękając się siebie, dlaczegóżbyście ze krwi waszéj, ubogiego a małego człowieka dla jego poczciwości wynieść nie mieli?
Umilkli wszyscy, a zdziwili się mocno, iż obcy im tę samą radę dawali, którą przyniesiono od wyroczni. Spojrzeli po sobie i Ścibor zapytał.
— Czy wam to wyrocznia téż powiedziała jaka, że małego wybrać mamy?
— Nie — odparł młodszy — ale kto ubogim być umiał, pokornym i zacnym, ten w szczęściu i wyniesion sprawiedliwym być potrafi...
A starszy dodał.
— Wszakżeż ubogim jest i ten, który nas czasu postrzyżyn syna swojego przyjmował u siebie, przecie go wszyscy szanujecie. A czemuby i ten waszym kneziem nie miał być?.. Rozum ma potemu...
— Piastun!.. — zawołali wszyscy razem — Piastun!..
I jakby dopiero teraz przejrzeli jasno, wszyscy poczęli mówić o nim, chociaż między kmieciami jednym z najuboższych był.
Ponieważ noc nadchodziła, obcy podróżni, wkrótce potém pożegnawszy obradujących, jechali ztamtąd precz, gospody sobie szukając.
Gromada długo naradzała się pocichu i ztąd wprost niektórzy na koń siadłszy, do chaty Piastuna jechali.
Stary właśnie we wrotach stał, stado z pola wracające oglądając, które rżało na widok pana. Patrzał jak się do matek cisnęły źrebięta, jak młodzież między sobą gziła się i gryzła. Od bytności dwóch obcych i upadku Pepełka smętne i dziwne myśli przechodziły mu po głowie.
Ścibor, Bolko i jeden z Myszków przybywszy pod wrota z koni zsiedli i weszli do zagrody, pozdrawiając starego gospodarza.
— Rad gościom — rzekł do nich wesoło — chodźcie odpocząć pod strzechą... ale was uraczyć czém nie bardzo będę miał. W domu u mnie pustki... dopóki się coś nie zbierze, ubogim chlebem się przełamiemy... Czy z dobrą przynajmniéj jedziecie nowiną, czyście nam pana dali?
Ci westchnęli spoglądając po sobie.
— Pana dotąd nie mamy, swobody aż nadto. Tymczasem pomorskie wilki głodne kraj nam niszczą, ani się im opędzić... Ledwie tchniemy. Leszki pozostałe coraz nam nowych na karki ściągają... Czas schodzi marnie.
W tém Bolko wtrącił.
— A wy, barci waszych patrząc, z nami nawet na radę iść nie chcecie? Siwe słowo wasze wagęby miało u ludzi.
— Cóż słowo pomoże tam, gdzie już krew mówiła, a téj nie posłuchano? — ozwał się Piastun cicho. — Jam człek mały i ubogi...
Słowa te z jego ust posłyszawszy, ci co Wizuna wyrocznię słyszeli i radę gości obcych, spojrzeli po sobie, jak gdyby dola sama przez usta jego przemówiła.
— Jam człek mały i ubogi!
Jakby trwoga jakaś ich ogarnęła, zdało im się, że wolą było niebios i Bogów, aby ten a nie kto inny został wybranym.
— Jutro — zawołał Bolko — teraźniejszego wiecu dzień ostatni... Nie może to być, ażebyście wy nie poszli z nami. Przybyliśmy tu po was, musicie iść... wołają was wszyscy... Jeżeli wy nie pójdziecie, rozpełznie się znowu wiec, a narzekanie będzie wielkie...
Stary nic nie odpowiedział.
Siedzieli jeszcze powzdychiwając, gdy w progu, blady jeszcze i słaby ukazał się Doman, który z Lednicy powracał.
Widać po nim było co przebył, choćby nie mówił nic. Zasłyszano już tu coś o jego losie i wszyscy obstąpili go zaraz, dopytując co się z nim działo, a jak od Pomorców ocalał.
Zaczął im opowiadać, jako mu wesele sprawiano, a ledwie że się ono skończyło, gdy Pomorcy z Leszkami wpadli. Obnażył blizny, które mu pozostały od strzał i od sznurów, jakiemi go krępowano do kości, począł się burzyć i wyrzekać o pomstę nawoływając.
Pytaniom nie było końca, jak ujść potrafił i ocaleć. Ledwie wierzyć chciano, iż o swéj sile mógł potém na ostrów dopłynąć. Drudzy o Pomorców, ich siły, o Leszków i o niemców badali, jak oni byli zbrojni, czy się na kraj odgrażali. Na wszystko Doman odpowiadać musiał, starając się tą żądzą zemsty, jaką w sercu miał, natchnąć drugich. Rozżarzyli się téż i odgrażać poczęli.
Doman także wołał, iż pilno było wodza wybierać, i że najgorszy nawet lepszym był od żadnego.
— Jeżeli prędko go nie obierzecie — dodał — każdy o sobie pamiętać będzie. Pozbierają się kupy zbrojne — i kto silniejszym się poczuje, drugich za łeb pochwyci. — Ja sam ludzi jakich mam ściągnę do jednego, niech pola jałowieją, niech zdychają stada, niech je wilcy wyjedzą. Nam trzeba iść na tych, co nas nękają, do ich gniazda i wydusić tam to plemię, abyśmy raz pokoju zażyli.
Długo tak gwarzono u ogniska, a potém pokładłszy się, przy niém na ziemi spali.
Z brzaskiem dnia, po cichu Piastun sobie kobiałkę szykował do lasu, gdy Bolko i Ścibor postrzegłszy to, wzięli go pod ręce.
— Ty musisz być dziś z nami — rzekli mu: — Gromada się tego domaga, a jéj posłusznym być trzeba. Niechaj i Doman jedzie z nami, aby okazał rany i powiedział co jego oczy widziały.
Chciał się jeszcze stary opierać.
— Jam do pszczół, nie do wieców zdatny — mówił.
Ale to nie pomogło, upominali się wszyscy głośno, uledz więc musiał.
Pobudzono tych, którzy spali i wszyscy na koń siedli jechać do grodu. A że czeladź Piastunowa już się o brzasku do roboty rozeszła, na koniu więc z niemi jechał Ziemek młody, syn gospodarza, aby miał staranie o ojcowskiéj świerzopie.
Pod wieżą obozem leżeli wiecujący, było ich tego dnia dosyć i coraz nowi jeszcze przybywali.
Grodzisko, na którego żużlach i gruzach trawa już porastała, wygniecione było i jak tok ubite przez nieustannie obradujących a jednak ze zborów tych nic dotąd nie wyszło.
Posłuch o niemcach i grożącém znowu najeździe, napędził starszyznę niecierpliwą. — Niektórzy przybywali ze skargami, bo się im już Pomorcy dali we znaki. — Szukali oni najmożniejszych dworów i napadali na nie najczęściéj, ubogim łatwiéj z dobytkiem do lasów schronić się było.
Kołem już leżeli wszyscy, gdy Ścibor, Bolko, Myszko, Piastun i Doman nadciągnęli. Zobaczywszy starca, który w prostéj siermiędze przychodził, tknięci wyroczni wspomnieniem i przez cześć dla siwych jego włosów powstali.
Wnet go zaproszono do koła miejsce mu czyniąc i wołając.
— Radź nam ojcze, ratujmy się, bo oto giniemy! Mówiliśmy już wiele, mówcie wy, niech usłyszym — co nam przynosicie.
Zewsząd się głosy podniosły ku niemu, ażeby pierwszy mówić poczynał.
— Azaż nie wiecie co czynić? — zawołał — ja wam nowego nie powiem nic. Zgody potrzeba i prędkiego wyboru. Litujmy się sami siebie a dzieci naszych. — Ładu nie mamy, nieład panem. — Ład czyńcie.
Milczenie się stało długie.
W tém jeden ze starszyzny, którego zwano Krakiem, a miał być starego kneziowskiego rodu, powstał z ziemi, czapkę uniósł do góry i wykrzyknął piersią całą.
— Ten nam kneziem będzie! Piastuna wybieramy!
Ucichło chwilę, a potém wnet buchnęło ze stron wszystkich.
— Piastuna obieramy.
— Kneziem Piastun. Krew nasza!
I nie było ani jednego, któryby nie powtórzył tego okrzyku, jednego, coby mu się sprzeciwił.
Stary cofnął się, rękami jakby odpychając od siebie głosy, które się rozlegały coraz silniéj, a coraz radośniéj.
— Jam bartnik, człek prosty i ubogi — zawołał — ja ludźmi rządzić nie umiem. Stary jestem, dłoń mam słabą.
Wybierajcie innego — nie czyńcie szyderstwa ze mnie.
To mówiąc i gdy tłum się ściskał, a mięszał, stary skinął na syna, który zdala z końmi stał. Nim się opatrzono co chce uczynić i zdołano zapobiedz temu, wyśliznął się im z rąk, gdy sądzili, że ku innym idzie okrzykującym go gromadom.
W mgnieniu oka, zanim pomyślano by go zatrzymać, już dopadł konia i wraz z synem w czwał ku zagrodzie swéj poleciał.
Rzucili się, kto żył do koni, lecz nim je połapano, Piastun już dosyć odbiegł daleko, a świerzopa czując domową zagrodę, cwałem ku niéj zdążała. Naówczas ujrzano widowisko osobliwe, stu może jezdzców w pogoń biegnących za obranym kneziem, gdy reszta pozostała na grodzisku, poprzysięgała, iż z niego nie znijdzie dopóty, dopóki kneź im zwrócony nie będzie i zmuszony do przyjęcia wyboru.
Biegli więc ścigający co tchu, nie tracąc z oka Piastuna i udało się im tylko syna, którego koń mniéj był rączy, w ręce pochwycić przerażonego pogonią, gdyż nie wiedział dla czego ich ścigano i o ojca a siebie się lękając, łzami się zalewał.
Piastun pierwszy dopadłszy do kraju lasu znikł w nim z oczów kmieci, którzy go pochwycić chcieli. Zwolnili więc kroku wiodąc z sobą syna, a spodziewając się, iż w zagrodzie i ojca znajdą.
Przybywszy do dworu, napróżno pytali, nie wiedział o nim nikt, gdyż nie zatrzymując się w domu, wprost do lasu uciekł i skrył się w nim puściwszy tylko siwą, która swoim obyczajem do wrót przyszła i głowę na nich położywszy rżała, aby ją do zagrody wpuszczono.
Wielki żal ogarnął wszystkich na grodzisku, gdy się o zniknięciu Piastuna dowiedzieli — lecz, jak zrazu postanowili, tak dotrzymać chcieli i nie ruszać z miejsca, dopókiby obranego nie znaleźli. Ci co najlepiéj lasy i okolicę znali, wnet poszli na zwiady w puszczę, sądząc, iż łatwo zbiega wynajdą. Minął jednak dzień jeden, drugi i trzeci, a Piastuna nie było. Powracali z pogoni za nim koleją wszyscy, przyznając, iż tak się ukrył, że go wyszukać, a nawet na ślad trafić nie mogli.
A ci, co tak pragnęli władzy, dziwili się, iż był człowiek ubogi, który od niéj uciekał i ofiarowanéj przyjąć nie chciał.
Coraz to ktoś sam, lub w kilku ich szło po lasach za Piastunem, zawsze nadaremnie. Młodego tylko syna jakoby zakładnika trzymano sądząc, że łatwiéj tym sposobem ojca starego, który do jedynaka przywiązanym był, do powrotu zmuszą.
Lecz ani w lesie znaleźć, ani go w zagrodzie, około któréj czatowano, przydybać nie mogli.
Upłynęło tak całych sześć dni, gdy około grodziska zjawiła się wędrująca wiecznie Jaruha.
Od czeladzi, która przy koniach stała, dowiedziawszy się, że Piastun uszedł w lasy i w nich się ukrywał, rozśmiała się starucha, nie wierząc temu, żeby ludzi tylu w pogoń za nim posyłanych z niczém wróciło.
Szła zatém do Ścibora i starszyzny, którzy na nią i patrzeć i mówić z nią nie chcieli.
A ja go tu przyprowadzę — rzekła. — Lasów pewnie lepiéj nie zna nikt nademnie, com nieraz obok z niedźwiedziem pod kłodą nocowała, przedemną się on nie skryje — ja go znajdę.
Tém bardziéj, że się z niéj śmiano, starucha się uparła iść Piastuna szukać, a że tak pewną siebie się być zdawała, i drudzy pomyśleli w końcu, że bez przyczyny to być nie może, młodszych dwu zdala za nią pociągnęli.
Jak dzień z grodziska ruszyła Jaruha wprost się ku lasom kierując, z takiém bezpieczeństwem jakby zawczasu wiedziała, gdzie ma szukać kryjówki starego bartnika. Idący za nią z trudnością mogli podążyć i przedrzéć się przez gąszcze, wśród których ona dróżyny przez zwierza dzikiego wydeptane znała jak swe własne. W wielu miejscach puszcza jak zasiekami zawalona była połamanemi wichrem i starością drzewami, które całe wały nieprzebyte stanowiły, porosłe gęstemi chwasty i puszczającemi się na pruchnie krzewami. Przebywać było trzeba moczary, gniłe strumienie leśne, niziny wodą zzieleniałą zalane. Z pod stóp wyskakiwały spłoszone dzikie stworzenia, z trawy nagle do góry podnosiły głowy węże ogromne. Żaden z nich jednak nie rzucił się na Jaruhę, która do nich jakiemiś dziwnemi przemawiała słowami. Około południa stara na kłodzie siadła spocząć, dobywszy z torby kawałek chleba, spożyła go, dała nogom się wyprostować i szła znowu. Las podnosił się nieco ku górze i składał z nadzwyczajnéj wielkości dębów, lip i grabów, podszytych leszczyną, która także do niezwykłéj wysokości się wznosiła. Uszedłszy nim kawał drogi, ujrzeli jakby wał stary zieloną okryty trawą, porosły również drzewy, które wiek jego znaczyły. Wśród niego było jedno wnijście na stare hradyszcze. Jaruha wsunęła się niém rozglądając do koła, a idący za nią w ślad zatrzymali podglądając.
W rogu, gdzie się dwie ściany wałów schodziły z sobą, był szałas a w nim na suchém z liści posłaniu ujrzeli Piastuna, który z łyka wiązał proste obówie, jakiego naówczas najubożsi używali...
Jaruha weszła — a Piastun poruszył się jakby przelękły, gdy ją zobaczył.
Stanęła naprzeciw niego, spierając się na kiju.
— Tom was przecie znalazła — rzekła, a pora! tam się ludzie rozbijają czekając, a mały Ziemko płacze, bo go jakby w niewoli trzymają! Zlitujcie się nad dzieckiem waszém a wracajcie.
Piastun nie odpowiadając, ręką jéj wskazał, ażeby zamilkła, gdy tuż i posłani Bolko z Sobiesławem weszli na hradyszcze, kłaniając się kneziowi...
Ujrzawszy ich, ręce załamał stary.
— Jesteśmy po was posłani — rzekli — wszystek zbór czeka na was, ludzie proszą, wracajcie, gdy taka bogów wola. My bez was ztąd nie pójdziemy.
Zbliżywszy się tedy, prosić go zaczęli usilnie, aby woli gromady zadość uczynił. Nie rzekł już nic, tylko: Pójdę z wami.
Jaruha siedząca na ziemi, śmiała się z radości.
— A tom ja was miłościwy panie, zdradziła — rzekła. — Niechaj ludzie znają, że baba coś może. Chodziliby miesiąc i nie znaleźli was, gdyby nie ja.
Gdy Bolko, Sobiesław i Piastun szli zaraz nazad, bo się już im ani opierał, ani sprzeciwiał, starucha siadła na hradyszczu, porozwiązywała nogi i sama jedna została tu spoczywać.
Nie lękała się tak samo zwierza dzikiego, jak wężów i wszelkiego stworzenia. Wygodnie umieściwszy się zaraz w opuszczonym szałasie — przygotowywała do noclegu.
Piastun sam poprowadził swoich towarzyszów ku zagrodzie przez łąkę, na któréj stado z pastuszkiem znalazłszy, konie z niego dla pospiechu wzięli. Lecz dla gąszczy w lesie pospieszyć nie mogąc, ku nocy dopiero w zagrodzie Piastuna stanęli, zkąd Sobek sam przodem na grodzisko ruszył, oznajmując, iż knezia znaleźli i jutro go przywiodą.
Milcząc przesiedział cały wieczór gospodarz na ławie. O dniu Bolko wstawszy wcześnie, już był na straży. Piastun téż nie przeciwiąc się, na konia siadł i jechali.
Na pół drogi do grodu, starszyzna była wyszła na spotkanie.
— Miłościwy panie — zawołał, ręce ku niemu wyciągając Krak — przecz nas opuściłeś? Wszak ci to wolą było Bogów, abyś nam panował i rozkazywał. Na was jednego zgodziły się gromady.
— Nie czułem się na siłach i nie czuję — mówił Piastun — trwoga mnie ogarnia. Ulitujcie się nademną. Wiem w ubóstwie, co czynię i jak idę, gdy mi moc dacie, ażali ja sam znam na co ją obrócę?
Wołanie wielkie go zagłuszyło.
— Piastun! Piastun!
W tém tłum się rozstąpił i dwaj owi goście nieznani, których przyjmował w zagrodzie, stanęli przed nim. Zbliżali się z uśmiechem i pokłonem.
