Onego czasu mąż, sługa, Boski,
Święty Franciszek, po ziemi włoskiej
Chodząc i ucząc, z wioski do wioski,
Obaczył w jednej niewiast gromadę,
Zebranych tłumnie jakby na radę,
A w twarzach wszystkich boleść wyryta:
A więc przystąpił ku nim i pyta.
„Ach! ojcze! — z płaczem niewiasty rzekły
Bóg nas pokarał; — zwierz jakiś wściekły
Zjawił się w górach, i codzień wpada,
Nie już na nasze trzody i stada,
Których nie śmiemy puszczać na paszę:
Lecz na nas samych, na dzieci nasze!
I już kilkoro porwał w dzień biały, —
Niczem na niego oszczep i strzały!
Najśmielsi co się spotkać z nim śmieli,
Albo uciekli, albo zginęli.
Dziś więc mężowie nasi obławą
Poszli, by ścigać bestyę krwawą,
I na ich powrót my tu czekamy.“ —
Ledwie skończyły — hałas u bramy
Dał znać, że łowcy wrócili z łowów.