Strona:Świat pani Malinowskiej (Tadeusz Dołęga-Mostowicz).djvu/061

Ta strona została uwierzytelniona.

Borowicz pochylił się nad filiżanką i powiedział cicho:
— Pani jest cudowna...
Zaśmiała się wesoło:
— Ach nie, to nie to!
Przez głowę przebiegła mu paląca myśl: podnieść oczy i z całym naciskiem powtórzyć: — Jesteś cudowna, oceniam cię jednak i rozumiem, rozumiem ciebie i siebie! Kocham cię do szaleństwa!
Lecz zaraz w następnej chwili uprzytomnił sobie, że byłoby to kłamstwo i kłamstwo bezcelowe, gdyż nie uwierzyłaby mu, gdyż nawet wierząc, nie zmieniłaby swego postanowienia, a gdyby zmieniła... stałoby coś bezsensownego: dla ratowania jej przed innym, obarczyłby siebie czymś, czego bał się, czego nie chciał.
Pani Bogna mówiła dalej. Była taka pogodna i bezpieczna. Borowicz miał wrażenie, że patrzy na istotę ślepą, idącą wprost do przepaści.
A ona właśnie mówiła o tej przepaści, jak o czymś bezspornie najlepszym, jak o czymś powszechnie uznanym za szczyt marzeń.
— Wiem z góry — dźwięczał jej głos — że Ewaryst nie jest geniuszem, że jest porządnym, dobrym chłopcem, zwykłym człowiekiem, że może nawet jest trochę lekkomyślny i dziecinny, tą ujmującą dziecinną prostotą myśli i uczuć. Ale wiem także, że go kocham i co równie jest ważne, że... i on mnie kocha.
Borowicz gwałtownie przygryzł wargi. Jakże byłby szczęśliwy, gdyby mógł zdobyć się na powtórzenie jej swojej rannej rozmowy z Malinowskim. To jedno wystarczyłoby, by zachwiać panią Bogną w tej pewności. Człowiek, który kocha, nie pyta innych, czy dobrze robi, nie