— Kasa moja była zupełnie pusta. Czasy są złe. Ale udało mi się zebrać tyle, abym żądaniu pana mógł uczynić zadość.
Pan Hordliczka spojrzał nań z nieudaną wdzięcznością.
Całem swem spojrzeniem okazywał mu, że go uważa za człowieka prawdziwie szlachetnego i że go prosi o przebaczenie, jeżeli wstąpił do gościnnego pokoju z jakiemś moralnem uprzedzeniem. A pan Jastrząb w tej chwili przedstawiał rzeczywiście obraz, którego prostota musiała oczarować każdą myśl niezepsutą: siedział majestatycznie w fotelu, przebierając ręką we włosach swego synka, który się za nim wkradł z sypialni i główkę na piersi jego położył, z drugiej zaś strony igrało sobie szare kocię z rogiem jego szlafroka, na którym była wyszyta ładna arabeska.
Obraz ten wzbudził bezwiednie zaufanie pana Hordliczki.
— Nie byłbym się nigdy zdecydował na krok podobny — zaczął i żywszy rumieniec ozdobił jego lice — gdyby mnie do tego nie przymusiła prośba syna. Bawi w Konstantynopolu.
— Tak daleko? — wyrzekł pan Jastrząb z lekkim odcieniem ironii.
— Tak, w Konstantynopolu. Jest tam urzędnikiem przy austryackim Lloydzie. Przypadkowo znalazł się w kłopotach pieniężnych.
— Rozumiem, jestem także ojcem — rzekł pan
Strona:Świętopełk Czech - Jastrząb contra Hordliczka.djvu/20
Ta strona została przepisana.