— Bardzo miło — skłamał Borowicz.
Zaraz za drzwiami rozstali się. Było już po piątej, lecz upał się nie zmniejszył. Wypity alkohol przyśpieszył i nasilił tętna w skroniach. Na ulicy sprzedawano wieczorne pisma. Borowicz kupił dziennik. Iść do domu nie było sensu, na obiad tym bardziej. Najlepiej pojechać do Łazienek, wyszukać możliwie odludną ławkę i posiedzieć w cieniu.
Już chciał wsiąść do tramwaju, gdy uderzyła go myśl: pani Bogna jest na pewno na Wiśle. Może zobaczy ją z daleka. Usiądzie na brzegu i przeczyta gazetę.
Autobusem dojeżdżało się na Wybrzeże Kościuszkowskie, dużą, pustą przestrzeń między mostami Poniatowskiego i Kierbedzia, z rzadka porośniętą cherlawymi drzewkami i trawą bardziej wydeptaną, niż wypaloną przez słońce. Nie odstraszało to jednak ubogiej ludności Powiśla, która wyległa tu, gęstymi kupkami biwakując wprost na gołej ziemi. Oczywiście byłoby dość miejsca, by przejść między nimi i dotrzeć nad wodę, lecz Borowicz zawrócił. Przechodzenie pod zaciekawionymi spojrzeniami byłoby zbyt przykre, naraziłoby go na jakiś wprawdzie nieuchwytny, a przecież rzeczywisty kontakt z tą biedotą, o której istnieniu wolałby nie wiedzieć, której nie chciałby swego istnienia demonstrować. Zdawał sobie dobrze sprawę z bezsensowności takiego wyczulenia naskórka na przemijające i nieważne zetknięcia się z ludźmi, a jednak odchodził teraz, przyśpieszając kroku, by czym prędzej zniknąć z oczu tych, którzy widzieli jego zamiar i ucieczkę. W biurze obcowanie z personelem i z interesantami nie przyczyniało mu tego podrażnienia. Tam nie był człowiekiem prywatnym, nie był sobą, nie żył wła-
Strona:Świat pani Malinowskiej (Tadeusz Dołęga-Mostowicz).djvu/043
Ta strona została uwierzytelniona.