— Przychodzimy jeszcze raz, aby mężowi sprawiedliwemu, w imie Boga jedynego, przynieść błogosławieństwo.
Krzyki znowu i im mówić nie dały, wesele stało się w tłumach. Myszkowie, którzy znać przygotowany mieli kołpak kneziowski z piórem, przecisnąwszy się przez ciżbę, przynieśli go Piastunowi — młodszy z gości uczyniwszy nad nim znak, na siwe włosy starca go nałożył.
I znowu wrzawa powstała, radość, głosy, wołania. Starzec stał zamyślony, niemal smutny.
A gdy się doń cisnęli wszyscy — rzekł:
— Widzieliście sami, że władzy nie pragnąłem, anim się jéj dobijał. Kazaliście mi ją wziąć, biorę, dzierżyć będę tak, aby ład krzewiła, aby sprawiedliwość niosła, a jeśli surowym być zmusicie mnie, będę nim, pomnijcie, żeście mnie zmusili do tego.
— Rozkazuj i rządź! — zaczęto wołać ze wszech stron — niech będzie jako rzekniesz — niech będzie. Jeszcze raz okrzyknięto kneziem Piastuna, Ścibor mu rzekł kłaniając się do kolan.
— Czuwaj nad nami, jakeś nad pszczołami swemi miał pieczę.
Gwar wielki wrzał dokoła.
Ujrzano, że obrany miecza nie miał, Ścibor wnet swój odpasał i na znak władzy własnemi rękami go Piastunowi na biodrach zawiesił. — Drugi laskę białą dał w dłonie.
Proszono znowu gości obcych, aby miecz i laskę błogosławili, i uczynili jak żądano, oczy podnosząc ku niebu, składając ręce i szepcząc coś po cichu.
Tłum miał ich za jakichś wróżbitów z daleka.
Piastun wciąż jeszcze, jakby przelękły tém, co się stało, niewierząc uszom własnym i oczom, długo w niepewności milczał. Szepnął wreszcie do otaczających.
— Wola Bogów i wasza niech się stanie. Jakoście mnie wybrali, tak pomoc mi winniście.
Jak do ojca cisnęli się doń wszyscy, wyrzucając mu, iż zbiegł od nich i opierał się woli losu. Po raz pierwszy w jedném kole Leszkowie i Myszki ocierając się o siebie, w zgodzie, razem okrzykiwali nowego pana.
Tymczasem oswobodzony syn Piastunów przybiegł, ojcu do nóg przypadając i ręce jego całując i uczuwszy się oswobodzonym, chwycił konia, aby do matki z wieścią dobrą pospieszyć.
Stara Rzepica właśnie po wyjeździe męża u dzieży stanęła, gdy Ziemek wpadł do zagrody wesoły, zwiastując jéj, że ojcu kneziowską czapkę na głowę włożono, że mu przypasano miecz i dano laskę białą i że mu się wszyscy do nóg kłaniali.
Rozpłakała się niewiasta, ręce łamiąc, a czując, że się ich swobodne, ciche życie kończyło, a pełna trosk i niewoli służba ciągła rozpoczynała. Łzy jéj z oczów pociekły, dziecię przytuliła do siebie, nie mówiła nic, a poznać łacno było, że nie pociechę, ale smutek i troskę widziała przed sobą...
Otarłszy łzy fartuchem, pocałowała Ziemka w czoło i napowrót do dzieży swéj szła, boć w domu chleba teraz więcéj niż kiedy było potrzeba.
Godzina jedna i druga zeszły na oznakach radości — szli potém na gród znowu i radzić chcieli, a raczéj o rozkazy pytać, co poczynać.
— Dziś jedno jest do czynienia — odparł Piastun — kto żyw i silen, na koń niech siada. Dopóki wojna w domu, nic nie ma pilniejszego nad nią. Na koń więc kto może. Starszyzna ludzi niech zbiera pod Stanice i przywodzi. Zaczém wołać zaczęto z okrzykami wielkiemi:
— Na koń!
To było pierwsze słowo i rozkaz nowo obranego pana.
Wnet powołał do siebie osobno starszyznę, naznaczając radę do boku swego, postanowił wojewodów po mirach i okolicach.
W tém, gdy tak na gruzach grodu Pepełków rozrządzał kneź — zawołał ktoś — ażeby grodzisko teraz do zgliszcza tylko podobne, opasać na nowo tynem, odbudować je i w niém panu obranemu uczynić dwór jaki dla knezia przystał.
— Nie — rzekł Piastun — miejsce to jest nieszczęśliwe i splugawione, nie chcę siedzieć tam, gdzie wspomnienia Chwostka i zgliszcza stałyby między mną a wami.
Tam będzie gród mój i stolica nowa, gdzie pierwsze odniesiemy zwycięztwo. Niechaj tu stołb pusty na wieki zostanie, świadcząc jak niecnota ginie marnie... niech chwastem zarasta plugawe śmietnisko.
Wieczorem nie sam już, ale liczną otoczony drużyną, która go opuszczać nie chciała, powrócił Piastun do chaty swéj, żegnany znowu przeciągłemi okrzykami.
Obcy goście, którzy mu błogosławili, wśród zamieszania powszechnego, znikli niepostrzeżeni. Kazano ich szukać wszędzie, lecz nikt nie postrzegł, ani się opatrzył, kiedy i jak się wysunęli i znikli.
Gdy orszak prowadzący obranego knezia stanął u wrót zagrody, zapłakana jeszcze wyszła przeciwko panu zwojemu Rzepica. Los dawnych kneziów serce jéj trwożył, schyliła się ku ziemi, i ściskając nogi, zachodziła się od płaczu.
— Kneźno miłościwa — podnosząc, ją rzekł stary — gotuj co masz najlepszego, staw stoły i kadzie, aby ci, co mnie wynieśli, z głodem nie odeszli od progu.
Byłoby się jednak stało to, czego się lękał ubogi człek, gdyby od rana, jak skoro wieść poszła po świecie białym, że Piastuna obrano, nie pospieszyli kmiecie z darami, aby ich krwi pan wstydu nie miał. Wiedzieli bowiem, że ubogim był. Komory więc pełne były, i na niczém nie zbywało.
Tłumy z okolicy, dworów sąsiednich i chat, jak po drodze już witały króla bartnika, tak teraz oblegały zagrodę okrzykując go nieustannie, cisnąc się doń, i uważając za dziw dziwów wybór nowego pana, którego im wyrocznie naznaczyły. Obcych owych gości jako posłańców bożych głoszono.
Pozapalano stosy łuczywa jak w noc kupałową i dzień uczyniono świątecznym, bo przyniósł z sobą nadzieję pokoju i zgody... Całą noc do białego dnia młodzież z żagwiami biegała, budząc po dworach wesołą nowinę, i co chwila nadbiegali kmiecie pozdrawiając pana i okrzykując. Przez nich potém wici na wsze strony rozsyłano, aby ktokolwiek oszczep mógł dźwignąć, stawił się pod swego wojewodę z rodem i czeladzią.
Chwytając i mieniając po pastwiskach konie, lecieli parobczaki z wiciami od dworu do dworu, od chata do chaty.
Cicha zagroda starego bartnika, dzień i noc teraz wrzawy była pełna. Ztąd wyruszyli tysiącznicy, setnicy, dziesiętnicy, starszyzna wyznaczona do dzielnic, zwoływać i dobierać lud wszelki.
Nie upłynęło więcéj nad ćwierć miesiąca, gdy ponad jeziorem tysiące młodzieży szeroko obozem leżało. Tych Piastun codzień sam z wojewodami dzielił, ustawiał, opatrywał i zachęcał do boju.
Pomorcy z Kaszubami i niemcami na czele, zniszczywszy wszerz i wzdłuż niemałą kraju przestrzeń, z łupem i niewolnikami wrócili wprawdzie z pod Lednicy, obawiając się zasadzki i utraty grabieży, ale wiedziano dobrze, iż Leszkowie nie wyrzekli się praw swoich i zemsty, któréj pragnęli.
Zwykle idące za łupieżą kupy cofały się obładowane nią w lasy, aby spocząwszy i pozbywszy się ciężaru, nanowo rozpocząć najazd, nowych sobie przybrawszy ochotników.
Młodzi synowie Chwościska cofali się tak z garścią najemnika na Pomorze, ale ciągle czynnymi byli i nowe zaciągi sprowadzali.
Ludzie na zwiady wyprawieni za rubieże, przynieśli wieści, że się nowa gotowała wyprawa.
Teraz się jéj już nie lękano, owszem żądano prawie, mając czém napastnika osaczyć i zwalczyć. Droga, którą on chodził, spustoszoną była, nowéj więc szkody uczynić nie mógł, a w lasach spodziewano się go oskoczyć i wymordować do nogi.
Synowie Chwostka mogli téż łatwo wpaść w ręce.
Wybór Piastuna w dni kilka po całéj rozszedł się ziemi, podawano sobie wieść o nim z zagrody do zagrody. Dziwili się wszyscy, a im daléj od Gopła, tém powieść o osobliwszéj Bogów wyroczni i woli, inaczéj była opowiadaną. Wierzyli wszyscy, iż to było zrządzeniem woli, która światem rządzi... Obcy ludzie jacyś, nieznani przyszli jakby umyślnie zesłani rzucić słowo, możni nie mogli im się sprzeciwić, jednym głosem i wolą wywołano starego bartnika z lasu, uciekającego pochwycono i zmuszono do panowania.
Leszkowie tylko i ci co im sprzyjali a krwią byli związani, nie śmiejąc nic rzec, smucili się bardzo. Lękali się ci, co do ich rodu należeli, aby ich nie wytępiono i zemsty nad niémi nie szukano.
Na wiecach późniejszych, Miłosz stary, głowa rodu, nie pokazywał się więcéj. Ze ślepym Leszkiem swym zamknął się w osamotnionym grodzie, obstawił strażą, podwoił załogę — siedział cicho. Starzec teraz jedną tylko żył nadzieją, że się po oślepioném dziecięciu potomka doczeka, i we wnuku na nowo odrodzi.
Dla Leszka wyszukano żony, stara macierz stała się piastunką dwojga dzieci, czuwając ciągle nad niemi. Dano mu dziewczę piętnastoletnie, a że ślepota i jego uczyniła dziecinnym, bawiło się ich dwoje pod dębami starémi przy matce, jak gdyby zaledwie rozpoczynali życie. Leszkowa żona, którą Biełką nazywano, ślepemu swemu siedzącemu przy niéj śpiewała, on grał na gęśli, a matka stara bajki im o bohaterach prawiła, i tak dnie schodziły powoli.
Ojciec ukryty przysłuchiwał się czasem wesołemu gwarowi smutnéj pary, nie pokazując się i nie mieszając do rozmowy, aby słowem jakiém nieostrożném boleści i nieszczęścia nie przypomniał. Osłodzić chciano życie biednemu kalece, dla którego świat cały był w jednym głosie i sercu jedném.
Dni tak płynęły niepostrzeżone, jedne za drugiemi, wszystkie do siebie podobne; rzadko głos obcego człowieka u wrót się odzywał, rzadziéj jeszcze wpuszczono kogo do grodziska. Starszyzna z Bumirem kilka razy domagała się widzenia z Miłoszem. Raz jeden tylko wpuścić ich kazał, powiedział, że do niczego mięszać się nie chce i odprawił, a gdy potém z naleganiem wrócili, już im nawet wrót nie otworzono.
Jednego z pierwszych dni, gdy po obiorze Piastuna, Leszkowie się niepokoić zaczęli o siebie — zastukano do wrót gwałtownie, było zpołudnia.
Stary Miłosz leżał pod dębem na uboczu, za drugim Leszko z Biełką siedzieli o gruby pień oparci, stara matka była z niemi. Do Biełki z dębów stadem zlatywały się gołębie, a ona je, rzucając ziarno karmiła. Przy Leszku leżały psy jego, które on pieścić lubił. U nóg starego Miłosza wyciągnięty mruczał niedźwiedź jego nieodstępny i dwie sroczki domowe skakały. Gdy u wrót hałas się dał słyszéć, gołębie pierzchnęły na drzewa, psy szczekając i ujadając się zerwały i niedźwiedź począł mruczéć choć mu się łba z ziemi podnieść nie chciało, sroki narobiły wrzasku biegając i podskakując po ziemi, to przysiadając na gałęziach. Tymczasem stróż u bramy wylazł na pomost górny i przypatrywał się kto przybywał.
Stało tam dwóch ludzi, opończami lichemi otulonych, wyglądających biednie i ubogo z pozasłanianemi twarzami. Przed chwilą straż chodząca na wałach ujrzała ich szybkim krokiem wychodzących z lasu, gdzie zapewne konie zostawić musieli, bo w zaroślach coś migało.
Stróż nie mógł dopatrzeć twarzy, lecz z ruchów i głosu domyślał się młodych ludzi. Oba niecierpliwie domagali się, aby ich dla rozmowy do Miłosza wpuszczono.
Odźwierny im odmówił.
— Kneź chory — do niego nie wpuszczają nikogo.
Napróżno napierali się i łajali, nie pomogło nic.
W ostatku jeden z nacierających tak do bramy, zdjął z palca pierścień i ukazując go, rozkazał stróżowi, aby natychmiast niósł ten znak do pana.
Przez otwór zasuwany we wrotach ująwszy pierścień, który był przepołowiony i na palcu łańcuszkiem się trzymał tylko, stróż powlókł się pod dęby do pana i bijąc mu czołem, oddał do ręki.
Miłosz papatrzał[1], westchnął, coś jak łza potoczyła mu się po policzkach i brodzie, skinął na żonę, aby dzieci precz do dworu odwiodła i kazał wpuścić tych gości.
Pierzchnęło wszystko z podwórza, psy nawet powlekły się za Leszkiem. Odsunięto drągi, otwarto wrota i dwaj przybyli weszli zwolna. Tuż za wałem zmieniły im się zaraz postawy i twarze. Stali tam wprzód skurczeni i pokorni, tu się im wyprostowały barki, podniosły czoła, zaświeciły oczy.
Byli to Leszek i Pepełek, dwaj synowie Chwostka.
Oglądając się niemal pogardliwie do koła, zbliżać się poczęli do Miłosza, który się nieco podniósł, gdy ich zobaczył, ale nie wyszedł na spotkanie. Oczy tylko zwrócił, by się im przypatrzeć z daleka. Gdy przed nim stanęli, ręką ich powitał i czekał.
Natenczas starszy się odezwał do niego.
— Dostaliśmy i my się do was kneziu z niebezpieczeństwem życia, bo my tutejszego pana dziedzice, jak zwierz dziki jesteśmy ścigani. Wy tu jesteście zamknięci, nie chcecie bronić praw swego rodu... Przyszliśmy was zmusić, abyś szedł nam pomagać i dał ludzi.
Miłosz się popatrzał groźno na obu.
— Wy? mnie? zmusić? — jęknął powoli...
— Tak — ciągnął daléj starszy — tak, ja po ojcu odziedziczyłem władzę choć młody... panem jestem i nad krajem i nad wami. Przynajmniéj rodowi własnemu i krwi nie dam się przeciwko sobie podnosić.
Miłosz słuchał, niekiedy mu oczy błysły — niedźwiedź u nóg jego leżący, głos obcy i ludzi czując nowych, mruczał dziko. Zdawał się czekać tylko skinienia, aby się rzucić na nich.
— My musiemy — ciągnął starszy — i ziemię naszą i gród odzyskać. Wszyscy Leszkowie muszą pójść z nami. Tę czerń i tłuszczę co podnosi głowy, trzeba zgnieść i wytępić, wybić i spętać.
Mówił powoli przestając co chwila, i wyczekując, ażali nie odezwie się Miłosz. Kneź milczał.
— Przyszliśmy oba zapytać was, czy z nami trzymacie, czy z tą czernią i chłopstwem?
W starym Miłoszu widocznie się gotowało i burzyło już coś, choć wstrzymywał się z mową. Niekiedy oczy z krwawemi powieki podniosły się i wąs siwy zakąsał, ręka wychudła, ogromna, jakby z samych kości złożona, którą na kolanach trzymał, dygotała niecierpliwie.
Na ostatnie pytanie wyzywająco rzucone, buchnął nareszcie.
Ręka się podniosła.
— Z wami ani z niemi trzymać nie chcę — krzyknął gwałtownie — znać was nie chcę — nie znam! Stoi was tu dwóch zdrowych i żywych przedemną, a gdzie synowie moi?... Jakeście się ośmielili wnijść tu... wy... Wiecie, że ojciec mojego syna zabić, drugiego oślepić kazał? Przyszliście mi przypomnieć, że ja krwi dzieci moich winienem, jednego z was kazać ściąć tu — zaraz, a drugiemu wyłupić oczy i rzucić je psom.
Oba synowie Chwostka zczerwieniwszy się, chwycili bezmyślnie za miecze u pasa — spojrzeli po sobie strwożeni nieco.
Stary téż patrzał na ich twarze młode, kwitnące, na oczy ich jasne, i gniew a żal opanowywały go coraz mocniéj. Młodzi kneziowie milczeli.
— Wy — mnie — tu, na mojém podwórku, przychodzicie rozkazywać... mnie, zmuszać! Wy... mnie!..
Starszy z gniewu pokraśniał cały.
— Mam to prawo co ojciec! — zawołał nogą tupiąc w ziemię i czoło dumnie podnosząc do góry. — Wołam was na wojnę za nasz i wasz własny ród. Ojciec mój kazał zabić syna twojego, bo mu się burzył i powstawał; oślepił drugiego, bo szedł za nim i robił toż samo... łaska, że mu życie zostawił.
