Borowicz od czasu do czasu podnosił wzrok z nad książki i przyglądał się bratu. Wyrósł i zmężniał, chociaż wyszczuplał. Wydawał się wyższy, barczysty i smuklejszy, może dzięki mundurowi wojskowemu. Przyjechał wczoraj wieczorem i nie zdążyli jeszcze zamienić ze sobą dwudziestu zdań, a już wiedział, że Henryk jest mu prawie obcy. Właściwie nie obcy. Przecie po dawnemu czuł dlań serdeczne rozrzewnienie, po dawnemu cieszył się jego obecnością i świadomością, że ma takiego brata. A jednak był jakby skrępowany poczuciem samodzielności Henryka. Nie odnajdywał w nim istoty nijakiej, owego chłopca, którego kształcił własnym kosztem, chłopca, stanowiącego raczej metafizyczną część wspomnień o domu i rodzinie, raczej półrealny obiekt sentymentu, niż indywiduum, które również zajmuje jakieś określone stanowisko, ocenia, sądzi i obserwuje. Nie zatarła się bliskość, lecz wyrosła między nimi jakby obawa, by jej nie zniszczyć, by prostym faktem powstałych różnic nie dotknąć, wyminąć, obejść i pozostawić nienaruszonym braterski stosunek.
Stefan odkrył to najpierw w sobie, a później w Henryku. Widział doskonale, jak on, najmocniej o czymś przekonany, starał się zmiękczyć apodyktyczność swoich poglądów, starał się zbagatelizować własne twierdzenia.
Strona:Świat pani Malinowskiej (Tadeusz Dołęga-Mostowicz).djvu/283
Ta strona została uwierzytelniona.