Strona:Świętopełk Czech - Jastrząb contra Hordliczka.djvu/122

Ta strona została przepisana.

pialni młodej guwernantki. Przechadzał się napół zarosłemi dróżkami ogrodu, zrywał, jak marzący młodzik, białe róże, przyciskał je do gorących ust, gryzł ich miękkie, niewinne płatki. Przytem nie odwracał oczu od oświetlonego okna. Znajdował się w silnem podrażnieniu. Skronie biły mu burzliwie, oko zasłaniała lekka czerwonawa mgła, w uszach huczało mu, jak szum oddalonego morza. Miotał się, jak bezsilna istota, w pętach owego silnego popędu, który strąca człowieka w najgnuśniejsze głębiny brudu i unosi w najczystsze sfery poezyi. I wszystko rozdmuchiwało jego ogień: ciepły, łagodny wietrzyk, słodki oddech śpiących kwiatów, czarodziejski blask miesiąca...
W oknie na balkonie mignęła biała, wspaniała postać i zaraz potem zasunęły się białe, leciutkie firanki.
Ale przytłumiony blask świadczył, że młoda wychowawczyni powiedziała dobranoc tylko zalotnemu księżycowi, który zaglądał bardzo niedyskretnie do jej panieńskiego pokoiku.
Gdy blask ten nie gasnął, zwrócił się nareszcie pan Jastrząb w stronę balkonu.
Spruchniały stopień skrzypnął pod jego nogą. Na odgłos ten pan Jastrząb stanął, zląkł się i wstrzymał oddech. Stał chwilę w pozycyi, jak śmiałek skamieniały przy pierwszym kroku do zaklętego zamku. Ale kiedy się nic podejrzanego obok niego nie odezwało, ruszył ostrożnie dalej.