Strona:Świat pani Malinowskiej (Tadeusz Dołęga-Mostowicz).djvu/219

Ta strona została uwierzytelniona.

i duszę, krew do transfuzyj i ziemię. Ale wszystko to runie. Przyjdzie czas, że ktoś pierwszy otrzeźwieje, uderzy w stół i krzyknie: dość!
— Więc jednak jest pan optymistą — powiedziała Bogna.
— Nie — od razu opanował się pan Walery — nie wierzę w to, co mówię.
— Hm — niewinnie chrząknął profesor Brzostowski.
Pan Pochorecki skrzywił się:
— Pia desideria. Zresztą może kiedyś. Nie za mego życia. Urodziłem się o kilkaset lat za późno, lub kilkaset za wcześnie. Ludzie ze swymi usposobieniami zostali rozrzuceni po epokach nader przypadkowo. No, do widzenia. Odprowadzisz mnie, mała?
Zawsze tak już ją nazywał. Dorosła, wyszła za mąż, owdowiała, a oto mijały dwa lata od jej drugiego małżeństwa i spodziewała się dziecka, stary pan nie zmienił się dla niej. Zawsze traktował ją jak swoją małą przyjaciółkę, noszącą białe sukieneczki do kolan i wielkie kokardy we włosach.
A przecież tak wiele zmieniło się w jej życiu, tak wiele zmieniło się w niej samej. Naturę miała odporną. Walczyła o swój świat, o swoją wiarę w jego wartości, o chociażby małe, względne szczęście. Nie kapitulowała, nie poddawała się goryczy, tylko wyrozumiałość jej rozrastała się do tak potwornych rozmiarów, że bała się spojrzeć wstecz, by nie przekonać się, że wyrozumiałość równała się już prawie rezygnacji, ogarniając sobą zło i brzydotę, cierpienie i krzywdy, podłość i brud.
Za kilka miesięcy mijała druga rocznica jej ślubu z Ewarystem. Jakże wiele spustoszeń w świecie Bogny