Strona:Świat pani Malinowskiej (Tadeusz Dołęga-Mostowicz).djvu/123

Ta strona została uwierzytelniona.

z nienakrytą szczeciniastą głową i rękami ubłoconymi po łokcie wymachiwał łopatą, podśpiewując pod nosem jakąś piosenkę, której melodii nie można było ustalić z dwóch przyczyn: po pierwsze nie miał za grosz słuchu i nielitościwie ryczał, po drugie, przerywało mu potężne sapanie. Jednak już od furtki odróżnili powtarzające się słowa refrenu:
— Oj, gudy, gudy dyk, młoda krowa, stary byk...
Ewaryst zrobił oko do Bogny i zachichotał:
— A to opera!
— Prezesie! — krzyknęła Bogna — hop! hop!
— Hop! hop! — powtórzył Ewaryst.
Szubert wbił w ziemię łopatę, a ponieważ biło mu w oczy zachodzące słońce, przysłonił oczy ręką i zawołał:
— Oho! A kogo to wszyscy diabli?... O, do stu piorunów! To pani?
— Dobry wieczór, kochany prezesie.
— Uszanowanie panu prezesowi — wesoło podniósł kapelusz Ewaryst.
Szubert rozłożył ręce i pocałował Bognę w czoło:
— Pokaż że się kobieto! Jeszcześ wyładniała... A, Malinowski, jak się pan masz.
Wyciągnął doń rękę i na dłoni Ewarysta zostawił czarne plamy, a widząc, że ten obciera je chusteczką, uspokoił go:
— To nic, zwykła ziemia. Ziemia nie brudzi, kawalerze.
— Tempi passati — nadrabiał miną Ewaryst — tempi passati, panie prezesie. Kawalerstwo minęło jak dym z papierosa. Jestem żonaty.
— Co? — zdziwił się Szubert — a prawda! To nie