Miłosz nagle dźwignął się z ziemi, róg miał za pazuchą, podniósł go do ust i zatrąbił.
Ze wszystkich stron podwórza czeladź się zbiegać zaczęła.
Chwostka synowie niepewni co się stanie, dłońmi tylko cisnęli miecze, ramię do ramienia się przyparli, twarze im pobladły nieco.
Przodem biegł stary Smerda kneziowski, oczyma przerażonemi patrząc, co się z panem jego działo. Miłosz stał i drżał, rękę wyciągnął ku młodym i ukazując ich, wołać począł głosem zmienionym.
— Związać tych ludzi... i rzucić do lochu! do lochu!
— Nas! wiązać? — wrzasnął starszy rzucając się ku Miłoszowi — tybyś śmiał?
— Samiście szukali tego, oddaliście się mi w ręce, abym pomścił synów moich... Krew ich żąda waszéj... Jeden z was zginie, oślepnie drugi.
Odwrócił się ludziom nadbiegającym ręką ich wskazując.
— Związać ich!.. do ciemnicy!
W mgnieniu oka czeladź się na kneziów rzuciła, ci barkami oparłszy się o siebie, dobyli mieczów i stawali do obrony. W tém jeden z pachołków rzucił się na ziemię i za nogi chwyciwszy, obalił młodszego, drudzy za ręce ich już chwytali.
Powstał krzyk i wołanie. Związano obu mimo oporu leżących na ziemi.
Ze dworu na hałas ten powybiegały niewiasty, służba, z najdalszych kątów wysypywało się co żyło, psy ujadać zaczęły, niedźwiedź zaryczał spinając się na łapy. Dwu kneziów wiedziono do ciemnicy.
Była to nie izba ale jama na pół w wałach, w pół pod ziemią wygrzebana, dylami ostawiona, ciemna, którą drzwi ciężkie zamykały jak studnię. Długa szyja od wnijścia schodziła w dół do wilgotnéj pieczary.
Chwostka synów na ręku niosąc, popychając, ciągnąc, pomimo rzucania się i oporu, rzucono do głębi i natychmiast zawalono drzwi, na które ciężki kamień się potoczył.
Wrzawa nagle ustała. Stary Miłosz począł chodzić po podwórzu, koszulę szarpiąc na piersi, dysząc i jęcząc straszliwie, tarł czoło i łamał dłonie; wiatr długą siwą brodę mu rozwiewał.
Zdawał się walczyć z sobą. Niekiedy wypogadzała mu się twarz, to dziczała, zasmucała i rozjaśniała. Myślał o pomście za własne dzieci, ale ci, na których chciał się pomścić, to były wnuki jego, sieroty bez ojca i matki.
Gdy Miłosz rzucał się tak, zbierając się co chwila zawołać Hulę dla spełnienia wyroku, we dworze, mimo ciszy, panował niepokój i trwoga.
Ludzie knezia poznali dzieci ostatniego pana, i choć spełnili na nich co im rozkazano, przerażeni byli, przelękli tém, co uczynić musieli.
Litość się w nich obudziła.
Wszystek dwór Leszków trzymał sercem z ich sprawą. Niewolniczo posłuszny, niewolniczo téż przywiązanym był do panów. Szemrano dziwnie, zdala spoglądając na Miłosza, który wielkiemi krokami pod dębami chodził, sam coś mówiąc do siebie.
Hula, którego téż Obrem zwano, stał już zdala, czując, że może być potrzebnym. Sam kneź Miłosz wzrost miał ogromny i siłę. Niejeden ród wówczas nią słynął, ale Hula, oprawca, wszystkich we dworze przechodził wzrostem i mocą. Mówiono, że był potomkiem tego rodu Obrów, co niegdyś byli ujarzmili Dulebów i znęcali się nad niemi, niewiasty ich do wozów sobie wprzęgając, aż póki z tych nieszczęśliwych zrodzeni właśni ich potomkowie nie zwyciężyli i nie odegnali precz najezdników. Hula Obr zaledwie na pół był człowiekiem, więcéj obłaskawioném zwierzęciem, jak niedźwiedź, co się u nóg starego Miłosza wylegiwał. Do żadnéj izby wnijść nie mógł, póki się nie nagiął na poły; wóz z sianem brał na barki i nosił go jak drugi wiązkę siana. Zwierz mu się nie oparł żaden, a ludzi gniótł w garści jak słomę. Cały gęstym włosem obrosły, ledwie potrzebował okrycia. Żywił się najczęściéj mięsem surowém, a zimą sypiał w śniegu. Najokrutniejszy spełnić rozkaz, było dlań najmilszą zabawką.
Zamiast mowy mruczeniem jakiémś się odzywał, niezrozumiałém, i śmiechem. Na grodzie Hula zastępował wielu, bo ani koń zdziczały, ani żadne stworzenie straszném mu nie było, byle je mógł pochwycić.
Kneź już oczy zwracał na Obra, a ten stał niespokojnie spoglądając ku niemu; skinienia mu tylko było potrzeba — czekał.
Trzy razy Miłosz głowę ku niemu skłonił, a słowo mu na ustach zamierało.
W tém do wrót gwałtownie się dobijać poczęto i wołanie za niemi słyszeć się dało — aby kneziów wydano.
Straż nad bramę wyszedłszy ujrzała z lasu ciągnący oddział silny, który się powiększał coraz. Po strojach i orężu poznać było łatwo niemców, Pomorców, Kaszubów i domowników Leszków, zmięszanych z niemi. Krzyki coraz silniejsze słychać było, domagające się kneziów.
Miłosz miał ochotę kazać Obrowi zdusić obu i trupy ich wyrzucić za wrota.
Co chwilę tłum oblegający rosnął, oddział w lasach ukryty na dane hasło ściągał się i zewsząd opasywał grodzisko. Stojący na przedzie groźno dopominali się dwu panów swoich. Załoga, która powybiegała na okopy, obyczajem ówczesnym poczęła rozmowę i łajanie wzajemne.
Starszy Smerda z przerażeniem spojrzawszy co się pod zamkiem dzieje, pobiegł do Miłosza, aby mu oznajmić, że całe wojsko u wrót stało, że obronić mu się nie będzie podobna. Ale stary nie uląkłszy się wcale, sługę przekleństwem odegnał.
Nadbiegła żona, przyszedł oślepły Leszek do ojca, nikt z rozwścieczonym starcem mówić nie mógł. Przypomnienie dzieci pragnienie zemsty zaostrzało. Nie śmiał jednak wydać rozkazu, który mu błądził po ustach.
Wieczór tymczasem zapadał, mrok nadszedł i stojący po za okopami ciągle wykrzykując, poczęli się kłaść obozem pod grodziskiem. Z obu stron nie rozpoczęto kroków zaczepnych, nie rzucił się nikt, bluzgano tylko nawzajem wszetecznemi słowy.
Noc nadeszła czarna, któréj gwiazdy rozjaśnić nie mogły. Kneź nic nie powiedział jeszcze, lecz Obr zawołany stał za nim i patrzał mu w oczy.
Smerda już nocą przyszedł nad wrota i krzyknął starszyznie, domagającéj się wydania Leszków, że jeźli się na gród targną, głowy ich natychmiast spadną.
Mimo ciemności, cała załoga uzbrojona na wałach się rozłożyła. Byli to ludzie, co od dziadów w służbie u rodu Leszków, z niewolników porodzeni, nawykli do nich, patrzali na to co się działo, starych żałując czasów. Ci, których teraz miał Miłosz, pamiętali ojca Pepełka i służbę swoją na jego dworze.
Miłosz surowy był, obawiano się go, życie tu było nędzne i nieznośne. U wrót nocą zaczęły się nieznacznie z łajań szepty i namowy do zdrady.
Gdy Miłosz jeszcze chodząc zdala burzył się bijąc sam z sobą co pocznie, pomści się czy puści wolno, ludzi mu przekupywano, aby otworzyli wrota oblegającym.
Nad ranem wszystko ucichło, zdało się, że z obu stron znużone gromady posnęły, gdy cicho rozwarły się wierzeje i gromadka zbrojnych, a za nią cały tłum gęsty wpadł i wtoczył się na podwórze. Chrzęst wrót, które cisnąc się złamano, obudził starego Miłosza.
Gdy on, z Obrem i garścią wiernych ludzi, których miał przy sobie, posuwał się z oszczepem ku wnijściu, gród już był w ręku Pomorców i niemców, z wrzawą i krzykami biegnących w podwórze i zalewających grodzisko. Ktoś odwalił kamień od lochu, w którym zamknięto młodych kneziów i wypuścił ich z ciemnicy.
Ciżba zdziczała rzuciła się rznąć i mordować mściwie.
Pierwszy Miłosz stary padł przebity dzidą. Stojący przy nim Obr kilku ludziom, porwawszy ich, czaszki o pnie dębów podruzgotał, ale i jego w końcu przywaliła kupa nadciągających Pomorców i na ziemię obalonego zamordowała. Inni wpadli do dworu, gdzie ani niewiastom, ani dzieciom nie przepuszczono, plądrując razem, zabierając łupy, nimby kto ognia podrzucił.
Ranek wstał nad krwawém polem trupami zasłaném, zdrajcy nawet, co wrota otworzyli, gdy się rozwściekła ciżba, pozabijani zostali, nie żywiono nikogo.
Dzicz pijana śpiewała i cieszyła się swojemu zwycięztwu.
Dwaj synowie Chwostka stali pod dębami, wśród trupów, bledzi i przerażeni jeszcze niebezpieczeństwem, z którego ocaleli i nieszczęściem, jakiego ich zuchwalstwo stało się przyczyną.
Ze dniem dopiero postrzegli, iż Bumir i inni Leszkowie, krewni ich, którzy im towarzyszyli, opuścili ich i znikli.
Zrozumieli, że to zwycięztwo i pomsta krwawa była klęską.
Ostatni co im posiłkowali, odstąpili od nich. Zostali sami z garścią niemców i z najemnikami, którzy się na nich téż rzucić mogli.
Podwórze zamkowe wyglądało straszliwie jak pobojowisko. Kupami leżały rozrzucone ciała odarte. Wśród nich osobno widać było siwobrodego Miłosza, starą jego żonę, ślepego Leszka, pobite psy, zgniecionego Obra, niedźwiedzia, w którym tkwiło kilka oszczepów. Wysoko na dębu gałęziach latały popłoszone gołębie i dwie sroki skrzeczały.
Resztki załogi, która się po zakątach skryła, wyciągano i wiązano. Kaszuby skrępowaną powrozami Biełkę we łzach, pokrwawioną, ocaliwszy prowadzili w ofierze zwycięzcom. Padła biedna przy trupie Leszka na ziemię, twarz zakrywając rękami i ryczała płaczem okropnym, grobowym.
Dzicz już wyciągała precz juczne konie łupami, obciążona zdobyczą, wyśpiewując radośnie.
Wśród starych dębów płonęły spustoszone dwory. Dawano rozkazy do pochodu, tłum powoli wylewał się z okopów na równinę.
Długim sznurem płynął przez wrota, wchodząc i niknąc w głębi lasu. Naprzód się cisnął tłum gęsty, potém przerzedzone kupy, naostatku pijana ciżba po kilku i pojedyncze zbóje, którzy się schwyconą zdobyczą dzielić nie chcieli.
Ostatni jeszcze przeciągnął wybitą przez pole drogą i zniknął w lesie.
Z drugiéj strony z gąszczy ślepy gęślarz wyszedł z chłopięciem, które go ku okopom wiodło milczące. Wiatr niósł mu spaleniznę ze zgliszcza. Stanął we wrotach, kij jego dotknął leżącego trupa... chłopak przytulił się doń drżący i płakał.
— Stary Miłosz leży z piersią rozbitą... ślepy Leszek zakrwawiony... trup na trupie... żywego nikogo...
Gęślarzowi zadrżały nogi, siadł na kamieniu we wrotach. Dłoń jego sama strun szukała, ale usta pieśni wyjąknąć nie umiały — zawodził tylko.
— Gdy na gniazdo piorun pada, czego grom w niém nie wybije, to się samo w niém zajada, i swą własną krew wypije... Kiedy na ród wyrok padnie, że ma zczeznąć marnie z ziemi, brat na brata ręce kładnie, ojciec żre się z dziećmi swemi. Bez pogrzebu w polu leżą, krucy ciała poszarpali... kości ich wiatr poroznosi, i pamięć ich wsiąknie w ziemię.....
Gdy się już na wyprawę przeciwko Pomorcom wybierano, rozproszonego ich niewolnika, w poprzednich zabranego potyczkach, Piastun kazał spędzić do grodu nad Gopło i zamknąć na wieży, bo tam go najłatwiéj strzedz było. Pilnować jeńców po zagrodach niebardzo mieli komu, a trafiało się często, że i w dyby pozabijani, na polach się rozkuwali, szli w lasy i przekradali do swoich, prowadząc ich potém tém bezpieczniéj na Polan, że tu drogi i osady poznali.
Ludek Wiszów syn, wysłał téż z innemi i niemca swego Hengona, którego zabrał był z sobą. Ten, że się tu już dawniéj włóczył po zagrodach, znał je dobrze, u Piastuna téż bywał; wyprosił u czeladzi, co go prowadziła, żeby mu przed knezia pozwoliła iść wprzódy i do niego przemówić. Strasznie mu się na wieżycę z motłochem iść nie chciało.
Zręczny niemiec ufał w to, iż językiem i układną postawą wyprosi się u niego.
Gdy go skrępowanego przyprowodzono, padł naprzód przed starym na kolana, żaląc się, iż mu się tu od wszystkich straszna krzywda działa, że go Pomorcy naprzód spokojnie powracającego zabrali gwałtem z sobą, podejrzywając, że Polanom sprzyja, że potém w ich obozie ujęty został w niewolę i posądzony niewinnie o prowadzenie Pomorców.
— Ja nie wojuję z nikim, niczyim nieprzyjacielem nie jestem — mówił Hengo wielką udając pokorę — żonę miałem z waszego rodu i mowy. Moja sprawa zamiana i zarobek, ludziom służę, wojny się lękam, mienia całego pozbyłem, na żebraka wyszedłem. Litujcie się panie nademną.
Wysłuchawszy żalów, Piastun odpowiedział spokojnie, iż wojna ma prawa swoje, kraj się bronić musi i bezpieczeństwo swe opatrywać. — Gdyby cię puszczono wolno — dodał — a uchodząc trafilibyście na niemców, pytaliby was, co się u nas dzieje, musielibyście swoim wyznać wszystko; a nas zdradzić. Lepiéj więc dla ciebie i dla nas, abyś tu został, dopóki się wojna nie skończy.
Hengo począł błagać i zaklinać, żeby go przynajmniéj na stołb nie sadzano, gdzie sroga nędza panować musiała, wolał w dybach czy w łykach, choćby związany mleć gdzie w żarnach na zagrodzie.
A że niemiec płakać umiał i czynić się niewinnym, serce starego skruszył.
Pozwolił mu u siebie w chacie pozostać, wymagając tylko przysięgi na Boga, którego Hengo wyznawał, iż uciekać nie będzie. Hengo palce na krzyż złożywszy, klęknął i przysiągł, że się z zagrody nie ruszy.
Drugiego dnia nędzny ów jeniec wojenny już coś poczynał mieniać, bo choć go ze wszystkiego niemal odarto, w łachmanach odzieży znalazły się jakieś cudownie ocalone resztki, i już niewiastom kolce ofiarował, a mężczyznom małe nożyki, które niewiedzieć zkąd dobywał.
Niewiele na to zważano. Uciekać nie myślał w istocie, owszem wciskał się gdzie było najludniéj, do wszelkich posług ofiarował, a ciągle się z tém przechwalał, że miał żonę z téj krwi i mowy co Polanie i syna z niéj. Głosił się przeto przyjacielem. Na Pomorców i Kaszubów strasznie wygadywał, dzikość im i łupieztwo zadając. Czynił się téż użytecznym tém, że miecze i noże lepiéj niż inni ostrzyć, złamane nanowo oprawiać umiał i w czystości trzymać.
Zgłaszali się do niego ludzie różni, służył ochotnie każdemu, a brał co mu dano, choćby mało wartą skóreczkę jagnięcia.
Raz, gdy pod szopką zajęty był swém rzemiosłem, nadszedł doń przybyły tego dnia po rozkazy knezia Dobek, poznał, a zobaczywszy około majsterstwa, bardzo bolał, że takiego sługi pod ręką nie miał, bo w domu wiele było niezdarnego łomu, z którym ludzie nie wiedzieli co poczynać.
— A czemużeście mnie wziąwszy nie zatrzymali sobie? — odezwał się niemiec. — Teraz, chybabyście poprosili miłościwego pana, żeby mnie do was na czas puścił pod przysięgą, jabym porobił co potrzeba.
Stało się tedy, że Hengo przysięgę powtórzywszy, gdy i Dobek zaręczył, iż go sam pilnować każe, dostał pozwolenie jechania z nim. Wsadzono go z tyłu na konia za jednym z czeladzi i tak się na nowy dwór dostał.
Tu dziwne znalazł życie, inne niż u pospolitych kmieciów po zagrodach. Dobek z dzieciństwa wojakiem był z upodobania, a choć znaczne ziemie miał pod sobą, sam się niemi, ani rolą, ani stadniną, ani barciami swemi nie zajmował.
