Strona:Świat pani Malinowskiej (Tadeusz Dołęga-Mostowicz).djvu/211

Ta strona została uwierzytelniona.
ROZDZIAŁ IV


Wzgórze opadało łagodną pochyłością ku krętej, płytkiej rzeczce, przeświecającej żółtym dnem. Dalej, aż do białych zabudowań Iwanówki ciągnęły się równe, niczym stół, łąki. Na prawo i lewo szeroko rozlewały się łany falującego żyta, mieniącego się pod wiatr ametystowo i srebrzyście. Na horyzoncie czarną podkową odcinał się mur lasu — Puszcza Pohorecka.
Było południe i do wzgórza, z rzadka porośniętego leszczyną nie dolatywał żaden głos ludzki, tylko liście szeleściły cicho, a z łąk przez rozgrzane w słońcu powietrze, płynął nieustający koncert koników polnych.
Profesor Brzostowski oparł się ciężko na kiju i półotwartymi ustami wciągał w płuca pachnące powietrze.
— Żyto kwitnie — wyszeptał.
Bogna stała za nim i również jak urzeczona wpatrywała się w tę olbrzymią arenę, na której, w olśniewającej jasności, w przeczystej wyrazistości barw i kształtów, w spokoju i pogodzie, wszystko wydawało się zrozumiałe, drogie i piękne. Oto świat roztaczał się przed nią prosty, spokojny, dobry, taki, jakim jest naprawdę, zielony od łąk, lazurowy od nieba, przesycony słońcem, rozszemrany życiem drobnych stworzonek i szelestem leszczyny, pachnący miodnymi ziołami, uśmiechnięty swoim cichym szczęściem. Jakże odległe i niewyraźne w tej pogodzie by-