mu stary z bardzo łaskawemi pytaniami o syna w Konstantynopolu.
Minął znów miesiąc.
Tym razem przyjął już pan Jastrząb owo wyznanie ze słabszym wyrazem wyrozumiałości i dziwnie ściągnął swoje gęste, czarne brwi. Ale kiedy przyjmował procent i nowy weksel na miesiąc, odbijało się już na jasnej jego twarzy rozczarowanie. Stary weksel gdzieś zapodział — przyniesie go jutro, naturalnie z należną dyskrecyą, osobiście panu Hordliczce do mieszkania.
Na drugi dzień — była właśnie niedziela — wdział pan Jastrząb świąteczny surdut, wziął swoją grubą laskę z ołowianą gałką pod pachę i szedł odwiedzić swych dłużników.
Mówił zwykle w takim razie, że idzie oglądać wierzchołki.
Dzień był prześliczny, świąteczny.
Choć jeszcze śnieg pokrywał ogrody publiczne, około których przechodził, czyste, ciepłe powietrze mówiło już o blizkiej wiośnie. Wszystko błyszczało w słońcu, jakby było niewypowiedzianie szczęśliwe.
Pan Jastrząb czuł, jak w całą jego istotę wkrada się ten ogólny świt czystej rozkoszy. Dusza jego tonęła w błogiem uniesieniu.
Zatrzymał się w kościele.
Strona:Świętopełk Czech - Jastrząb contra Hordliczka.djvu/53
Ta strona została przepisana.