Miał do tego włodarzów, bartników, stadników, posługaczów, a sam tylko życia zażywał. Nie był téż żonatym, chociaż kobiet dwór był pełen, które mu i śpiewać i skakać musiały, gdy rozkazał.
W polu i na łowach szalony i niespracowany, gdy do domu przybył, zwykł był przy ogniu legiwać, albo pod drzewem na murawie. Kubek pełny przy nim musiał stać, a wesołki mu prawili baśnie, albo kobiety gadkami i pieśniami bawiły.
Całe godziny i dnie schodziły tak na wylegiwaniu się i na śmiechu, potém nagle na koń się zrywał, w las, prowadził swych ludzi z sobą i dni kilka o chłodzie i głodzie polując do dworu ani zajrzał. Z kałuży gotów był się napić i lada czém pokarmić.
Tak samo gdy na wyprawę ciągnął, dobry był do napaści gwałtownéj, ale nigdzie nie strzymał długo.
Przyjacielem téż umiał niekiedy być takim, że życie stawił dla druha, a gdy najmniejsza waśń poróżniła go z bratem, ubić był gotów na razie... i potém żałować.
Choć tak gwałtowny i dziwaczny, Dobek razem przebiegłym był bardzo; zataić się umiał do czasu, z człowieka wyciągnąć, a samemu się przyczaić cicho.
Z téj strony mało go kto znał, oprócz własnych ludzi.
Hengo poznawszy się z nim, począł bardzo mu się przypatrywać bacznie, po drodze nie spuścił go z oka ni z ucha, postrzegał pilno, a gdy do dworu przybyli, zdało się niemcowi, iż go już całego miał.
Poczęło się tu od tego, iż gorąco się zabrał do czyszczenia, naprawiania i ostrzenia. Wszystek łom leżący w komorze przyprowadził do dobrego stanu. W kilka dni, choć łamaną mową umiał Dobka tak zabawić, iż się o niego upominał i z kąta go sobie wyciągnąć kazał. Prawił mu jak to po świecie cale inaczéj niż u Polan było, jak tam ludzie żyli, jak się niewiasty nosiły, jak się wojacy uzbrajali, jak panom było wygodnie. Umiał to wszystko w takiém świetle przedstawić, iż Dobka ochota brała niezmierna widzieć te ciekawości.
Urabiał go tak powoli niemiec, powolnym znajdując, zachodził z różnych stron, szczególnie gdy ani bab, ani czeladzi nie było, coby podsłuchiwała rozmowę. Dobkowi pod lipami kładziono skóry, na których się wyciągał, miód mając pod ręką i tak na brzuchu leżąc, gadek lub pieśni słuchał.
Gdy inni się zabawiając pana zmęczyli, podkradał się niemiec. Próbował zrazu tak nieśmiało coś przebąkiwać o niemczech, obyczajach swojego kraju, a Dobek, ciekaw do czego idzie, puszczał go jeszcze mu dopomagając. Czuł, że to nie daremne. Niemcowi zaś zdawało się, że na prostaka trafił.
— Świat to cale u nas inny — prawił Hengo. — Takim ludziom jak miłość wasza, tamby żyć, tu ciężkie życie bardzo, głód nie rzadki, napaści, wojny, ludzie się rozbiegają po lasach — niczego dostać, nic zobaczyć, ino ziemia, woda i lasy. Tu wszyscy ludzie jakby równi żyją — panów nie ma, niewolnika mało. Kneziom nawet gromady wielkiéj woli nie dają, a tam u nas wojownik panem. Królewskie, cesarskie dwory od złota, srebra i drogich kamieni świecą — domy z muru, z ciosu... wspaniałe i rozkoszne.
Dawał mu Dobek mówić jeszcze go zachęcając. — Prawno, praw — ciekawym słuchać.
— U nas ludzie tak, jak zwierzęta, rozpierzchli się po lasach, nie siedzą, do kupy się pod grody z domami zbierają... Kamienice budują wielkie i w środku jasne. Chramy Boże wyniosłe i złociste. Piją tam i jedzą inaczéj. Niewiasta gdy się ustroi, dziesięć się razy piękniejszą jeszcze wydaje. Gdybyście zobaczyli miasta nasze, z podziwubyście krzyknęli. Rzemieślnicy téż u nas z kruszcu, co zamyślą, zrobić umieją.
Tak mu to wszystko zachwalał, że się Dobek aż z ziemi podnosił słuchając, oczy mu się paliły, szczególniéj gdy opisywać zaczął jak tam rycerze chodzili zbrojni, obwieszani łańcuchami, jakie nosili żelazne zbroje i tarcze malowane, na kołpakach żelazo, a gzła z łusek żelaznych. Opowiadał téż dziwy o kobietach jak śnieg białych, z oczyma jak węgiel czarnemi, które przedziwnie na gęślach grały i śpiewały.
Dobek się pocieszał tém, że to wszystko i u Polan być miało, ale myślał na co niemiec tak nastawał chwaląc mu swoje kraje? Nie było to bez przyczyny!
— Byłoby to i u Polan pewnie — mówił Hengo — ale wy tego sami nie chcecie. Mieliście kneziów spokrewnionych z niemieckiemi, którzy by byli ten sam porządek i tu zaprowadzili, a no ich precz wyrzuciliście, i natomiast wybraliście prostego kmiecia.
Dobek teraz zrozumiał dobrze, do czego mowa zmierzała, i że niemiec zdrajca go próbował, udał więc, iż i on podobnie myślał, dodał nawet, że wybór Piastuna przyjął jako inni, chociaż mógł mu być nie bardzo wygodnym.
— Kmieć kmieciowi równy — rzekł — jeśli mogli go wybrać, czemuż nie mnie?
Niemcowi zdało się, że go już ma w garści całego, zwolna więc popuszczać coraz zaczął językowi wodze, na stronę Leszków go nawracając, czemu tamten się nie przeciwił. Prawił o dworze teścia Chwościkowego, jaki on piękny był, ilu przy nim rycerzy się znajdowało, jakie życie wesołe wiedziono.
Dobek mu wciąż potakując zdradliwie, przodem go puszczał.
Nazajutrz sam już zagadnął o to, a Hengo bez obawy pleść zaczął, namawiając na stronę młodych kneziów.
Wieców nie byłoby żadnych, a posłuszeństwo i ład wyborny...
Dobkowi niekiedy słuchając pięść świerzbiała, ale go ciągle poduszczał próbując, jak téż zajdzie daleko. Hengo się pocichu przyznał, że był w służbie u dziada młodych Pepełków — odważył się nawet szepnąć, iż Dobek widziećby się z niemi powinien, a wziąść ich stronę i drugich namawiać, za co by mu się potém wielkie ziemi obszary dostały, osypy z nich i daniny.
— A jakże się to dobić do nich? — spytał chytry Dobek.
— Gdyby tylko miłość wasza chciała to uczynić — szepnął niemiec — znaleźlibyśmy sposoby.
Nastręczała się tedy zręczność poznać bliżéj nieprzyjaciela przed wojną, i Dobek, który lubił osobliwe wyprawy, nie mógł się strzymać, aby nie zapragnąć dokazać tego, co nikt. Obawy nie znał, tylko za zdrajcę uchodzić mu się nie chciało. Trzeciego dnia pod pozorem myśliwstwa z domu wyruszył, nic nie mówiąc niemcowi, i pobiegł Piastuna się radzić co miał czynić. Powrócił z postanowieniem, aby korzystać z niemca, przekraść się do obozu nieprzyjaciela, i co można w nim wypatrzeć.
Nazajutrz Hengo i on naradzali się na osobności, tak, aby ich nie podsłuchano. Dobek starostę swojego zawołał i w domu pilnować polecił — sam na koń siadł, dawszy niemcowi drugiego i w lasy ruszyli, nie opowiadając się nikomu dokąd i po co.
Cieszył się niemiec, niedomyślając jakie mu niebezpieczeństwo groziło, i uszy nabijając Dobkowi tém, że on u młodych kneziów będzie ręką prawą, panem na ich dworze, że pozyszcze bogactwa wielkie, weźmie ich krewnę za żonę — byle stale z niemi trzymał i drugich téż do tego pocichu nakłaniał, aby kmiecia rzuciwszy, dawnych panów się jęli. Dobek milcząc głową potakiwał, a co się w nim działo, tego z oczów nie można było wyczytać. Czasem się tylko ukośnie spojrzawszy uśmiechał.
Jechali tak lasami przedzierając się po uroczyskach pustych nocując dni kilka, aż wjechali do puszczy na granicy pomorskiéj ziemi. Tu Hengo znał drożyny lepiéj jeszcze, wiedział gdzie szukać ludzi — a przez nich do obozu Pepełków trafić już było łatwo.
Właśnie tam jeszcze na Kaszubów i inne gromady ludzi nawykłych do napaści i wojny czekano, gdy Hengo z Dobkiem manowcami ku obozowisku się zbliżyli.
Dwaj młodzi kneziowie z wujem Klodwigiem stali na granicy w lesie, który zwano Puszczą dziką.
Miejsce na obóz wybrane samo przez się było obronne, bo je dwie rzeczki spływające się tu, w widłach obejmowały, a zdala szerokie otaczały błota. Na starym horodyszczu porozbijane były szałasy i namioty płócienne. Niemała zbrojnych ludzi kupa już się tu zebrała, inni przyciągali.
Gdy się u straży stojącéj na wązkiéj haci, wiodącéj do obozu, opowiedzieli — wziął ich jakiś starszy i do młodych panów prowadził. Dla kneziów w pośrodku horodyszcza na prędce była sklecona szopa, na nieociosanych słupach oparta, ladajako deskami i gałęźmi pokryta, któréj ściany płotami i oponami ostawiono.
Kręciło się około niéj rycerstwo po niemiecku odziane, w sukniach pstrych, naszywanych, z żelazem u pasa, a niektórzy i na głowie je mieli. Dzidy téż nosili okute żelazem, niektórzy z proporczykami, chociaż na kamiennych młotach i obuchach nie zbywało.
Dopiero pod szopę wszedłszy, kędy młodzi kneziowie z niemieckim swym krewniakiem siedzieli na pieńkach suknem poprzykrywanych, Dobek mógł dostrzedz istotnéj różnicy téj, o któréj mu Hengo prawił tyle — i owego bogactwa, jakie mu opisywał.
Na deskach pozbijanych, które za stół służyły, postrzegł naczynia kowane złociste, i opony czerwone szyte we wzory, na samych téż odzież misternie szytą, obszywaną i bramowaną. Oba suknie mieli niebieskie do kolan, blaszkami złocistemi po brzegach naszywane, płaszcze spinane na ramionach kolcami grubemi, na nogach obisłą odzież sznurami pięknie objętą i skórznie téż ozdobne.
Czemu najwięcéj się dziwił i czego im najbardziéj zazdrościł Dobek, to mieczów, prostych, długich, z kruszcu świetnego, pasów do nich sadzonych i stojących zdala u ścian tarczy guzami nabijanych, z pod których skór prawie widać nie było. Inne czerwono malowane lśniły do koła prętami z kruszcu do nich poprzybijanemi. Na głowach téż mieli kneziowie czapki pozłociste, kunsztownie wyrobione.
Pełno tu było Dobkowi nie znanego sprzętu, którego on nawet w prostocie swéj użytku odgadnąć nie umiał.
Gdy weszli, a Hengo przypadł do ziemi, czego Dobek wcale naśladować nie myślał, stojąc i rozglądając się swobodnie — poczęło się naprzód długie, niezrozumiałe szwargotanie. Niemiec zalecał tego, którego tu przyciągnął, jako swą wielką zdobycz i zasługę, za którą mu się znaczna nagroda należała. Wuj i młodzi kneziowie lękać się zdawali, ażeby przybyły nie okazał się szpiegiem i zdrajcą, podesłanym, aby ich siły obliczył i dał o nich znać Polanom.
Dopiero po długiéj z Hengiem rozmowie, Leszek starszy, który języka lackiego nie zupełnie zabył jeszcze, do Dobka się zaczął odzywać, jaką to srogą niewdzięcznością naród się ich ojcu wypłacił za tyle dobrodziejstw, które otrzymał od niego, jak oni oto teraz u swoich nawet zamiast pomocy, znaleźli się prześladowani i w niebezpieczeństwie życia będąc, ledwie je ochronili, przez co dziad ich Miłosz zginął, że zostali zmuszeni szukać poparcia od rodziny matki, lub sobie zakupywać je, aby powrócić do dziedzictwa swojego.
Zatém drugi z nich z Klodwigiem wujem kląć zaczęli okrutnie Polanów, pięściami w stół waląc, i odgrażając się wściekle.
Dobek słuchać musiał cierpliwie, nic nie mogąc odpowiedzieć. Stał prawie niemy dopóki rozmowa spokojniéjszą się nie stała, a panowie nie ostygli.
Starszy złagodniawszy, zaczął go namawiać, aby i on i przyjaciele, których mógł przeciągnąć, na stronę ich przeszli, Klodwig powtórzył to po niemiecku, a Hengo tłumaczył, dodając od siebie obietnice łask wielkich.
— Z was jednego — mówił wuj — choćbyście z nami szli, pociechy jako żywo, mieć nie będziemy, chybabyście nam drogę ukazywali, a do tego mamy ludzi. Z dwojga rąk, choćby najdzielniejszych, pomoc mała. Jeżeli ochotę macie, inaczéj nam posłużyć powinniście.
— Powracajcie nazad do domu, wezmijcie dowództwo, ciągnijcie z ludźmi na wyprawę przeciw nam, stańcie na tyłach. Gdy do bitwy przyjdzie, rzucicie się na nich z jednéj, my z drugiéj strony. Weźmiemy ich w kleszcze, aby nic nie uszło. Innych co przedniejszych namówcie, aby toż samo uczynili.
Dobek, choć w nim wrzało i kipiało, słuchał cierpliwie. Poczęli go obietnicami obsypywać, przyrzeczono mu ziemi wiele, władzę, namiestnictwo, skarby znaczne, a gdy Hengo coś podszepnął, śmiejąc się nawet mu pannę niemiecką, pokrewną za żonę obiecano, z posagiem, któregoby na dziesięć wozów nie zabrał.
Dobek tylko słuchał, kłaniał się, na niemca swego spoglądając z ukosa, i choć go gniew dusił za gardło, zmógł się, aby przyjąć te łaski jak było potrzeba.
Posadzili go potém z uprzejmością wielką na ławie, podle siebie, i zaczęli go poić. Leszek pierścień z palca zdjąwszy, dał mu go na znak przymierza, drugi mieczem pięknym obdarzył, a trzeci, chcąc téż hojnym być, kubek mu kruszcowy, przepiwszy nim do niego, podarował.
Dopiero, gdy miód i wino przyniesiono, a przy uczcie podochocili sobie, Dobek się na lepszą myśl zdobył, i ciesząc się w duchu, że niemców w pole wyprowadzi, począł rozprawiać, przedrwiewając jakby głuptaszkiem był. Leszek, czego nie rozumieli, innym tłomaczył.
Tak około dzbanków czas przeszedł do wieczora niemal, a w umowie stanęło, iż Dobek miał powracać do domu, o dowództwo się zgłosić koniecznie (które mu téż należało) i innych na stronę Leszków przeciągać. Wszystko to pół gębkiem wprawdzie Dobek przyrzekał. Czekał tylko, rychło li się wyrwie, aby się obozowi cokolwiek przypatrzeć.
Tak obdarzonego i podochoconego Hengo potém zaprowadził pod szałas na horodyszczu zawczasu dla nich opróżniony, i tu go na spoczynek złożywszy, sam jeszcze do swoich powrócił.
Miał Dobek czas i zręczność przypatrzeć się temu, czego był ciekawym, gdyż zewsząd go obozujący otaczali. Z miejsca, na którém szałas stał, wojsko do koła rozłożone widać było, jazdę, któréj znaczna część miała odzież z żelaznych łubek i blach, i piechotę z tarczami, ubrojoną w dzidy, oszczepy, miecze i obuchy. Nadewszystko tu podziwiał porządek wojenny, którego u polan nie znano. Wszystek ten lud, jak niewolników, starszyzna ostro trzymała, a za najmniejszą winę, jednych prętami smagano, drugich obarczano ciężarami. Byli i tacy, co w dybach za przestępstwa chodzić musieli. Obchodziła się z niemi starszyzna jak z jeńcami, a gdy który z sotników huknął, drżało przed niem co żyło. Zmiarkował Dobek, że choć taki wojak nie był pewny czasu porażki, wojnę nim prowadzić łatwiéj było, gdyż do czasu ze strachu był posłuszny.
Z miejsca, na którém szałas stał, liczbę wojska nie łatwo rozpoznać było, ale nie zdała mu się zbyt znaczną, zbroją tylko i orężem Polan przechodziła.
Gdy Dobek dobrze się już był przyjrzał ludziom i porządkowi, późno w noc nadciągnął doń Hengo, i przy nim się na straży położył, dopytując się ciekawie, jak mu się tu podobało. Dobek choćby był miał ochotę w miejscu go ubić, chwalił młodych panów, iż gładcy byli, piękni, ochoczy i weseli. Z przyjęcia się niby wielce radował, a Hendze obiecywał sowitą nagrodę.
Podarki, które dla niepoznaki przyjąć musiał, jak ogniem go piekły.
