Strona:Świat R. I Nr 8 page 6 2.png

Ta strona została przepisana.

Ale cóż to u Boga? Jedzą wszyscy, tylko nasz gość, chociaż trzyma łyżkę i obraca ją w ręku, przelewa pokarm w talerzu, nie je wcale i śmiechem wprawdzie tłumionym, śmieje się dotąd?...
— Co u Boga? Czemuż nie jecie, kolego? — odzywa się odrazu głosów kilka.
— To kuchta go rozstroił, precz ze studentem. Niech siądą obok ludzie poważni!
Student przesiada się potulnie; próbujemy jeść, ale gość nasz nie je znowu.
Co u Boga? Wszyscy jeść przestajemy i oczy wszystkie pytająco zwracają się ku niemu. Nasz niemy niepokój jest zbyt wyraźnym, widzi on to, czuje i tak mówi:
— Ja... darujcie... ja... z radości... ale jest mi bardzo przykro... ja nie chciałem przerywać... boję się popsuć ucztę waszą... i bardzo... bardzo proszę, bracia kochani, nie zwracajcie na mnie uwagi... to nic... to przejdzie — i wybucha śmiechem i płaczem jakimś.
— Jezus, Marya! — wykrzykujemy zgodnie.
Widzimy teraz wszyscy, że śmiech jego nie jest naturalnym; nikt z nas nie myśli o jedzeniu i on, widząc niepokój ogólny, krzepi się, aby zapanować nad sobą, wstaje i wśród ciszy zupełnej mówi gorączkowo:
— Myślałem, że znacie życie, którem mi żyć trzy lata wypadło; widzę, że tak nie jest. Kiedym to spostrzegł, próbowałem, kiedyście pili i jeść zaczęli... próbowałem... przełknąć... chleba kawałek... ale... teraz nie mogę... Nie mogę, bo widzicie... trzy lata... trzy lata nie widziałem soli... trzy lata jadłem bez soli, a ten chleb jest... bardzo słony, jest nadzwyczaj słony, wprost pali mnie i piecze i zapewne wszystkie potrawy są solone?
— Tak, solone, a niektóre i przesolone w gorączce i pośpiechu — odpowiadamy obaj z kuchtą moim.
— Więc jedzcież, bracia drodzy, ale ja nic jeść nie mogę, ja przecież z radością patrzeć będę, jedzcie, proszę was bardzo — i upadł na krzesełko, śmiejąc się i płacząc zarazem.
I teraz dopiero zrozumieliśmy, że to śmiech spazmatyczny, kurczowy...
I nie było nikogo między nami, ktoby po tych słowach, pokarm, już w ustach trzymany, przełknąć zdołał.
Nędza istnienia, którą tak gorąco poznać pragnęliśmy, uchylała nam jedną ze swych osłon tajemniczych...
Wszyscy położyli łyżki, ponuro, zwieszając głowy.
Jakże marnemi i nędznemi wydały się nam teraz nasze zabiegi niedawne około potraw wymyślnych!... Jakże dzikiem — nasze wesele dziecinne!...
I patrząc na tę twarz znędzniałą brata swego, śmiechem i płaczem spazmatycznym targaną, straszno nam się stało...
I zdało się nam, że z jurty samotnej, gdzieś pod zatraconem miastem Zaszywerskiem znajdującej się, widmo śmierci patrzy na nas swem okiem szklanem, lodowem...
Cisza grobowa zapanowała w gromadzie przerażonej.

Adam Szymański.
Zakopane.