Strona:Świat pani Malinowskiej (Tadeusz Dołęga-Mostowicz).djvu/091

Ta strona została uwierzytelniona.

Zastała go w saloniku. Bez marynarki, z zawiniętymi po łokcie rękawami koszuli stał na drabinie i przybijał firanki, które podawała mu Jędrusiowa. Wyglądał ślicznie z tą zaaferowaną miną i wilgotnym czołem, do którego przylepił się zwisający kosmyk włosów. Spostrzegła od razu, że firanki zostały zawieszone niegustownie, poniekąd pretensjonalnie, ale nie chciała tym drobiazgiem psuć nastroju.
— Fu, jaki jestem zmachany — przywitał ją wesoło — ale zdaje się, że tak będzie ładnie. No, cóż tam? Bardzo czule cię żegnali czcigodni koledzy?
— Wzruszyli mnie naprawdę. Nie masz pojęcia jacy oni wszycy dobrzy!
— No — zastrzegł się z powątpiewaniem.
— Wstydź się, Ew!
— Wstydzę się — zapewnił i nie wyjmując szpilek, które trzymał między wargami, dodał — dla ciebie, kochanie, nie trudno być dobrym.
— Uważałby pan lepiej — odezwała się Jędrusiowa — znowu prawa strona opadła.
— Psiakrew! — zaklął.
— Ew — zapytała Bogna, zdejmując kapelusz — zgadnij jaką otrzymałam od nich pamiątkę?
— Coś wartościowego? — zapytał z zaciekawieniem.
— Śliczną parcelę budowlaną na Saskiej Kępie.
Znieruchomiał:
— Plac?
— Tak. Oto akt własności — pokazała mu rulon.
Gwizdnął przeciągle z podziwem, po czym pośpiesznie zszedł z drabiny.