W obozie kneziów młodych wiedziano już, iż Piastun z całą siłą dążył ku granicy, aby naprzeciw nim stanąć i zaprzeć im drogę, zaraz téż nazajutrz i oni wysyłać mieli gońców po ludzi zaciężnych i wyprzedzić go chcieli napaścią niespodzianą.
Nazajutrz rano bardzo, z nikiem się już nie widząc i nie żegnając nikogo, Hengo i Dobek ruszyli przez obóz... nazad ku lasom, przyczém tak się pokierował Dobek, aby się jeszcze piechocie i jeździe przypatrzeć. Hengo miał mu wszędzie towarzyszyć.
Wziął z sobą różnych darów dosyć, aby niemi do pozyskania więcéj ludzi Dobkowi dopomagać. Za rania tego dnia gromady niektóre już się w obozie ruszały, a te miały przodem iść, drudzy, z posiłkami wnet ciągnąć za niemi, chciano bowiem koniecznie wprzód wkroczyć od pomorskiéj granicy, nimby się do niéj Polanie zbliżyli.
Ruch był wielki, ochota dzika i odgrażania się straszne. Dobek przerzynając się przez kupy tego motłochu, musiał się tego nasłuchać za wiele i ledwie mogąc powstrzymać od okazania gniewu, konia tylko parł, by co rychléj znaleźć się na swobodzie.
Minąwszy obóz i pola, wjechali nareszcie w lasy. Hengo skorym był wielce do rozmowy, Dobek milczał posępnie. Pierścień na placu go piekł, miecz u boku zawadzał, kubek za nadrą go dusił — tak mu pilno było pomścić doznaną zniewagę. Do nocy odjechali od obozowiska daleko, o znalezienie drogi już się Dobek nie obawiał — myślał tylko, co z niemcem zrobić.
Przebić go mieczem było nader łatwo, ale rozbolałemu człowiekowi téj zemsty było za mało.
Gdy nocą już, stanęli na nocleg i konie pętać przyszło, aby je puścić na paszę, Dobek się zakręcił powiadając, że postronki pogubił, a kilka tylko pęczków zapaśnego łyka znalazło się u siodła. Niemiec, człowiek zawsze przezorny, swój sznur mocny ofiarował — ale Dobkowi wydał się on zacienkim.
We dwóch więc wzięli się z niego grubszy skręcić — Hengo pomagał ochoczo. Ogień już był wielki pod starym dębem rozpalony i płonął jasno.
Bardzo zręcznie pętlę splótłszy Dobek milcząc, przystąpił do niemca i nim się ten spostrzegł, zarzucił mu ją pod pachy. Wziął to sobie za żart Hengo, niedomyślający się jeszcze niebezpieczeństwa, gdy drugi koniec sznura przez gałąź przerzuciwszy, chwycił Dobek i szarpnąwszy nim, już krzyczącego niemca nad ogniem zawiesił, skrępowanego tak silnie, iż się wywinąć nie mógł. — Sznur potém Dobek umocował, a sam nieco opodal spokojnie się położył na trawie, ogień tylko podkładając, aby Hengo upiekł mu się żywcem.
Stało się to tak szybko, iż Hengo rażony nagle, przytomność prawie utracił. Dobek zbyt był zburzony, aby nawet mógł łajać — iskrzyły mu się oczy, leżał, patrzał i nasycał się.
Jęczącym głosem niemiec się śmierci wypraszał — lecz nie otrzymał słowa odpowiedzi, ogień tylko podkładał Dobek coraz silniejszy, rzucając weń co mógł ściągnąć gałęzi. Dym i płomień coraz się wyżéj podnosząc, już zdrajcę ogarniały. Jęczał coraz słabiéj i sznur poruszany okręcał się z nim wśród płomieni.
Tymczasem, gdy jęki ustawać poczęły, mściciel konie oba napowrót ściągnął z paszy, pokładł ładunek na nie, nałożył uzdy i wyczekiwał tylko, rychło li Hengo w męczarniach skona, aby się od trupa oddalić.
Miotając się jeszcze Hengo, coraz słabszym odzywał się głosem.
Oczekiwanie znużyło znać Dobka, bo chwyciwszy oszczep, rzucił nim w piersi i dobił nieszczęśliwego.
Odszedł potém od ogniska, a wkrótce ciało urwane z gałęzią padło w ogień, żar i iskry rozpryskując do koła, objęły je płomienie. Najmniejszéj już wątpliwości nie było, iż Hengo odżyć nie może, skoczył więc Dobek na koń, splunąwszy na trupa i szybko się oddalił.
Lżéj mu się potém zrobiło, a że noc dosyć jasna dozwalała ciągnąć daléj, ledwie cokolwiek koniom na polance spocząwszy, ruszył, spiesząc nie do domu, ale naprost ku jezioru Lednicy, gdzie się spodziewał znaleźć w pochodzie już wojewodów i ziemie.
Ktoby go był ujrzał naówczas pędzącego niecierpliwie ku swoim, z wieściami, jakie zdobył na wyprawie — myślałby, że go jędze i wiły lasami gnały, tak pilno mu było co najprędzéj dostać się do Piastuna i swojéj gromady.
Ze wszystkich polańskich mirów, co do oszczepu i procy zdatném było — Piastun naprzód zebrał u Gopła. Tu mnogi ten lud, tysiącznikom, setnikom, dziesiętnikom, rozkazawszy podzielić, nad oddziałami stawiąc dowódzców, wojewodów, którzy jemu tylko winni byli posłuszeństwo. Piastun zebrał wojsko daleko liczniejsze niż obrona wymagała. A choć wojakiem nie był, ale prostym bartnikiem, z rojami temi, tak sobie umiał poradzić, iż po raz pierwszy, zamiast kup bezładnie rozbiegających się po lasach i polach, złożył wojsko, które i niemcom mogło być groźném.
Uzbrojenie téż, choć proste, lepszém teraz było, bo wojewodowie i ich tysiącznicy, sami każdego opatrywali, aby z gołemi nie szedł rękami. Ci, którym koni nie stawało, szli pieszo uzbroiwszy się w cięższe oszczepy, pociski i tarcze.
Ponieważ innéj zbroi na ciele nie mieli, tarcze te służyły w zastępstwie. Sporządzono ich mnogość wielką, z kory lipowéj i drzewa, jakich długo potém jeszcze używano.
Jesiennego dnia, wystąpiwszy na pagórek, gdy wszystek lud już z wojewodami stał w polu, a każdy mir i ziemia ze swemi bogi i stanicami na wysokich dzidach wetkniętemi, rozeznać było można i policzyć, uradował się Piastun w duszy — gromady w ładzie stały i wesołemi głosy mu odpowiadały.
Rozkazanie tedy szło po wszech ziemiach, aby międzyrzeczanie, kujawiacy, poznańczycy, bachórcy z innemi ciągnęli w porządku pod swemi wojewodami, posuwając się trzema drogami ku granicy. Jedne o drugich ziemie wiedzieć miały, nie przeszkadzając sobie w ciągnieniu i na pastwiskach, a nie pustosząc własnego kraju. Iść mieli w cichości, nie rozbiegając się, tak, aby nieprzyjaciel zawczasu się o nich nie dowiedział, nie uszedł, nie osaczył, zasadzki nie miał czasu zgotować. Sam Piastun z synaczkiem, którego mimo lat młodych do wojny zaprawiał, szedł w pośrodku, aby własnemi na wszystko patrzeć oczyma.
Ujrzano téż rzecz osobliwą, iż wojewodami mianował ludzi, którzy się tego nie spodzieli, a tych co niemi chcieli być, pominął. O Dobku jeden on wiedział gdzie się znajdował, drudzy różnie przebąkiwali, dano więc zastępstwo drugiemu.
Gdy się to działo, a wszystkie siły ławą wielką sunęły się ku granicom, jednego wieczora, stanęli na nocleg pod lasem. Piastun z synem i kilku starszyzny, u ognia grzać się usiedli. Piekli sobie na drewienkach mięso zabitego kozła i gwarzyli po cichu, gdy niespodzianie zaszeleściało niedaleko i kneź ujrzał stojącego przed sobą Dobka, z bladą twarzą, poruszonego wielce, widocznie wysilonego podróżą, bo się na nogach chwiał stojąc.
— Dobek! — spojrzawszy nań zawołał Piastun, jakby o niczém nie wiedział — gdzieżeś to bywał? co się działo z tobą? Ludzie się o was troskali, czy nieszczęścia jakiego nie mieliście?
— Działo się, zaprawdę ze mną — rzekł Dobek — co trudno zdala odgadnąć, czemuby uwierzyć trudno — ale się przecie nic złego nie stało. Wracam oto wprost z obozu Leszków w puszczy dzikiéj, tak jako mnie widzicie, jeszcze śmierdzę niemcami.
Wszyscy krzyknęli zdziwieni, a Dobek opowiadać zaczął.
— Wziąłem u was, miłościwy panie niemca do naprawy mieczów takiego, który o mało mnie samego nie popsuł. Chytra gadzina, chciała mnie dla Leszków i do zdrady namówić. Wtedym za wiedzą waszą, udał, że się biorę na wędę, jechałem z nim aż na granicę pomorską do obozowiska Leszków. Dobrze było podpatrzeć zblizka, jakie siły mają i co myślą. Stało się tak, że mnie przypuścili do siebie, a do zdrady namawiać jęli, udawać musiałem, język sobie kąsając, że im sprzyjam. Przepatrzyłem ich zbroje, ludzi i wojsko. Chcieli mnie przekupić darami, dodał rzucając z kolei pod nogi Piastunowi, pierścień, miecz i kubek — oto one są. Obietnic mi nie żałowali. Wyrwałem się im, spatrzywszy wszystko — i — otom ja jest.
Tchnął mocno Dobek, dziko rzucając oczyma.
— A niemiec co z wami był? co się z nim stało? — zawołała starszyzna.
— Jużem go niemógł dłużéj ścierpieć przy sobie — odparł Dobek. — Na noclegu dla wilków upiekłem go na gorących węglach, aby smaczniéj im jeść było, inaczéjby go może nie chciały.
Słuchali wszyscy w podziwieniu wielkiém, nim się posypały pytania — jak Pomorcy, jak niemcy, jak cały obóz nieprzyjacielski był zbrojny, co mówili, jak i dokąd ciągnąć myśleli. Opowiedział Dobek, iż spieszyli posiłki zbierać, zwykłą drogą ku Lednicy mając ciągnąć, dokąd już przodowników wysyłano, aby Polanom drogę zabiegli od granicy.
Z drugiéj więc strony także nadążać było potrzeba, aby się im nie dać wyścignąć. Z tego, co Dobek widzieć mógł i miarkować, z tego co słyszał, cała Leszków drużyna, zebranéj przez Piastuna sile, równać się nie mogła, orężem tylko straszną była. Serca nabrała starszyzna i wielkiéj do boju ochoty, i jak na brzask kazano dać znać do ciągnięcia w cichości ku jezioru, ku Lednicy.
Lasami, polami, ostępy posuwały się gromady zbrojne ku jezioru — w takiém milczeniu jakby zwierza spłoszyć się obawiały. A stało się, zrządzeniem dziwném, że choć wojewodowie mało o sobie wiedzieli w pochodzie, z różnych stron ciągnąc — o jednym dniu i godzinie wyszli z okalających puszcz na równinę. Mogło się to nazwać wróżbą szczęśliwą i gdyby nie nakazane milczenie, radość by była z piersi wyrwała im okrzyk wielki.
Piastun ze wzgórza oglądać mógł, jako miry i ziemie szły w porządku i jedne przy drugich się kładły.
Tu postanowiono zatrzymać się do jutra, czekać na nieprzyjaciela, a jeżeliby nie nadszedł, sunąć zastępem wielkim ku puszczy od Pomorza.
Nie było jeszcze południa, dzień jesienny, ni skwarny, ani zimny, po chłodnéj nadchodził nocy, w lasach stała jeszcze na liściach rosa, w polu wesoło świeciło słońce. Ze trzech stron ściągały się miry i szykowały powoli — gdy stojący na wzgórzu postrzegli u skraju lasów poruszające się gromady, które naprzeciw nich występowały z puszczy.
Byli to Leszkowie i ich siły.
Nie spodziewali się znaleźć Polan w gotowości przeciw sobie i pierwsze ich kupy z lasów wychodzące, ujrzawszy obóz rozłożony na równinie stanęły wryte.
Zmięszali się widocznie najezdzcy, obiegać zaczęli konni na boki, rozpatrując się w sile nieprzyjaciela. Nad obu zastępami wielka, uroczysta, panowała cisza.
Polanie wcale nie uląkłszy się wroga, nie ruszyli się nawet z miejsc swoich. Pomorcom téż, choćby się byli może cofnęli radzi — uchodzić zapóźno już było.
Na téj więc dolinie nad Lednicą, do stanowczéj rozprawy przyjść miało, między Leszkami a kmieciami. Młodzi kneziowie ufni w niemców, których z sobą mieli, w oręż i w to może, iż Dobek im zdradę przyrzekał, kazali swoim daléj wysuwać się na pole. Gromada ta, zrazu niewielka, w oczach Piasta rosnąć poczęła, rozciągać się, zwiększać i posuwać naprzeciw Polan, on z wojewodami swojemi stał a patrzał — nie wydając jeszcze rozkazów.
Zrazu w cichości stojący Leszkowie, wnet ubezpieczeni przewagą w którą ufni byli, dali hasło do okrzyków, które bitwę poprzedzając, służą do strwożenia przeciwnika. Dziki wrzask rozniósł się po nad szeregami. Polanie cicho stali jeszcze.
Obok Piastuna sześciu wojewodów, starców z brodami białemi i siwemi — patrzało w milczeniu jak tam zastęp najezdzców rósł, wyciągał się, rozdymał i odgrażał.
Ze starców pierwszym był Ścibor, który lud prowadził od Warty, dorodny, mężny i silny — mąż do rady i do boju, milczący, wytrwały, twardy dla siebie i dla ludzi. Siedział na koniu przygarbiony nieco, a że czapki nigdy nie zwykł był nosić, gęsty i bujny włos ogromny, wiatr mu jak grzywę rozwiewał. Odkryta pierś porosła gęstym włosem, nosiła ślady blizn starych.
W ręku miał dzidę okutą żelazem, a na szyi obręcze miedziane dawne, które dziadom jeszcze służyły.
Drugi przy nim, jak on prawie biały, w którego włosach jasne jeszcze, dawniéj rude pasami się przebijały, rumiany i świeży na twarzy, choć latami od Ścibora był starszy, zwał się Nagim. Na głowie miał czapkę z wilczéj paszczęki. Gorąca w nim krew, ruchami niecierpliwemi grała. Oczyma wodził to po swoich, to po wrogach, usta miotały przekleństwa i obelgi. Gdyby on rozkazy dawał, jużby się rzucił na Pomorców, nie dając im czasu rozwinąć. W ręku miotał oszczepem, jakby mu palił dłonie. Podrzucał go i chwytał, a koń pod nim, jakby z panem czuł jedno, podskakiwał do góry i ledwie go naprężona uzda utrzymać mogła.
Za nim stał Luty międzyrzeczan wiodący, suchy, blady, wysoki, prawie bez włosów na brodzie i głowie, żółtej skóry, oczu małych, czarnych i nizkiego czoła. Łowiec to był, tak jak wojak zapalczywy, i nie jeden raz na swoją rękę z garścią małą wdzierał się od granicy Pomorzan, we wnętrzności im, łupiąc nielitościwie. Ten do dzidy nie bardzo był nawykły, obuch ogromny miał w ręku, a siekierę u pasa, bo wodzowie owych czasów nie tylko rozkazywali wojskom, ale sami przodować im do walki musieli.
Czwartym był Bolko Czarny, które mu nazwanie to zostało z czasów, gdy włos i brodę miał kruczą. Dziś oboje na pół siwizna objęła. Na małéj głowie, w któréj oczy, nos i usta pod zasklepioném siedziały czołem, kędzierzawy włos nastrzępiał się wysoko — krępy był i szeroki a silny. Ogorzałą twarz ledwie wśród zarostu dojrzeć było można. Bolko czarny rzadko usta otwierał, mówił, gdy był zmuszony, krótko a nakazująco. Mąż był do pracy, nie do słowa i słuchać téż próżnych wyrazów nie lubił — ale go nikt nie widział doma ni za domem z założonemi rękami. Gdy czynić co nie miał, cepy strugał.
Z drugiéj strony stał Myszko zwany Kulikiem, jak wszyscy z tego rodu wyrosły bujno, zdrów, gorący do boju i do rozprawy na języki; uparty przy swojém, ale nieustraszonego męztwa. Znano go, że gdy się przy czém uparł, a rzekł iż tak być ma, nie cofnął się, choćby życiem przyszło płacić. W zgodzie z nim długo trwać było trudno, lecz komu braterstwo przyrzekł raz, strzymał je we wszystkiém i do końca. Nigdzie mu weseléj nie było, jak tam, gdzie się bić miano. I teraz téż usta mu się śmiały, jak do najmilszéj słodyczy, bo wiedział, że krwi zakosztuje.
Naostatek najmłodszy z wojewodów Poraj, konia pod sobą ledwie utrzymać mogąc, patrzał ku Piastunowi, czekając rychło li rzecze, aby lud szedł na spotkanie.
