Strona:Świat pani Malinowskiej (Tadeusz Dołęga-Mostowicz).djvu/274

Ta strona została uwierzytelniona.

Czy... czy ty rozumiesz, że każdy może cię nazwać... złodziejem?...
— Miłe rzeczy mi mówisz — przygryzł wargi.
— Mówię ci prawdę. Okropną prawdę, bo widzę, że jej nie ogarniasz. Jednak ja jestem przeświadczona, że tak nie jest, że sam brzydzisz się swego lekkomyślnego kroku, że był to tylko brak zastanowienia się, jakieś chwilowe zamroczenie, że całe życie poświęcisz, by zarobić znowu na imię uczciwego człowieka, że odczuwasz ciężkie wyrzuty sumienia. Pomyśl, Ew, jaka wielka przepaść dzieli cię od tego oszusta, o którym opowiadałeś! Ta przepaść to twoje sumienie, którego tamten dawno nie ma. To twój wstyd! O, gdybyś wiedział jaką cierniową drogę musiałam odbyć, by uzyskać ten nakaz zwolnienia dla ciebie! Gdybyś wiedział, jakich słów musiałam słuchać milcząco i w pokorze, jakie obelgi znosić!
— Psiakrew! — zaklął i zerwał się z miejsca — powiedz od kogo, a pójdę i psiakrew, zęby powybijam.
— Jakim prawem?! Przecież to oni mieli rację!
— Boże... Boże... — jęknął i usiadł skulony w kącie.
Bognie żywiej zabiło serce. Wpatrywała się weń pełna niepokoju i nadziei.
— Biedne, słabe dziecko — myślała — cóż by się z nim stało, gdybym odeń odeszła, gdybym teraz porzuciła go?... Byłoby to okrucieństwem, byłoby zepchnięciem go ku przepaści.
I nagle spostrzegła się: — po co przekonywała samą siebie o konieczności zostania z Ewarystem, skoro ani przez chwilę nie myślała o odejściu?... Tak, nie myślała, a przynajmniej nie myślała świadomie... Bo też nie powinna była w ogóle zastanawiać się nad taką możliwością.