Strona:Świat pani Malinowskiej (Tadeusz Dołęga-Mostowicz).djvu/174

Ta strona została uwierzytelniona.

mówiła najobojętniejszym tonem — to jest konsekwencja tego rodzaju urody.
Zorientował się i pochylił głowę:
— Ja jednak nie przeceniam swojej powierzchowności i dlatego nie jestem bezczelny, ani nawet zarozumiały. Przykro mi — dodał tonem dowcipu — jeżeli sprawiłem tym pani zawód.
Lekko wzruszyła ramionami:
— To w gruncie rzeczy jest obojętne.
— A co jest... gruntem rzeczy? — śmiało spojrzał jej w oczy.
— Pozostawiam to pańskiej domyślności.
— Dużo pani ryzykuje... — zaczął ostrzegawczo.
— Zapewniam, że niewiele.
— Jednak moja domyślność mogłaby mnie zaprowadzić za daleko... Mogłaby przekroczyć pewne granice... Mogłaby sięgnąć poza ramy... powiedzmy... dozwolone.
Po każdym zdaniu zerkał ku niej, lecz wyraz jej twarzy nie zmienił się ani na sekundę. Czuł się stropiony do reszty, lecz postanowił „rozgryźć“ ją za wszelką cenę:
— Domyślność z takim biletem wolnego wejścia... hm... może posunąć się zbyt daleko...
— Niech pan jej nie przeszkadza — odpowiedziała z miną jakby znudzenia.
Wjeżdżali do miasta i panna Symieniecka zapytała:
— Gdzie mam pana odwieźć?
— Jeżeli pani łaskawa... — podał adres biura.
Gdy auto stanęło, wyskoczył, zdjął kapelusz i czekał na podanie ręki, lecz ona tylko skinęła mu głową.
— Niech ją diabli wezmą! Cóż za cholera! — mruczał do siebie — o co jej właściwie chodzi?!