Był to mąż w sile wieku, dziwnie zręczny, z koniem jakby zrosły, z oczyma błyszczącemi ogniem wesołym, z usty uśmiechniętemi, strojny pięknie, bo się lubił ubierać i błyskotkami obwieszać. Wszędzie gdzie wszedł, rad był pierwszym być, i starał się o to, potu i trudu nie żałując. Kilka razy już szepnął kneziowi, że godziłoby się dać znak do boju, lecz Piastun nie spieszył, rozpatrywał się w téj sile, która ciągle z lasu płynąc, mnożyć się jeszcze nie przestawała, jakby ją puszcza na zawołanie rodziła.
Po namyśle zwrócił się kneź nareszcie, wejrzeniem zdając pytać, co począć mają — czekać li aż się Pomorcy rzucą pierwsi i odpierać, czy iść na nich ławą całą?
Dwa zastępy stały na dwu wzgórzach, w pośrodku których była dolina. Nieznaczny, prawie wyschły strumień kręto biegł jéj środkiem. Żaden z wojewodów ze słowem się nie wyrywał, gdy o kroków kilkanaście ujrzano zdążającego ku nim Wizuna, z dzidą okowaną w ręku. Szedł raźno, wesoło, jakby odmłodzony, i wysiadłszy zaledwie z łodzi, pospieszał z twarzą jasną ku wodzom.
— Z chramu idę od ognia i wyroczni! — zawołał — niosę wam wróżbę dobrą. Pytałem losów przez ogień, przez wodę, przez ptasi lot, przez wosk lany i dym świętego ogniska... odpowiedziały mi, że wroga zguba czeka!
Spojrzyjci! oto nad głowami waszemi ptak się unosi jak gołąb biały, a tam pod lasem gęste kruków widać stada!.. Łado! Kolado! — krzyknął. — Idźcie na nich! na nich! następujcie!.. Niech ich noga ztąd nie ujdzie. Łado! na nich!..
Za Wizunem i wodzowie i bliższe szeregi ten okrzyk wróżby szczęśliwéj powtórzyły.
Piastun ręką wskazywał ku lasom.
Ścibor natychmiast z ludźmi stojącemi po lewicy ruszył okalając nieprzyjaciela od lewego boku, Luty poszedł z prawego, Bolko Czarny z nim podążał, Myszko za pierwszym, Poraj i Nagi około Piastuna zostali w pośrodku. Gromady ochotnie jak jeden człowiek poczęły się ruszać i kupić, podnoszono stanice, tysiącznicy i co dorodniejszy lud na czoło wychodził, tarcze chwytano z ziemi, oszczepami najeżały się szeregi.
— Łado!.. wołali wszyscy.
Z przeciwnéj strony rozeznać już było można przodem jadących trzech wodzów w płaszczach czerwonych i czapkach pozłocistych, a przy nich żelazem obwieszanych niemców, którzy rękami wskazywali coś, wywijając na prawo i lewo. Za niemi w jednę gromadę zbity tłum mięszał się i rozsypywał, jeszcze niepodzielony. Niemcy, a tych odróżnić było łatwo, stali przy młodych kneziach w liczbie niewielkiéj, za niemi zwijali się Pomorcy z żelaznemi mieczami i pękami sznurów u pasa, przeznaczonemi do wiązania niewolnika i łupu.
Gdy Polanie ruszać się zaczęli wołając: Łado! Pomorcy téż posunęli się naprzód z okrzykiem, którego rozeznać nie było można. Dowodzący w płaszczach czerwonych skryli się razem z niemców orszakiem w środek szyków, a na przód wyskoczyli co najzajadlejsi, nawykli do wypraw Pomorcy. Wywijając mieczami i dzidami, poczęli biedz jakby wyzywali Polan, którzy czekali na nich u pochyłości wzgórza.
Wyschły strumień ciekący w dolinie resztką wody, dzielił ich we dwa zastępy. Ścibor i Luty rozstąpiwszy się szeroko zabiegli Pomorcom z boków. Z lasów już nie było widać wyrastających sił nowych, ostatnie wysunęły się nieśmiało i dognały tych co je poprzedzili.
Wrzawa zwiastująca spotkanie rosła coraz, łajano się, psami i gadzinami, padalcami i ścierwem zgniłém, najobrzydliwszemi wyrazy... Idący przodem pluli na siebie i pięści pokazywali, a gdy z obu stron rozjuszenie wzrosło do szału, pierwsze młoty głucho po tarczach zadźwięczały, ci co stali w pierwszych szeregach zwarli się, naskoczyli na siebie i zmięszali wnet w jednę gąszcz ludzką, w których wrogów od swoich rozeznać nie było podobna.
Z tych przodowników wkrótce powstał tylko wał dogorywających i trupów, który dalszym drogę hamował. Na ziemi leżący jeszcze się dusili i mordowali, gdy już drudzy depcząc ich i biegnąc po nich, nową rozpoczynali walkę.
Luty, który z boku swych ludzi prowadził, najrzawszy przeciw sobie na koniu siedzącego Klodwiga, wprost się przebił przez ciżbę na niego i spadł nań jastrzębiem. Po czapce i płaszczu poznał w nim wodza. Obuch podniosłszy do góry, zwijając nim rzucił się na niemca, ten z koniem z miejsca, na którém stał, zerwał się szybko, zabiegł i mieczem uderzył Lutego po obnażonym karku. Krwawa pręga pokazała się na szyi, ale krew nie trysła, a Luty swym obuchem w piersi zmierzywszy Klodwigowi, z konia go na ziemię zwalił.
Niemcy krzyknęli z przerażeniem całą gromadą otaczając Lutego, który obuchem na wsze strony wywijając, obraniał się im zajadle. Siekły go ich miecze, nie mogąc zadać ran większych nad pierwszą. Zdało się, że stwardniałéj skóry jego żelazo nawet wziąć nie mogło, bliznami zaledwie ją znaczyło.
Z pośrodka téj gromady, która go opadła, Luty cofać się musiał, a Klodwiga konającego porwali na ręce towarzysze. Ustami lała mu się krew.
Bolko Czarny także wparł się we środek razem z Myszkiem, goniąc za młodemi Pepełkami. Lecz przerażeni losem Klodwiga, niemcy i dwór okrążyli Leszków i murem ich opasywali.
Buta i wściekłość Pomorców wnet jakoś ostygać zaczęły, gdy przy pierwszém starciu nie złamali nieprzyjaciela. Bili się, ale zarazem cofali, gdy gromady Polan następowały i parły silnie, a z obu boków zająwszy wzgórza ściskały ich coraz ciaśniéj. Droga swobodna ku lasom zwężała się co chwila. Leszkowie ujrzeli z przestrachem, że dwie gromady już prawie kraj lasu zajmowały. Pomorcy coraz żywiéj téż cofać się zaczynali.
W samym środku pobojowiska najzajadlejsza toczyła się walka, tu zwarli się ludzie, którym nie szło o zwycięztwo, ale tylko o to, by się nasycić mogli i namordować.
Dokoła nich trupy leżały okopem krwawym, razem z końmi zmięszane ciała ludzi, w których tkwiły potrzaskane pociski. Ku rzeczce ciekły ztąd wężykami jakby czarne strumyki krwi zagęsłéj. Tu zacięta walka nie ustawała. Jeźli ją przerwała chwila znużenia, wnet powracała wściekłość. Widać było z tych kup martwych ciał wstające nagle trupy, które życie odzyskiwały, aby się z nową zajadłością rzucić na nieprzyjaciela i ledz znowu zgniecione. Konie gryzły się z sobą i napadały wściekłe na ludzi, psy Pomorców i kneziowskie wyły rzucając się na wojaków i padały przebijane oszczepami.
Słońce się już dawno ku zachodowi chyliło, wrzawa i bój trwał jeszcze, ale Pomorców niedobitki już tylko cofały się coraz żywiéj, coraz widoczniéj chcąc uciekać na lasy. Leszkowie z obawy, aby ich nie pochwycono, już przodem z małą garścią uszli niepostrzeżeni. Dla reszty droga była zaparta. Luty biegnących spychał nazad ze wzgórza w pobojowisko, ze wszech stron obejmowali ich Polanie.
Niewolnika brać cale nie chciano, poczęła się więc dzika rzeź a rozbijanie téj garści rozpaczliwie broniących się ludzi, którym czaszki trzaskały młoty, a oszczepy piersi.
Cała dolina i dwie wzgórzów pochyłości okryte były ciałami, a gdy mrok padł, nie stało już walczyć komu ani kogo zabijać. Starszyzna konno jeździła po polu, a gromady upojonych szałem dobijały tych, co jeszcze drgali i jęczeli.
Ostatnie brzaski wieczora przerażający obraz oświecały, pola zasłane pobitemi, których śmierć chwyciła w różnych walki wysiłkach. Jedni twarzą leżeli na ziemi, drudzy ku niebu zwróconą, jakby się jeszcze dźwignąć chcieli, sparci na rękach skostniałych, z nogami podniesionemi w górę. Gdzieniegdzie wróg leżał razem z tym co go dobił, nie mogąc wyrwać się z ostatniego uścisku. Nad wielą stały wierne konie, wąchając trupy i szukając poległych panów.
Piastun i krwawi wojewodowie patrzali na wzgórza, kupy otaczające ich podnosząc zbroczone dłonie okrzykiwały zwycięztwo.
Gdy noc zapadła, Polanie rozłożyli ogniska i pieśni śpiewać zaczęli. Gromady czeladzi z żagwiami w rękach obchodziły pobojowisko odzierając pobitych.
Nie spieszono grzebać, aby i ptakom, niespokojnie unoszącym się górą, dać się napaść do syta.
Wyszedł późniéj księżyc z za chmur i zaświecił nad szerokiém trupów polem. Zdało się, że trupy powstaną, gdy promienie blade poczęty je dobywać z ciemności, ale — pozostały martwe, a z lasu wilcy ciągnęli na biesiadę, wyjąc zdaleka i upominając się o część swoją.
U ognia zasiadł Piastun, otoczony wojewodami. Radzili co poczynać, iść daléj czy spoczywać?
Stary kneź długo, wedle obyczaju swego, słuchał co mówili inni, nie spiesząc ze słowem. Gdy kołem obiegły głosy, rzekł w ostatku.
— Dwu z wojewodów pójdą pogonią za zbiegami i pomszczą najazd na Pomorcach. Tego starczy dla grozy... My tu, gdzie nam Bogi dały zwycięztwo, na kościach najezdzców założym gród, stolicę, a nazwany będzie Kneźnem. Jutro pogrzebiemy ciała, aby nie kaziły powietrza i ziemi, a gdy lud spocznie, wnet grodzisko obsypywać i budować począć trzeba.
Uradowani wszyscy powtórzyli okrzykiem: — Kneźno! a wojewodowie wstali jeden przed drugim dobijając się tego, by na Pomorze iść mogli. Każdy z nich coś miał za sobą i o mało do sporu nie przyszło, gdy Piastun rozstrzygł rozkazem, aby Luty i Bolko Czarny ruszyli nazajutrz sami. Umilkła reszta choć zazdrosném na nich patrzała okiem.
Przy ognisku na uboczu leżał ranny Dobek; przy nim stali Ludek Wiszów syn i Doman. Z zajadłością wielką walczył on dnia tego i nabił wrogów kupy, ale jeden z nich, już obalony, ostatnim wysiłkiem oszczep mu wraził w nogę. Choć z rany zaraz wyjęto drzewce, rana została głęboka, noga była poszarpana, a liście i huba przykładane krwi nawet całkiem zatamować nie mogły. Leżał blady sycząc tylko z bólu, ale twarz mu się śmiała i oczy błyskały radością, a gdy słabł na chwilę, rzeźwiła go wnet myśl, że się przecie pomszczono na dziczy, która kraj niszczyła.
— Hej — odezwał się Doman — tu leżeć na wygonie i na trupy patrzyć, niezdrowo. Wizun już na ostrów powrócił, dzidę we krwi zmaczawszy... zawieziemy się do niego, na ostrów. On ci rany lepiéj opatrzy i świętą wodą zaleje... Mnie tam tak uratowano życie. Ja cię powiozę i wiosłami robić będę.
Sambor, który za Ludkiem stał, odezwał się téż.
— I mniebyście wzięli... ja mu będę głowę na kolanach trzymał.
Wszyscy się dokoła na ostrów prosili, Doman, Ludek, Sambor, a wszystkich ich tam ciągnęła Dziwa, którą radzi zobaczyć byli.
— Jabym rad jechał — rzekł brat Ludek — ale mi serce zaboli widzieć tam siostrę rodzoną do ognia przykutą, gdy gdzieindziéjby panowała doma... Nie pojadę... pozdrowicie ją odemnie... A ty, Domanie?
— Ja pojadę — zawołał Doman — pojadę. Raniła ona mnie i krew moją przelała, ale gdym potém ranny i chory przypłynął, ratowała mnie i pielęgnowała.
— Pozdrowicie ją odemnie! — powtórzył Ludek — odemnie, od braci, od sióstr, i ścian, i progu, i ogniska domowego.
Dobek nie rzekł nic, wzięto go na ręce i do czółna niesiono. Doman sam głowę jego położył na swych kolanach, Samborowi, który nogi otulał, zostawiwszy wiosło.
Popłynęli powoli. Noc była jasna, widzieli jak w promieniach księżyca bogunki się po wodzie rzucały, jak zdala nad powierzchnią jeziora ich główki wyskakiwały, niknąc gdy się zbliżali, jak białe ich ręce nad wodą zbierały warkocze, z których krople spadały jasne; zdało im się, że śpiew ich słyszeli, a przypłynąwszy bliżéj znajdowali tylko zmarszczoną powierzchnię i wir, w który ją tanecznice wprawiły.
Pokazał się wreszcie ostrowa brzeg i drzewa, a nad chramem dymu słup czerwieniejący w oddali i chat czerwone okienka, a na łące obozy ludzi, co się tu przed Pomorcami schronili, a bitwę słyszeli tylko w wichrów szumie.
Gdy czółen zaczął się zbliżać do brzegu, czekała nań ciekawa gromada, a wśród niéj Dziwa, patrząca w dal, jakby się kogo spodziewała.
Doman pierwszy poznał ją nim zobaczył.
— Ona stoi tam! — zawołał — Dziwa! Dziwa! którażby inna wzrost ten miała? tak głowę niosła? tak królowała jak ona?..
Czółen się już zarył w piasek.
Sambor skoczył na ląd, aby go wyciągnąć, Dziwa przystąpiła ku nim niezdumiona wcale, spokojna, jakby się ich spodziewała i przeczuła.
Gdy Sambor do nóg jéj przypadł, rąbek sukni całując, przyjęła go uśmiechem, Domana rumieńcem, a nad Dobkiem schyliła się ciekawie, gdy jęknął z bólu. Stał tu i Wizun, i stara Nania, i dziewcząt stróżek kilkoro.
Wróżbit, który zawczasu przed bitwy końcem powrócił do chramu, w ofierze niosąc włócznię krwawą, nie pytał o jéj dalsze losy. Patrzał dumnie i zwycięzko.
— Pobiliśmy ich! — zawołał Doman powstając z czółna — dobrzeście nam wywróżyli. Niewielu z nich żywymi uszło... padł wódz jeden, ale Leszkowie uciekli w lasy...
Wizun nie słuchał prawie, schylił się do rannego, patrząc gdzie go wróg skaleczył. Dobek wskazał mu na nogę.
— A ty... gdzie mu ten raz oddałeś? — zapytał.
— Leży on tam w polu i krucy nim się cieszą... gardło dał pod tym samym niemieckim mieczem, którym mnie obdarzyli.
— Nieście go do źródła świętego — rzekł starzec — woda go sama uleczy, gdy ten co ranił nie żyje...
Wzięto więc Dobka unosząc go pod ręce i szli wszyscy, a Dziwa im przodowała. Niekiedy obejrzała się za siebie i rumieniła spotykając ścigający wzrok Domana.
W milczeniu zbliżyli się ku chacie Wizuna i chramowi. Tu, na tém samém miejscu, gdzie wprzódy leżał Doman, złożono rannego, a Dziwa pobiegła zaczerpnąć wody, bo do źródła przystęp był trudny.
Doman wymknął się zaraz za nią, stała u źródła zadumana poprawując kosy i wianek, gdy nadchodzącego ujrzała. Lice jéj pokraśniało, zwróciła się, spuściła oczy.
— Ja wam czerpać pomogę... ja za was wodę zaniosę — szepnął Doman za dzbanek chwytając.
Nie odpowiedziała mu nic, oczy jéj przebiegły po jego twarzy i zawstydzony wzrok padł na ziemię.
— Co ludzie pomyślą? co powiedzą — zamruczało dziewczę — gdy was tu zobaczą?
— Że ja wam od brata przyniosłem pozdrowienie... Ludek kazał rzec wam od siebie dobre słowo i od braci i od sióstr pozdrowić, od ścian, progu i ogniska.
Westchnęła Dziwa.
— Im tęskno wszystkim za wami...
Ciągle słuchając odwracało się dziewczę, potém, jakby co rychléj ujść chciało od rozmowy, pochwyciło dzbanek z wodą i poczęło iść żywo, nie śmiejąc obejrzéć za siebie.
Ze spuszczoną głową spiesząc, biegnąc prawie, wracała do Wizuna chaty, gdzie około łoża pełno było ludzi. Stara Nania ranę obwiązywała, Wizun zioła dobywał; weszła z wodą świętego źródła, ustąpili wszyscy, zmaczała chustę i milcząc położyła na ranie.
