Strona:Świat pani Malinowskiej (Tadeusz Dołęga-Mostowicz).djvu/064

Ta strona została uwierzytelniona.

ny, odmyty, odprasowany, wykrochmalony i pachnący. I co za nonsens przychodzić do własnej narzeczonej w wizytowym ubraniu!
I co za teatralność!... Malinowski zatrzymał się w pół kroku na jedno mgnienie po to, by rozjarzonym wzrokiem powitać panią Bognę, zerknął na Borowicza, a wtedy, gdy witał się z nią, z markowanym pozorem konwenansu, gdy jeszcze nie puścił jej ręki, zawołał koleżeńskim, prawie pobłażliwym tonem:
— Stefku! Jakże się cieszę, że cię tu spotykam! Witaj.
— Dobry wieczór — podał rękę Borowicz.
— W biurze nie zdążyliśmy się dziś nagadać. Jakże tam w Zakopanem?
Usiadł i dwoma wprawnymi ruchami podciągnął na kolanach spodnie. Oczywiście zbyt wysoko.
— Czy pozwolisz kawy? — zwróciła się doń pani Bogna.
— Z przyjemnością — uniósł się jak na sprężynach Malinowski i znowu zwrócił się do Borowicza: — a my tu cały czas na wodzie. Nawet nie wyobrażasz sobie, jak to świetnie wpływa na zdrowie.
Znowu uniósł się elastycznie, odbierając z rąk pani Bogny filiżankę:
— Dziękuję ci serdecznie. Pyszne! To turecka?
— Tak, tak zwana smocza — uśmiechnęła się doń z czułością.
— Voila!? Smocza?... Ach prawda, przypominam sobie... — dystyngowanie podniósł filiżankę do ust i pociągnął malutki łyczek.
Palce miał „nienagannie“ wymanikurowane, a usta