Strona:Świętopełk Czech - Jastrząb contra Hordliczka.djvu/72

Ta strona została przepisana.

jak straszne mane tekel, grożące „jutro” pismem ognistem na ciemnem tle powietrza, a rój kłopotów oblatywał jego czoło stroskane.
Nie wiedział nawet, w jaki sposób znalazł się nareszcie przy drzwiach swojego mieszkania. Spojrzał w górę ku staremu tumowi, a zpośród kamiennych potworów wynurzyła się odrazu postać lichwiarza, przyciskająca do serca posrebrzony światłem miesiąca worek. Przyglądał się jego rysom, tym twardym, kamiennym rysom, które mu wyobraźnia zmieniała w rysy pana Jastrzębia. Żądał swojego procentu z kamienną natarczywością.
Na palcach wszedł pan Hordliczka do swego pokoju. Na szczęście, nie przebudził nikogo. Ubrany rzucił się na łóżko, ale sen nie chwytał jego oczu.
Widział naprzeciw na łóżku dziecinną twarz Jarosława, jasno oświetloną pręgą księżycowego światła. Wyglądała sama, jak odblask księżyca, w części ocieniona gęstemi, czarnemi, potarganemi kędziorami, częścią okryta przykrywką. Cała była okryta srebrzystym odcieniem księżyca. Czuwającemu ojcu zdawała się ta blada, łagodna twarz z zamkniętemi powiekami bolesnym wyrzutem. Lepiej niż kiedykolwiek zrozumiał w tej chwili, że ten chłopiec musi zginąć w twardym świecie, że ulegnie własnej słabości, jeżeli się nad nim nie rozciągnie opieka silnej, ochronnej ręki. A ręka tego, który miał być jego ochroną, przed chwilą... pan Hordliczka zamknął oczy.