— Rychło będziecie zdrowi! — szepnęła pocichu uśmiechając się do niego. — A teraz spoczywajcie tylko...
Wizun téż na drzwi wskazywał i wszyscy wychodzić zaczęli. Dziwa znikła pierwsza, tak, że i Doman nawet nie dostrzegł, kiedy mu się wymknęła.
Nie mógł téż odejść, bo kołem otaczali go, nagląc, dopytując, badając, aby mówił im o zwycięztwie, jak się potykano i wielu zginęło.
Siadł więc na kamieniu pod chatą i gdy go kołem otoczono, począł powieść o bitwie: jak się wszystkie ziemie zeszły cudownie ze stron różnych o jednéj godzinie, jak wróg nieopatrzny sam wpadł im w ręce, jak szli warcząc do boju, a młoty uderzyły o tarcze i miecze, o obręcze miedziane, jak wojewodowie sami cudów dokazywali, lud prowadząc za sobą...
— Gdyśmy ich zewsząd objęli i ścisnęli jak wąż pierścieniem — mówił — nie mieli gdzie uchodzić, bronili życia, musieli bić się wściekle. Padali jak snopy, walili się jak drzewa, jęczeli jak zwierz dziki, gdy go oszczep dobija. Nie chcieliśmy jeńców, padli wszyscy bezmała, ledwie kto życie wyprosił.
Ręce nam już złożone nieśli, abyśmy im wkładali pęta, kłaniali się do nóg, bijąc głowami o ziemię... nie pomogło... czaszki ich pękały jak orzechy... krew lała się jak po deszczu potoki... płynęła do strumienia, a ze strumienia do jeziora, które się zarumieniło od brzegu.
Opowiadał Doman, jak biały ptak unosił się nad Piastuna głową, a czarne kruki nad Leszkami, jak wilkom i psom głodnym na noc zostawiono ciała... mówił, ustawał, a słuchająca ciżba wołała.
— Jeszcze, mów jeszcze... mów więcéj!..
Późno w noc mógł zamilknąć Doman, a Bogom chcąc jeszcze złożyć obiatę, do chramu poszedł, u ognia może spodziewając się zobaczyć dziewkę, która mu z oczów znikła. Ale tu jéj już nie było. Stara Nania z siwemi włosami bacznie go tylko śledziła, nie ustępując i kroku.
Wyszedł więc Doman z chramu na łąkę i ciągnął ku brzegowi, aby się w czółnie położyć, gdy za sobą szelest posłyszał.
Śmiejąc się szła za nim stara Jaruha. Widząc że stanął i zwrócił się ku niéj, zatrzymała się także, potrząsała głową.
— Ciągnie was tu... ciągnie... — mruknęła — oj, wiem ja co! A com obiecała, pamiętacie... dotrzymam. Umiem zaczynić i odczynić, paneczku... umiem...
— A cóżeście zaczynili dla mnie? — odparł Doman. — Dziewka ta odemnie ucieka jak bywało!..
— Oj! oj! — zawołała stara — a tegoż to wy nie rozumiecie, że która ucieka, chce by ją goniono?
Zbliżyła się doń, oglądając dokoła jakby się lękała być podsłuchaną, dłonią zasłoniła usta, a w ucho mu rzuciła.
— Już teraz jak ją porwiecie, nie będzie się opierała... nie skaleczy.
— A jakże ja ją od chramu porwać mogę? — zapytał.
— Bywało i to... bywało! — rzekła Jaruha — popytajcie Wizuna. Zabierali mu stróżki kneziowie, brali je i kmiecie, a do chramu się okupywali.
Ledwie dokończywszy tych słów, Jaruha obejrzała się niby przelękła, palce położyła na ustach, płachtę zasunęła na czoło, skryła się w zarośle i znikła.
Doman zadumany powlókł się do czółna, legł w niém, ale sen przez całą noc oczów mu stulić nie chciał. Nadedniem wyrwał się niespokojny ku kontynie.
U słupa przy malowanym tynie zdala stojącą postrzegł Dziwę. Nie widziała go, głowę miała spuszczoną, ręce zwisłe i cicho śpiewała sobie.
— Latka moje, latka młode, i piękna uroda, poszły z wiatry, poszły z wodą, spłynęły jak woda.
Zakładajcie siwe konie, zakładajcie gniade, usiędę ja i pogonię lata moje młode.
I dognała młode lata, na kaliny moście, wracajcie się mi ze świata, choćby do mnie w goście.
Coraz ciszéj brzmiała stara ta dziewicza piosenka i rozpłynęła się nuceniem tęskném. Doman się zbliżał ostrożnie, niepostrzeżony, aż zakaszlał, aby nań zwróciła oczy.
I podniosła je, jakby się go tam spodziewała, zarumieniona nieco a smutna. Fartuszek przyłożyła do ust, wzrok się jéj niby błąkał, jakby go nie chciał spotykać, a nie uciekała.
Zbliżył się pozdrawiając ją wesoło.
— Gadkębym wam powiedział — odezwał się — gdybyście jéj posłuchać chcieli.
— Jakąż? — spytała.
— O was i o mnie — rzekł chłopak. — Coby to było, gdybym ja za was okup złożył, a was z Lednicy zabrał do mojéj świetlicy? Nożabym nie miał u pasa... czémbyście się wy bronili?
Zarumieniona Dziwa spuściła oczy, potrzęsła głową.
— Nie może być co nie może — odezwała się cicho — nie możecie wy tego!
— A jakby się stało?
Gdy Doman podniósł oczy odpowiedzi czekając, dziewczyny nie było u tynu, wcisnęła się do chramu, siadła na kamieniu, serce ręką cisnęła, na ognisko patrzała, a po za siebie rzucała okiem strwożoném. Doman przez szparę między oponą a słupem, przyległszy blisko do ściany, patrzał na nią długo, potém w ręce uderzając odskoczył.
— Bywało to nieraz... stać się może teraz... Nie pójdzie po dobréj woli, ale mi nie będzie krzywą... Bez niéj mi żyć trudno...
W piersi się dłonią bił.
— Stanie się co się stanie... muszę ją mieć! krwiąm ją moją zapłacił!
Zerwał się do czółna iść, nie patrząc już przed siebie, gdy silną dłonią Wizun go za ramię pochwycił.
— Co się ty wijesz i kręcisz?
— Jeszcze mi wczorajsza bitwa szumi w głowie... ot... i różne sprawy, o których nocą, gdym usnąć nie mógł, ludzie prawili. Prawda to stary, że kneziowie Leszkowie dziewki od ognia porywali?
Wizun głową rzucił.
— Że się to i kmieciom trafiało? — dodał Doman.
Stary milczał i wyczekawszy rzekł ponuro.
— Źli ludzie źle robili... co za dziw? A tobie co po tém?
— A co im się stało za to? — pytał Doman.
Popatrzyli sobie w oczy. Wizun kijem bił w ziemię, patrzał po niebie i po słońcu.
— Tobie pora powracać — rzekł — nie czas baśnie prawić.
Odwrócił się i odszedł.
Zerwawszy liść z drzewa, Doman za nim popatrzał prawie szydersko.
W czółnie nań Sambor czekał. Płynęli więc napowrót w milczeniu oba, tylko się mierząc oczyma, a Doman w duchu powtarzał.
— Musi być moją!
Zdala już widać było jak gromady trupy układały stosami i pagórki z nich rosły, które mogiłami pokrywano. Roili się tam ludzie, a choć praca smutną była, śpiewali pieśni, wznosili okrzyki.
— Gdzie odgróżki wasze, o rodzie zbójecki? Gdzie wasze zwycięztwo i łupy, a jeńce? garść ziemi na oczy, oszczep w piersi się tłoczy, to wasza zapłata... Żony stoją w progu, na powrót czekają, wypatrują oczy, wypłaczą źrenice. Wrócą wilkołkami, krew ssać ze swych braci.
I sypali śpiewając mogiły, mieniając się cały dzień, sypali drugi, sypali trzeci, aż ziemia litościwa wszystkich pokryła. Na stosach poczestnych spalono polan, których ciała osobno złożono.
Gdy pole oczyszczone zostało, a wiatr odniósł dymy ze zgliszczów, u brzegów jeziora, zebrał Piastun wojewodów i starszyznę.
— Gdzie pierwsze zwycięztwo, tam będzie stolica, tam gród... takom rzekł, tak się stanie.
Ano jeszcze nie pora okopy sypać i drzewo zwozić, póki nasi nie powrócą pomstę wziąwszy.
Nie pora okopy sypać i drzewo w zrąb kłaść, dopóki Leszków nie pobierzemy w niewolę, aby na nas sąsiadów nie zmawiali.
Niech gromady spoczną, niech dzidy nowe i oszczepy zasmolą...
Naszych nie widać od granicy, pójdziemy i my na Pomorze i na Leszki.
Wolę kneziowską przyjęto ochotnie, do oszczepów jęli się wszyscy. W chacie Mirszowéj znowu na prędce skleconéj z niedopalonych szczątków, gościł kneź — bartnik u starego zduna.
Stali tak dzień i dwa, a na trzeci wojewodowie przyszli się opowiedzieć, iż ludzie i oszczepy do pochodu gotowi. Czwartego rano ruszyć mieli.
We wszystkich ziemiach i gromadach z Leszków nie było nikogo, ani Bumir, ani żaden spowinowacony z niemi, na wojnę przeciw synom Chwostka ciągnąć nie chciał. Zostawiono ich w pokoju, krew swéj krwi nie bije.
O świtaniu czwartéj doby, gdy na obozowisku gwarno być poczynało, ze wzgórza od lasów ukazała się drużyna w kilkanaście koni. Bumir przodem jechał, a za nim Leszkowie.
Ściśnięci w kupkę, posuwali się milczący, z pochmurnemi czołami, oczyma spuszczonemi, nie pozdrawiając nikogo. Nikt téż ich słowem ni ręką nie witał. Obejrzawszy się w koło, dojechali do chaty, przy któréj wojewodowie już na koniach stali. Tu zatrzymawszy się, zsiedli.
Czteréj wojewodowie zmierzyli ich oczyma srogiemi, ale Bumir téż wzroku nie spuścił. Skinął na swoich i kołpaków nie zdejmując, weszli do chaty, w któréj Piastun za stołem siedział, chleb łamiąc czarny.
Stanęli przed nim rzędem, Bumir na przodzie.
— Znacie nas — rzekł. — Leszki jesteśmy, dawni jak wy na téj ziemi ojczyce.
— A dziś kmieci jeszcze starszych na téj ziemi ojczyców nieprzyjaciele — odrzekł Piastun.
Bumir tchnął ciężko.
— Nie mów tak — zaczął z dumą — krew naszą przelewaliście wy pierwsi.
— Nie — myśmy własną mścili — mówił Piastun spokojnie — przelewał ją Leszek, Pepełek stary i młody... napili się jéj dużo nimeśmy ją pomścić mogli.
Bumir popatrzał na swoich.
— Gorzéj niż krew, wy nam wiece nasze, zabory i swobody wziąć chcieliście — a tych my odebrać nie damy.
Po ojcach to spuścizna.
— Piastunie — odezwał się Bumir porywczo — my do was idziem dziś nie z waśnią, nie z gniewem a żalami, ale z pokojem.
— Mówcie z czem idziecie — rzekł kneź.
— Pokój niesiemy i zgodę — ciągnął Bumir — mieściliśmy się od wieków na ziemi jednéj, żyli z sobą i łączyli — Stało nam dla wszech powietrza, wody i chleba. Chcecie Leszków ród wytępić i wygubić do szczętu? mówcie!
— Leszki nas z obcemi najeżdżają — rzekł Piastun. Poczęli sobie synowie Pepełka jak wrogi, wojujemy jak z wrogami.
— Ojca mścili i matkę, a krew rodzica świętą jest dla dzieci — mówił Bumir.
— Mają li już dosyć téj, którą przelali? spytał Piastun.
— My pokój niesiemy — powtórzył Bumir — pokój uczyńmy i poprzysiężmy sobie na ogień święty, na „kamień w wodę“. Leszkowie i kmiecie — niech żyją, w zgodzie. Dajcie powrócić Pepełka synom i siedzieć na swéj ziemi, i nam téż wszystkim co do ich rodu należym, mir dajcie...
Zadumał się Piastun głęboko.
— A dla czego wy prosicie za nich? — nie ci co nam wprzódy wojnę i niepokój nieśli?
— Przyjdą i oni — rzekł prędko Bumir.
— Niech przyjdą swobodnie — niech staną, przedemną i starszyzną i kmieciami, niech rzekną czego chcą. Nie złoży się mir, damy im odejść całym.
— Dziś iść mieliśmy ku granicy — stojemy tu i czekać będziemy, jeżeli mir i zgoda z niemi przyjść mają.
Bumir ręki chciał na to, co mówił Piastun, i kneź mu rękę dał przy świadkach.
— Idźcie — rzekł — i przywiedźcie ich.
Z tém odeszli Leszkowie w pokoju, na koń siedli i jechali wśród ludzi nie zaczepiani ręką ni słowem.
Piastun za niemi wyszedł w podwórko ku wojewodom.
— Widzieliście ich — rzekł — zgodę nam przynoszą, radźcie co czynić mamy.
Szmer powstał między starszyzną i wojewodami.
Zapaleńszym wojny się chciało, innym kary srogiéj na całym rodzie, niektórzy ani ich słowu, ani przysiędze wiary nie dawali.
Zasępiły się twarze na samą tę wzmiankę, aby wojsko od pochodu wstrzymać czekając na obozowisku.
Piastun po raz pierwszy spotkał się z ludźmi co inaczéj chcieli, niż on poczynać — rzekł jednak spokojnie.
— Wstrzymamy pochód — a gdy przyjdą Leszkowie, radźcie wszyscy — ja słuchać będę i wybiorę co słuszna.
Posłańców wnet rozpuszczono po obozie i ludzie znów przy ogniskach się pokładli, ale mruczało wielu. Z wojewodów żaden nie rad był zgodzie, Myszkowie jątrzyli przeciw Leszkom, zemsty się ich na sobie obawiając. Piastun milczał.
Dzień jeden i dwa i trzy nikogo nie było, zwiększało się szemranie, wielu odzywało się, iż Leszkowie na czasie tylko zyskać chcieli, i kłamstwem starego bartnika podeszli.
Kilku z wojewodów i starszyzn wyrzuty poczęli robić kneziowi, iż się dał oszukać, ale na to nie odpowiadał. Domagano się rozkazów do wystąpienia w pole, rzekł im krótko i spokojnie, że stać będą, póki on im iść nie każe.
Piątego poranku, już nie maleńka gromadka, ale orszak okazały Leszków, na drodze od lasu się ukazał. Nieśli stanicę swoją z potworą smoczą nad głowami. Środkiem jechali Leszek i Pepełek dwaj bracia — odziani skromnie i bez oznak kneziowskich, za niemi Bumir i co było do krwi i rodu należącego. Ciągnęli tak poważnie w milczeniu ściśniętą ławą jedną aż pod chaty, tu stali gromadnie w milczeniu.
Zdala ich już ujrzawszy Piastun, wojewodów zwołał i starszyznę.
Sam wdział siermięgę starą, miecz tylko przypasawszy do boku.
A że do rady kołem zasiadać było potrzeba, kazał dla siebie jak panna młoda, na pamięć, że bartnikiem był, ul postawić wywrócony na siedzenie.
Wojewodowie zaś wdzieli każdy z sukni i oręża co kto najlepszego miał. Z dzidami w dłoni, w kołpakach, opończach, przy mieczach i obuchach, otoczyli knezia do koła. Z obu stron nieufnie, długo niechętnemi mierzono się oczyma.
Leszkowie powoli podszedłszy stanęli, a Bumir przed nich do rozmowy wystąpił.
— Oto jesteśmy — zaczął — przychodziemy z mirem i zgodą.
— Radźmy jako je uczynić mamy, — odparł Piastun — niechaj starszyzna daje swe głosy.
Jeszcze po sobie patrzali, gdy z drugiéj strony, przez ciżbę nagromadzoną, która się temu widokowi przypatrywała ciekawie, przecisnęli się dwaj goście obcy, ci sami co już po trzykroć w stanowczych zjawiali się chwilach, zbliżając się z poszanowaniem do Piastuna.
Ten ujrzawszy ich, powstał z ula, na którym siedział, witać ich idąc. Zdumieni poczęli go pytać zaraz co to była za narada i zbiegowisko.
— Waśń to domowa dwu rodów, na jednéj ziemi siedzących, odezwał się, kneź stary. Dużo ona już nas krwi kosztowała. Dziś Leszkowie nam pokój niosą i zgodę, żądając miru i ręki.
— A wy? — zapytał gość młodszy.
— Starszyzna radzić będzie — wnijdźcie, usiądźcie, słuchajcie a głosy swe dajcie...
Szli tedy pobratymcy owi do koła, których gdy poznano, i przypomniano, wszyscy ich uprzejmie witając, cieszyli się z mężów onych do swéj rady.
Odezwali się potém najgorętsi, którym słowo usta paliło, ze słowami groźby i wyrzutów przeciw Leszkom, ciskając im w oczy winę ojca, i zarzucając, że znowu sobie panowanie przywłaszczać chcieli.
Niektórzy szczególniéj z Myszków, występowali gwałtownie, niepomiarkowanie, złość swą wywierając na nienawistny ród. Zaczęli jątrzyć, a podpalać, twarze bladły i ręce drgały u mieczów, gdy wśród wrzawy, młodszy z gości wstał i prosił, aby mu jako druhowi, słowo rzec było wolno.
