— Tak? A gdzież to pan był? Nawet na obiad pan nie przyszedł!
— Dzwoniła pani do państwa Chodyńskich? — zdziwił się — myślałem, że była pani na Wiśle.
— Oczywiście byłam i telefonowałam z Klubu Wioślarskiego, by pana też wyciągnąć, ale uroczy Stefanek wpadł jak kamień w wodę. No dość. Proszę zaraz przyjść.
— Kiedy...
— Co kiedy?
— Pani... pewno ma gości.
— Jeżeli nawet tak, to chyba pana nie zjedzą — zaśmiała się.
— Jestem zmęczony.
W słuchawce zapanowała cisza.
— Naprawdę czuję się zmęczony — powtórzył.
— Panie Stefanie — powiedziała poważnie — ale ja, rozumie pan, ja chcę pana widzieć. I jeżeli pan zaraz przyjedzie, będę panu wdzięczna.
— Dobrze, za pięć minut będę.
— Czekam.
Borowicz przez pomyłkę wziął jakiś cudzy kapelusz i ze schodów musiał zawrócić. Wsiadł w pierwszą spotkaną taksówkę i kazał jechać na kolonię Staszica. Właściwie jechał niepotrzebnie. Sama pewność, że spotka u niej Malinowskiego, była przerażająca.
Ma się rozumieć, nie powie mu żadnej impertynencji. Wiedział z góry, że potrafi być dlań nawet uprzejmym, ale wieczór spędzony w towarzystwie tego człowieka...
Samochód stanął przed niedużą willą. Prawą stronę zajmowało mieszkanie jakiegoś sędziego, w lewej połowie mieszkała Bogna. Na drzwiach był jeszcze ślad po
Strona:Świat pani Malinowskiej (Tadeusz Dołęga-Mostowicz).djvu/052
Ta strona została uwierzytelniona.