Strona:Świat pani Malinowskiej (Tadeusz Dołęga-Mostowicz).djvu/044

Ta strona została uwierzytelniona.

snym życiem, jak trafnie zaznaczył Jagoda. Ale już w domu posuwał się nieraz do komicznych wybiegów, by uniknąć spotkań z panią Prekoszową, od której odnajmował pokój, by kontakt nawet ze służącą ograniczyć do najniezbędniejszego minimum.
Po szerokich kamiennych schodach wyszedł na wiadukt. Na moście znalazł wolną ławeczkę. Środkiem pędziły gęsto auta, chodnikami przepychał się rozgadany, roześmiany, spocony tłum. Nie zwracano tu na niego uwagi.
— Dziwna rzecz — myślał — jaka siła, jaki instynkt pcha ludzi do zbijania się w takie wielkie masy? Dlaczego nie urządzają sobie życia inaczej, dlaczego stłoczyli się wielkimi miastami, miasteczkami i wsiami?... Konieczność ekonomiczna — mówił kiedyś profesor Brzostowski. Ale konieczność ekonomiczna jest skutkiem potrzeby psychicznej gatunku, nie zaś odwrotnie. Gdyby człowiek nie miał instynktu społecznego, wytworzyłyby się inne konieczności ekonomiczne.
— Patrzcie, co się dzieje na plażach — doleciał Borowicza czyjś głos — ludzi, jak robactwa.
Mimo woli spojrzał w dół. Szerokie połcie szarożółtego piasku pokryte były mrowiem ludzkim. Mętna woda przy brzegach również roiła się od kąpiących się, na całej powierzchni gęsto rozsypane, kręciły się kolorowe wiórki kajaków, łódek i żaglówek. Środkiem sunął gruby, spęczniały publicznością statek wycieczkowy, buchający hałaśliwą muzyką.
Ludzie, ludzie, ludzie. Pchający się do powietrza, wody, słońca, zapełniający natychmiast każdą lukę wolnej przestrzeni, popychający się, narzekający na ścisk, a jed-