— Jesteśmy goście i przychodnie — rzekł — ale w waszéj mowie wspólna wszystkim nam matka przemawia do wnętrzności każdego z nas. Mężowie zacni, uspokójcie serca wasze, podajcie sobie dłonie, przebaczcie urazy, zapomnijcie krzywd, żyjcie zgodnie. Sami mówicie, że szeroka ziemia wszystkim starczy i wykarmi. Macie wspólnych nieprzyjaciół obcéj mowy i plemienia, przeciwko którym bronić się powinniście. Komuż na korzyść pójdą waśnie i walki, jeżeli nie wrogom, którzy z nich będą korzystać?
Nie lepiejże podać sobie dłonie? bronić wspólnemi siłami! Uczyńcie pokój i zgodę, uczyńcie!
Mówił tak długo i gorąco gość obcy, a choć zrazu starszyzna się burzyła i szemrała, miał taki dar trafiania do duszy, iż się ludzie zwolna uśmierzali, uspokajali, łagodnieli, i z lica im już widać było, że się skłaniali do przejednania.
I rzekł Bolko Czarny pierwszy.
— Niechaj więc stanie zgoda i mir między nami, ale jakąż nam dacie załogę i pewność, że dochowacie miru, gdy my go wam przyrzeczemy?
Dziadowie lub stryjowie niemieccy Pepełków, zmówią się jutro na nas, gdy lud rozpuścim i wojnę nam wniosą...
— Siedziemy i my, a siedzieć będziemy rozbrojeni wśród was — odezwał się Bumir — głowy nasze każdego czasu są załogiem.
— Któż zaręczy — dodał Myszko — że miasto braterstwa, którego żądacie dziś, jutro nie zapragniecie panowania?
— Uczyniemy uroczystą przysięgę na „kamień w wodę“ — odparł Bumir. — Cóż więcéj dać możemy nad słowo, głowy i przysięgę?
Szły narady i powtarzały się głosy rożne, a Piastun słuchał w milczeniu i goście obcy także, dopóki się nie przebrało słów i przypomnień gorzkich.
Natenczas wstał z kmiecia — kneź, i rzekł.
— Idźmy więc do jeziora świętego, niech każdy z nas weźmie kamyk na znak przysięgi, i rzuci go w obec Bogów na dno wody, mówiąc jak zwykli byli ojcowie nasi. „Jak kamień w wodę niech przepadną w niepamieć waśni i nieprzyjaźnie nasze.“
Jak kamień w wodę!
— Jak kamień w wodę! — zawołali uroczyście Leszkowie wszyscy głosem jednym.
Wojewodowie i starszyzna milczała, lecz kneź spojrzał na nich nakazująco, i odezwał się, biorąc kamyk u nóg swoich. Idźmy wszyscy.
Ruszyli więc Leszkowie przodem, za niemi wojewodowie i Piastun ze starszyzną, pochodem uroczystym nad brzeg jeziora, niosąc wszyscy kamyki w rękach — a przyszedłszy nad wodę, gdy kneź pierwszy kamień rzucił, cisnęli je wszyscy z okrzykiem wielkim i radosnym, którym się rozległa okolica.
Zaczęto potém dłonie sobie podawać, i stała się chwila wesela, gdy poszła wieść po gromadach, że wojny nie będzie więcéj, a zgoda i pokój panować mają u Polan, między Leszkami i kmieciami, na dawnym zakonie, żyć mającemi po bratersku.
Synowie Chwostkowi, choć im bolesną i upokarzającą była ta zgoda, bo dawniéj panując, dziś się kłaniać musieli i ulegać — przyjęli ją i milczeli. Inaczéj ród by się ich wyrzekł cały.
Żywili téż może jakąś nadzieję, iż rzeczy się późniéj lepiéj dla nich obrócą.
Legło wszystko jak stało obozem nad jeziorem, a czeladź posłano po dworach kmiecych, aby ze stad i komór co potrzeba dla uczty wspólnéj przywiozła.
Święto zgody razem i zakładziny grodu obchodzić miano. Pierwszego dnia czekali wszyscy w polu, szałasy i szatry skleciwszy, drugiego dopiero uroczystość rozpocząć się miała. Słano więc po gęślarzy i śpiewaków starych i wróżbitów, po Wizuna na Lednicę i ogień święty dla zapalenia pierwszego ogniska, po wodę ze źródła świętego. A gdy się to działo, jak po dwakroć wprzódy, i teraz, znikli niepostrzeżeni goście obcy.
Nadszedł tedy dzień zakładzin grodu, a słońce wstało jasne i wesołe, aby mu przyświecać. Piast ze starszyzną, wojewodami, gęślarzami i wróżbitami, wyciągnął w pole, gdzie starym obyczajem, parą wołów czarnych oborać miano granice przyszłego grodu.
Lecz stało się, że gdy o wszystkiem zawczasu miano staranie, o wołach i pługu niepamiętał nikt i teraz dopiero postrzeżono, iż ich brakło. Frasunek więc był wielki.
W tém gdy się tak rozbiegają na wsze strony, oczyma szukając człowieka coby zaradził na to, patrzą, na polu — stoi bezpański pług nowy, parą wołów czarnych zaprzężony i czeka na pana, przewrócony do góry.
Przyszedł tedy doń ze śpiewającemi pieśni gęślarzami Piast i starszyzna, kmiecie z Leszkami pomięszani — ujął go w rękę, odwrócił, zapuścił w ziemię, a woły, jakby nań czekały tylko, iść poczęły wolnym krokiem, odwalając skibę czarną i lśniącą.
W tém, jak owego dnia walki, dwa ptaki białe okazały się wysoko, lecąc nad głową orzącego, a dwa bociany z obu stron pługa idąc towarzyszyły mu, nie trwożąc się ani śpiewem, ani gromadami ludu. Szli wszyscy za pługiem Piastunowym i kneziowską pierwszą skibą, którą wyorawszy na staje, najstarszemu po sobie oddał kneź pług, rzekąc:
— Skiba moja pierwszą niech będzie, ale nie jedyną, niech się wszelka siła składa na gród i stolicę, niech każdy do pługa ręki przyłoży, aby robota była zgodną i silną.
— Łado! — wykrzyknęły gromady.
Wziął tedy najstarszy z wojewodów pług naprzód po kneziu, po nim drudzy, aż do ostatniego, daléj kto chciał i mógł się docisnąć, choć na chwilkę pługa dotykał. Tak oborano dokoła gród przyszły, zostawując tylko miejsce jedno na wrota.
Na wzgórzu nad jeziorem zapalono ogień święty z Lednicy przyniesiony, gdzie już przywiezione podwaliny na przyszły dwór kneziowski złożone były. A było obyczajem prastarym, iż dla odegnania złych duchów ofiarą, domy, dwory i chaty zawsze: „na głowy“ zakładano. Komu na inną nie stało, koguta zabijał pod pierwszą belkę.
I tu więc dwunastu jeńców niemieckich stało już pogotowiu dać głowy pod podwaliny, gdy ujrzano, iż w miejscu, które odkopano, leżała moc wielka ludzkich kości, co za najlepszą wróżbę ogłosił Wizun i życia jeńców niepotrzebowano, gdyż ofiarę sam los Kneźnu już przed laty zgotował.
Padły więc belki na to zgliszcze prastare i zrąb się zarysował na ziemi. W pośrodku jego już wystawiony był stół ręcznikami szytemi pokryty, chléb leżał na nim, aby go doma nie brakło. Gdy zrąb założony został i progi, a pierwszy człowiek miał je przestąpić, wpędzono przodem barana, i tego u progu zabito na ofiarę, poczém wszedł bezpiecznie kneź a za nim starszyzna. Zaczęto częstować wszystkich ktokolwiek przyszedł, karmiono i pojono dzień cały i noc całą, przy śpiewaniu pieśni i radości wielkiéj.
Nazajutrz gromady wojsk rozpuszczać zaczęto po dworach i chatach, odprawiać wojewodów z niemi, zostawując tylko małą część dla obrony nowego grodu i osoby nowego knezia. Szły one śpiewając po lasach i błogosławiąc pokój, który po najazdach i burzy zaświtał.
Około grodu natychmiast ludzie się krzątać zaczęli, wznosić szybko chaty i budować. Nie tylko dla knezia, ale dla drużyny jego stawały dwory nad Jeleniem i pobliżu zamku, tak, że w oczach prawie rosła nowa osada, która już tu raz niegdyś, wedle podań istnieć miała.
Piastun zaś, dopóki dwór dlań nie był skończony, w prostym szałasie przebywał, do staréj swéj chaty leśnéj dojeżdżając niekiedy, po któréj tęsknił zawsze. Gdy wreście dach stanął i drzwi zawrzeć było można, a na ognisku naniecić ognia, przewieziono z nad Gopła wszystkie mienie Piastunowe na gród nowy, aby pierwsze ubóstwo jego i prostota obyczaju, zawsze jemu i potomstwu przypominała, iż ze stanu kmiecego wyniesionym został.
Chociaż płaszcz kneziowski i czapkę włożył stary, w komorze swéj, siermięgę wieszał, aby mógł na nią patrzeć, pod oknem malowanego dworu ul kazał postawić, aby mu jego barcie leśne przypominał. A na wiosnę stała się rzecz dziwna, bocian, który na chacie staréj mieszkał, gniazdo na dworcu założył.
Syna téż jedynego Ziemowita tak chował ojciec, aby obyczaju ziemiańskiego nie zapominał, i na równi z ubogiemi mógł życie małém opędzać — pracy, głodu, znoju i zimna się nie lękając.
Pozostaje nam tylko dopowiedzieć o losach Domana i Dziwy, które się téż wkrótce rozstrzygnęły.
Gdy się kmiecie po dworach rozjechali, a Doman téż powrócił do siebie — chodził długo a myślał co ma począć, aby albo z serca zbyć dziewczynę, albo ją znowu porwać i uwieść a w domu panią uczynić.
Dobek leżał jeszcze na Lednicy ze swą raną, powoli do zdrowia i sił przychodząc, zajrzeć więc do niego miał powód druh i nikt tym odwiedzinom dziwić się nie mógł. Lecz nie wybrał się sam. Najodważniejszych z czeladzi swojéj dobrał kilku i kazał jechać z sobą.
Właśnie Kneźno i gród ściągnęły tam na brzegi znaczny napływ ludu, cieśli i robotnika, Piastun téż dozierał jak się osada wznosiła. Przybywszy więc tu Doman znalazł więcéj świadków, niż mu było potrzeba i musiał szukać brzegu daléj samotniejszego, z kądby na Lednicę popłynął.
Dobrano między wzgórzami jeziora Łachę, okrytą trzcinami i zaroślami, wśród których konie stanęły. Rybacy czółen dostarczyli i Doman dnia jednego pod wieczór puścił się samoszóst na Lednicę, ludziom wprzódy nakazawszy, co czynić mają.
Przybito w takiém miejscu po za chramem, gdzie rzadko kto dopływał — i tu ludzie czółna w trawach wysokich pochowali, a Doman pieszo naprzód udał się do chaty Wizuna.
Ten skoro go postrzegł, wstał ręce doń wyciągając, bo kochał zawsze wychowańca i radował mu się wielce. Nie wątpił téż, iż przybył dla zobaczenia Dobka, który choć jeszcze dobrze nogą nie władał, na próg już mógł wynijść i o kiju się przechadzać.
Gdy się potém stary oddalił, Doman przyznał się przyjacielowi z czém przybywał.
— Starego — rzekł — gdy powróci, zabawiajcie, a choćbyście krzyk jaki usłyszeli, starajcie się, aby rychło za mną pogonić nie mógł, dopóki łodzie moje nie odbiją od brzegu. Złożę okup do chramu za nią, jakiego zażądają — a wziąć ją muszę. Krwią ją sobie kupiłem.
Ponieważ ku wieczorowi się miało, szedł więc Doman do chramu, gdzie się Dziwę znaleść spodziewał, bo najczęściéj przy ogniu przesiadywała.
Tu jéj nie było.
Wybiegł więc co rychléj, szukając u wnijścia około ogródka, niemal cały ostrów przetrząsając, a nieśmiejąc jednak nikogo zapytać o nią.
Już mrok padać zaczynał, gdy w końcu zdala, postrzegł ją idącą nad brzegiem jeziora i pospieszył do niéj Doman. Poznawszy go, chciała zrazu Dziwa przyspieszyć kroku, aby się z nim sam na sam nie spotykać, ale chłopak tak zręcznie zaszedł jéj drogę, że mu się wymknąć nie mogła.
Wolała tedy stanąć, aby mu nie okazać, że się go lękała. Doman podszedł do niéj, nie witając nawet, jakby ją wczoraj dopiero widział.
Złożyło się tak szczęśliwie, iż właśnie od miejsca tego nieopodal stały ukryte łodzie; przystąpiwszy więc Doman w milczeniu — myślał już tylko, jakby ją w tamtą pokierować stronę, aby nieobawiając się pogoni, mógł ją schwyciwszy do łodzi zanieść, nimby ludzie nadbiegli.
— Po Dobka przybyłem tu — odezwał się wesoło — ale on biedny, jeszcze się nie wylizał z rany. Zleście go tu pilnowali.
— Pilnował go stary Wizun, Nania i ja — odezwała się cicho Dziwa — ale ranę miał srogą może od jadowitego oszczepu, która się długo goić nie chciała.
— Moja, choć na piersi, daleko się rychléj zamknęła! — rzekł Doman.
Dziwa oczy spuściła i zamilkła. On, zbliżył się ku niéj — zaczęła się więc cofać ku brzegowi, i szli tak kilka kroków. Strach jakiś widocznie ją ogarniać zaczynał — oglądała się czy kto nie nadejdzie i którędyby od niego uciec mogła. Tymczasem szła nad brzegiem, a on coraz przysuwał się bliżéj.
O kilka kroków postrzegł Doman głowę jednego z ludzi swych, który ostrożnie podniósłszy się z sitowia, podglądał i słuchał — kto się zbliżał.
Dokoła jakoś pusto było i w chwili, gdy Dziwa, uniósłszy nieco fartuch, puścić się miała uciekać, Doman przyskoczył, porwał ją w pół, podniósł od ziemi, a choć krzyknęła, wołając ratunku, biegł z nią wprost do czółna swego.
Ludzie już gotowi czekali. Przez wodę rzucił się ku nim, niosąc ją na ramionach, łamiącą ręce, skoczył do czółna, które przymocowane było do dwóch, mających je ciągnąć za sobą — i kazał odbijać od brzegu.
Dziwa oczy zakrywszy płakała, ale się nie wyrywała Domanowi, upadła na dno łodzi, osłaniając twarz ze wstydu.
Pierwszy jéj krzyk znać posłyszała Nania, gdyż wnet zjawiła się u brzega, gdy już o mroku czółna ze trzcin i zarośli na czyste wody wypływały. Niemogła dostrzedz nic zdala, oprócz łodzi, które szybko uciekały. Stała więc słuchając i patrząc napróżno — gdy i stary Wizun, czegoś się domyślający może, nadążył.
Ten bystrém okiem wnet dopatrzył i odgadł co się stało, i kij podniósł, grożąc do góry. Ale czółna pędziły co starczyły wiosła i wkrótce znikły w mroku wieczora.
Nocą już Doman dowiózł narzeczoną do lądu. Płakała ciągle, milczała, ale się nie opierała temu, co za dolę i przeznaczenie swe uważała. Wiózł ją więc z sobą na koniu — nie do własnego dworu, ale do chaty Wiszów, choć nic nie mówił jéj o tém.
Z domu rodzicielskiego brać ją chciał, aby nie mówiono, że porwał dziewkę po rozbójniczemu. Gdy nad ranem, z za łez patrząc, ujrzała Dziwa znaną okolicę, usta jéj się rozśmiały, zapłakane poweselały oczy. Spojrzeniem cichém podziękowała Domanowi.
Ranek był jesienny, chłodny, gdy u wrót zagrody stanęli.
Na podwórku u studni czerpała wodę Żywia i bratowe, we drzwiach Ludek sposobił się wyjść na łowy. Gdy ujrzeli nadjeżdżających i poznali Domana wiozącego niewiastę z twarzą zakrytą, wszyscy się ku nim rzucili.
W tém Dziwa skoczyła na ziemię i zapomniawszy o wszystkiém, ręce podnosząc witać zaczęła swoich rozrzewniona i szczęśliwa. Dwie siostry rzuciły się sobie na szyję z krzykiem radości — bratowe cisnęły się ją witać — brat biegł pytać co się stało.
Doman zsiadał u wrót.
— Ludku, bracie — rzekł. — Siostrę wam odwożę, los mi ją przeznaczył, moją być musi, ale ją chcę mieć z rąk waszych i z pod ojcowskiéj strzechy.
Sprawcie więc wesele i pobłogosławcie!
Dziwa twarz zarumienioną tuliła na siostry ramionach, płacząc i śmiejąc się razem. Ludek z drugim bratem, który wybiegł z chaty, w ręce klaskali.
Przyszły więc wprędce swaty, sproszono drużbów, przyjechał w królewskim orszaku pan młody, sprawiono wesele, na którém siedem dni goście jedli, pili, śpiewali, skakali i weselili się.
I ja tam byłem, miód, piwo piłem, bo każda stara baśń, tak się przecie kończyć powinna.