Strona:Świat pani Malinowskiej (Tadeusz Dołęga-Mostowicz).djvu/217

Ta strona została uwierzytelniona.

— Idźże do diabła ze swymi roztrząsaniami. Każdy musi odrobić to w sobie, a skoro gębę otworzył, to znaczy, że ma zdanie wyrobione.
— Może się mylić — pogodnie uśmiechał się profesor.
— Więc dobrze. Niech się myli. Nie ma człowieka, który by miał prawo powiedzieć o sobie, że się nie myli.
— Owszem. Są sprawdziany: logika i matematyka.
— Dajże mi gwarancję, że podstawy naszej logiki są niewzruszalne, że dogmaty matematyczne nie zostały wyssane z palca, a wówczas uderzę przed tobą czołem i padnę na twarz. Nauka, stary pyszałku, nie jest niczym innym, jak wygłaszaniem niepewnych rzeczy z pewną miną. I nie nudź mnie proszę.
Profesor uśmiechał się pobłażliwie, a po odjeździe Pohoreckiego mówił:
— Poczciwy Walery. Jeszcze nikt przed nim nie zwalczał apodyktyczności z takim... apodyktyzmem.
A jednak było w umysłowości Pohoreckiego coś, co podniecało nawet tak beznamiętnego człowieka, jak stary profesor, coś, co kazało Bognie przymierzać do życia jego poglądy i zamyślać się nad ich sensem. Wiedziała, że pan Walery za młodu namiętnie oddawał się studiom przyrodniczym, że po dziś dzień w pałacu Pohoreckich istnieje olbrzymia biblioteka dzieł naukowych i niemniejsze laboratorium fizyko-chemiczne, lecz wiedziała również, że od kilkudziesięciu lat, to jest od czasu owego załamania się w życiu starego pana, wszystko to pozostaje zamknięte, a skrzydło pałacu, mieszczące księgozbiór i pracownie, stoi bez użytku z oknami zabitymi deskami.
Kiedyś, będąc w Pohorcach zapytała go, co się znajduje w tamtym skrzydle.