stare dzieje. Zresztą nie była to w każdym razie życzliwość dla nas, lecz dla mnie.
Spojrzała nań roziskrzonym wzrokiem, lecz nic nie powiedziała.
— A poza tym — ciągnął — nie mogę uważać za życzliwość, że dla dobra, dla korzyści instytucji mianował właśnie mnie. Pozwól też, że ja sam osądzę i zadecyduję, czy mam żywić dlań szczególniejszą wdzięczność.
— Jednak bez niego do dziś dnia byłbyś referentem.
— Jesteś tego pewna? — zapytał z ironią — a jednak bez pomocy i łaski pana prezesa zostałem dyrektorem, podczas gdy jego wysłano na grzybki.
— Ew — powiedziała prawie gniewnie — właśnie dlatego wyrządziło mu się krzywdę.
— Ja wyrządziłem? — udał zdziwienie.
— Ty — odpowiedziała z przekonaniem — ty, właśnie ty. Nie przypuszczałam, że memoriał, przy którym ci pomagałam, będzie narzędziem takiego... takiego... postępku.
— Paradna jesteś — zaśmiał się — podniecasz się jakimiś głupstwami. Jeżeli nawet tak było, jak mówisz, możesz mieć spokojne sumienie. Twojej „pomocy“ w ogóle nie brałem pod uwagę. Ale któż to ci nagadał tych idiotyzmów, Szubert?
— Mniejsza o to. W każdym razie nie Szubert. Gdyby on wiedział, wstydziłabym się mu na oczy pokazać.
— No, więc w porządku. Skoro nie wie, nie ma czym sobie głowy zawracać.
Potrząsnęła głową:
— Jestem innego zdania i bardzo, bardzo boleśnie to odczułam.
Strona:Świat pani Malinowskiej (Tadeusz Dołęga-Mostowicz).djvu/201
Ta strona została uwierzytelniona.