jęciach zawodowych, ale, rozumiecie, i w życiu... W tym szerokim życiu, gdzie żyje się dla siebie, nie dla stanowiska, dla ogółu. Weźcie na przykład mnie. Nie dlatego mówię żeby stawiać was w trudnym położeniu, ale szczerze, z ręką na sercu: przecie nie uważacie mnie za matoła? Co?
— Dajcież spokój! — oburzył się Borowicz.
— Zasługi też jakie takie mam, uczyłem się, uczę się ciągle, pracuję jak koń. I co z tego dla mnie? Jaką wartość życiową mam dla siebie samego?... Żadną. Potrzebny jestem państwu jako niezły żołnierz i niezły urzędnik, potrzebny społeczeństwu jako czynny jego członek, może potrzebny rodzinie, jako wół roboczy, ale, widzicie... sobie nie jestem potrzebny.
Głos jego stał się chropowaty, urywany, jakby szczekający. Borowicz chętnie wyciągnąłby doń rękę, lecz w stosunku do Jagody byłoby to nie na miejscu.
— Źle siebie oceniacie — powiedział — przecie pasjonujecie się swoją pracą i daje to wam satysfakcję.
— Pewno. Satysfakcję daje, ale nie daje poczucia prawdziwego życia. U mnie jest tak: idę do jakiegoś celu, cel osiągam i znowu idę do nowego. Na radość miejsca tu nie ma i samej radości nie ma, bo tak sądzę, że radość istnieje tylko wtedy, gdy można się nią dzielić. Ja, widzicie, nie umiem mówić, ale wy i tak mnie rozumiecie, bo macie cienką skórę. Otóż to jest nie pełne życie. Mnie osobiście, mnie nic ze światem nie łączy. Ja wszędzie jestem sam. Ponad rodzinę wyrosłem, wżyć się w towarzystwo ludzi odpowiadających mi pozycją społeczną nie umiem, a czasami nie chcę. Nie dlatego, że są bardziej ode mnie ogładzeni, kulturalni, czy wychowani. Nie
Strona:Świat pani Malinowskiej (Tadeusz Dołęga-Mostowicz).djvu/038
Ta strona została uwierzytelniona.