wyszedł, gwiżdżąc pod nosem. Borowicz spojrzał w stronę Jagody, lecz gdy oczy ich się spotkały, wrócił do pracy. Skończył „koncept“ listu i też wziął się do chowania aktów. Od dawna nie znajdował się w takiej depresji. Postanowił nie iść na obiad do państwa Chodyńskich, gdzie się stołował, lecz kupić trochę owoców i wrócić do domu. Najlepiej rozebrać się i położyć się do łóżka. Ilekroć czuł się zniechęcony do życia i zgnębiony, ratował się samotnością, a właściwie oddawał się zgnębieniu. Obecność ludzi i przymus mówienia o rzeczach obojętnych dręczyły go w takich chwilach ponad wytrzymałość jego nerwów.
— Panie Borowicz — odezwał się Jagoda — nie wstąpiłby pan ze mną do baru na „jednego“?... Muszę jeszcze wrócić do biura i dlatego nie opłaci mi się jechać na obiad do domu. No?...
Borowicz ucieszył się niespodziewanie dla samego siebie. Jagoda był jedynym bodaj człowiekiem, którego towarzystwo nie tylko nie odstraszało go, lecz pociągało. Jego twardość, szorstkość, bryłowatość dawały poczucie czegoś konkretnego, bezpiecznego, czegoś, na czym można było oprzeć się całym ciężarem.
— Z przyjemnością — powiedział.
— Musimy przecie oblać pański przyjazd z urlopu — żartobliwym tonem rzucił Jagoda, z tą pociągającą nieszczerością człowieka, szukającego zawsze najpospolitszych pretekstów dla upozorowania swej życzliwości jakimiś najbardziej banalnymi pobudkami. Jagoda, zdawało się, chorobliwie bał się posądzenia go o dyskrecję, o delikatność uczuć, o serdeczność. Nawet swej twarzy w takich momentach umiał nadać wyraz gburowatej obojętności.
Strona:Świat pani Malinowskiej (Tadeusz Dołęga-Mostowicz).djvu/033
Ta strona została uwierzytelniona.